przysłowie

Posól język starą sową, a w głowie ci zahuczy


czwartek, 18 października 2007

Profesor Tylkobuł

Profesor Jarosław Tylkobuł był konstruktorem genialnym porównywanie do Galloway’a Galleghera, z którym z resztą, od czasu, kiedy to spotkali się na izbie wytrzeźwień w miejscu zamieszkania profesora, utrzymywał stałe, choć nie za częste, kontakty. Profesor z rozrzewnieniem wspominał, że jak to jego znajomi przemycili im wówczas do celi dwie półlitrówki wódki czystej, dzięki której Galloway wprowadził się szybko w stan upojenia alkoholowego, dzięki czemu szybko skonstruował z elementów wyposażenia celi (sprężyn, rurek, śrub, nakrętek itd.) miotacz termiczny, za pomocą którego pozbyli się krat w oknie i opuścili ten wątpliwego komfortu przybytek.
Od tamtych wydarzeń minęło siedemnaście lat. Rokrocznie profesor wysyłał i otrzymywał kartki świąteczne, chociaż o ile sam nadawał je w terminach zgodnych z okazjami z nimi związanymi, o tyle otrzymywał w zupełnie różnych. Ostatnią, zeszłego roku, z życzeniami wielkanocnymi otrzymał od Galloway’a w sierpniu. W każdym bądź razie najistotniejszym było to, że kontakt między nimi się nie urwał.
W chwili obecnej Jarosław szedł sobie raźnym krokiem jedną z głównych ulic miasta w kierunku rynku delektując się ciepłym, lipcowym, wczesnym porankiem. Spokój budzącego się dnia zburzył dźwięk zbliżającej się syreny karetki pogotowia, która z zawrotną, jak na tego typu pojazd, prędkością przemknęła ulicą w tym samym, co i on kierunku. Chwilę za nią druga i jeszcze dwie kolejne. Nagle przez dźwięk wyjących syren przebił się dźwięk, który przeszyłby groźbą i trwogą najodważniejszego weterana, a że Jarosław do takowych z pewnością nie należał, stanął jak wryty omalże się nie zesrywając. Brzmiało to jak ryk rozjuszonego dzikiego zwierza. Jarosław nie był sobie w stanie skojarzyć w tej chwili jakiego. W każdym bądź razie ryk był okrutny i nadnaturalnie głośny. Niósł się echem nad blokami odbijając się od uśpionych jeszcze budynków i powracał do jego uszu nieco zniekształcony, przez co jeszcze bardziej złowróżbny. Chwilę później usłyszał huk eksplozji i kolejne syreny, które zaczęły rozbrzmiewać ze wszystkich stron miasta. Przez najbliższe skrzyżowanie przemknęły dwa wozy straży pożarnej i kilka radiowozów. Po chwili obok niego mignął samochód patrolowy straży miejskiej, z tym, że ten gnał w zupełnie przeciwnym kierunku. Z piskiem opon ściął ostry zakręt i umknął w kierunku pobliskiego lasu.
Tylkobuł targany wewnętrznymi emocjonalnymi sprzecznościami miotał się między chęcią podążenia w ślad za strażnikami, a potrzebą zaspokojenia ciekawości. Stał niezdecydowany wsłuchując się w kolejne ryki, wściekle wyjące syreny, bliżej nie zidentyfikowany huk i łomot oraz coraz częstsze wybuchy i strzały z broni palnej.
- Ani chybi uciekł z zoo jakiś okrutnie wielki lew, albo tygrys – pomyślał Jarosław. – Albo z cyrku.
Nie bardzo był przekonany do tego wytłumaczenia, choć w danej sytuacji wydawało się najlogiczniejsze, mimo, że najbliższe ZOO było oddalone o około sto sześćdziesiąt kilometrów, a cyrk był nie wiadomo gdzie. I to było na plus dla jego domniemywań, jeśli idzie o identyfikację źródła ryku. No bo skoro nie wiadomo gdzie, to równie dobrze mogło być tuż, tuż.
Z zadumy wyrwał go znajomy głos dobiegający z przeciwległej strony ulicy. Należał do Dzięcioła, którego Jarosław zwykł określać jako „spokogość”.
- Kuuuurwa, Profesoooorek? – wrzeszczał przez zaciśnięte zęby z charakterystycznym dla niego przeciąganiem. – Co tam tak napierdaaaala?
- A chuj wie – odkrzyknął Jarosław.
Zwykle nie nadużywał przekleństw, ale rozmawiając starał się każdorazowo dopasować sposób swoich wypowiedzi do poziomu i stylu współrozmówcy, aby w ten sposób maksymalnie usprawnić komunikację.
- Właśnie się zastanawiam, czy iść się przekonać, czy lepiej spierdalać – dodał.
Dzięcioł przeszedł na stronę ulicy, na której stał Tylkobuł i wymieniając uścisk dłoni podrapał się po szczeciniastym podbródku.
- Spierdooolić się zawsze da. Ja tam idę zobaaaczyć. Tylko jakiegoś jabooola wcześniej ukręcić by warto.
Jarosław nie gustował w kwasach, ale również nimi nie gardził, starał się jednakże nie pić z samego rana, bo późniejszym popołudniem czuł się nieco otępiały. Niemniej tego dnia sytuacja była wyjątkowa, więc szybko udali się do pobliskiego nocnego, którego personel był tak zaaferowany wsłuchiwaniem się i obserwacją coraz to gęściejszych smużek dymu unoszących się znad okolic rynku, że nawet nie pokwapił się, aby pobrać od porannych klientów należność za zakupy. W ten sposób weszli w posiadanie trzech butelek wina owocowego nie uszczuplając swoich i tak mizernych zasobów finansowych.
Stres i targające nimi obawy spowodowały, iż z zawartością flaszek poradzili sobie nader szybko i już po kilkunastu minutach nieco odważniej zmierzali w kierunku niepokojących wydarzeń. Tymczasem widać było już płomienie spowijające wierzę kościoła, gęste kłęby dymu spowijały niższe budynki i rozwiewały nad dachami, karetki pogotowia śmigały w tą i powrotem. W ich kierunku podążała kilkuosobowa grupa rynkowych opoi miotając przekleństwami. Z ich chaotycznych relacji dowiedzieli się, że „coś wielkiego i wściekłego napierdala wszystko i wszystkich, gliny strzelają i, że w ogóle jest maksymalny rozpiździej”. Czyli nie wiele więcej, niż sami już wiedzieli. Nie bacząc na przestrogi ruszyli w przeciwnym do uciekających kierunku. Lekko znieczuleni wypitym alkoholem zaczęli nawet żartować. Humory dopisywały im aż do momentu, w którym ujrzeli wylatujący znad dachu kamienicy samochód policyjny. Radiowóz niczym wystrzelony z katapulty poszybował wysokim łukiem nad kominami i roztrzaskał się z hukiem o zapuszczoną chałupę, w której onegdaj mieszkał niejaki Nobo. Pojazd odbiwszy się od dachu budynku obrócił się w powietrzu kilkakrotnie wokół własnej osi i przekoziołkowawszy spoczął na trawie u podłuży miejscowego kirkutu. Na przednim siedzeniu z nienaturalnie przechyloną na bok głową spoczywał policjant, bez dwóch zdań martwy. Ryk, jaki towarzyszył w tle całemu temu wydarzeniu zmroził rozgrzany winem szpik w kościach obu towarzyszy. W chwilę później w różnych kierunkach pofrunęło w podobny sposób kilka innych pojazdów oraz budka kiosku ruchu, latarnie miejskie i różne inne trudne w tych okolicznościach do zidentyfikowania przedmioty sporych rozmiarów.
Towarzysze stali jak wmurowani w ziemię z rozdziawionymi japami, podczas gdy wokół nich toczyły się niecodzienne wydarzenia. Nagle tuż obok nich zahamowała furgonetka patrolu prewencyjnego wyrywając ich z otępienia.
- Co tak, kurwa stoicie – darł się na nich policjant czerwony na twarzy ze złości lub strachu, a może i jednego i drugiego po trosze. – Wypierdalajcie stąd ale już!
- A czemu? – spytał Jarosław.
- A gdzie? – zawtórował mu Dzięcioł.
Policjant pokraśniał jeszcze bardziej mieląc na ustach przekleństwo tak straszne, że aż nie do wypowiedzenia. Otworzyły się boczne drzwi i wyskoczyło z wewnątrz dwóch mundurowych, którzy bezceremonialnie wciągnęli ich do środka. Dostali też po gumie. Nie do żucia.
- Aj, aj – krzyczeli. – No co? Za co?
Volkswagen ruszył z piskiem opon. Po chwili dowódca patrolu przyglądając się wnikliwie zatrzymanym utkwił na dłużej wzrok w Jarosławie. Patrzył i coraz bardziej na jego twarzy widać było niezrozumienie, zaskoczenie i wreszcie zakłopotanie.
- Pan profesor Tylkobuł?
- A tak – odpowiedział Tylkobuł.
Policjant zbity z tropu przez chwilę milczał, by w końcu zdzielić w twarz podwładnego, który wlepił Jarosławowi gumę.
- Pan wybaczy tą napaść – zaczął tłumaczyć nieskładnie. – Ale pan rozumie, w tych okolicznościach, ten chaos, wszyscy jesteśmy tacy zdenerwowani. Czemu pan nie powiedział, że pan to pan?
- A niby kiedy miałem powiedzieć? – odparł zapytany. – Z resztą to nie ważne. Nic się w sumie nie stało. Kiedyś nie przepraszaliście mnie za gorsze rzeczy. Proszę mi lepiej powiedzieć, co tam się, u licha, dzieje.
Policjant odwrócił wzrok od profesora i spojrzał przelotnie po swoich kompanach.
- Sami dokładnie nie wiemy. Rano patrol straży miejskiej zgłosił, że przy starym cmentarzu stoją dwa zupełnie zdemolowane samochody, jakby spłaszczone po spuszczeniu na nie jakiegoś ciężaru. Jeden płonął. Po poinformowaniu straży pożarnej wysłałem tam wóz. I wtedy się dopiero zaczęło.
Dowódca skończył wypowiedź i wbił wzrok w podłogę idealnie po środku między ciężkimi butami.
- Co się zaczęło? – domagał się wyjaśnień Jarosław. – Mówże człowieku.
Policjant ocierając pot z czoła spojrzał ponownie na Tylkobuła.
- Bestia, panie profesorze, po prostu bestia.
Tylkobuł nie był tak naprawdę dyplomowanym profesorem, niemniej tak lokalnie tytułowano go nieoficjalnie z uwagi na osiągnięcia, jakich dokonał w dziedzinie techniki, fizyki, chemii i w ogóle nauki szeroko pojętej. Dzięcioł w tym czasie bacznie obserwował i przysłuchiwał się odgłosom dobiegającym z zewnątrz. Te jednakże szybko ucichły, gdyż patrol oddalił się już znacznie od centrum miasta.
- Bestia? Znaczy się co? Lew? Tygrys? – dopytywał Tylkobuł. – A skąd tu u licha takie zwierzęta? Cyrk? I przecież lwy nie miotają samochodami nad dachami budynków. Coś mi pan, panie sierżancie, koloryzuje.
Policjant spojrzał na niego poważnie.
- Nie uwierzy pan, panie profesorze.
- Może jednak.
- To King Kong. Prawdziwy.
- Pewnie szuuuka Naomi Wats – skomentował Dzięcioł chichocząc lekko już wstawiony.
Nikt nie przyłączył się do śmiechu, co wszakże nie zniechęciło dowcipnisia.
- Albo Jessicy Lange – dodał nie przestając chichotać.
- A może Czesława Langa? – zapytał poważnie jeden z policjantów.
- Przestańcie – uciął Tylkobuł. – W jakim wieku jest? – zwrócił się do dowódcy.
- Kto?
- Kong Kong. Stary? Bardzo stary, znaczy sprytny? Młody i energiczny? Jak wygląda?
Policjant nieco zakłopotany i zbity z tropu pytaniem zrobił niezbyt mądrą minę i wzruszył ramionami.
- A bo ja wiem? Skąd mam wiedzieć. Nawet nie zdążyłem się przyjrzeć. Kiedy tylko przyjechaliśmy na rynek to bydle cisnęło w nas maluchem. Ledwo uszliśmy z życiem. Wiem tylko, że bydlak jest wielki i mocno rozjuszony. Doprawdy nie mam pojęcia skąd się tu wziął i czego chce. Niszczy wszystko. Rozpieprzył kościół, cały rynek jest zdemolowany. Zadzwoniliśmy do Sandomierza. Wojsko już jedzie, ale co oni poradzą, jak nie mają ciężkiego sprzętu. Ponoć na hucie jest jeszcze kilka starych scotów, które cudem ocalały przed przetopem. Gdyby dało się je uruchomić, to może udałoby się małpę przegnać.
Profesor zamyślił się głęboko.
- To raczej na wiele się nie zda – zawyrokował. – Myślę, że Dzięcioł może mieć rację. On nie pojawia się bez przyczyny. Pewnie mu się wydaje, że ktoś ukrywa tu jego ukochaną. Musimy wracać i dobrze mu się przyjrzeć. Jak będziemy wiedzieli, który to, może uda nam się odciągnąć go poza miasto.
- Niby jak?
- To proste. Mamy do wyboru trzech różnych King Kongów. Z 1933, z 1976 i z 2005 r. Jeśli ustalimy, który z nich nas zaatakował, wystarczy dać mu na przynętę jego wybrankę i w ten sposób wyprowadzić go na peryferia. Inaczej gotów zniszczyć całe miasto.
- No nawet jeśli jest to powodem jego aktywności – powątpiewał sierżant. – To skąd weźmiemy np. Jessicę Lange? A nawet gdyby udało się ją ściągnąć jakimś cudem, to przecież nie wygląda już tak, jak czterdzieści lat temu. Małpa nawet jej nie pozna.
- To najmniejszy problem – ocenił Tylkobuł. – Ustalcie, o którego chodzi, a ja zajmę się resztą. Jak tylko dotrę do laboratorium, będę potrzebował góra dwóch godzin, żeby odtworzyć odpowiednią kandydatkę w wersji z ekranu. W międzyczasie będzie można zwodzić go plakatami.
W tym momencie zatrzeszczał interkom.
- Sierżant Borowina – odpowiedział na wezwanie Borowina.
Długo słuchał relacji i rozkazów, w końcu rzekł.
- Przypadkiem jest tu ze mną profesor Tylkobuł. Ma ciekawą teorię na temat celu aktywności Konga. Twierdzi, że … – Zamilkł. Najwyraźniej przerwał mu rozmówca.
Borowina ponownie parę chwil słuchał głosu aż połączenie się urwało.
- Mamy jechać do sztabu kryzysowego – rzekł. – Nawet nie wiedziałem, panie profesorze, że pan już miał do czynienia z Kongiem.
- Zdarzyło się – odparł Jarosław i nerwowy tik potarpał kącikiem jego powieki. – Kilkakrotnie.
- Zawsze chodziło o to samo? O kobietę? – dopytywał policjant.
- Tak. Najczęściej właśnie o Jessicę Lange. Nie potrafię tego wyjaśnić. Dla czego przeważnie ta wersja nawiedza nasze strony? Ale jeśli okaże się i tym razem, że chodzi o 1976 r. to sprawa będzie o tyle ułatwiona, że mam u siebie w chłodni dwie zamrożone Jessiki. Wystarczy trzydzieści minut, żeby przygotować jedną z nich. Nie ma co zwlekać. Mogę skorzystać z telefonu?
Borowina bez słowa podał mu aparat. Profesor wystukał niezbędny numer i przyłożył telefon do ucha.
- Zygmunt? – rzekł po chwilki. – Słuchaj i o nic nie pytaj. Przygotuj jedną Jesicę Lange. Wszystko jedno którą. W spisie komór znajdziesz lokalizację. Ktoś się po nią zjawi. Zadzwonię jeszcze z dodatkowymi wskazówkami.
Asystent nie zadawał zbędnych pytań więc Tylkobuł się rozłączył.
- A jeśli okaaaże się, że to nie teeen? – zapytał nieco już ochłonąwszy Dzięcioł.
- To nic. Najwyżej ponownie ją zamrozimy.
- Ja bym jej tam od razu nie zamraaażał – rozmarzył się. – Niezła była z niej laseeencja.
Borowina wraz z innymi policjantami przysłuchiwali się rozmowie i argumentacji profesora z trudnym do ukrycia brakiem zrozumienia. Ostatnia uwaga Dzięcioła została solidarnie przez wszystkich zignorowana.
- Jak to, skąd pan ma…. – wyjąkał dowódca. – Skąd ma pan… Ma pan w domu w chłodni Jessicę Lange? Dwie?
- A tak – odparł beznamiętnym tonem Jarosław. – Poprzednio, gdy pojawił się Kong, a było to w latach osiemdziesiątych pod Legnicą, rozgorzała taka jatka, że zjechało się dwa półki pancerne armii czerwonej, która poczyniła większe spustoszenia, niż sam Kong. Przy okazji czołg przypadkowo rozjechał Jessicę na oczach wściekłej małpy, co spowodowało, że nieszczęśnik ostrzeliwany z broni pancernej, która z resztą nijakiej krzywdy mu nie uczyniła, zdemolował z nią pospołu kilka osiedli mieszkaniowych. Wówczas musiałem na wszelki wypadek wyprodukować kolejny egzemplarz Jesicy, a żeby być ubezpieczonym na wszelki wypadek, zrobiłem jeszcze dwie zapasowe, które na szczęście okazały się już niepotrzebne. Kong porwał tą pierwszą, i ta jedna wystarczyła, nie licząc rozjechanej. Potem szybko pognał w góry, gdzie rozpłynął się bez śladu. Od tamtej pory się nie pojawiał.
- Widzę, że wie pan dużo o King Kongach – rzekł z podziwem Borowina.
- Są moją pasją i obsesją w jednym – odparł profesor z dziwnie przeszklonymi oczami.
*
Kong zdemolowawszy rynek i okalające go kamienice wraz z pobliskim kościołem przepadł bez śladu, co z uwagi na jego rozmiary było nie lada dziwne. W sali oświetlanej przez lekko migotającą żarówkę siedziało siedmiu mężczyzn i jedna kobieta. Komendant nie kryjąc zdenerwowania wrzeszczał właśnie do słuchawki.
- A co mnie to, kurwa mać, obchodzi!!? Macie znaleźć to bydle, zanim ja was znajdę!!! – to rzekłszy odłożył słuchawkę z hukiem, aż pękła jej obudowa.
- Jak można nie móc znaleźć w mieście dwunastometrowej małpy? – warczał nie kryjąc irytacji. – Toż to jakiś absurd. Bydle rzuca budkami telefonicznymi, jak pigułami, a ci nie mogą go namierzyć! I to ma być dwudziesty pierwszy wiek?
- Od razu uprzedzam, że nie zrobię mu lachy – wtrąciła Jesica Lange. – Nie ma takiej możliwości.
Wszyscy spojrzeli na kobietę zdziwieni.
- Panowie wybaczą – próbował tłumaczyć Tylkobuł. – To wina długiego okresu hibernacji. Możliwe, że od czasu do czasu będzie mówić coś równie niestosownego. To dla tego prosiłem, żeby do momentu zanim ustalimy szczegóły nie włączać jej do dyskusji.
- Mogę mu najwyżej poskakać po jajach – niewzruszenie kontynuowała kobieta.
Po chwili wyprowadzono ją do sąsiedniego pokoju. Zanim znikła za drzwiami rzuciła jeszcze na odchodne:
- Ma chuja, jak topola!
Mężczyźni po chwilowej konsternacji wrócili do meritum.
- Udało się już ustalić, z którym mamy do czynienia? – spytał prezydent.
Komendant skierował pytające spojrzenie na swojego zastępcę?
- Właśnie czekamy na zdjęcia. Powinny być lada chwila.
W tym momencie rozdzwonił się telefon.
- Malina – rzucił krótko komendant w przyłożoną do ust słuchawkę i po chwili dodał – Dawać je na górę.
Po minucie trzymał w dłoniach szarą kopertę formatu A4. Podał przesyłkę prezydentowi. Ten otworzył ją bez słowa i rzucił na stół zdjęcia. Mężczyźni pochylili się nad nimi z nie ukrywaną ciekawością pomieszaną z obawami. Odbitek było kilkanaście. Nie były zbytnio wyraźne, na większości postać Konga była rozmazana, spowijał ją dym i kurzawa. Najwyraźniejsze ukazywało go miotającego budką kiosku ruchu. Niestety twarz zasłaniało potężne ramię, tak, że jednoznaczna identyfikacja nie była łatwa nawet dla tak wybitnego znawcy tematu, jakim był Jarosław Tylkobuł.
- I co, panie profesorze? – zagadnął z nadzieją prezydent.
Jarosław poważnie zafrasowany milczał przez chwilę przeglądając jeszcze kilkakrotnie wszystkie zdjęcia.
- Bardzo mało wyraźne – ocenił. – Jednoznacznie nie sposób za ich pomocą wydać wiarygodnego werdyktu. Szczerze mówiąc najbardziej pasuje mi tu 1933 chociaż, zważywszy na żywotność, energię i szybkość, skłaniałbym się również do 2005. Są też symptomy wskazujące 1978, takie jak choćby odcień koloru futra. Przykro mi, ale nie mogę wydać wiążącej opinii. To mogłoby okazać się katastrofalne w skutkach w razie pomyłki.
- Co więc pan proponuje? – zagadnął półkownik Skopenko, głównodowodzący jednostką armii, która przybyła z pomocą z Sandomierza.
- Cóż… Jedyne, co mogę w tych okolicznościach poradzić, to przygotowanie slajdów ze wszystkimi trzema paniami i spróbować wabić nimi Konga jednocześnie. Po jego reakcjach będziemy mogli jednoznacznie sklasyfikować jego pochodzenie. Oczywiście generuje to pewnego rodzaju ryzyko, gdyż widząc podobiznę swojej ukochanej, bestia może wpaść w furię, ale… Nie mamy zdaje się innego wyboru. W międzyczasie udam się do pracowni i przygotuję Nomi Wats i Fay Wray. To wszystko na tę chwilę.
Mężczyźni popatrzyli na siebie w milczeniu. Skopenko skinął głową na swojego zastępcę, majora Majora, który bezzwłocznie nie czekając na wyjaśnienia wyskoczył przez okno i ruszył przylegającym do posterunku rowem w kierunku stacjonującego wojska. Żołnierze mięli za sobą wspólną wieloletnią służbę, więc rozumieli się bez słów. Poza tym obaj pochodzili z rodzin o głębokich tradycjach wojskowych i ich tok myślenia był odpowiednio ukierunkowany genetycznie. Półkownik Skopenko był wnukiem półkownika Skopenki, a major Major wnukiem majora Majora Majora Majora.
- Panowie – podsumował prezydent wstając z fotela. – Nie ma czasu do stracenia. Profesorze, proszę działać, ma pan do dyspozycji samochód, który zawiezie pana do pracowni. Stefan – tu zwrócił się do swojego zastępcy. – Każ personelowi udzielić profesorowi wszelkiej niezbędnej mu pomocy o jaką poprosi. Malina – teraz odwrócił się do komendanta. – Niech wszystkie patrole wracają do bazy i czekają na dalsze instrukcje. I gdzie, do cholery, jest ten Rogoziński? Daję słowo, że jeśli to przeżyje, to sam go ukatrupię, nieroba.
W międzyczasie Tylkobuł oddalił się w asyście dwóch policjantów. Po drodze do samochodu dołączył do nich Dzięcioł.
- Nikt na straży nie odbiera telefonów – wyjaśnił Malina. – Pewnie Kong uszkodził sieć.
- Dupa, tam – zripostował Stefan Wbródwapna, zastępca prezydenta. – Nie odbiera żaden patrol. Pewnie wszyscy nawiali do Kunowa.
- Każę ich rozstrzelać za dezercję – zaproponował Skopenko. – To niedopuszczalne, żeby w obliczu zagrożenia ukrywać się po lasach.
- To nie wojna, pułkowniku – zaoponował prezydent. – Chociaż przyznam, że należałoby się. Malina, każ jeszcze swoim chłopakom rekwirować wszystkie pojazdy straży. Da się je lepiej wykorzystać. I niech ktoś zajrzy do tej knajpy w lesie przy wylotówce.
*
Projektor furkotał przyjemnie. Zygmunt, asystent profesora, nieco podstarzały mężczyzna w klasycznym stylu, uwijał się przy szpulach z taśmami filmowymi. Miał na sobie skrojony na miarę czarny frak, który w tym momencie ochraniał nieskazitelnie biały, sięgający kolan fartuch wiązany od tyłu. Krótko przystrzyżone szpakowate włosy i nienagannie wyprostowana sylwetka zdradzały wojskową przeszłość. Pewnie dotychczas służyłby w armii, gdyby nie rany, jakich doznał w jednej z pierwszych potyczek z King Kongiem, która miała miejsce pod Starachowicami w 1973 r. Gdyby wówczas nie pomoc Tylkobuła, niechybnie straciłby życie wraz z całą rodziną, którą eskortował z terenów objętych mobilizacją. Zygmunt doskonale zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji. Zwłaszcza, że od tamtego okresu przybył dodatkowo jeszcze jeden Kong, bodaj najgroźniejszy. Niech szlak trafi tego niewydarzonego Nowozelandczyka. Pocieszał się tym, że przynajmniej Godzilla siedział cicho.
Z zadumy wyrwał go głos Jarosława.
- Zygmunt – wrzuć już trzydziestkę.
Asystent bez słowa spełnił polecenie profesora i po chwili ciemny pokój rozświetlił migoczący obraz. Wiedział doskonale, którego momentu filmu ma pilnować. Ołtarza ofiarnego. Tam są najlepsze ujęcia, które chwytają każdorazowo. Zygmunt nie za bardzo rozumiał, dla czego profesor nie zechciał wykorzystywać do robienia odbitek najnowszego sprzętu technicznego. Przecież przy pomocy komputera otrzymanie odpowiedniego kadru trwałoby chwilę, zrobienie slajdu drugą i gotowe. A tak musieli się babrać z projektorem, ze szpulami, co było pracą uciążliwą i czasochłonną. Ale profesor twierdził, że wersja otrzymana z oryginalnego dla danej produkcji nośnika jest bardziej przekonywująca, co znacznie ogranicza rozpoznanie przez bestię mistyfikacji. Poza tym Jarosław był w tej dziedzinie niekwestionowanym autorytetem i podważanie jego opinii było co najmniej nie na miejscu.
Zygmunt zrzucił odpowiedni kadr na drukarkę. Efekt okazał się zadowalający. Szybko wykonał kopię kadru na slajdzie i umieścił w rzutniku. Plakaty, o których wspominali na posiedzeniu w komendzie, były w rzeczywistości obrazami emitowanymi za pomocą jedynie nieco zmodyfikowanego prostego urządzenia służącego na co dzień do przeglądania zdjęć z wakacji. Trudno sobie wyobrazić, że policja woziłaby ze sobą kilkumetrowe podobizny trzech aktorek niczym onegdaj robotnicy wizerunki Stalina, Lenina i Dzierżyńskiego.
Zygmunt rzucił na próbę obraz na matę i pozytywnie oceniwszy efekt zabezpieczył kliszę. Spojrzał na skupionego nad zabranymi z komendy zdjęciami Jarosława.
- Naomi też? – zapytał.
Tylkobuł zdawał się nie słyszeć będąc całkowicie pochłoniętym kontemplacją różnych ujęć agresora. Czoło miał zmarszczone, aż brwi stykały się ze sobą tworząc jedną gęstą linię.
- Jarek? – powtórzył Zygmunt.
Profesor już dawno prosił asystenta by ten zwracał się do niego po imieniu, ale Zygmunt nie często to robił. Darzył Tylkobuła szacunkiem, który między innymi okazywał zwracając się do niego oficjalnie, nawet, gdy sami pracowali w laboratorium. Dzięki temu wypowiadane przez niego imię profesora działało na tego ostatniego otrzeźwiająco znamionując podniosłość, czy powagę chwili. Tym razem odniosło podobny, oczekiwany skutek.
- Że co proszę? – profesor spojrzał niewidzącymi oczyma na asystenta.
- Pytałem, czy zrobić też Naomi?
- A tak, tak, oczywiście zrobić, zrobić – odparł Jarosław dosyć chaotycznie. – Koniecznie. Wszystkie trzy. Tak, tak choć powątpiewam coraz bardziej, czy to się na cokolwiek przyda.
Zygmunt stał niezdecydowany. Podszedł do projektora i założył odpowiednią kliszę.
- Czemu pan tak mówi, profesorze?
Zagadnięty pokiwał głową w skupieniu, potarł czoło spotniałą dłonią, wychylił szklaneczkę beherovki i odparł:
- Coś mi tu nie pasuje. Podejdź proszę i spójrz.
Zygmunt spełnił polecenie.
- Widzisz te oczy? Tu – przełożył kolejne fotografie. – I … O, tutaj – wskazał palcem.
Starszy mężczyzna przyglądał się zdjęciom, na których Kong ciskał radiowozem i giął iglicę kościoła. Samochód przesłaniał większość twarzy bestii, widać było tylko przerażające oczy.
- Wybaczy pan, ale…
- Tak, tak, oczywiście – kontynuował wywód profesor. – Te oczy różnią się od wszystkich, które do tej pory widziałem. Mają w sobie coś obcego, innego, nienaturalnego. Nie wiem co. I to jest najgorsze.
- Może ujęcia są nietypowe, nieostre, albo, bo ja wiem, źle naświetlone?
- To nie to. Chodzi o coś innego. Jest w nich niepohamowana rządza, pragnienie i tęsknota. Taka dziewicza, jak chęć zaspokojenia marzeń, które były dotychczas jedynie w sferze snów, modlitw i baśni o Nibylądzie. Obawiam się, że całe nasze zabiegi okażą się płonne. Ale cóż. Nie mamy innej koncepcji. Wyślij szybko klisze na komendę i niech działają. Poproś tylko by zachowali szczególna ostrożność. I niech nie pokazują mu na razie żywej Jessicy.
- A czy mam uruchomić reproduktor?
Profesor przymknął oczy i zmarszczył nos.
- Nie. To znaczy tak, ale nie rozpoczynaj póki co procesu odtwarzania. Szkoda, by się zmarnowały.
Zygmunt ze zrozumieniem wykonał polecenia. Wiedział, jak bardzo profesor cierpi za każdym razem, gdy kobiety marnują się, zagubiają lub są wykorzystywane do zupełnie innych celów niż zostały stworzone. Nie lubił też hibernacji. Swojego czasu zamrożenie Jessicy Lange kosztowało go wiele nerwów i zdrowia. Uważał, że, mimo wszelkich zabezpieczeń, jest to niehumanitarne w przypadku zdrowego człowieka, nawet mimo to, iż był tylko reprodukcją, kopią, klonem, czy jak by tego inaczej nie nazywać.
*
- Skąd będziemy wiedzieć, że to akurat ta? – dopytywał komendant.
Profesor spojrzał na policjanta z wyrozumiałą powściągliwością.
- To jest, proszę pana przerośnięta małpa. Reaguje na pożądaną samicę, tak jak każde inne zwierzę. Tak jak pan, czy każdy inny człowiek.
Wobec braku jakiejkolwiek reakcji słownej kontynuował.
- Chętnie bym panu wyłożył wszystko począwszy od fizyki, poprzez procesy chemiczne, a kończąc na biologii molekularnej, ale nie mamy na to czasu. A więc reasumując i upraszczając, mimo, iż doprawdy nie mam na to ochoty i na ogół nie zwykłem tego robić powiem wprost: dostanie wzwodu.
- Co?
- Stanie mu. U osobnika jego rozmiarów da się to łatwo zauważyć.
Malina spojrzał na profesora z niesmakiem.
- I co mamy wówczas robić?
- Jeżeli ją dostrzeże i reakcja będzie oczekiwana, to musicie szybko zredukować format fotografii do realnych rozmiarów i w krótkich odstępach emitować sekwencję z szamotaniem na ołtarzu ofiarnym. Z resztą tylko taką wam dostarczyliśmy. Kong będzie chciał ją porwać i gdzieś uprowadzić. Musicie przenosić obraz niezbyt szybko, żeby nie stracił nadziei na osiągniecie sukcesu, bo wówczas pod wpływem niemocy i zwierzęcej frustracji zacznie siać zniszczenie na skalę, o której się jeszcze panu nie śniło. Najlepiej, jeżeli pozwoli pan kierować operacją mojemu asystentowi. On może zapewnić jej powodzenie. Nie ma lepszego specjalisty w tej dziedzinie. Wyprowadzi go na peryferia miasta i tam bestia z pewnością się uspokoi i zniknie.
- Jak to zniknie?
- Najzwyczajniej. Tak jak pojawiła się bez logicznej przyczyny, a jedynie pod wpływem nagłego przypływu uczuć, czy chuci, tak też zniknie zaspokoiwszy je. Przynajmniej tak bywało do tej pory. To niemalże pewne. Byle tylko wykazał zainteresowanie.
- Co pan przez to rozumie? – wtrącił milczący dotąd, czerwieniejący na twarzy z każdą chwilą Skopenko.
- To, że może zignorować wszystkie dziewczyny.
Zapadło milczenie. Skopenko zerwał się w końcu z fotela i nie kryjąc pasji mordu i chęci destrukcji wycedził prze zaciśnięte zęby.
- A rozpieprzmy go w cholerę!!! Zasadźmy mu atomówkę w dupala i poleci hen na orbitę. Nie rozumiem, czemu się tak z tym wszystkim pierdolimy!
Prezydent milczał kiwając głową bez wyraźnej koncepcji. Profesor westchnął.
- Panie półkowniku. Pana plan niechybnie odniósłby skutek wobec realnego zagrożenia, ale my mamy tu do czynienia z iluzją. Kong jest wytworem wyobraźni, który stał się tak silny, że uległ materializacji. Nie można go ot tak po prostu wysadzić w powietrze. To tak, jakby pan strzelał do mgły, która na chwilę się rozwieje, by zaraz ponownie zgęstnieć. Wywaliliście w niego już pewnie z tonę amunicji różnego kalibru i z jakim skutkiem?
- To czemu rozpieprza wszystko w koło, czemu zabija ludzi? – ryczał żołnierz. – Czy ci wszyscy nieszczęśnicy umarli też na niby? Czy ich domy trawi wyimaginowany ogień?
- Niech pan się uspokoi – próbował załagodzić sytuację profesor. – To nie jest takie proste. Gdybyśmy to my wydumali sobie Konga, to równie dobrze moglibyśmy go unicestwić w dowolnie wybrany przez siebie sposób.
- Zdaje się, że czegoś tu nie rozumiem – podjął prezydent. – Mówi pan, że bestia jest wytworem wyobraźni. Proszę zatem zdradzić czyjej?
- Właśnie – podchwycił półkownik. – Niech pan powie, kto to na nas ściągnął, a dorwiemy drania, urwiemy mu jaja i będzie po sprawie.
Profesor westchnął.
- Posłuchajcie panowie – zaczął wolno starając się odpowiednio dobierać i ważyć każde słowo. – Nie chodzi o indywidualne wyobrażenie jednostki nakierowane na jedną konkretną rzecz, czy istotę, jak w tym przypadku. Pojawienie się Konga jest wynikiem długotrwałej zbiorowej frustracji nasilającej się w świadomości mieszkańców miasta. To swoista riposta na marazm i pogłębiające się poczucie bezradności, to chęć wprowadzenia natychmiastowych zmian, powodujących wstrząs, w wyniku którego nastąpiłyby radykalne zmiany w życiu, w pracy, w codzienności. Najwyraźniej ludzie nie są zadowoleni z otaczającego ich świata i intensywnie marzą o czymś w rodzaju wybuchu, który sprawi, że kolejnego ranka obudzą się w innych realiach, w innej rzeczywistości, która nie będzie przypominała im tego, co przytłaczało ich dotychczas. Stąd cała ta irracjonalna sytuacja. Żeby wyeliminować winnego, musiałby pan – tu zwrócił się do półkownika. – Rozstrzelać nie jedną, ale tysiące osób.
W tym momencie do gabinetu wparował sierżant Obroża. Wyprężył się w pozycji zasadniczej i oznajmił:
- Melduję, że aparatura przygotowana.
Wszyscy w oczekiwaniu spojrzeli na prezydenta.
- Niech pan działa profesorze – rzekł z nutą rezygnacji zmęczony na twarzy mężczyzna. – Ma pan wolną rękę. Półkowniku, proszę na bieżąco meldować mi o postępach w akcji. To wszystko. Dziękuję panowie.
Skopenko stłumił w sobie niezadowolenie. Nie cierpiał uzależnienia od cywili, zwłaszcza w sytuacjach, które wyraźnie wymagały interwencji militarnej, a za taką niniejszą uważał.
*
Zygmunt zajął pozycję w specjalnie przygotowanym do niecodziennej misji transporterze opancerzonym odnalezionym w magazynach miejscowej huty. Emiter ustawił przy włazie do wozu i nastawił odpowiednie przeźrocza. Pokonując kolejne ulice mijali uciekających w panice lub kryjących się w zaułkach mieszkańców. Asystent włączył projektor i rozpoczął pokaz ustawiając rzutnik w kierunku zasnutego dymem nieba. Po chwili wysoko ponad dachami bloków pojawiły się kolejno wizerunki trzech aktorek. Zygmunt, zgodnie ze wskazówkami profesora, zmieniał slajdy z częstotliwością trzyminutową. Pokonywali kolejne osiedla starając się kierować śladami, jakie pozostawił za sobą rozjuszony potwór. Mijali powywracane kioski, roztrzaskane budki telefoniczne, połamane latarnie, porozgniatane przystanki i okoliczne budynki z powybijanymi oknami. Slajdy zmieniały się, ale po Kongu nie było ani śladu. Dotarli do peryferii miasta i rozpoczęli wolną jazdę powrotną wybierając inną drogę.
Nagle uszu załogi dobiegł przeraźliwy ryk. Kierujący żołnierz machinalnie wcisnął mocniej pedał gazu i wóz gwałtownie skoczył do przodu zakłócając wyrazistość i ostrość emitowanego obrazu. Po chwili wrócił do poprzedniej prędkości. Załoga skoncentrowała całą uwagę na obserwacji najbliższego otoczenia. Po chwili dowódca otrzymał przez interkom wiadomość, że Skopenko wysłał im do pomocy dwa śmigłowce. Zygmunt był nieco zdziwiony taką decyzją, gdyż latające maszyny mogły dodatkowo rozjuszyć bestię i ponadto odciągnąć jej uwagę od emitowanych obrazów, ale powstrzymał komentarze szanując zdanie profesora, który, jako kierujący akcją, z pewnością wyraził zgodę na takie przedsięwzięcie.
Śmigłowce nadleciały po kilku minutach. Zaczęły krążyć nad osiedlem, które właśnie mijali.
- Widzę go – usłyszeli głos pilota dobywający się z głośnika. – Skubaniec przyczaił się na skarpie za kościołem. Spróbuję go wypłoszyć.
- Nie !!! – krzyknął Zygmunt. – Nie zbliżajcie się do niego !!!
Niestety pilot wyłączył odbiór. Po chwili usłyszeli mocniejszy warkot silnika i śmigłowiec zaczął obniżać lot. Skierowali wóz w tym kierunku.
- Spróbujcie nawiązać kontakt z centralą – poprosił targany wewnętrznymi sprzecznościami Zygmunt. – Może oni mogą jakoś skomunikować się z pilotami. Niech ich odwołają, zanim będzie za późno. Muszę natychmiast porozmawiać z profesorem.
W tym momencie zza budynku kościoła pomknął ku górze wielki kontener na odpadki, który rozsiewając wokół przeróżne śmieci, z miażdżącą siłą uderzył w zbliżający się helikopter. Płaty śmigieł trafiając w twardą blachę rozpadły się z przeraźliwym zgrzytem i maszyna runęła na ziemię gruchocząc sklep spożywczy. W tej samej chwili zza murów świątyni wyskoczył rozjuszony Kong i porwał w mocarne łapy dymiący kadłub helikoptera. Dostrzegli jeszcze przez chwilę pilotów, którzy przeżywszy szczęśliwie upadek szamotali się teraz z pasami bezpieczeństwa i najwyraźniej uszkodzonymi lub zablokowanymi podczas kraksy zamkami w drzwiach. Trwało to tylko kilka sekund, gdyż maszyna ciśnięta z potężną siłą przez wściekłe zwierzę roztrzaskując się o lewe skrzydło budynku kościoła eksplodowała stając w płomieniach. Drugi śmigłowiec natychmiast zwiększył dystans wobec nagłego niebezpieczeństwa.
- Odwołajcie śmigłowce! – krzyczał do mikrofonu żołnierz. – Powtarzam. Natychmiast odwołajcie śmigłowce! Właśnie jeden został zniszczony!
Usłyszeli trzask w głośniku.
- Jakie śmigłowce? – dopytywał profesor. – Jakie śmigłowce?
*
- Jakie śmigłowce – pytał profesor półkownika. – Czy pan zwariował? Dla czego podejmuje pan decyzje w sprawach, o których nie ma pan pojęcia? – wybuchnął z niespotykaną u niego złością.
- Ja nie mam pojęcia? – podjął rękawicę Skopenko. – Ja? Wiesz pan w ilu bitwach uczestniczyłem? Ile akcji prowadziłem? Byłem w trzech misjach w Iraku i Afganistanie. Mam odznaczenia…
- To nie ma nic do rzeczy – uciął profesor. – To nie jest zwyczajna wojna. Tu nie ma przeciwnika, którego można wystraszyć bronią konwencjonalną. Jeszcze to do pana nie dotarło? Właśnie wysłał pan na śmierć dwóch żołnierzy i jeśli nie odwoła drugiego śmigłowca będą kolejni zabici. Za to też spodziewa się pan orderu?
Skopenko niebezpiecznie pokraśniał na twarzy, żyły na szyi i skroniach nabrzmiały mu niepokojąco sprawiając wrażenie, że zaraz eksplodują. Zanim zdążył ustosunkować się do wypowiedzi profesora do pokoju wtargnął prezydent.
- Co tu się na litość boską dzieje?
Jarosław zrelacjonował pokrótce.
- Proszę natychmiast wycofać śmigłowiec – zwrócił się do półkownika. – Zawiodłem się na panu. Tą lekkomyślną decyzją dowiódł pan swojego braku kompetencji. Tym samym odwołuję pana ze stanowiska dowodzącego siłami zbrojnymi. Do zakończenia akcji dowództwo obejmuje Major Major.
Major Major jak na zawołanie pojawił się w pokoju. Otrzepał mundur z piasku i kurzu i przejął dowodzenie odwołując śmigłowiec.
*
Załoga odetchnęła widząc odlatujący helikopter. Wycofali w bezpieczne miejsce wóz, kryjąc go w cieniu sędziwej wierzby i skoncentrowali się ponownie na emisji obrazów. Najpierw pojawiła się podobizna Naomi Wats. Kong nie mógł jej nie zauważyć, niemniej przez dwie minuty nie okazywał żadnej rekcji. Nagle wyskoczył na skraj skarpy i usiłował sięgnąć wizerunku. Zygmunt przesunął obraz poza jego zasięg i czekał pilnie obserwując genitalia bestii. Po chwili w kierunku podobizny kobiety poleciał fragment kościelnego muru, potem następny. Zwierzę ryczało rozjuszone ciskając kolejne prowizoryczne pociski.
- To najwyraźniej nie ta – wymamrotał do siebie Zygmunt zmieniając szybko slajd zabierając wcześniej z zasięgu wzroku bestii obraz uzyskany z poprzedniego.
Po chwili ich oczom ukazała się przerażona Jessica Lange, niestety z identycznym efektem. Zatrwożony Zygmunt założył ostatni slajd przedstawiający Fay Wray. Wówczas Kong zareagował zaskakująco. Popatrzył na wizerunek, odwrócił się doń tyłem i zupełnie go ignorując wskoczył w ruiny świątyni. Zrezygnowany asystent poinformował o całym przebiegu akcji profesora nakazując jednocześnie powrót do bazy. I wówczas runęła na nich potężna topola gniotąc ze zgrzytem pancerz. Dowódca wozu zginął na miejscu ze zmiażdżoną głową. Po chwili jego los podzielili wszyscy pozostali wobec ciężaru skaczącego po wozie Konga. Maszyna, mimo solidnej konstrukcji z łatwością poddała się kilkunastotonowemu cielsku zwierza stając się jednocześnie grobowcem dla czterech żołnierzy i jednego cywila.
***
- I masz pan swój plan – nie krył wściekłości major Major. – Może półkownik miał rację? Może trzeba było rozpieprzyć to bydle rakietami? A nie handryczyć się jak z primabaleriną?
Profesor siedział zrezygnowany oparłszy głowę na zgiętej w łokciu ręce.
- Coś musiało pójść nie tak – mamrotał. – Ostrzegałem, że plan może nie odnieść skutku, jednakże odpowiednio przeprowadzony nie zrodziłby takich tragicznych konsekwencji. Bestia rozjuszona reaguje nieobliczalnie. Powinni być bardziej ostrożni.
Przechadzał się chwilę po gabinecie, wreszcie powiedział stanowczo.
- Nie ma wyjścia. Muszę osobiście pojechać na miejsce i przyjrzeć mu się z bliska. Podwieźcie mnie tylko na bezpieczną odległość, a resztę pokonam pieszo. Najwyżej zginę. Niczym nie ryzykujecie.
Milczący dotychczas prezydent nadal milczał, co uznano za przyzwolenie. Po chwili profesor siedział już w radiowozie, który zawiózł go w pobliże ostatnich tragicznych wydarzeń. Tylkobuł ruszył chyłkiem w kierunku rumowiska i wraków wojskowego sprzętu. Z daleka słyszał już odgłosy zdradzające obecność bestii. Kong mruczał, posapywał i charczał na przemian od czasu do czasu ciskając w różnych kierunkach kawałki muru. Jarosław zachowując maksimum ostrożności okrążył kościół i dotarł do gęstego wiśniowego sadu, z którego zamierzał bliżej przyjrzeć się potworowi. Gęstwina sprawiła, że poczuł się odrobinę bezpieczniej, więc postanowił zbliżyć się do małpy na jak najbliższą odległość. Niemalże na skraju sadu ustawił zabraną z komendy kamerę i uruchomił nagrywanie ustawiwszy obiektyw tak, aby zarejestrować obraz o jak najszerszym horyzoncie przy jednoczesnym zachowaniu przejrzystej ostrości ujęcia. Miał obycie ze sprzętem tego typu, niemniej nieco problemu sprawiło mu wybranie odpowiedniego kąta i ustalenia optymalnej wysokości ustawienia kamery. Kiedy po raz kolejny spojrzał przez obiektyw zamarł w bezruchu ścięty strachem. Bestia najwyraźniej zauważyła krzątającego się w wiśniach człowieka, gdyż przestała miotać gruzem i porykiwać, jednocześnie wpatrując się wprost w obiektyw. Profesor przerażony, ale jednocześnie zafascynowany obrazem przyglądał się potworowi próbując dokonać jego jednoznacznej identyfikacji. Kong powstał na krzywe, potężnie umięśnione nogi opierając się jednocześnie na wyprostowanych, zakończonych zaciśniętymi pięściami łapach i postąpił dwa, jak na niego, niewielkie skoki w kierunku filmującego.
- Fascynujące – wyszeptał profesor.
Oderwał oczy od kamery i wyprostował się wpatrując w bestię. Ich spojrzenia skrzyżowały się. Tylkobół ponownie spojrzał przez obiektyw, aby wyraźniej widzieć reakcje małpy. Użył zoomu optycznego i zaczął dokładnie śledzić anatomię potwora, który niespodziewanie tkwił w bezruchu, jakby przyzwalając na oględziny swojego monstrualnego ciała. Profesor podziwiał potężne szczęki wyposażone w ogromne żółtawe zębiska, kłęby mięśni pokrywające ramiona, przygarbiony kark i wielką niczym kort tenisowy klatkę piersiową. Nagle profesor dostrzegł coś, co jeszcze bardziej zmroziło mu krew.
- Nie – wyszeptał przez drżące wargi. – Tylko nie to.
Cofnął się o kilka kroków pomiędzy bardziej gęściej rosnące drzewka pozostawiając uruchomioną kamerę. Odwrócił się do małpy plecami puścił biegiem, najszybszym na jaki było go stać, mając jednocześnie bardzo złudną nadzieję, że małpa bardziej zainteresowana była kamerą, a nie kamerzystą. Usłyszał za sobą ogłuszający ryk, który niemalże pozbawił go tchu. Jeszcze bardziej przyspieszył kroku zmieniając jednocześnie kierunek biegu zmierzając teraz do pobliskiego wąwozu prowadzącego na plac targowiska miejskiego, gdzie spodziewał się znaleźć względnie bezpieczne schronienie. Niestety Kong zupełnie zignorował kamerę i ruszył w szaleńczy pościg za uciekinierem, po drodze wywracając filmujący sprzęt. Profesor gnał co sił, już dobiegał do wąwozu, gdy nagle ziemia zadrżała od potężnego wstrząsu, który spowodował, że stracił równowagę i padł, jak długi wyciągając przed siebie ręce i dotkliwie raniąc sobie przy tym kolana. Odwrócił się na plecy i ujrzał nad sobą dyszące zwierzę, które najwyraźniej jednym susem przesadziło sad i wylądowało z łoskotem powodując silne rozdrganie skorupy ziemskiej. Profesor próbował unieść się na kolana, ale potężna łapa chwyciła go, jak ołowianego żołnierzyka i zaczęła energicznie nim potrząsać rycząc przy tym triumfalnie. Uścisk nie był może bardzo silny, najwyraźniej zwierze nie zamierzało go od razu zabić, niemniej pod wpływem gwałtownego wywijania, Jarosław poczuł jak boleśnie chrupnęło mu coś w kręgosłupie w okolicach karku. Chwilę później stracił przytomność.
*
Wczesny ranek następnego dnia był bardzo pogodny. Miasto było sparaliżowane, ale w miarę bezpieczne. Miejscowa policja wraz z wojskiem przeczesywała zgliszcza w poszukiwaniu ofiar niespodziewanego ataku jednocześnie próbując udaremnić działalność przestępczą szabrownikom, których całe mrowie ruszyło w ruiny w poszukiwaniu mienia, w którego posiadanie zamierzali wejść. Helikoptery krążyły nad miastem, coraz rzadziej było słychać syreny policyjne i sygnały karetek pogotowia. Straż pożarna opanowała niebezpieczny teren udaremniając na czas rozprzestrzenić się płomieniom na nie dotknięte pożarem budynki.
Prezydent przetarł chusteczką opuchnięte od bezsenności oczy. Półkownik Skopenko uczynił to samo, tyle, że jego oczy, jak i cała twarz nabrzmiały w wyniku spożycia półtora litra wódki czystej. Wobec zażegnania niebezpieczeństwa zostało mu przywrócone dowództwo. Bezpośrednią akcję nadzorował na miejscu zdarzeń major Major. Komendant Malina z pomocą Wbródwapny próbował wyjąć płytę z uszkodzonej podczas upadku kamery, dostarczonej niespełna godzinę temu przez jeden z patroli wojskowych.
- Jednak profesor miał rację – odezwał się wreszcie prezydent. – Stało się, tak, jak mówił. Bestia zniknęła bez śladu. Tak jak się pojawiła. Tylko dla czego? Co się tam wydarzyło? I gdzie na litość boską podział się profesor?
Odwrócił się w kierunku mocujących się z kamerą mężczyzn.
- Da się odtworzyć nagranie?
Malina już miał odpowiedzieć w bliżej nie określony sensownie sposób, kiedy wygięta klapka chroniąca dostęp do nośnika odpadła od kamery. Komendant triumfalnie wyciągnął z wnętrza płytkę i pokręcił ją na palcu wskazującym.
- Wydaje się być nienaruszona – ocenił.
To powiedziawszy podszedł do odtwarzacza i wsunął płytę w odpowiednią szczelinę. Po chwili na ekranie pojawił się niezbyt ostry obraz przedstawiający Konga siedzącego w rumowisku kościoła. Po kilkunastu sekundach wyrazistość przybrała na ostrości i wszyscy w milczeniu zaczęli wpatrywać się w zarejestrowany film. Przedstawiał pomrukującą bestię w całej okazałości.
- Fascynujące – usłyszeli podekscytowany dobiegający z głośników głos profesora Tylkobuła.
Nagle na ekranie pojawił się blisko półtorametrowy członek bestii, najwyraźniej w pełnym wzwodzie. Mężczyźni popatrzyli po sobie wymownie. Z głośników dobiegł ich uszu szept Jarosława.
- Nie, tylko nie to.
Dalszy ciąg zarejestrowanego filmu ukazał zbliżającą się bestię ściskającą w garści potężne prącie. Potem obraz zamazał się, gdy kamera przewróciła się na bok.
- Jezu, widzieliście to? – wysapał bełkotliwie Skopenko. – Niech mnie kule biją. Jessica miała rację – otarł pot, który perliście pokrył jego czerwone czoło. – Toż to pedał się okazał – kontynuował głupkowato się uśmiechając. – Gdybym na własne oczy nie zobaczył, to bym w życiu nie uwierzył. King Kong pedał. Nie do wiary.
- Zamknijcie się do jasnej cholery – przerwał prezydent. – To nie czas na żarty. Poza tym jeśli już, to niech pan używa określenia „homoseksualista”, lub „odmiennej niż większość orientacji”.
Skopenko puścił mimo uszu uwagę prezydenta. Usiadł zanosząc się od histerycznego śmiechu.
- Oj nie mogę – chichotał. – King Kong pedał. I Tylkobuł. Od razu wiedziałem, że coś jest nie tak z tym profesorem. Wydawał mi się jakiś taki odmieńcowaty. I wyszło szydło z worka. To nie Tylkobuł, ale Tyłkoból. Pewnie nazwisko zmienił. Ucha cha!
Prezydent nie chciał sensacji. Choć uwagi Skopenki były najwyraźniej jak najbardziej trafne, nie potrafił dłużej słuchać złośliwości podpitego półkownika. Kazał Malinie wyprowadzić i tymczasowo odizolować żołnierza od jakichkolwiek kontaktów z innymi. Po aresztowaniu Skopenki Wbródwapna wyłączył odtwarzacz. Wszyscy zamilkli. Każdy bez wyjątku szczerze współczuł profesorowi.

Brak komentarzy: