Przedstawiona poniżej historia wydarzyła się przedwczoraj w niewielkiej wioszczynie, o nazwie bliżej nie skonkretyzowanej, której geneza nie jest do końca jasna i dla samej historii nieistotna, więc podjęcie próby jej przytaczania, roztrząsania, czy rozstrzygania targających wrażliwe wnętrza wątpliwości byłoby w tymże momencie nie tylko mało rozsądne, ale i jednocześnie poprzez swoją czasochłonność bezcelowe.
Poza powyższym było to najzwyklejsze w świecie sioło ze społecznością o mocno konserwatywnym światopoglądzie, charakteryzujące się nieufnością do wszelkich zmian, nowinek technicznych oraz nieznajomych przyjezdnych. Akurat tych ostatnich było tu jak na lekarstwo, więc problem istniał w zasadzie wyłącznie w teorii. Potwierdzeniem powyższego niech będzie fakt, iż w kronikach skrupulatnie prowadzonych przez miejscowego plebana ostatnia adnotacja dotycząca pojawienia się nieznajomego przyjezdnego została zapisana w 1967 roku i dotyczyła niezbyt mile wspominanego wśród mieszkańców wydarzenia. Najlepiej byłoby zwyczajnie nie przytaczać ówczesnych wypadków i przejść do spraw bieżących, niemniej z uwagi na wyjątkową monotonię codzienności wydaje się zasadne przypomnienie owego zajścia. A więc, jak wspomniano wyżej, w 1967 roku wyjątkowo dżdżystego, jesiennego poranka przed chatą sołtysa, którą to zaszczytną funkcję w owym okresie piastował lekko roztargniony siedemdziesięcioośmiolatek Wincenty Pierożek, pojawił się przedmiotowy nieznajomy przyjezdny. Jak wynika z późniejszych zapisków na widok owego jegomościa zdjęła sołtysa taka trwoga, że nie mógł wydobyć z siebie żadnego dźwięku poza syczeniem na wdechu i chrypieniem na wydechu. Wyglądało to mniej więcej tak:
- Dzień dobry sołtysie – powiedział nieznajomy przyjezdny. – Przepraszam, że zawracam głowę z samego rana, ale zdaje się, że pobłądziłem na tych waszych polnych drogach. Którędy najlepiej pojechać na ...? – tu padła nazwa miejscowości, która również, jak w przypadku będącej areną wydarzeń wsi, nie ma żadnego znaczenia, więc dla oszczędzenia czasu, miejsca i inkaustu przytaczanie jej mija się z celem w całej rozciągłości.
W owym momencie pewne wątpliwości może budzić to, skąd nieznajomy wiedział, że Pierożek dzierży w swej artretycznej dłoni urząd sołtysa, skoro zawitał do wsi po raz pierwszy i, jak się później okazało, ostatni. Podejrzliwym powyższe niejasności z pewnością rozwieje fakt, iż do zardzewiałego ogrodzenia domostwa sołtysa, przytwierdzona była duża, blaszana, pomalowana czerwoną emalią tabliczka, na której widniał proporcjonalnych rozmiarów (w stosunku do wielkości tabliczki, więc równie duży) biały napis „SOŁTYS”. Tabliczka była nie pierwszej świeżości i najoględniej powiedziawszy lekko również brudnawa. Ponadto pokrywały ją sporych rozmiarów plamy rdzy występujące głównie w miejscach, w których emalia odprysła w wyniku ciskania w tabliczkę kamieni przez niezadowolonych z rządów sołtysa mieszkańców wsi. Właściwie, to w rzeczywistości napis brzmiał „ OŁTYS”, gdyż pierwsza litera była zupełnie niewidoczna w następstwie celnego rzutu w nią ćwiercią pomarańczowej cegłówki przez Zenona „Pij” Pijawę, poprzedniego sołtysa. Czynu tego wszakże mu nie udowodniono, także, mimo iż wszyscy wiedzieli, kto odpowiada za ten niecny (w oczach obecnego sołtysa) incydent uszło mu to płazem.
Dla lepszego zrozumienia, a i również dla zaspokojenia ciekawości co bardziej wnikliwych, że ujście płazem oznacza, że osoba odpowiedzialna za jakowyś występek unika poniesienia konsekwencji swego czynu. Geneza tego kreślenia sięga bardzo zamierzchłych czasów i wywodzi się z czystej, naszej rodzimej staropolszczyzny i narzeczy wczesnosłowiańskich. Wówczas to, mimo, iż na ogół srogo karano nawet za drobne występki, zdarzały się przypadki (udokumentowane!) wybaczania sprawcom czynów uważanych powszechnie za niecne lub wręcz haniebne. W rycinach i starodrukach odnalezionych przez archeologów w XIX wieku po raz pierwszy natknięto się na genezę owego sformułowania przy okazji opisu ucieczki z grodowych lochów pewnego wyjątkowego nikczemnika. Dzięki starym annałom poznajemy więc ponurą historię, w której osadzony w kamiennym lochu podstępny i sprytny zbój Ambroży Osocze, w przeddzień swojej egzekucji salwował się ucieczką przy pomocy starej, tłustej ropuchy. Czytamy dalej, iż podstawowym więziennym wiktem w owych czasach była nadgnita cebula, w efekcie spożywania której, w trzewiach Ambrożego wytworzyły się obfite pokłady łatwopalnej mieszanki gazowej, które mimo cierpienia potwornych katuszy, zbój w sobie magazynował, by, będąc już u kresu sił, spowodować w końcu ujście ich bezpośrednio w ową starą i tłustą ropuchę (może to świadczyć między innymi o dużej wiedzy zbója na temat anatomii ropuch i rozciągliwych właściwości ich powłoki zewnętrznej). Na temat samej metody przetransportowania, czy jak kto woli ujścia gazu z Osocza do ropuchy kroniki podają kilka sprzecznych wersji, podobnie zresztą, jak w przypadku szeregu dalszych wydarzeń. Aby uniknąć kłopotliwego wyboru którejś z nich najbezpieczniej będzie przedstawić zdarzenia w dużym skrócie, trzymając się suchych, powtarzalnych we wszystkich wersjach faktów. A więc po napełnieniu ropuchy niebezpieczną mieszaniną umieścił oszołomionego, do granic wytrzymałości rozdętego płaza w starannie wcześniej wybranej kamiennej szczelinie i cisnął weń z przeciwległego końca lochu pokaźnych rozmiarów krzemieniem, który w momencie dosięgnięcia celu skrzesał również iskrę w wyniku zetknięcia z kamienną ścianą, w następstwie czego murami targnęła potężna, raniąca bębenki eksplozja, w efekcie której oczom oszołomionego Ambrożego ukazała się sporych rozmiarów szczelina. Zbój czmychnął nią i tyle go widziano. W ten oto sposób nikczemnik uniknął kary, a jego pomysłowość została nagrodzona w postaci darowania win i ponadczasowości oraz powszechności użycia stwierdzenia „ujść płazem”, którego był prekursorem, choć co prawda w czynie, a nie w mowie.
Tymczasem powróćmy w czasy obecne przed dom sołtysa, któremu właśnie nieznajomy zadał wyżej przytoczone niefortunne pytanie.
- Chrrrrrrrrrrryy…
To zapis fonetyczny odpowiedzi sołtysa. Chociaż z uwagi na to, iż Wincenty solidnie sobie poprzedniego wieczoru podechlał wyprodukowanego własnym sumptem gruszkowego samogonu, w czego efekcie gardło miał wyschnięte, jak ściółka z pobliskiego zagajnika w lipcowe popołudnie, może bardziej wiernie jego wypowiedź odzwierciedlałby zapis:
- Hrrrrrrrrrrrrrryy…
Z pewnością sam sposób zapisu nie do końca wyczerpuje i oddaje dźwięki, jakie owego felernego poranka wydobyły się z sołtysowej gardzieli, niemniej dla samego bezpośrednio zainteresowanego odpowiedzią nie było to szczególnie istotne. Bez względu bowiem na rodzaj zapisu, odpowiedź w żadnym stopniu nie mogła go usatysfakcjonować.
- Co wam panie sołtys? – nie dawał więc za wygraną nieznajomy przyjezdny przyglądając się Wincentemu zza ogrodzenia.
- Ssssssssssssss – to kolejna próba zapisu „odpowiedzi”.
Wobec nietypowego zachowania Pierożka i jego niepokojąco purpurowiejącej twarzy niezaspokojony pytający postanowił przyjść mu z ewentualną pomocą, czego pierwszym przejawem była chęć otwarcia furtki w oddzielającym rozmówców ogrodzeniu. Wówczas wszystko potoczyło się w zatrważająco szybkim tempie. Zgrzytnęła przeraźliwie i przejmująco od lat niekonserwowana sprężyna, na co sołtys zareagował gwałtownym, jak na swój dosyć sędziwy wiek, podskokiem, wydał z siebie dźwięk:
- Hyp..
i padł bez życia twarzą przed siebie wprost w obfitych rozmiarów kałużę powstałą z deszczówki i kocich szczyn, krótko zabulgotał i znieruchomiał. Nieznajomy odwrócił się na pięcie i tak, jak niespodziewanie się pojawił, takoż i zniknął. Z autopsji przeprowadzonej później na zwłokach Pierożka wynikło, że pękło mu serce. Ze strachu.
Od czasu powyższych wypadków żaden z mieszkańców sioła nie odnotował w pamięci kontaktu zarówno z tym, jak i z jakimkolwiek innym mniej lub bardziej tajemniczym, ale z pewnością każdorazowo wyjątkowo groźnym nieznajomym przyjezdnym. Niemniej powyższa historia utwierdziła tylko lokalną społeczność w przeświadczeniu, że nieznane, czy nowe jest tożsame z niebezpiecznym, a wręcz śmiercionośnym.
Powyższe ukazuje w zarysie ogólne podejście mieszkańców do otaczającego ich świata. Wracając bowiem do głównego wątku bieżącej opowieści, świadomość tej postawy może okazać się niezbędną. Otóż, podobnie jak w opowiastce z przeszłości, jednym z głównych bohaterów tejże historyjki jest również sołtys. Oczywiście z przyczyn oczywistych nie ten sam. Zenobi Konewka, bo o nim mowa, był bodajże najmłodszym ze wszystkich sołtysów od czasów nieodżałowanego Zenona „Pij” Pijawy, który to po tragicznej śmierci swojego następcy targnął się na swoje cenne życie. Doprowadził tym samym do załamania nerwowego swoją małżonkę, obecnie również już nieboszczkę, którą poznał jeszcze w czasach aktywnej działalności w lokalnej partyzantce (stamtąd tenże przydomek „Pij”). Konewka w dniu opisywanych wydarzeń miał ukończone dokładnie czterdzieści jeden lat trzy miesiące, siedemnaście dni, czternaście godzin, sześć minut i pół sekundy. W tym właśnie momencie jego żywota raził go grom z jasnego nieba i utłukł na miejscu na śmierć. I znów, analogicznie, jak we wcześniejszej historii, nieznajomy przyjezdny nie czekając na dalszy rozwój wydarzeń, zniknął równie niespodziewanie, jak i się pojawił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz