Siedział ukryty w krzewach dzikich malin i od dłuższego już czasu obserwował dwa małe stada krów liczące jedno dziewięć drugie sześć sztuk. Zwierzęta zdawały się być wyjątkowo znudzone kilkugodzinnym przeżuwaniem trawy i wyjątkowo obojętne na otoczenie, jak gdyby były pewne, że nic niespodziewanego nie może się wydarzyć. Większe stado oczekiwało tylko na przybycie gospodarza, mniejsze na gospodynią, którzy je wydoją i przeprowadzą w inne rejony łąki, gdzie znów będzie pod dostatkiem trawy.
Pobucz też na nich czekał. Gospodarz właśnie wyłonił się spomiędzy drzew jabłoniowego sadu i rychło zaczął oporządzać swoje stado, kobieta zaś dziś się spóźniała, co jej się wcześniej nigdy nie zdarzało, a to dodatkowo irytowało Pobucza. Miał taki fajny plan. Humor mu w sumie dopisywał całkiem niezły, więc nie zamierzał nikogo uśmiercać. Chciał tylko odrobinę kogoś podręczyć, albo chociaż upokorzyć. Dziś padło na żonę kowala. Kobieta nie była stara, ale już z pewnością do młodzieży nie należała. Była pulchną, niewysoką blondynką z obfitym, bardzo obfitym biustem i równie pokaźnymi biodrami. Mogła mieć góra czterdzieści pięć lat. Nadawała się w sam raz do planu Pobucza.
Kowalowa wreszcie pojawiła się na pastwisku. Jasne warkocze wystające spod nakrapianej chusty opadały jej prawie do pasa, miała na sobie obszerną kwiecistą bluzkę i sięgający łydek płócienny fartuch, które to odzienie nieco maskowało jej dorodne kształty. Poklepała po szerokim łbie najbliższą z krów i postawiła obok niej przyniesiony ze sobą niewysoki, drewniany stołeczek i dwa pokaźnych rozmiarów kubły na mleko. Pobucz rozważał, czy kazać się jej obnażyć przed, czy po dojeniu i w końcu, nie mogąc dojść do konsensu postanowił pójść na kompromis. Poczeka, aż kobieta oporządzi połowę zwierząt i wówczas zacznie.
Tego lata krowy nie dawały zbyt wiele mleka, więc robota szła kobiecie szybko. W pewnym momencie Pobucz nie mogąc już wytrzymać, zaczął świdrować ją małymi okrągłymi oczami. Kowalowa początkowo zdawała się zupełnie nie reagować. Jednakże po kilku chwilach przerwała metodyczne pociąganie za wymiona i wstała wyprostowana. Odpięła fartuch i zsunęła kryjącą się pod nią spódnicę, po czym wróciła do przerwanej czynności. Chłopu doglądającemu nieopodal swojego stada fakt ten nie umknął uwadze i zaczął ukradkiem przyglądać się kobiecie, która w samych cytrynowych majtach usiadła na taborecie. Pośladki spłynęły po jego bokach prawie aż do samej ziemi, praktycznie czyniąc go niewidocznym. Po kilku minutach kowalowa przerwała dojenie i przeszła do kolejnej krowy. Zanim ponownie zaczęła gospodarskie obowiązki nie bez trudu zzuła kolorową bluzkę. Ogromny biust wystrzelił spod niej niczym całymi latami więziony skazaniec, który nagle uwolniony zapragnął całym ciałem chłonąć swobodę. Chłopa aż zamurowało. Przestał już kryć zainteresowanie i porzuciwszy swe czynności począł obserwować sąsiadkę, podczas gdy ta bez żadnego zażenowania w samej tylko bieliźnie i kaloszach kontynuowała pracę. Pobucz aż wiercił się z uciechy ukryty w krzakach. Przez moment chciał kazać chłopu również zacząć się obnażać, ale w końcu uznał, że przybierze to wówczas wygląd wyreżyserowanego przedstawienia, bez żadnych niespodzianek, a to byłoby nudne i nie sprawiło mu przyjemności. Pozostawił więc gospodarza samemu sobie i skoncentrował się wyłącznie na kowalowej. Ta tymczasem porzuciła już zupełnie zainteresowanie zwierzętami i zaczęła pomiędzy nimi biegać wesoło podskakując i obracając się wokół własnej osi. W trakcie pląsu odpięła stanik, który odkrył jej piersi w całej okazałości, a kręcąc się dodatkowo popodkreślała i potęgowała ich rozmiar. Płynnie zrzuciła też majtki pozbywając się jednocześnie kaloszy.
Chłop wprost osłupiał. Chciał coś zrobić, powiedzieć, ale nie mógł wydobyć słowa zafascynowany i zauroczony widowiskiem. Poczuł nagły przypływ pożądania, ale obawiał się kowala, który mógłby mu w każdej chwili bez wysiłku roztrzaskać czerep. Co więc robić? Chciał się odwrócić, ale nie był w stanie. Kobieta go pociągała już od dawna, chyba nawet skrycie się w niej podkochiwał. W sumie tylko z tego powodu sam wychodził doić krowy zawsze w tym samym czasie, co sąsiadka, żonie każąc w tym czasie karmić świnie lub szykować strawę. Upadł na kolana i wytrzeszczał oczy jak na kazaniu z tą różnicą, że wysunął dodatkowo lśniący od śliny język.
Kowalowa tym czasem zatrzymała się na chwilę przy wypełnionym prawie w całości kuble, uniosła go nad głowę i zaczęła wolno wylewać na nagie ciało jego zawartość. Chłop aż oniemiał. Przykucnął za jedną ze swoich krów w obawie, aby nie dostrzegł go nikt z przypadkowych przechodniów, albo, co gorsza, kowal. Kobieta opróżniwszy wiadro zaczęła masować piersi i brzuch ścierając z nich białą gęstą ciecz, która na dłużej zatrzymywała się na gęstych włosach łonowych, z których cienkimi strumykami ściekała ku ziemi, spływała też po krągłych udach ku stopom. Mężczyzna przyklękał to na lewe, to na prawe kolano nie mogąc zapanować nad wzwodem jakiego nie miał już od ponad dwudziestu lat. Jego niemoc powodowała, że przeżywał wewnętrzne katusze, które chłostały go z mocą z niczym nie porównywalną.
Pobucz obserwując scenkę uśmiechał się lubieżnie zacierając z radości malutkie dłonie i skręcając czułka w świderek. Patrzył to na miotającego się w rozterkach chłopa, to na niewiastę, która znów krążąc wokół zwierząt tanecznym krokiem podbiegła do drugiego w połowie wypełnionego wiadra i powtórzyła całe przedstawienie, tylko nieco wolniej, wijąc się przy tym i obracając niewybrednie. Nagle zatrzymała się patrząc wprost na klęczącego sąsiada i uśmiechnąwszy się do niego szeroko wyciągnęła rękę i zaczęła wzywać go kiwając palcem. Wiła się tym jeszcze bardziej, co wprawiało w drżenie całe jej dorodne ciało.
Według opinii Pobucza kobieta była zbyt tłusta, co potwierdzały fałdy na brzuchu i nad biodrami, ale musiał przyznać, że jak na tą wiejską społeczność, to przedstawiała się całkiem do rzeczy. Ale ważniejsze było jeszcze to, że kochał się w niej ten stary pierdoła z najbliższego jej sąsiedztwa. No i oczywiście to, że była żoną porywczego kowala, który w planie Pobucza miał odegrać jeszcze niebagatelna rolę.
W pewnym momencie coś zaczęło iść wbrew myślom Pobucza. Otóż chłop podniósłszy się z kolan, przyciskając do krocza beretkę, by ukryć nagłe przemiany anatomiczne skierował się chwiejnym krokiem w kierunku zapraszającej go kobiety. Jednakże będąc w pół drogi nagle zatrzymał się i puścił beret przyciskając dłonie do piersi. Jego twarz przeciął koszmarny grymas bólu, zachwiał się, osunął z powrotem na kolana, po czym runął bez tchu twarzą przed siebie. Przez chwilę nogi podrygiwały mu w agonii, aż wreszcie znieruchomiał. Kobieta zatrzymała się bez ruchu nie wiedząc, co się stało i bez zrozumienia rozglądając się w koło. Pobucz przez moment stracił nią zupełnie zainteresowanie całą uwagę skupiając na niespodziewanie i zupełnie nie w czas konającym, przez co kobieta na chwilę odzyskała świadomość i przykucnęła przerażona obejmując się ramionami w geście zagubienia. Jednakże Pobucz szybko zrewidował swój plan i szyderczy uśmiech powrócił mu na twarz. Cmoknął skórzastymi wargami i znów zajął się kowalową.
Kobieta podniosła się szybko i pobiegła pozbierać porozrzucane kubły. Uczyniwszy to pobiegła radośnie w kierunku domostwa, wesoło wywijając pustymi wiaderkami i całkowicie ignorując swoją nagość. Pobucz podążył za nią kryjąc się pomiędzy rzędami dorodnych główek kapusty. Tak dotarli do kowalowego obejścia. Gospodyni porzuciła zbędne naczynia przed wrotami do stajni i zniknęła w ich wnętrzu. Po chwili drzwi otwarły się z hukiem i na zewnątrz wypadł potężnie zbudowany, choć niewysoki ogier pociągowy niosąc na grzbiecie nagą kowalową uczepioną oburącz grzywy zwierzęcia.
Tymczasem Pobucz sprawnie wspiął się na smukłą topolę i rozsiadłszy się wygodnie w strzelistych konarach zaczął z pasją śledzić dalsze wydarzenia. Z kuźni dochodziły odgłosy pracy nie zdającego sobie sprawy z zaistniałej sytuacji kowala. Czeladnik asystował mu zafascynowany biegłością mężczyzny w kowalskim rzemiośle. A robota nie była prosta. Kowal przyjął kilka dni temu zlecenie od ojca Zenona, plebana z sąsiedniej parafii, na wykonanie fantazyjnych w kształtach elementów ogrodzenia mających oddzielać zachrystię od zabudowań gospodarczych. Rzemieślnik stanął przed nielada dylematem, czy w ogóle podjąć się wykonania owego zadania, gdyż mógł w ten sposób narazić się miejscowemu plebanowi, któremu o wiele bardziej ubogie ogrodzenie wykonał przed niespełna miesiącem. Ojciec Zenon przekonywał go jak umiał, aż w końcu nakłonił go argumentując, iż znacznie wzrośnie prestiż wykonywanych przez kowala prac skoro zlecenie otrzymał on, a nie konkurencyjnie działający w sąsiedniej wsi Mietek Jagodziński. Kowal nie dopuszczał takiej myśli, ale bezapelacyjnie na jego decyzję miało również wpływ to, że nie darzył zbytnią sympatią miejscowego plebana, którego nazywał „jebidudkiem”. Poza tym o robotę ostatnimi czasy nie było łatwo. Ludzie byli coraz bardziej ubodzy, żelazo coraz droższe, o dobrych czeladników trudno. Dodatkowo dawał mu się we znaki postęp techniczny. Maszyny coraz częściej zastępowały zwierzęta i ludzi, konie coraz mniej pracowały, przez co dłużej wytrzymywały podkowy. Sołtys w zeszłym roku kupił kolejny, trzeci już traktor i zatrudnił na stałe Wieśka Nogawę na etat traktorzysty. Dwa traktory posiadał też chłop z sąsiedniej wsi, bogaty jak na tutejsze warunki obszarnik, który sądząc z dotychczasowej życiowej praktyki, zapewne nie chcąc pozostawać gorszym, lada chwila kupi kolejną maszynę. Nie mogąc dojść do porozumienia, obszarnik z sołtysem zaczęli zabiegać o klienta oferując coraz to niższe ceny za usługi, jakie mogli świadczyć dzięki posiadanemu sprzętowi, a więc orka, siew, rozrzutka nawozu, zbiórka i przewóz plonów, transport itp. Z czasem rolnikom przestało opłacać się utrzymywanie koni, rzadziej tępiły się również różnego rodzaju narzędzia. Kowalowi coraz ciężej było wyżyć z samej produkcji i usług świadczonych przez kuźnię, tak że zlecenie otrzymane od duchownego mogło może nie bardzo znacznie, ale zapewne odczuwalnie wpłynąć na przyszłość jego rodziny. Zanim jednakże podjął się wykonawstwa ogrodzenia dla sąsiedniej parafii poradził się żony, którą uważał za mądrzejszą od siebie. No może nie tyle mądrzejszą, co bardziej trzeźwo i realnie spoglądającą na rzeczywistość. Mariolka poradziła mu, żeby jak najbardziej przyjął zlecenie, ale wpierw poinformował o tym zamiarze swojego plebana, najlepiej podczas wystawnej kolacji, którą sugerowała urządzić niezwłocznie, jeszcze w tym samym dniu. Osobiście nawet udała się na plebanię, by zaprosić dobrodzieja na wieczerzę i po powrocie oznajmiła, że pleban był nieco podejrzliwy i bardzo chciał dowiedzieć się, z jakiej to okazji kowalowstwo wyprawiają kolację, ale w końcu dał się przekonać i zaproszenie przyjął. Kobieta nie przyznała się mężowi, że obiecała za to sprzątać zachrystię w dwie najbliższe soboty. Kowal, zdaniem Mariolki, nie darzył księdza należnym mu szacunkiem i, znając jego porywczość, mógłby zareagować nieprzewidywalnie, to jest na przykład nie wpuścić go do chałupy obrzucając stekiem wyzwisk, albo co gorsza upić samogonem i wygnać, podtruć albo nie daj Bóg, obić pysk. Tym bardziej, że podejrzewał plebana o nienależyte dla jego stanu prowadzenie się, egoizm i fałszywą pobożność. Co do nienależytego prowadzenia się, to nie bardzo chciał zdradzić w czym dokładnie tkwi owa nienależytość. Kobiecie długo nie udawało się nakłonić go, aby zdradził, co tak właściwie ma na myśli. Dowiedziała się o tym w sumie całkiem przypadkiem od żony Józefa Kociołka, chłopa, z którym mąż się przyjaźnił, a przynajmniej pił wódkę. Kociołkowa podsłuchała, jak mężczyźni, opróżniwszy dwie pokaźne flasze gorzałki, zaczęli obgadywać mieszkańców wsi, siebie przy tym nie oszczędzając. Skończyło się na tym, że kowal strzelił Kociołka w pysk otwartą dłonią, a że siły miał co niemiara, to w efekcie tego czynu chłop, sądząc po odgłosach rumotu, runął z taboretu na plecy zwalając przy tym ze stojaka suszące się garnki, sztućce i inne kuchenne akcesoria, ściągając jednocześnie z blatu ceratę wraz ze wszystkim co stało na stole, co również miało niebagatelny wpływ na ów rumot. Kobieta nie zdążyła nawet odskoczyć w porę od drzwi i otrzymała nimi solidny cios w czoło przysiadając aż na kufrze, w którym trzymała konfitury i chowała przed mężem wódkę. Kowal nie zwracając na nią uwagi szybkim krokiem opuścił chałupę miotając na lewo i prawo przekleństwa. Jednakże zanim to nastąpiło, Kociołkowa podsłuchała, jak mąż Mariolki przekonywa jej Józka, że ksiądz to rozpustnik i łajdak, że bałamuci wszystkie baby, które mu się uda zwabić na plebanię pod byle pretekstem, np. sprzątania zachrystii. Kociołkowa, mówiąc to, aż pokraśniała ni to ze wstydu, ni ze złości. Pokazała też duży guz na czole, który próbowała zakryć chustką, głównie, aby nie przykleić własnemu mężowi etykiety znęcającego się nad kobietami niegodziwca. Mariolka nie do końca rozumiała jej postępowanie, gdyż powszechnie wiadome było, że Kociołek pierze żonę, kiedy mu tylko fantazja mocniej uderzy do głowy, ale nie skomentowała tego w żaden sposób. Powiedziała tylko, że chłopy jak popiją, to takie głupoty plotą, że nie raz aż uszy bolą i skwitowała to uśmiechem, współczując i przepraszając jednocześnie za porywczość męża.
W każdym bądź razie kolacja się udała, pleban zabawił u nich do późnych godzin, a że lekko się gorzałki opił, to i bardziej był ugodowy. Dał się przekonać, że mniej wystawne wyposażenie parafii spodoba się ludziom, którzy sami będąc raczej ubogimi rozrzutności nie pochwalają. Poza tym kowal obiecał, że jak tylko skończy robotę dla ojca Zenona, niezwłocznie wykona coś specjalnego dla swojej parafii. Nie powiedział co, bo sam nie miał jeszcze o tym pojęcia.
Reasumując, dzięki sprytowi małżonki mógł teraz wykonywać swoją pracę, przyuczając do fachu czeladników, z których jednego, Maćka, uważał za całkiem obiecującego, drugiego zaś, Jacusia, niestety, za skończonego idiotę i wyjątkowego nieroba. Nie mógł jednakże pozbyć się bezużytecznego pomocnika, gdyż pobierał za przyuczanie go całkiem przyzwoity grosz od szwagra. Poza tym roboty w kuźni dla trzech nie było. Dwóch radziło sobie całkiem dobrze, więc Jacuś zajmował się rzeczami nie wiele mającymi z kuźnictwem wspólnego. Ot, taki chłopaczek na posyłki. Tak się więc obijał, aż któregoś dnia kowal wysłał go do sklepu po dwa zapasowe styliska od Młota Kowalskiego, a ten urżnął się do nieprzytomności z miejscowymi obibokami, jakimi byli dwaj rodzeni bracia Michałko i ich przyszywany kuzyn z Białorusi, Sasza Nieczajew, którego kowal uważał za skończonego degenerata i moczymordę. Jacuś powierzone mu pieniądze przepił wraz z nowopoznanymi kompanami, którzy nie zadali sobie nawet trudu odprowadzenia młodocianego towarzysza, tylko zostawili do pod GS – em upitego w trupa, ujszczanego i na dodatek z rozkwaszonym nosem, który to taki swój stan zawdzięczał pięści Nieczajewa.
Białorusin pomimo swojej wyjątkowo negatywnej postawie wobec jakiegokolwiek zajęcia, nie był w gruncie rzeczy złym człowiekiem, tylko po prostu, tak bez żadnej widocznej przyczyny, od czasu do czasu, tak jakby wyłączał się z otoczenia sprawiając wrażenie, że kompletnie nie wie gdzie się znajduje. Mówił wówczas wyłącznie mieszaniną prawdopodobnie ojczystego i rosyjskiego języka wtrącając niekiedy słowa zupełnie genealogicznie niespotykane, nic a nic nie rozumiejąc po polsku, mimo, iż na co dzień posługiwał się polszczyzną całkiem swobodnie. Sklepikarz zrelacjonował później kowalowi, że Sasza wpadając wówczas w charakterystyczny wyłącznie dla siebie stan otępienia powiedział do słaniającego się Jacka coś tak jakby:
- Oż, ty sobaka, w żopu kapoten, job ty w mogiłu twaju !
Po czym gruchnął opitego prosto w twarz. A że dłonie miał potężne niczym bochenki, to i efekt był paskudny. Lucjan, młodszy z Michałków, chciał w ostatniej chwili zapobiec rękoczynowi i, co trzeba przyznać, wykazując się nie lada refleksem, ułapił się ramienia Nieczajewa. Nie na wiele się to wszakże zdało i Michałko pofrunął wraz z zamaszyście odwiedzioną garścią, w efekcie czego wylądował w krzewie begonii, którą pieczołowicie pielęgnowała żona organisty, unicestwiając kwiecie i niwecząc tym samym starania kobiety.
Kowal, mimo niechęci do Białorusina czynu tego za złe mu nie miał. Już dawno sam miał ochotę przetrzepać skórę krnąbrnemu Jacusiowi, ale wiązała go niezręczna umowa. W każdym bądź razie wracając którejś niedzieli z kościoła w przypływie sympatii postawił Saszy dwie butelki wina w miejscowej gospodzie. Nieczajew początkowo nieufny, przyjął poczęstunek, a po opróżnieniu jednej butelki w całości i drugiej w połowie, nie wspominając już o tym, że wcześniej grzmotnął pospołu z młodszym Michałką trzy swojskie wyroby, poczuł się nieco swobodniej i może by się i z kowalem nawet bardziej pobratał, gdyby nagle nie popadł w ten swój dziwny stan nieczajenia niczego w koło. Wstał wówczas od stolika i pochyliwszy się nad kowalem wypalił mu prosto w twarz, plując przy tym obficie gęstą zmieszaną ze słodkim winem plwociną:
- Ty kuszat budiesz, pachołku kindybołu, kołbasu maju.
I wyprostowawszy się wywrzeszczał na całą gospodę:
- Jobat tjebia budiem w paszczu, ha, ha!
To rzekłszy rozpiął spodnie i wywlókł z przepastnych gaci sflaczałe, acz pokaźnych rozmiarów przyrodzenie. Kowal szybko przechodził różne stany emocjonalne. Początkowo był rozbawiony, następnie zdziwiony, później (bardzo krótko) podirytowany i następnie stan ten gwałtownie przeszedł w furię. Poderwał się od stolika, ułapił Nieczajewa za kołnierz fioletowej, wysłużonej i wyświechtanej, czym tylko się dało marynarki i trzasnął jego twarzą o blat dębowego stołu. Mocy włożył w to niemało, w czego efekcie podskoczyły stojące na stole kufle, szklani i butelki. Niefortunnie dla Saszy czoło jego chorej głowy trafiło w słoik po musztardzie, który służył za popielnicę i roztrzaskało go na drobno. Białorusin osunął się na podłogę ze zgruchotanym nosem i wargami, w czole sterczał mu kawał szkła, w blacie została jedynka (pewnie zostałyby dwie, gdyby wcześniej jednej nie stracił w wyniku bójki z Kaziem, starszym Michałką). Jakby tego było mało, kowal capnął nieprzytomnego za ten sam kołnierz i wywlókł go na zewnątrz, gdzie cisnął nim w kurzawę piaszczystej, wiejskiej drogi nadając mu większego pędu solidnym kopem w żyć.
Tym czynem Kowal zjednał sobie wdzięczność i sympatię Jacusia, który na drugi dzień, jak tylko dowiedział się o owym incydencie, wbiegł do kuźni i padając na kolana skamlał:
- Panie Waldku kochany. Ja bardzo przepraszam za to, żem taki był nieprzydatny. Tera obiecuje, że już bede sie starał, jak mi Bóg miły.
Kowal nie wzruszył się zbytnio, ale że i tak większego wybory nie miał pozwolił mu pompować w miech. Oczywiście niedługo to trwało, bo niewydarzony czeladnik wsadził łapę w palenisko i rycząc w niebogłosy runął do kubła z wodą. Potem znów tylko się pałętał, by po paru dniach doić już pod sklepem wino z Nieczajewem i jego kompanią.
Ale dość o tym. W dniu, którego dotyczą bieżące wypadki Jacuś, jak to ostatnimi czasy miał w zwyczaju, wałęsał się pod sklepem czekając okazji by napić się wina, lub czegokolwiek innego, co by rozszerzyło mu światopogląd, albo raczej to, co go w jego przypadku zastępowało, czyli raczej wsiopogląd. Tymczasem kowal z pomocnikiem w pocie czoła uwijali się przy kolejnym przęśle misternie zdobionego ogrodzenia dla sąsiedniej plebanii. Zaabsorbowani pracą nie zauważyli nawet, jak drzwi do kuźni otworzyły się z impetem i zataczając się nieludzko wpadł do środka Jacuś dzierżąc w dłoni niedopitą flaszę samogonu, sądząc po kolorze i klarowności, od dziadka Kleofasa zza górki. Chłopak nie utrzymał równowagi i zwalił się z hukiem na stosik polan rozrzucając drewno na wszystkie strony. Rzemieślnicy przerwali pracę i spojrzeli na Jacusia z nieukrywaną niechęcią.
- Mówiłem Ci, padalcu, żebyś mi się tu bez wezwania nie pokazywał – wycedził kowal. – Jazda mi stąd!
Jacuś próbując nieudolnie podnieść się na kolana przeturlał się na bok chroniąc cenny trunek przed rozlaniem. Bełkocząc coś niezrozumiale i miotając przekleństwami, równie niezrozumiałymi, podniósł się wreszcie na chwiejne nogi i z przerażeniem spojrzał na kowala.
- Panie Waldku jedyny – wymlaskał. – Panie Waldku kochaniutki. Tam pod sklepem. Pana żona … – tu czknął. – Mariolka przepiękna… Pod sklepem.
- Co ty mi tu bredzisz? – warknął kowal ruszając w kierunku młodziana o dwa kroki. – Wara ci, chamie, od mojej żony.
- Ale ja nie… – bełkotał Jacuś. – Ona tam całkiem naga… Na koniu przyjechała… Waszym – tu na chwilę przerwał zanosząc się płaczem. – Ona tam druta ciągnie Nieczajewowi… Na oczach wszystkich… Leć pan tam, bo jeszcze co gorszego się stanie… Michałki już na nią się szykują.
Kowal słuchał relacji początkowo blednąc, potem purpurowiejąc z wściekłości. W końcu podbiegł do łkającego i ułapiwszy go jedną ręką za szyję uniósł w górę zamierzając się drugą ściskającą podkowę.
- Niech pan ją ratuje, zanim będzie za późno… To ani chybi robota Pobucza.
Kowala jakby trafił grom z jasnego nieba. Poczuł jak lodowacieje mu skóra i kurczy się serce. Puścił pijanego na ziemię i ruszył biegiem do drzwi chwytając po drodze ośmiokilowy Młot Kowalski. Maciek pobiegł za nim dzierżąc pokaźnych rozmiarów siekierę.
Drogę do sklepu pokonali w tempie błyskawicznym, mijając błąkającego się konia i wylęknionych na ich widok wieśniaków. Z daleka słychać już było śmiechy i przekleństwa pijanych mężczyzn. Gdy dotarli na miejsce oczom ich ukazał się makabryczny, dla kowala, widok. Jego Mariolka całkiem naga klęczała pod pobliską jabłonką, otaczali ją Nieczajew, dwóch Michalków i miejscowy głupek Poldek Góźdź. Sasza z wypiekami na twarzy zapinał właśnie portki zanosząc się szyderczym śmiechem.
- Tera ja – krzyknął radośnie Kazik stając w rozkroku przed kobietą. – Bież do japy, suko, i ciągnij. A potem tak cię zerżniemy, że ci dupsko pęknie.
To powiedziawszy rozpiął spodnie i wyciągnął lekko jeszcze wiotkiego, ale już pęczniejącego członka.
Kowal runął ku nim z nietypową jak na tak potężnego mężczyznę szybkością. Zanim Michałko dosięgnął ust Mariolki otrzymał z boku śmiertelny cios Młotem Kowalskim, który zgruchotał mu czaszkę i oderwał głowę od korpusu. Ciało osunęło się na trawę tryskając posoką, czerep poturlał się w porzeczki. Zanim pozostali lubieżnicy zdołali cokolwiek uczynić, kowal zmiażdżył Nieczajewa zamieniając jego głowę i część korpusu na coś w rodzaju tatara z kaszą manną. Lucjan otrząsnąwszy się nieco ruszył w te pędy między owocowe krzewy, ale niestety, dla niego, nie zdołał uciec daleko. Rozwścieczony Waldemar, dodatkowo pobudzony zaistniałą sytuacją, wziął potężny zamach i cisnął w ślad za nim Młotem Kowalskim. Narzędzie zrobiło w powietrzu trzy pełne obroty furkocząc złowieszczo i ugodziło uciekającego z potworną siłą w środek pleców. Moc była tak wielka, że oręż przebił na wylot Michałkę i poleciał jeszcze spory kawałek dalej wlokąc za sobą owinięte wokół niego jelita i wnętrzności, by w końcu spocząć pod starą, dziką jabłonką wśród gnijących owoców. Śmiertelnie trafiony pociągnięty siłą uderzenia oderwał się od ziemi, poleciał w przód o kilka metrów i runął na glebę z dziurą w tułowiu. Właściwie, to nawet już nie w tułowiu, tylko jego fragmencie z postrzępionymi krawędziami ziejącymi krwawą pustką. Tymczasem Maciek nie do końca zdecydowany co ma zrobić zamachnął się i oburącz ciął chichoczącego głupkowato Poldka całkiem odrąbując mu prawe ramię. Góźdź zamilkł i bez słowa przysiadł rozrzuciwszy nogi. Patrzył nieprzytomnie na miejsce, z którego jeszcze przed chwilą wyrastała całkiem zdrowa ręka, a teraz tryskał z niej gejzer ciemnoróżowej krwi. Z nieprzytomnym wzrokiem, co u niego akurat nie było niczym szczególnym, sięgnął po podrygującą kończynę i próbował dopasować ją na powrót z nadzieją, że cudownie się przyjmie, jak zaszczepka. W chwilę później oczy zaszły mu mgła i głowa opadła na pierś. Zanim kowal wrócił odplątawszy Młot Kowalski z wyprutych jelit Michałki już nie żył.
Waldemar podbiegł do żony, która z wolna przytomniejąc zaczęła szlochać mocno trąc twarz brudnymi dłońmi. Objął ją mocno i przytulił. Odpiął fartuch i owinął szczelnie. Kobieta niemal cała znikła w przepastnym okryciu. Kilku gapiów, którzy zwabieni niecodziennym widowiskiem stali w pobliżu przyglądając się całemu zajściu, jak tylko zobaczyli nadbiegającego kowala rozpierzchli się do domów. Waldemar z lekkością wziął kobietę na ręce, skinął głową Maćkowi z uznaniem i spojrzał w korony najbliższych drzew.
- Pobuczu!!! – ryknął z całych sił. – Przysięgam na Boga, że tego ci nie daruję!
Mężczyzna zdawał sobie sprawę, że ma nikłe szanse na zrobienie jakiejkolwiek krzywdy Pobuczowi, a może jedynie przysporzyć sobie jeszcze większych kłopotów. Niemniej w obecnej chwili nie był zdolny do racjonalnego myślenia. W głowie miał mętlik, z którego przebijała się tylko jedna myśl: zabić, zabić, zabić. Krew aż się w nim gotowała, wszystkie członki i mięśnie drżały aż falowała rozchełstana koszula. Posadził żonę na przysklepowej ławeczce i ruszył ku drzewom. Maciek chciał go powstrzymać, ale wiedział, że nie zdoła zrobić nic. Podbiegł więc szybko do sklepowego wejścia i szarpnął za klamkę. Przez wąską pionową szybkę w zamkniętych drzwiach wyzierała para przerażonych oczu Feliksa Wańca, sklepikarza z dziada pradziada.
- Otwórzcie Feliksie – prosił Maciek. – Na Boga otwórzcie i dajcie ćwiartkę czystej.
Wańc postał chwilę niezdecydowany, ruszył w głąb sklepu i po chwili uchylił odrobinę drzwi podając bez słowa żądany artykuł. Maciek, mimo że zwykle nie pił, może za wyjątkiem piwa od niedzieli, odkręcił kapsel i już miał przechylić butelkę, gdy nagle usłyszał kowala.
- Wyłaź czarcie !!! Wyzywam cię tu i teraz !!!
Czeladnik podbiegł do kowalowej i próbował podnieść ją z ławki. Kobieta siedziała apatyczna nie zwracając na niego uwagi. Maciek wychylił wódkę dwoma łykami i rzekł:
- Wstawaj Mariolka – prosił. – Wstawaj, pójdziemy do Feliksa. Na chwilę. Tam poczekamy na Waldka. Tam będzie bezpiecznie – przekonywał jak mógł.
W końcu kobieta pozwoliła podnieść się na rozdygotane nogi i poprowadzić do sklepu. Wańc widząc żonę kowala posłusznie otworzył drzwi i wszyscy zatrzasnęli się wewnątrz.
W tym czasie Pobucz zanosząc się po swojemu od rechotliwego skrzeku zacierał dłonie i stopy strzygąc zaróżowionymi od niezdrowego podniecenia czółkami. Chwilę obserwował wrzeszczącego kowala knując kolejny figiel. Już zamierzał prześwidrować go oczami, ale wówczas mężczyzna powiedział coś, co go, najoględniej mówiąc, poważnie zdenerwowało.
- Wyłaź pokrako – ryczał kowal. – Rozprawie się z tobą i z tym drugim popaprańcem, tym pieprzonym Woźnicą!!!
Takiej obelgi skierowanej pod adresem swojego przyjaciela nie mógł puścić płazem. Furman nie pozwoliłby na to, by ktoś ubliżał jemu, a poza tym gdyby dowiedział się, że Pobucz zignorował taki epitet pewnie srodze by się rozeźlił i gotów był oddać go do Schroniska. A tam Pobucz nie miał ochoty nigdy wracać. W sumie to go bardziej przekonywało, niż sama solidarność z Szalonym Furmanem, gdyż w gruncie rzeczy każdy Pobucz był na wskroś egoistą. W każdym bądź razie kiedyś poprzysiągł sobie, że nigdy nie trafi już do znienawidzonego Schroniska jako pensjonariusz, więc musiał działać. Podniósł się na króciutkie nóżki i mocno odbił od pnia. Listowie rozstąpiło się kilka metrów od kowala i Pobucz runął w konary jabłonki. Waldemar zareagował instynktownie ciskając w niego Młotem Kowalskim. Rzut był celny, ale Pobucz nie dał się zaskoczyć. Momentalnie zmienił oręż w antymaterię i narzędzie eksplodowało z hukiem tysiącem iskier. Podmuch zwalił mężczyznę z nóg rzucając go w pobliskie bajoro, z którego rozpierzchły się rozwrzeszczane kaczki i gęsi. Niemal w tej samej chwili w powietrze wyleciał sklep Wańca rozsiewając jak okiem sięgnąć płonące szczątki, targane pomniejszymi eksplozjami. Woda w sadzawce zawrzała momentalnie gotując kowala na twardo, po czym w całości wyparowała pozostawiając go na dnie napęczniałego i parującego. Ptactwo upiekło się na węgielki, kilka pobliskich drzew stanęło w płomieniach. Pobucz zeskoczył z drzewa podszedł do zwłok kowala i odejszczał się na nie, po czym skoczył w kapustę i już go nie było.
Było to nie lada poświęcenie z jego strony, gdyż mocz Pobuczy jest niezwykle cenny ze względu na wysokie stężenie uranu i innych pierwiastków promieniotwórczych. Furmani używali go do wytwarzania energii, dzięki której mogły pracować maszyny w ich fabrykach. Dwadzieścia pięć gram pobuczowego moczu zawierało radioaktywną dawkę zdolną do skażenia obszaru wielkości sześciu kilometrów kwadratowych. A Pobucz wylał z siebie ze dwie setki. Pewnie mieszkańców wsi niebawem rozbolą brzuchy, rozbolą głowy. Wszystko ich rozboli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz