przysłowie

Posól język starą sową, a w głowie ci zahuczy


czwartek, 18 października 2007

Elektroniczny Furman

Rok 2027 był to dziwny rok. Rozpoczął się całkiem optymistycznie, ale mimo to permanentnie odnosiło się wrażenie, że lada dzień wydarzy się coś strasznego, coś co już na zawsze zmieni kwitnącą rzeczywistość.
Fury osiągnęły szczyt technologiczny. Konie przestały być niezbędne by wprowadzić je w ruch. W supernowoczesnych maszynach zainstalowano silniki wysokoprężne, dzięki którym Furmani mogli pokonywać długie kilometry nie martwiąc się, paszą, czy zmęczeniem czworonogów. Mimo tych niewątpliwych zalet i udogodnień w bardzo krótkim czasie jednak z nich zrezygnowano ponieważ Furmani bardzo źle psychicznie znosili rozstanie z końmi, które od zarania dziejów były ich wiernymi towarzyszami. Jednakże uczeni Furmani szybko znaleźli i na to rozwiązanie. Szybko opracowano udoskonalony prototyp napędu i po krótkim czasie wprowadzono do masowej produkcji elektroniczne rumaki, które ciągnęły nowoczesne superfury. Takie rozwiązanie pozwoliło Furmanom przy równoczesnym osiągnięciu szczytu technologicznego dać jednocześnie zadość umiłowaniu do tradycji. Masowo produkowano również fury latające (furoloty lub flyfury), pływające (furowody lub waterfury), w tym także podwodne (furopodwody lub underwaterfury), jak również szynofury (jedyna nazwa) i wreszcie superfury kosmiczne do podróży międzygwiezdnych (spacefury), które w ostatnich latach stały się bardzo popularne nawet wśród Furmanów cywili (odkąd w 2007 r. Furmani uśmiercili ostatniego Woźnicę, część z nich nie musiała już toczyć permanentnej walki o godność swojej rasy i przeniosła się na zasłużona wojenną emeryturę). Ponadto dzięki kosmicznym furom możliwe było zdobywanie kolejnych galaktyk i zafurmanianie obcych planet. Oczywiście wszystkie fury ciągnęły elektroniczne rumaki.
Poza samymi furami niezwykłemu unowocześnieniu uległy również wszelkie furmańskie akcesoria. Furmani zaczęli używać laserów oraz elektronicznych i świetlnych batów każdorazowo odpowiednio zmodyfikowanych i dostosowanych da rodzaju fury. Dla przykładu: innych używali Furmani powożący furą naziemną, innych przy wodnej, czy latającej. W najbardziej technologicznie zaawansowane wyposażano oczywiście Gwiezdnych Furmanów. Fury kosmiczne dysponowały poza tym ciężkim uzbrojeniem, głównie laserowym, które umożliwiało o wiele bardziej skutecznie szerzyć spustoszenie wśród mieszkańców najodleglejszych galaktyk.
Kamieniem milowym, a zarazem początkiem końca było powołanie do życia Elektronicznego Furmana. Początkowo społeczność Furmanów bardzo nieufnie podchodziła do tego wynalazku. Powszechnie uważano bowiem, że to niefurmańskie, żeby furą kierował robot, android, czy jak kto woli, cyborg. Jednakże, głównie z uwagi na oszczędności ekonomiczne (Elektroniczny Furman nie musiał jeść, spać, nie męczył się, nie chorował i był niezwykle odporny na amortyzację) oraz, trzeba to powiedzieć wprost, rozleniwienie całego społeczeństwa, Sejm przegłosował ustawę o dopuszczeniu wynalazku do masowej produkcji, a Prezydent ją zatwierdził. Tu należy się wyjaśnienie przyczyn owego społecznego rozleniwienia. Otóż po długich wiekach walk o byt prowadzonych przez Furmanów z ludźmi i innymi istotami uzurpującymi sobie prawo do bycia ponad innymi gatunkami lub jak Woźnice uwłaczającymi godności Furmanów, doprowadził w końcu do całkowitego wyeliminowania przeciwników i szczęśliwego zakończenia. Wkrótce potem zapanował pokój, gdyż, zgodnie z siódmym punktem honorowego kodeksu furmańskiego, żaden Furman nigdy nie podniesie ręki na innego Furmana.
Początkowo Elektroniczni Furmani funkcjonowali bez zarzutu. Z czasem społeczeństwo przywykło do ich widoku i po pewnym czasie praktycznie w każdym domu, w sklepach, w urzędach, teatrach oraz przede wszystkim w armii można było zobaczyć jakąś jego wersję. Niestety centralny system informatyczny (Cybermózg) odpowiedzialny za ich skomplikowane oprogramowanie w pewnym momencie zaczął odmawiać posłuszeństwa, aż w końcu zupełnie się zbuntował. Przyczyną powyższego była akcja sabotażowa, w wyniku której do systemu dostał się zabójczy dla niego wirus. Po tym akcie Elektroniczni Furmani przestali współpracować ze społeczeństwem przeistaczając się w bezwzględnych morderców zwanych Furminatorami, co po niedługim czasie doprowadziło do totalnej zagłady całego świata. Wszystkie spacefury zostały zawrócone z misji międzygwiezdnych i zaczęły prowadzić masowe naloty na największe miasta obracając w ruinę całą cywilizację. Przeżyły tylko niedobitki, które ukrywały się po najgęstszych puszczach i w górskich dziczach powracając tym sposobem do natury (w zamierzchłych czasach Furmani mieszkali głównie w dzikich borach z dala od zgiełku ludzkich siedlisk. Dopiero rozwój technologiczny niezbędny w walce z innymi wrogimi i dosyć wysoko rozwiniętymi cywilizacjami wyprowadził ich na światło dzienne i niejako wymusił przystosowanie się do nowych warunków życia). Centralny system informatyczny przejął całkowitą kontrolę nad wszystkimi Elektronicznymi Furmanami, superfurami i innymi zaawansowanymi technologicznie maszynami i urządzeniami. Cywilizacja stała się cyberprzestrzenią, w której nie było już miejsca dla Furmanów. Polityka Cybermózgu była bezlitosna. Bezduszne maszyny stopniowo wyniszczały środowisko karczując i wypalając lasy, zatruwając rzeki i oceany, dewastując górskie zbocza, obracając w perzynę wszystko, co żywe. Aby zapewnić jak największe bezpieczeństwo niedobitki Furmanów żyły w małych grupach liczących po dwadzieścia, góra trzydzieści osobników. Dla przetrwania gatunku szczególną ochroną objęli nieliczne ocalałe z holokaustu Furmanki i w zasadzie cała egzystencja zdewastowanej furmańskiej społeczności zaczęła polegać na ukrywaniu Furmanek, które stały się głównym celem ataków Elektronicznych Furmanów wyspecjalizowanych w ich odszukiwaniu, prześladowaniu i unicestwianiu.
W początkowych fazach walk Furmani dzięki wysoko rozwiniętym umiejętnościom zwiadowczym potrafili w porę dostrzec niebezpieczeństwo i udawało im się uchodzić z życiem wyprzedzając o krok czyhające na nich niebezpieczeństwo. Furminatorzy nie byli bowiem dostatecznie przygotowani do misji, do jakich przeznaczył ich Cybermózg. Nie byli dosyć sprytni, przewidujący, ich umiejętności ograniczały się głównie do siania bezdusznego zniszczenia. Pancerze Furminatorów nie były wystarczająco zakamuflowane, często lśniły metalicznym blaskiem, co łatwo odróżniało ich od swoich protoplastów. Niestety (dla Furmanów) z czasem zaczęła się masowa produkcja androidów bardzo trudnych do odróżnienia. Miały skórę twardą jak smocza łuska i odporną na żar jak azbest, oczy lśniące i twarde niczym diamenty. Na pierwszy rzut oka niczym nie odróżniali się od Furmanów. Trzeba było się uważniej przyjrzeć, by dostrzec metaliczny odcień skóry. Ponadto wyposażono je w wysoko rozwinięte procesory i rozbudowane oprogramowanie, które, przy zachowaniu głównego, zaprogramowanego wcześniej celu, czy misji, umożliwiało nabieranie nowych doświadczeń i samouczenie się. Maszyny stały się sprytne, chytre, przebiegłe i podstępne, potrafiły udawać emocje, były w stanie przyjąć nawet niewielkie ilości pokarmu. Powyższe spowodowało, że wytropienie Elektronicznych Furmanów stało się praktycznie niemożliwe. Jedynie Pobucze były w stanie odróżnić fałszywego od prawdziwego. A to dzięki temu, że elektroniczny umysł nie był zdolny odbierać fal mózgowych przez nie emitowanych, które Furmani odczytywali natychmiast. Problem niestety polegał na tym, że w szeregach niedobitków przebywała bardzo niewielka liczba Pobuczy. Powodem takiego stanu był fakt, iż od kiedy popularne i bezpieczne stały się podróże międzygwiezdne i Furmani zaczęli kolonizować początkowo najbliższe planety, a z czasem również odległe, znajdujące się w innych układach i galaktykach, niemalże cała populacja Pobuczy przeniosła się na Syriusza, a potem dalej do gwiazdozbioru Andromedy. Misje początkowo miały wyłącznie charakter militarny o z góry określonym czasie trwania, w których mali telepaci dzielnie stali w jednych szeregach wraz z Furmanami i siali terror wśród obcych. Z czasem jednak klimat panujący w poszczególnych atmosferach oraz, a może i przede wszystkim, pokój, który zapanował na rodzimej planecie spowodowały, że Pobucze źle czuli się na ojczystym globie. Ich wrodzona potrzeba dręczenia i wykorzystywania innych nie mogła tu znaleźć ujścia, a galaktyczne podróże dawały ku temu bezkresne możliwości. Tym sposobem na Ziemi pozostali tylko nieliczni przedstawiciele tego niezwykle pożytecznego gatunku, który odczuwał tak przecież silną więź emocjonalną z Furmanami.
Furmani mimo wrodzonej biegłości w fechtunku batem w bezpośrednich potyczkach z nowoczesnymi cyborgami nie mięli większych szans. Jeszcze w początkowej fazie walk dysponowali elektronicznymi i świetlnymi batami, więc ich sytuacja nie była najgorsza, chociaż i tak w pojedynkach jeden na jeden rzadko udawało im się odnieść zwycięstwo. Niemniej dzięki wspólnie urządzanym zasadzkom udawało im się uszczuplać szeregi androidów. Z czasem jednak, wobec braku możliwości zasilania w niezbędną energię Furmani musieli powrócić do tradycyjnego oręża, który w walce z wyszkolonymi maszynami okazywał się mało skuteczny. Udawało się tylko przez chwilę zatrzymać wroga i nieco pokiereszować mu skórę i odzienie, przez co łatwiej było rozpoznać jego syntetyczne ciało, ale nie czyniąc mu tym samym większej szkody. Stało się jasne, że jeśli nic się nie zmieni dni Furmanów są policzone. Wówczas, dzięki telepatycznym zdolnościom Pobuczy, które nawiązywały ze sobą kontakty bez względu na dzielącą ich odległość, dowiedzieli się, że Cybermózg opracował nową technologię, przy pomocy której stało się możliwe podróżowanie w czasie. Początkowo Furmani nie znajdywali w tej informacji nic dla siebie pożytecznego, ale z uwagi na to, by w razie konieczności móc sięgnąć po ową umiejętność ponownie dzięki Pobuczom szybko ustalono sposób i opanowano zdolność przemieszczania się po mapie czasu.
Któregoś dnia gruchnęła w Furmanów druzgocząca wiadomość. Okazało się, bowiem, że owym sabotażystą, który pamiętnego dnia wprowadził wirus do centralnego systemu informatycznego był jeden z Furmanów. Było to niewiarygodne. To pierwszy w historii przypadek, kiedy to Furman działał przeciwko drugiemu Furmanowi. Kiedy ochłonęły emocje zaczęto zastanawiać się, jak zlokalizować zdrajcę i czy wolno go ukarać. Był przecież Furmanem, co gwarantowało mu nietykalność ze strony innych Furmanów. Był również bezpieczny wobec Pobuczy, których nadprzyrodzone zdolności nie działały na Furmanów. Cóż więc było począć? Starszyzna nie była w stanie podjąć żadnej produktywnej decyzji. Czas szybko mijał, sytuacja stawała się coraz bardziej beznadziejna. W końcu ustalono, że w tym jednym wyjątkowym przypadku można zastosować ustępstwo od kodeksu i wymierzyć zdrajcy karę. Zresztą jednym z czynników mających wpływ na takie rozwiązanie był zapis w tym samym kodeksie, który brzmiał: zabatoż na śmierć każdego wroga bez względu na okoliczności. A Furman zdrajca to bezsprzecznie wróg, mimo że Furman. Dzięki pomocy Pobuczy udało się ustalić, że sabotażysty nie ma już wśród żywych, co znacznie komplikowało sprawę. Nie rozwiązywało problemu to, że prawdopodobnie sam padł ofiarą swoich intryg, lub został przypadkowo uśmiercony podczas nalotów. Musiał zostać ukarany przez Furmanów. Uśmiercony, starty z powierzchni ziemi i wymazany z pamięci dla potomnych. Udało się co prawda ustalić jego personalia, co wszakże nie dawało możliwości bezpośredniego ukarania.
Wówczas padł pomysł, aby wykorzystać czasoprzestrzeń. Rada uczepiła się tego projektu i zaczęto debatować, jak wykorzystać ową technikę. Pierwszy pomysł był prosty: przenieść w czasie jednego Furmana spośród nich, aby wymierzył karę sabotażyście. Następnie plan poszedł dużo dalej. Przeniesiony w czasie Furman powinien zgładzić zdrajcę, zanim ten dokona aktu sabotażu. Niestety ten pomysł powodował, że misjonarz sam stałby się wówczas sprzeniewierzycielem siódmego punktu kodeksu. Wówczas Pobucze ustaliły, że matką zdrajcy nie była na szczęście Furmanka, tylko zwykła ludzka kobieta odpowiednio wprzódy do porodu przygotowana. Nie udało się zidentyfikować ojca, na co mogła mieć wpływ tradycja i obyczaje, zgodnie z którymi wszystkie kobiety i Furmanki były wspólne i Furmani nie przykładali zbytniej uwagi do tego, który spłodził danego Furmana i ojcostwo nie miało większego znaczenia. Liczyła się wyłącznie prokreacja. Nie miało to wobec powyższego większego znaczenia i przestano się tym martwić. Istotnym było to, że matką nie była Furmanka, której uśmiercenie byłoby co najmniej nieetyczne. Co prawda Furmanka nie była do końca Furmanem, ale po części z pewnością, co powodowało, że nie była to już wyłącznie kwestia wyboru. Szybko więc ustalono, że podróżnik w czasie zlokalizuje i wyeliminuje kobietę zanim ta powije Furmana. Podjęto stosowne decyzje, wyznaczono, kto ma zostać przetransportowany w czas przeszły.
Mimo niebezpieczeństwa misji do wykonania jej zgłosili się na ochotnika wszyscy Furmani. Do wypełnienia zadania skierowano w końcu doświadczonego, małomównego i surowego, ale odznaczającego się niezwykle dużą siłą fizyczną i światłym rozumem. Przygotowania poszły bardzo szybko. Z uwagi na ograniczenia w środkach technicznych, jakimi dysponowali, musieli zdecydować się na najprostszą technologicznie, ale sprawdzoną metodę przetransportowania Furmana do roku 1924, w którym to, kobieta, a właściwie mała dziewczynka, która później urodziła Furmana, została przechwycona i przekazana do ośrodków szkoleniowych. Misjonarza nie przerażał fakt, że podróż przy zastosowaniu prostych metod jest doświadczeniem niezwykle bolesnym. Był gotów w każdej chwili podjąć wyzwanie.
Maszynę czasu zbudowano w ciągu kilku godzin. W tym samym czasie Pobucze dokonały precyzyjnych obliczeń, biorąc pod uwagę i ustalając siłę, wagę, rozmiary, odległości, warunki klimatyczne i wszystkie inne czynniki mogące mieć wpływ na powodzenie misji. W ostatniej chwili jeden z Pobuczy otrzymał bardzo ważną wiadomość. Okazało się bowiem, że kobieta, która urodziła sabotażystę wydała wcześniej na świat dwóch innych Furmanów, co było nie lada wyczynem. Uśmiercając ją za młodu, skazaliby na niebyt dwóch szlachetnych towarzyszy. Wobec tego konieczną okazała się rewizja planu. Uradzono więc, że jedynym rozwiązaniem jest dopadnięcie jej w okresie pomiędzy dwoma pierwszymi, a ostatnim połogiem. Pobucze łamali głowy nad uściśleniem obliczeń, ale w końcu przygotowania uległy zakończeniu. Celem stał się rok 1984.
*
Furman zajął miejsce w siodle umieszczonym w dużym blaszanym kotle, tak, że skrył się w nim cały. Miał na sobie ludzkie ubrania, ale nie mógł zabrać bata, z uwagi na jego rozmiary. Był więc praktycznie bezbronny. Odetchnął trzykrotnie nabierając w płuca jak najwięcej powietrza, zamknął oczy, przyjął odpowiednią pozycję i spoczął w bezruchu. W chwilę później kocioł został wypełniony gęstym betonem, nakryty pokrywą i zaspawany. Ustawione wcześniej pod odpowiednim kątem ramiona konstrukcji z właściwie naprężonymi naciągami zwolniono z uchwytów mocujących i Furman z niesamowitą siłą poszybował w przestworza po krzywej w kierunku odwrotnym niż obrót wskazówek zegara (w przypadku kierunku przeciwnego, Furman zostały przeniesiony w przyszłość.) i zniknął obserwatorom z oczu. Moc była tak wielka, że katapulta rozpadła się w drzazgi, a podmuch wyłamał kilka akrów drzew. Ale wszystko odbyło się zgodnie z planem. Furmani i Pobucze ukryci w bunkrach i ziemiankach pogratulowali sobie sukcesu. Teraz pozostawało teraz tylko czekać. Misjonarz powinien być już na miejscu. A to dzięki temu, iż kocioł, w którym się znajdował potrzebował zaledwie kilkunastu sekund, aby osiągnąć prędkość nadświetlną i tym samym odgiąć czasoprzestrzeń powodując, iż poszczególne epoki, nawet najodleglejsze mogły zetknąć się w tym samym punkcie. Przeskok w czasie pomiędzy najodleglejszymi dziejami, był więc kwestią chwili.
*
Furman poczuł, jak wnętrzności i inne części ciała zmieniają miejsca, w których winny się znajdować. Żołądek podszedł mu do gardła, serce poszło w żyć, kolana zamieniły się z nerkami, wątroba zaczęła uciskać czaszkę, a mózg podzielony na części rozsypał się po całym ciele. Wszystko to dodatkowo owinięte było jelitami i fragmentami pogruchotanych kości. Psychiczno fizyczna katorga zaledwie kilka sekund, ale zdawała się być wiecznością. Dodatkowo, mimo powziętych środków ostrożności, Furman okrutnie tłukł czerepem o blaszany dekiel. Poczuł wzmożone turbulencje i następnie kilka słabszych wstrząsów, by chwilę później znieruchomieć i przestać odczuwać większość z przytoczonych powyżej dolegliwości. Obolałą głową mocno uderzył w pokrywę i ta odskoczyła z łoskotem. Furman odetchnął z ulgą ocierając ciało z gęstniejącej, szarej zawiesiny. Czuł ból głowy i trzewi. Zwymiotował kukurydzą, którą przed lotem wypełnił sobie żołądek zgodnie z zaleceniami Pobuczy i rozejrzał się wokół siebie. Doskonale pamiętał te czasy. Sterty śmieci, bezdomne psy, pijani włóczędzy, szare, smutne budynki i kolorowe bezduszne reklamy. Świat ludzi. W tych czasach Furmani żyli jeszcze w cieniu, choć ich aktywność była już mocno zarysowana.
Pierwsze co musiał zrobić, to upewnić się, że wylądował we właściwym czasie, a następnie zdobyć bat. Najlepiej byłoby odszukać swoich braci, ale starszyzna ustaliła, żeby bez potrzeby nie nawiązywał żadnych kontaktów z innymi Furmanami, co przypadkiem mogłoby wprowadzić chaos do przebiegu historii w etapach, których nie chcieli w żaden sposób zmieniać. Musiał radzić sobie sam. Jasnym było to, że musiał dopaść jakiegoś wrednego Woźnicę, od których w tych czasach aż się roiło. Z tym nie powinno być żadnego problemu, musiał tylko szybko wynieść się na przedmieścia. Z tym postanowieniem, trzymając się zaułków ulic i cieni drzew, przemykał w wyznaczonym kierunku, ku peryferiom miasta. Nie chciał rzucać się w oczy przechodniom, bo choć miał na sobie tradycyjne ludzkie ubranie, od którego swędziała go skóra, mógł zostać rozpoznany po rubinowych oczach. Chciał zabrać w podróż okulary, ale nie udało się ich na czas zdobyć, a dłużej zwlekać już nie mogli.
Na pierwszego Woźnicę natknął się jeszcze w dosyć ruchliwym rejonie miasta, więc, mimo, iż na sam jego widok wezbrała w nim nieopisana wręcz furia zdołał jakoś się pohamować, choć już mało co nie wskoczył na furę i nie skręcił mu karku. W ostatniej chwili zatrzymał się w szaleńczym pościgu i wyładował złość na kubłach na śmieci. Ciskał nimi we wszystkie strony, kopał, klął i sapał złowieszczo. Przypadkowo rzucił również o ścianę jakimś drobnym pijaczyną, który zderzając się z kamiennym murem z chrzęstem zgruchotał sobie czaszkę. Niestety, mimo iż Furman nie dopuścił się mordu na Woźnicy, jego zachowanie nie uszło uwadze stróżów prawa, którzy odbywając samochodem służbowym rutynowy patrol dostrzegli miotającego się furiata. Na szczęście dla Furmana włączyli syrenę policyjną, co pozwoliło mu dostrzec ich w porę i salwować się ucieczką poprzez zagracone podwórka przy starych kamienicach. Po chwili jednak usłyszał z różnych stron kolejne sygnały alarmowe. Zaczął się pościg. Gnał nie oglądając się za siebie mijając zdziwionych mieszkańców. Nienawidził uciekać. To było wbrew naturze wojowniczego ducha Furmanów. Ale nie miał wyboru. Najważniejsze było wypełnienie misji. Ignorował zaczepki i pytania, omijał spojrzenia skupiając całą uwagę na mechanice ruchu. Z wolna dźwięki syren pozostały w tyle. Był z siebie dumny, że nie zareagował na wrogie i prowokacyjne zachowanie ludzi, których mijał. Kopnął tylko małego, pękatego, tłustego psa, który ujadał na niego, gdy mijał osiedlowy śmietnik. Siła włożona w kopniak była potworna, psina rozleciała się więc na drobne kawałki, jak stary ogórek.
Tu należy się kilka słów wyjaśnienia. Otóż nasz bohater, jak każdy Furman, nie lubił psów, a zwłaszcza tego rodzaju. Niechęć wywodziła się jeszcze z zamierzchłych czasów. Gdy Furmani zbliżali się do wiosek, takie właśnie małe kundle wyczuwały ich najwcześniej i kręcąc się w kółko szczekały zajadle zanim jeszcze zaprzęgi zdążyły dojechać do chałup. Z czasem ludzie nauczyli się odróżniać tonację głosu i zachowanie tych wrednych czworonogów, co pozwalało im przygotować się na najazd. Co prawda niewiele to pomagało, gdyż, mimo że nie było w ataku elementu zaskoczenia, to wściekłość Furmanów spowodowana psim jazgotem sprawiała, że najeźdźca był jeszcze bardziej bezlitosny, jego cięcia były szybkie i bardziej precyzyjne. A podirytowanego Furmana nie zaspokajała jednorazowa przejażdżka przez wieś. Najczęściej krążył po niej dopóty, do póki nie wyciął wszystkich w pień wraz z wszelkim dobytkiem.
Furman zatrzymał się w pobliżu zdewastowanej, opuszczonej i od dawna już nieczynnej fabryki porcelany. W trakcie przygotowań do wyprawy ustalono, iż w niedalekim sąsiedztwie od zdewastowanego zakładu znajduje się skup warzyw i owoców, więc prawdopodobieństwo spotkania Woźnicy było większe niż w innych rejonach miasta. Furman uspokoił nieco emocje. Rozejrzał się po rumowisku i wybrał stalowy pręt metrowej długości. Machnął nim kilkakrotnie i uznał, że znakomicie nada się do rozprawy z Woźnicą. Wysupłał z kieszeni skórzany woreczek z proszkiem, którym musi dmuchnąć w nozdrza koniowi by uzyskać nad nim pełną kontrolę. Następnie sprawdził, czy nie uległ zniszczeniu dozownik z ampułką zawierającą roztwór, który powinien wstrzyknąć zwierzęciu, by mogły dokonać się w jego organizmie zmiany genetyczne, dzięki którym upodobni się do rumaków przygotowywanych w ośrodkach szkoleniowych prowadzonych przez Furmanów. Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem wypełnienie misji będzie o wiele prostsze.
Upewniwszy się, że wszystko jest w należytym porządku przemknął w kierunku skupu przez pole dorodnego, wysokiego jęczmienia. Prowizoryczne budynki przeznaczone jedynie do tymczasowego składowania rolniczych plonów pojawiły się po niespełna kwadransie biegu. Furman przycupnął na skraju polnej drogi w kępie tarniny i zaczął obserwować okolicę. Niebawem usłyszał znajomy, ślamazarny, jak to u Woźniców, furkot podgumowanych opon oraz towarzyszące mu, takież tempo i głuchy, stłumiony piaszczystą nawierzchnią tupot końskich kopyt. Machinalnie naprężył żylaste mięśnie i przygotował się do akcji. Odgłosy znamionowały, że jest to jednokonny zaprzęg, co ucieszyło Furmana. W naturalnych warunkach oczywiście wolał aby furę ciągnęły dwa konie, ale w obecnych warunkach opanowanie takiego zaprzęgu mogłoby przysporzyć mu dodatkowego kłopotu. Woźnica drzemał na siedzisku kiwając się na boki w rytm kołyszącej się fury. Lejce swobodnie zwisały z jego dłoni, z podniszczonej kufajki wystawały nitki wacianej wyściółki, na głowie sterczał przyciasny, czarny beret z malutką antenką. Bat spoczywał obok, zatknięty za drewnianą burtę. Za woźnicą, tyłem do kierunku jazdy, siedział, a właściwie spoczywał w pozycji półleżącej drugi mężczyzna, najwidoczniej również drzemał. W dłoni ściskał w trzech czwartych opróżnioną litrową butelkę z mętnym płynem. Furman aż splunął na ten widok. Wyprostował się, wziął solidny zamach i cisnął metalowym prętem ze śmiertelną mocą i precyzją. Drut trafił powożącego idealnie między oczy przebijając głowę na wylot zbryzgując posoką zielone główki dorodnej kapusty, którą wypełniona była fura. Woźnica przechyliły się w tył, lejce wysunęły z martwej dłoni. Zarówno pasażer, jak i koń zdawali się nawet nie zauważyć tragedii. Nie zmieniając tempa zaprzęg zbliżał się do Furmana, który zmierzał z naprzeciwka spokojnym, nie znamionującym zagrożenia krokiem. Proszek dmuchnięty w koński pysk zadziałał natychmiastowo. Wałach spiął się w uprzęży i kilkakrotnie szarpnął mocno furą to cofając się, to skacząc w przód. Martwy Woźnica i nieco kapusty posypało się w polną trawę. W tej chwili z drzemki przebudził się znacznie podchmielony, lub raczej podbimbrzony, mężczyzna. Furman wskoczył na siedzisko i mocno chwycił kiwającego się niepewnie za ramiona i rozpłaszczył wgniatając w chrzęszczące od nacisku główki.
- Który mamy dziś? – zmusił się do zadania pytania.
Zrobił to po raz pierwszy w życiu. Do tej pory nigdy nie rozmawiał z żadnym Woźnicą. Uwłaczało to wszakże furmańskiej godności. Wszystkich zawsze szlachtował bez słowa, lub kontakt ograniczał do wyzwisk.
Mężczyzna mimo zamroczenia alkoholem od razu rozpoznał Furmana.
- Nie – wychrypił.
Furman zacisnął kościste palce na szyi unieruchomionego w kapuście.
- Mówże, sukinsynu – powtórzył. – Jaki dziś dzień.
- Czwartek, dwudziesty szósty września – odpowiedział łamiącym się głosem mężćzyzna.
- Ale który rok, wszarzu!?
Oczy Woźnicy zaszły mgłą, wobec czego Furman zelżył uścisk. Przycisnął dłonią usta ofiary, drugą złapał za prawą małżowinę uszną i jednym ruchem oderwał ją od głowy. Z satysfakcją poczuł, jak mężczyzną targnął spazm bólu.
- Rok? – powtórzył. – Zanim urwę drugie i odgryzę usta.
To rzekłszy odsłonił usta Woźnicy.
- 1984, ale … – zdążył wysapać zanim Furman oderwał mu głowę i cisnął nią w dzikie maliny.
Zeskoczył z fury i podszedł do stojącego już spokojnie zwierzęcia. Koń nie dawał oznak niepokoju, tylko od czasu do czasu rył kopytami ziemię. Furman poklepał go po karku, pogładził łeb i bezboleśnie dlań zaaplikował magiczny specyfik. Poprowadził zaprzęg między drzewa jarzębiny rosnące w kilku kępach wyznaczając miedzę. Eliksir zaczynał działać natychmiast, niemniej potrzeba było około godziny na całkowitą adaptację genetyczną. W międzyczasie furman zwlókł z kapusty ciała Woźniców i zaciągnął je na najbliższy spłacheć łąki. Nie był w stanie się powstrzymać i poszlachtował zwłoki na drobne kawałki dając tym samym upust wrodzonej nienawiści. Zakrwawione główki poprzykrywał czystymi i dokonał oględzin bata. Znów poczuł wzbierającą irytację. Bat był miejscami przerdzewiały, zanieczyszczony końską sierścią, stylisko było brudne, cuchnęło stęchłym potem i moczem. Furman oczyścił oręż możliwie skrupulatnie wykorzystując wodę z pobliskiego stawu, liście chrzanu i piasek. W międzyczasie koń zaczął dawać oznaki dokonującej się weń przemiany. Zaczął gniewnie parskać i charczeć, oczy pokryły mu się grubą warstwą bielma, chrapy łuskopodobną, twardą skórą. Furman poprowadził zwierzę ku łące i szczątkom Woźniców. Koń łapczywie zaczął pożerać krwawe ochłapy, kości trzaskały w jego poddanych transformacji silnych szczękach. Kiedy zaspokoi głód przemiana będzie zakończona. Poza ciałami zwierze zżarło dodatkowo dwadzieścia główek kapusty, co bardzo ucieszyło Furmana, gdyż znamionowało dobrą asymilację genetyczną oraz potężną siłę. Poklepał konia po grzbiecie i wskoczył na siedzisko. Od najbliższego siedliska Furmanów dzieliło ich około siedemdziesięciu kilometrów. Mięli do pokonania gęste sosnowo świerkowe lasy i poprzedzający je szereg uprawnych pól. Z obawy, aby inni Furmani nie wzięli go za Woźnicę, zrzucił uwłaczające mu odzienie i ubrał zabrany w podróż klasyczny furmański uniform. Od razu poczuł się lepiej. Poprawiło to również samopoczucie konia, który na widok odmienionej powierzchowności Furmana parsknął przyjaźnie. Fura z wolna wyjechała na polną drogę i nabierając tempa ruszyła w kierunku odległej linii drzew.
*
Niebo przecięła błyskawica. Natychmiastowa ulewa spowodowała, że ulicą zaczęły płynąć rwące strumienie brudnopienistej wody. Temperatura podniosła się niemalże do sześćdziesięciu stopni, gorąca ciecz parzyła przechodniów próbujących skryć się w pobliskich budynkach. Widoczność ograniczyła się niemalże do minimum.
Odbywający akurat służbę posterunkowy Witold Nadgarstek nie krył zdziwienia i lęku wobec niecodziennych warunków atmosferycznych. Połączenie z komendą było zerwane, z krótkofalówki dobiegały tylko trzaski i piskliwe szumy. Stał w jednym z garaży warsztatu samochodowego wśród kilkunastoosobowej grupy wylęknionych cywili, którzy wpatrywali się w niego wyczekująco. Jako stróż prawa powinien powziąć odpowiednie kroki w celu zapewnienia bezpieczeństwa obywatelom. Wiedział o tym, ale za grosz nie miał pojęcia, co ma robić. Z drugiej strony, aby nie wywoływać większej paniki, nie chciał dać pokazać, że tak jest. Udawał więc, że panuje nad sytuacją i utrzymuje łączność z centralą.
- Ok. Rozumiem! – krzyczał do słuchawki starając się by jego głos górował nad szumem ulewy. – To czekamy! Bez odbioru.
Rozłączył się i zwrócił do zebranych:
- Słuchajcie. Zaraz wyślą do nas pomoc. Musimy jeszcze trochę poczekać. Wszystko będzie dobrze – próbował nadać głosowi uspokajający ton i opanować drżenie.
- Akurat – rzekł jeden z dwóch krępych, ogolonych na łyso młodych mężczyzn przyodzianych w dresy. – Jak będzie w porządku? Już żem se dupe poparzył, a mój ziom ma rozpieprzone adidasy.
- Ta – potwierdził drugi. – Sfajczyły się podeszwy.
- Panowie – wtrąciła starsza, drobna kobieta. – Toż to drobiazgi. Posłuchajmy pana oficera i …
- Ej, mamuśka! – przerwał jej pierwszy z osiłków. – Nie otwieraj mordy bez pytania, bo ci się zaraz japę pokanceruje!
- Hej, hej – zainterweniował Nadgarstek. – Spokojnie. Panowie z pewnością ponieśliście niepowetowane straty, ale pozwólcie, że zajmiemy się tym później. Muszę dostać się do samochodu. Jeśli uda się go uruchomić, to, zanim dotrze pomoc, odwiozę was w bezpieczne miejsce. Przynajmniej rannych i kobiety.
Zebrani przytaknęli z aprobatą. Jeden z mężczyzn, ubrany w popielatą marynarkę blondyn miał wywichnięty w stawie bark, nastoletnia, długowłosa pracownica pobliskiego kiosku prasowego obficie krwawiła z rozcięcia na potylicy.
- Jakich tam rannych? Jakie baby? – zaoponowali dwaj łysi. – Niech tu warują. Do czego sie toto przyda jakby co? Leć lepiej po tę brykę i sie potem obluka.
To powiedziawszy uścisnęli sobie dłonie wykonując przy tym niezrozumiałe dla wszystkich układy palców. Policjant popatrzył na zebranych. Wszyscy spuścili oczy, bądź umykali jego spojrzeniu.
- Dobra – zawyrokował. – Będę potrzebował pomocy. Wy dwaj wyglądacie na silnych. Tacy prawdziwi twardziele. Przydacie się. Jakby co.
Dresiarze popatrzyli po sobie niezdecydowani.
- Wolnego – zaczął jeden. – Mówiłem przecież, że mam dupę poparzoną. Ledwo się ruszam. Kroka nie mogę dać. A ziom giczoły.
- Ta – potwierdził drugi. – Całe rozpieprzone.
- Weź se tych studencików – kontynuował pierwszy wskazując trzech młodych mężczyzn w okularach. – Żadnego z tego pożytku. Pewnie nawet pięćdziesiąt kilo toto na klatę nie weźmie. Powietrza szkoda.
Wylękniony policjant nie chcąc dodatkowo prowokować awantury, podjął decyzję, że na początek sam spróbuje uruchomić auto. Nakrywszy się płachtą brezentu chroniącą dotychczas remontowany w warsztacie kabriolet ruszył za pobliski róg ulicy, gdzie zostawił radiowóz. Pozostali z niepokojem i nadzieją spoglądali w jego znikającą w ulewie postać. Po chwili z przeciwnej strony wyłoniła się sylwetka potężnie zbudowanego mężczyzny. Okrywał go długi, sięgający kostek płaszcz, na głowie nasadzony miał kapelusz z szerokim rondem, o który dźwięcznie bębniły krople gorącego deszczu. Głowę miał pochyloną ku przodowi, okrywały go kłęby buchającej pary. Nie spieszył się.
Zgromadzeni ludzie wpatrywali się w przybysza z mieszaniną lęku i nadziei. Gdy wszedł do garażu, mimo przygarbionej postawy, sięgał głową górnej futryny wejściowych wrót. Uniósł głowę. Oczy skrywały się za dużymi, przeciwsłonecznymi okularami. Wolno zlustrował zgromadzonych. Jego wzrok padł na kulącą się w kącie starą kobietę.
- Zofia Wdąć? – zapytał metalicznym, pozbawionym emocji głosem.
Ludzi przeszył dreszcz. Lodowaty wręcz ton głosu zdradzał złowieszczą moc. Dla wszystkich stało się jasne, że nie mogą liczyć na pomoc ze strony przybysza. Dresiarze ujszczeli się w błyszczące nowością portki.
*
Furman ukryty w gęstwinie obserwował bazę. Wszczepiony za ucho elektroniczny mini czip emitujący kamuflujące fale magnetyczne powodował, że zamieszkujące pobliskie budynki Pobucze nie wyczuwały jego obecności. Coś musiało pójść nie tak. Powinien wylądować miesiąc wcześniej, tuż po tym jak kobieta powiła drugiego Furmana. Zgodnie z danymi, jakimi dysponowali, w najbliższych dniach dojdzie do zbliżenia, w wyniku którego niewiasta zajdzie w ciążę i zawiąże się nowe życie. Życie, które będzie początkiem końca wszystkiego. Zabicie brzemiennej byłoby równoznaczne ze złamaniem siódmego punktu Kodeksu Furmanów, co nie wchodziło w rachubę. Musiał działać. Rozpiął połę płaszcza i ostrożnie wydobył z wewnętrznej kieszeni niewielką, nadszarpniętą zębem czasu fotografię. Przedstawiała siedemdziesięciokilkuletnią kobietę, niezbyt atrakcyjną, nieco może zbyt mocno pomarszczoną. Na głowie miała pstrokatą chustkę zawiązaną pod brodą. Uśmiechała się zawadiacko bezzębnymi ustami, co powodowało, że jej twarz miała w sobie to coś, co czyniło ją, mimo pospolitej urody, wyjątkową. Furman nie przepadał za ugładzonymi, ugrzecznionymi i ułożonymi, przykładnymi kobietami, czy Furmankami. Wolał właśnie takie zadziorne. Nie musiały być przesadnie urodziwe, byle posiadały w sobie ów magiczny urok, to coś, czego nie był w stanie nazwać, co powodowało, że od razu po jego ciele przewalała się fala gorąca. Kobieta na fotografii tak właśnie na niego działała. Między innymi właśnie z tego powodu zgłosił się na ochotnika do wykonania tej niebezpiecznej misji. Nie mógł już doczekać się spotkania. Powinien był już dawno ją dostrzec w trakcie wykonywania rutynowych ćwiczeń, ale najwyraźniej został czymś zakłócony rytm treningowy. Trochę go to zaniepokoiło.
Nagle w obozowisku zapanowało poruszenie. Furmani biegali na wszystkie strony pokrzykując coś gniewnie. Kryjący się w gęstwinie usiłował wyłowić zrozumiałe słowa i zidentyfikować źródło zamieszania. Wykorzystując niecodzienną sytuację zbliżył się do najbliższego budynku i zaczął nasłuchiwać dobiegającego z jej wnętrza dialogu. Po chwili okazało się jasne, że jedna z kobiet wysłanych do miasta w celach dywersyjnych nie wróciła na czas do obozu. Ponadto wydarzyło się cos jeszcze. Coś makabrycznego. Na obrzeżach miasta znaleziono rozszlachtowane na plasterki zwłoki trzech Furmanów. Fachowa furmańska robota. Poczuł jak serce podchodzi mu do mózgu. Obawiał się, że najgorsze stało się faktem. Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach, a czoło zrosił równie chłodny pot. Kto mógł ją porwać? Kto mógł uśmiercić trzech towarzyszy? Jedyne, co przychodziło mu na myśl i nie chciało przestać natarczywie powracać, to, to, że jakimś cudem trafił tu w ślad za nim Furminator. Ale jak to możliwe? Skąd mogli wiedzieć o przygotowanej przez nich misji. Czyżby kolejny sabotażysta? A może jakaś nowa technologia pozwalała wyłapywać myśli Pobuczy? Albo może któryś z nich zdradził? A może był to tylko jeden z pierwszych modeli androidów? Co prawda, o ile dobrze znał historię, Elektroniczni Furmani pojawili się dużo później, ale być może nieoficjalnie wynaleziono je znacznie wcześniej i tylko skrywano to w tajemnicy. Tak, to najbardziej prawdopodobne.
Myśli kłębiły mu się w głowie paraliżując ciało. Niezdecydowany powlókł się z powrotem i usiadł na furze. Co miał czynić? Jakie podjąć działania? Dokonał dogłębnej analizy wydarzeń i zestawiał fakty, ale na próżno. W końcu doszedł do wniosku, że jedynym słusznym działaniem będzie kontynuowanie misji. Będzie to trudne, ale czyż miało być łatwe? Musi tylko stawić czoła niespodziewanemu wrogowi, co być może spowoduje, że nie wróci do domu. Na samą myśl o tym, że nie zobaczy więcej swoich braci poczuł kłucie w piersiach. Ale nie miał wyboru. Podjął jedyną możliwą decyzję. Z silnym postanowieniem wypełnienia zadania wskoczył na furę, rozparł się na siedzisku i strzelił mocno z bata.
*
Nadgarstek wracał do garażu po nieudanej próbie uruchomienia samochodu. Gorący deszcz przestał już padać, niebo nieco pojaśniało i opadła temperatura, niemniej parujące kałuże sprawiały, iż nadal ciężko było oddychać. Stopy piekły go boleśnie powodując, że jedyną myślą było pragnienie zzucia obuwia i zamoczenia nóg w zimnej wodzie. Miał nadzieję, że w warsztacie taką znajdzie. Kuśtykając wbiegł do garażu i ujrzał makabryczny widok. Wszystko zachlapane było krwią, podłogę i ściany pokrywały szczątki ciał, nozdrza atakowało powietrze przesiąknięte fetorem wnętrzności, kału i wymiocin. Zakręciło mu się w głowie. Nie był w stanie doliczyć się ofiar, ale było ich mnóstwo. Wybiegł na zewnątrz i zwrócił hamburgera, którego wsunął na obiad. Spazmy targały nim bez końca. Nie mógł pozbyć się dławiącego smrodu i okropnego widoku. Opadł na kolana i oparł się na wyciągniętych ramionach nie przestając pluć i wymiotować. W końcu usiadł na mokrym chodniku i próbował złapać właściwy rytm oddechu. Był doświadczonym policjantem ale takiego widoku nigdy wcześniej nie zarejestrował. Może jedynie w filmach. Kilkakrotnie widywał ofiary mniej lub bardziej brutalnych zbrodni, niemniej coś takiego w ogóle nie mieścił mu się w głowie. Nie miał najmniejszego pojęcia, co też mogło się wydarzyć. Czyżby tych dwóch wrogo nastawionych łysych osiłków? Czy mogli okazać się aż tak skrajnie wypaczonymi zwyrodnialcami? Czy ktokolwiek był w stanie dokonać tak okropnego czynu? Wymordować kilkanaście osób w przeciągu kilku minut? Nie dostrzegł śladu kul, ani nie wychwycił swądu prochu, a więc śmierć przyszła bez użycia broni palnej. Ta myśl dodatkowo zdjęła go grozą.
Nagle rozdzwonił się telefon. Policjant chwycił aparat w drżące dłonie i przytknął do ucha.
- Tu dziewiątka – wychrypił. – Przyślijcie posiłki, ambulans, halo?!
Spośród trzasków usłyszał znajomy głos dyżurnego:
- Witek jesteś tam? Bardzo słabo słychać. Halo, powtórz, odezwij się, halo!
Nadgarstek poderwał się na równe nogi. Biegał z telefonem usiłując zlokalizować możliwie optymalną, jak na te warunki, fonię. W końcu zaczął rozumieć docierające doń słowa i sam mógł również przekazać meldunek.
- Słuchaj! – krzyczał. – Zgłaszam morderstwo. Wielokrotne. Prawdopodobnie kilkanaście ofiar. Podaję adres…
- Witek? – głos dyżurnego był niepewny. – Co ty pieprzysz? Jakie morderstwo? Nie czas na…
- Stul pysk i słuchaj – przerwał Nadgarstek. – Dokonano tu rzezi. Sprawcami są prawdopodobnie dwaj młodzi, silnie zbudowani mężczyźni. Klasyczny dres. To wydarzyło się góra trzydzieści minut temu. Przyślij wsparcie i roześlij patrole w okolicy. Nie mogli uciec daleko.
Podał adres i rozłączył się. Nie chciał wracać na miejsce zbrodni, ale nie miał innego wyjścia. Musiał zabezpieczyć teren, sprawdzić stan ofiar. Może wbrew pozorom którejś osobie udało się przeżyć.
*
Kobieta leżała skrępowana na furze. Przerażenie odebrało jej głos i mąciło zmysły. Zadawała sobie pytanie, dla czego ten potwór ją porwał? Skąd ją znał? Dlaczego pojawił się akurat tam i wiedział, że ona tam będzie? Kim był? W pierwszej chwili, gdy tylko podniósł głowę, myślała, była tego niemalże pewna, że to Furman i od razu potwierdziła swoją tożsamość. Miał takie piękne błyszczące oczy i szlachetne rysy, znajomy odcień skóry. I tak pięknie wyrżnął całą tą hołotę. Ale później…? Gdy wywlókł ją na zewnątrz ciągnąc po ziemi za włosy, gdy mocno gruchnął kułakiem między oczy, by w końcu boleśnie spętać i wrzucić jak wieprzka na furę? Tak nie zachowywali się Furmani. Ponadto sama fura był nietypowa, jak na prawdziwego Furmana. Była niewielkich rozmiarów, nie miała gumowych opon, a jedynie takowe obicia obręczy wokół drewnianych kół z grubymi również wykonanymi z drewna szprychami. Bardziej wyglądała na coś w rodzaju bryczki, lub wozu drabiniastego, jakiego używało się wyłącznie do przewozu siana. Miotały nią niepewności. Chciała o to zapytać, ale strach więził słowa w gardle.
Tymczasem morderca gnał przed siebie w nieznanym jej kierunku. Budynki migały jak w kalejdoskopie, by w końcu ustąpić drzewom, najpierw rzadkim, z czasem pojawiającym się coraz częściej. Babka odczuwała trudy podróży. Plecy i dupsko bolały ją nielicho, łokcie miała pozdzierane do krwi, wypadło jej lewe kolano. W takim stanie nie będzie mogła powić kolejnego dziecka. Na samą myśl o prokreacyjnej indolencji jej wątłym ciałem targnął dreszcz przerażenia. Nagle wóz zaczął zwalniać. Usłyszała świst bata, zatrwożony krzyk i rżenie koni. Po chwili poczuła, jak mocne dłonie bezceremonialnie unoszą ją w górę i równie mało delikatnie ciskają do prawdziwej fury. Kątem oka dostrzegła przepołowionego wzdłuż kręgosłupa Woźnicę. Ten sielankowy widok nieco ją uspokoił. Poza tym dno fury było dużo wygodniejsze, zwłaszcza, że zaścielało je kilka snopków aromatycznego, świeżego siana. Babka ułożyła się wygodnie i zdecydowała zadać pytanie.
- Kim jesteś?
W odpowiedzi usłyszała tylko świst bata i zaprzęg ruszył z kopyta zagłębiając się w leśną gęstwinę. Konie parskały niespokojnie, słychać było z rzadka turkot dzięciołowego rzemiosła i coraz częstsze wrzaski obficie występujących w tej części puszczy kruków. To pozwoliło nieco zlokalizować babce miejsce, w którym się znajdowali. Nie było to blisko, ale jednak już w zasięgu codziennych patroli Furmanów. Początkowo bardzo ją to uradowało, po chwili jednak zaczęła odczuwać niepokój. Nie znała zamiarów swojego kidnapera. Zdawała sobie sprawę, że nie chciał jej zabić. Inaczej już by nie żyła. Tylko czemu? Jeżeli byłby Furmanem, to wytłumaczeniem mógłby być siódmy punkt kodeksu, ale jeśli nie?
Rozmyślania przerwał jej kolejny przystanek. Słyszała, jak mężczyzna zeskoczył na ziemię. Cichnący odgłos kroków oznajmił, że została sama. Spróbowała unieść się do pozycji siedzącej, ale coś potwornie strzeliło jej w dolnej części krzyża. Opadła z powrotem na plecy i długo nie mogła złapać tchu. Po chwili, dużo ostrożniej, spróbowała ponownie. Tym razem się udało i oczom babki ukazała się nieco zamglona gęstwina i stara chata ukryta w plątaninie dzikiej winorośli. Nie zdążyła uważniej jej zlustrować, bo drzwi zgrzytnęły w zawiasach i ponownie ujrzała swojego oprawcę.
- Co to za miejsce? – zapytała. – Po co mnie tu przywiozłeś?
Porywacz bez słowa podszedł do fury, sięgnął przez burtę i ubraną w czarną, skórzaną rękawicę dłonią szturchnął babkę przewracając ją twarzą do dna. Zacisnął palce na części sznura oplatającego ją z tyłu w pasie. Ignorując jej protesty szarpnął mocno w górę i ruszył z powrotem do chaty niosąc ją, jak podręczny bagaż. Miotała się i wrzeszczała z bólu, bo lina boleśnie wrzynała jej się w brzuch, ale nie robiło to na nim żadnego wrażenia. Rzucił nią bezceremonialnie na prowizoryczne, usłane starymi szmatami legowisko wewnątrz rdzewiejącej klatki, jakiej kłusownicy używali do przewożenia schwytanych zwierząt. Zatrzasnął drzwiczki, zabezpieczył metalowym skoblem i usiadł przy stole. Babka przestała protestować widząc, iż nie ma to większego sensu, skupiając całą uwagę na niecodziennym nieznajomym. Dostrzegła, że ma rozcięty na ramieniu płaszcz, którego tkanina przesiąkła krwią. Porywacz zrzucił wierzchnie odzienie i podwinął rękaw uniformu. Obejrzał rękę, na której nie było śladów zranienia. Dokonał również oględzin uda prawej kończyny dolnej. W tym celu musiał zsunąć spodnie, w których również ziała postrzępiona i pokryta ciemnymi plamami dziura. Na ciele nie było żadnych śladów. Nieco to babkę zdziwiło. Jeszcze bardziej zaskoczyły ją rozmiary przyrodzenia, w jakie wyposażony był mężczyzna. Na sam widok poczuła w majtach coś w rodzaju wilgoci. Nie mogła oderwać wzroku od gaci, które, ku jej niezadowoleniu szybko skryły się pod wciągniętymi spodniami. Ochłonąwszy pomyślała, że ani chybi musi być to Furman. Tylko oni byli zdolni do bardzo szybkiej regeneracji. Ale czy możliwa była odbudowa tkanek w aż tak dużym tempie? Chyba raczej oprawca wcale nie odniósł ran. Miał tylko zniszczoną odzież, a krew pewnie należała do ofiar.
- Jesteś Furmanem? – podjęła w kolejnej próbie nawiązania dialogu. – Skąd pochodzisz? Nie znam cię? Podróżujesz bez Pobucza?
Tak, jak się spodziewała nie otrzymała odpowiedzi. Siedzący wyprostował się z opartymi na blacie stołu rękoma. Bezdźwięcznie otworzył szeroko usta. Po chwili coś zgrzytnęło piskliwie i wyleciała z nich szarobrązowa smużka dymu natychmiast rozpływając się w powietrzu. Mężczyzna energicznie wstał od stołu, szybkim krokiem podszedł do klatki i obficie splunął babce między oczy. Zanim zdążyła go zełgać straciła przytomność.
*
Furmanem targały wewnętrzne rozterki. Czuł, że powinien ostrzec pobratymców przed grożącym im niebezpieczeństwem, ale wiązały go wyraźne rozkazy. I tak przyszłość zbyt mocno zaingerowała już w aktualną rzeczywistość. Ale może tak właśnie musiało być? Nie chciał podejmować pochopnych decyzji. Nie uważał się za głupca, jednakże kwestionowanie decyzji rady nie wchodziło w grę.
Z rozstrzygania nurtujących go dylematów wyrwały go niewieście wrzaski, tętent kopyt, świst bata i furkot kół. Przez chwilę pomyślał, że któryś z Furmanów odnalazł Zofię. Zachowując szczególną ostrożność podkradł się w kierunku najbliższej przecinki. Jego oczom ukazał się widok, który rozwiał wszelkie nadzieje. Ujrzał furę, na której leżała spętana kobieta, którą natychmiast rozpoznał. Serce zakołatało mu mocniej. Przyjrzał się powożącemu. Wyglądał na Furmana, ale przecież cyborgi były ich doskonała imitacją. Musiał być ostrożny. Nie dostrzegł metalicznego odcienia tworzywa, które na ogół okrywało konstrukcję androidów, szczególnie starszych modeli. Ten wyglądał zupełnie normalnie. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Przyjrzał mu się uważniej i nie stwierdził niczego podejrzanego. W pierwszej chwili chciał już wyskoczyć na drogę, ale w porę się pohamował podświadomie wyczuwając niebezpieczeństwo. Zakładając, że Cybermózg dowiedział się o jego misji musiał wziąć po uwagę, że jego śladem mógł podążać jeden z najnowszych modeli, które ciężko było odróżnić od prawdziwego Furmana. W cieniu drzew, mimo doskonałego wzroku Furman mógł łatwo się pomylić. Lepiej zachować rozwagę. Jeśli był to Cyberfurman, to bez wątpienia trafił tu za nim tą samą drogą. Zadrżał na samą tą myśl. Skrył się mocniej w gęstwinie i odprowadził wzrokiem mijający go zaprzęg. Szybko wrócił do fury i, zachowując szczególną ostrożność, skierował ją w ślad za oddalającym się tętentem. Po kilkunastu minutach jazdy las zaczął rzednąć. Furman zatrzymał konia i zaczął nasłuchiwać. Śledzony zaprzęg nie wydawał żadnych dźwięków. Albo pozostawił go w tyle, albo się zatrzymał. Dalsza jazda mogła być ryzykowna. Sprowadził furę z duktu maskując w chaszczach. Wziąwszy uprzednio bat ruszył dalej truchtem. Nieopodal natknął się na niewielką polanę, na środku której stała zaprzężona w dwa konie fura. Z przeciwnej strony z zarośli wyłaniała się stara chata, której drzwi właśnie zamknęły się z łoskotem. Furman okrążył polanę i stąpając delikatnie po mchu zbliżył się do chałupy. Znalazł w jej bocznej ścianie prześwit między belkami i ostrożnie zajrzał do środka.
Widok, który ukazał się jego oczom ponownie przejął go grozą. Uwięziona kobieta i siedzący przy stole Elektroniczny Furman, który dokonywał oględzin swojego ciała. Był już pewien, że ma do czynienia z najnowszym organizmem cybernetycznym. Brak ran, które powinny pokrywać ciało i trujący obłok dymu będący jedyną i zarazem końcową oznaką usunięcia uszkodzeń, jakim ulegały Furminatory. Wraz z oddaniem dymu Cyborfurman wracał do idealnego stanu technicznego. W tym elemencie nieznajomy niczym nie różnił się od modeli znanych Furmanowi. Początkowo wszelkie awarie musiały usuwać wysoce wyspecjalizowane serwisy, ale wraz z rozwojem techniki androidy posiadły umiejętność samoregeneracji. Wystarczyła tylko chwila bezruchu i wewnętrzny procesor usuwał wszelkie awarie urządzenia z odbudową tkanki skórnej włącznie. Tyle, że wygląd Elektronicznego Furmana, który sprawiał, że stał się idealną imitacją swojego wzoru był dla podglądającego nie lada szokiem. Najwyraźniej to jakieś nowe, nieznane mu osiągnięcie techniczne Cybermózgu.
Furman wstrzymał oddech patrząc, jak cyborg pluje babce w twarz, przewraca ją na brzuch i w chwilę później opuszcza chatę. Obserwował odchodzącego sztywnym krokiem w kierunku fury. Odczekał aż zaprzęg oddali się na bezpieczną odległość i ostrożnie wyszedł z ukrycia. Zbadał najbliższe okolice wejścia do chaty w poszukiwaniu pułapek, ale nie znalazł nic podejrzanego. Najwyraźniej Furminator nie obawiał się nieproszonych gości. Szybko wkroczył do budynku i spróbował ocucić Zofię. Bezskutecznie. Och wszechmocni! Jakaż ona była piękna i niewinna. Furmanowi z emocji aż ugięły się kolana. Sprawdził solidność klatki i uznał, że nie będzie większego problemu z oswobodzeniem uwięzionej. Wziął potężny zamach i precyzyjnym cięciem bata przeciął mosiężną kłódkę. Ostrożnie wyjął śpiącą babkę i pognał z nią w kierunku ukrytej w zaroślach fury.
*
Nadgarstek srodze się zasępił na wieść o tym, że dwaj, według niego, podejrzani o popełnienie zbrodni również znajdują się wśród ofiar. Komendant zarządził zakrojoną na szeroką skalę akcję. Rozesłano patrole, pytano ludzi, uruchomiono media. Niebawem znaleźli się świadkowie, którzy widzieli w okolicy Szalonego Furmana, który gnał w kierunku lasu. Ta wiadomość była o tyle wiarygodna, że ślady na miejscu masakry wskazywały jak najbardziej na tego zbrodniarza, chociaż z drugiej strony było to dziwne, gdyż Szaleni Furmani nigdy dotąd nie zapędzali się aż tak głęboko w miasto. Nadgarstek nie pamiętał już, kiedy ostatnio stwierdzono jakiś zgon w wyniku zbrodniczej działalności tych zwyrodnialców. Co innego na peryferiach, czy w okolicznych wioskach.
Policjant nie popierał do końca polityki, jaką prowadził rząd w stosunku do Furmanów. Uważał, że powinno się zmobilizować wszystkie możliwe siły i raz na zawsze rozprawić z zamieszkującymi ostępy leśne rzeźnikami. Inną sprawą jest to, że parokrotnie już tego próbowano, za każdym razem bezskutecznie. Nie dość, że nie udało się zlokalizować ich siedziby, to jeszcze każdorazowo ponoszono bardzo dotkliwe straty. I nigdy nie udało się uśmiercić nawet jednego Furmana. Pamiętnym był dzień, w którym przypadkowo, prawdopodobnie w wyniku braku doświadczenia funkcjonariuszy, z wyprawy powrócono ze zwłokami dwunastu Furmanów, którzy w rzeczywistości okazali się być niewinnymi Woźnicami. Opinia publiczna nie pozostawiła wówczas na policji suchej nitki. Posypały się dymisje, zwolnienia, ograniczenia dofinansowań budżetowych, pogorszenie warunków lokalowych i szereg innych nieprzyjemnych konsekwencji. Ale Nadgarstek był pewien, że odpowiednio przygotowana i fachowo przeprowadzona akcja może przynieść oczekiwane rezultaty. Był już nawet na granicy sukcesu w przekonaniu władz do swojego perfekcyjnego projektu, gdy wówczas radny, niejaki Bolesław Kupsztyl, wystąpił z nowym programem o charakterze penitencjarnym, który ku rozpaczy Nadgarstka został przegłosowany i wprowadzony w życie. Czas jednak pokazał, że radny miał rację. System się sprawdzał, na terenie miasta znacznie spadła liczba przestępstw, a więzienia świeciły pustkami. Plan okazał się w sumie całkiem prosty. Polegał na ujednoliceniu kar za wszelkie przewinienia. Wyroki rozróżniały się wyłącznie czasem trwania. Każdorazowo było to zesłanie do lasu zamieszkiwanego przez Furmanów. Do tej pory odnotowano tylko dwa przypadki powrotu więźniów ze zsyłki. Jeden trafił do zakładu psychiatrycznego, w którym przebywa do dziś, drugi zaś wrócił z odciętą nogą i z uwagi na fakt, że okres jego kary jeszcze nie upłynął został po opatrzeniu ran odwieziony z powrotem. Więcej go już nie widziano. Z tego punktu widzenia, przyznawał to nawet Nadgarstek, projekt Kupsztyla był dobry, ale stanowił pewnego rodzaju kompromis, którymi policjant gardził z wszech miar.
Wracając jednak do sytuacji obecnej. Skoro Furmani zaczęli ponownie zapędzać się do miasta, to oznaczało, że odczuwali niedosyt ofiar. Z braku zbrodniarzy zaczną niebawem zaglądać w głąb miasta pustosząc ulice, parki i dziedzińce. Była więc szansa, że plan Nadgarstka może zostać zatwierdzony. Póki co, należało rozprawić się z tym konkretnym przypadkiem, a jeśli wszystko pójdzie po myśli policjanta, to z przekonaniem władz do swojego projektu nie powinien mieć większych trudności. Tym bardziej, że pinia publiczna z pewnością stanie za nim murem. Nadgarstek był optymistą. Furman prawdopodobnie podróżował bez Pobucza, którego obecność mogła znacznie skomplikować powodzenie akcji. Z samym Furmanem powinni sobie poradzić.
Jakież było zdziwienie ambitnego policjanta, gdy rychło okazało się, że z uwagi na nadzwyczajność zaistniałej sytuacji, rada miasta postanowiła wypróbować plan Nadgarstka na tym konkretnym przypadku. Jeśli się sprawdzi, możliwość wprowadzenia go w życie długoterminowo zostanie poddana ponownemu głosowaniu.
Witold został dodatkowo doceniony dostając pod komendę trzydziestu żołnierzy sił specjalnych, tyluż funkcjonariuszy policji, trzy transportery opancerzone, pięć przenośnych wyrzutni rakiet średniego zasięgu oraz kilkadziesiąt sztuk wszelkiego rodzaju broni ręcznej, krótkiej i długiej różnego kalibru. Do tego oczywiście materiały wybuchowe. Był wniebowzięty. Takie wyposażenie upewniło go, że sukces jest tuż. W niespełna dwie godziny od jego powrotu na komendę wszystko było przygotowane do realizacji. Nadgarstek nie zwlekając, zwrócił się z wnioskiem o zezwolenie na natychmiastowe rozpoczęcie akcji. Uzyskał zgodę.
*
Pomieszczenie było mroczne, oświetlone kilkunastoma ociekającymi gorącymi soplami świecami i obficie dymiącymi naftowymi lampami. Wnętrze urządzone było w ascetyczny sposób, pozbawione wszelkich ozdób, obrazów i malowideł. Kamiennej podłogi nie pokrywały żadne dywany, po gołych pociemniałych od sadzy ścianach pełzały jedynie cienie rzucane przez języki płomieni.
Furmani siedzieli zgromadzeni wokół okrągłego, dębowego stołu. Rada składała się z dwunastu najbardziej doświadczonych mężów, światłych umysłów. Wszyscy byli zafrasowani, humory im nie dopisywały. Generalnie Furmani nie byli wesołkami, niemniej potrafili odróżnić nastrój dobry od złego. Naczelny Furman, tytułowany furfurmanem, stary, ale nadal w świetnej formie, jak przystało na Furmana wychylił kubeł żytniego barszczu i przemówił:
- Słuchajcie bracia. Nie możemy popadać w panikę. Nie wiemy, dla czego ludzie mogli zechcieć uwięzić naszą kobietę. Nie znajdziemy na to wytłumaczenia, więc nie traćmy na to czasu. Radziłbym skupić uwagę na meldunku, z którego wynika, że mogła zostać porwana przez … Jednego z nas.
Na sali zapanowało poruszenie. Furmani do żywego poruszeni takimi słowami zaczęli miotać złowieszcze okrzyki:
- Kodeks!
- Hańba!
- Ni chuja!
Furfurman powstał z miejsca z uniesioną w geście pojednania dłonią. Zgromadzeni uspokoili się po chwili.
- Intensywnie nad tym myślałem. Uwierzcie, że wypowiedzenie tych słów nie przyszło mi łatwo. Ale niestety wszystko na to wskazuje. Wywiad donosi, że jeden z nas wyrżnął w pień kilkunastu ludzi w miejscu, w okolice którego udała się nasza Zofia. Zaraz potem zniknęła. Nie rozumiem tylko, jaki może być powód.
W tym momencie drzwi otworzyły się zamaszyście i do sali wkroczył energiczny młodzieniec z rozwichrzoną czupryną. Beretkę ściskał w lewicy. Starszyzna zmierzyła go pełnymi dezaprobaty spojrzeniami. Przerywanie obrad bez ważnej przyczyny było w bardzo złym tonie. Zanim jednak któryś zdążył go zbesztać, młodzian wypalił:
- Mamy ją – nie mógł złapać oddechu. – Mamy ją… i jego.
Wszyscy jak jeden mąż powstali z miejsc.
- Żyje? Kto on? – zapytał furfurman
- Żyje, żyje – odparł nieco się uspokoiwszy. – To jeden z nas, tyle, że nie nasz.
- Przyprowadzić natychmiast. Oboje.
- Z tym może być problem – odparł młody Furman. – Ona jest nieprzytomna, albo raczej śpi, czy jest w jakimś letargu. Cyrulik mówi, że nic jej nie będzie, ale przez najbliższe parę godzin nie da się jej zbudzić.
- To dawajcie jego samego. Z nią porozmawiamy później.
Młody wyszedł. Furmani znacznie się odprężyli. Chwilę porozmawiali o ewentualnym sposobie ukarania porywacza, ale uznali w końcu, że nie ma sensu radzić zawczasu. Najpierw muszą wysłuchać przybysza. Po kilku chwilach rozległo się kołatanie i drzwi otworzyły się powtórnie. Do środka weszło trzech Furmanów. Dwaj stanowili eskortę dla nieznajomego. Ten miał wygląd bardzo doświadczonego i opanowanego, ale jednocześnie z jego oczu biło jakieś szaleństwo. Nie był to zwyczajny Furman. Przynajmniej tak ocenili go członkowie rady. Furfurman wskazał przybyłym miejsca. Zgodnie z kodeksem, żaden Furman nigdy nie będzie wywyższał się ponad innych Furmanów, tak że posadzili go między sobą, niemniej nieco się od niego odsunąwszy.
- Mów – zaczął stary. – Wszystko. Kim jesteś, skąd przybywasz, dla czego porwałeś naszą kobietę, dla czego wyrżnąłeś ludzi w centrum miasta?
Furman nerwowo powiódł oczami po zebranych. Nie wiedział, od czego ma zacząć. Targały nim wewnętrzne rozterki. Nie powinno go tu być. Ale skoro już jest, to czy powinien zdradzić skąd przybywa? Może powinien milczeć? A może lepiej ich ostrzec? Na razie nie podjął jeszcze decyzji. Postanowił na początek zorientować się w sytuacji.
- Nikogo nie zabiłem – zawiesił na chwilę głos. – I nie porwałem kobiety. Ja ją uwolniłem.
Furmani uważnie przyglądali się relacjonującemu.
- Uwolniłeś, powiadasz – podjął Furman siedzący po prawicy fur furmana, również sędziwy, potężny w barach i mocno pomarszczony na japie. – Zdradź nam więc, z rąk kogo.
Jeniec spojrzał hersztowi prosto w oczy.
- To nie takie proste, furfurmanie.
- Skąd wiesz, kim jestem? – stary nie krył zdziwienia.
Więzień uznał, że musi powiedzieć prawdę. Okłamywanie innych Furmanów było wbrew kodeksowi.
- Pewnie uznacie mnie za szaleńca – kontynuował – ale sprawy wyglądają tak. Grozi wam śmiertelne niebezpieczeństwo…
Furman długo relacjonował. Opowiedział dokładnie wszystko, co wiedział. O wojnie, o Cybermózgu, technologii i Elektronicznych Furmanach, o dywersji, o zagładzie, wreszcie o swojej misji i podróży w czasie. Dla potwierdzenia swoich słów, wydobył rzeźnicki nóż i wyciął sobie z zza ucha elektroniczny czujnik. W trakcie relacji Furmani wezwali dwa Pobucze, które potwierdziły, że przed usunięciem czipa nie mogły nawiązać z przybyszem telepatycznego kontaktu, a po jego wydobyciu widzą jego umysł. I, co najważniejsze, że mówił prawdę.
- Wybacz – rzekł stary. – Ale twoja relacja jest niecodzienna, szokująca i, co tu dużo mówić, szalona. Musimy przedyskutować kilka spraw. Chcielibyśmy, abyś udał się na spoczynek. Przygotujemy ci wygodną izbę. Dobrze by było, gdybyśmy mogli wysłuchać relacji Zofii, ale niestety jeszcze nie odzyskała przytomności. Za dwie godziny przyślę po ciebie posłańca.
Furman nie był zadowolony z takiego obrotu sprawy. Wyczuwał, że nie ufali mu do końca. Ale czy powinno go to dziwić?
- Jak sobie życzysz – odparł z szacunkiem. – Ale, zaklinam, spieszcie się.
Eskorta odprowadziła przybysza do komnaty, a rada podjęła dyskusję. Po godzinie ustalono, że jedynym sposobem, aby potwierdzić słowa nieznajomego jest odszukanie rzekomego Elektronicznego Furmana. Jeśli okaże się realny, należy za wszelką cenę go wyeliminować. Przybysz pewnie przesadzał z ową odpornością i kilku Furmanów powinno bez problemu poradzić sobie z tym wybrykiem natury. Dalej sprawa będzie prosta. Wcale nie muszą uśmiercać kobiety. Wystarczy, że żaden z nich nie zbliży się do niej i kłopot z głowy.
*
Fura wjechała na dziedziniec i zaparkowała przed głównym budynkiem obozu. Na werandzie urządzone było prowizoryczne biuro, w którym rezydował niepozorny Furman w średnim wieku. Na ścianie za jego plecami, wisiały różnych rozmiarów baty doskonale wypolerowane, przygotowane do natychmiastowego użytku. Dyżurny zlustrował wzrokiem zbliżającą się postać. Furman nie pochodził z tych stron. Trochę zaniepokoiło to dyżurującego. Coś ostatnio zbyt dużo tych udziwnień i urozmaiceń monotonnego zwykle życia Furmanów, którzy nie zwykli bez ważnych powodów zapuszczać się w obce tereny.
- W czym mogę pomóc? – zapytał zachowując szczególną czujność.
W przybyszu było coś, co nie pasowało do wizerunku Furmana. Co prawda dyżurny nigdy nie opuszczał swoich rodzinnych stron, więc nie znał obcych Furmanów, ale tu chodziło o coś innego. Nie potrafił dokładnie określić co, ale z pewnością nieznajomy był wyjątkowy.
Kontemplację przerwał mu metaliczny głos:
- Odnaleźliście kobietę. Chcę ją widzieć.
Furmana przeszedł dreszcz. Nie był bojaźliwy, ale ten ktoś powodował, że czuł się niepewnie.
- Nie mogę udzielić żadnych informacji w tej sprawie ani podjąć żadnych decyzji. Musisz zgłosić się do Naczelnego, ale teraz jest narada, więc odpocznij po podróży. To potrwa parę godzin. Kogo mam zaanonsować?
Cyborg zmierzył wzrokiem konstrukcję budynku oceniając jej solidność i rozmiary. W końcu spojrzał na wartownika.
- Jeszcze tu wrócę – rzekł i odszedł w kierunku swojej fury.
Furman odprowadził go wzrokiem i odnotował w dzienniku godzinę niecodziennej wizyty. W rubryce „uwagi” krótko opisał przebieg rozmowy. Bardziej pochłonęło go opisanie przybysza. Wiadomo, że obcy. Nie bardzo mógł dobrać słowa dla określenia jego charakterystycznych cech, które oddawałyby dziwne emocje, jakie w nim wzbudził. Właśnie miał zanotować „podobny do zardzewiałego bochenka chleba o ile chleb mógłby zardzewieć”, gdy usłyszał świst bata i jego głowa potoczyła się w rosnące pod balkonem poziomki. Chwilę później ponury zaprzęg wtoczył się po schodach druzgocząc konstrukcję werandy i przylegającej do niej komnaty, w której przebywało dwóch dalszych strażników. Końskie kopyta zmiażdżyły im czaszki, bat rozczłonkował ciała. Furminator wkroczył w głąb budynku i bez słowa zaszlachtował dwóch kolejnych Furmanów grających w warcaby. Szedł długim korytarzem i otwierając drzwi jedne po drugich wykręcał batem śmiertelne młyńce. W jednej z izb nakrył Furmana i Furmankę w trakcie spełnienia miłosnego aktu i oboje na raz uśmiercił jednym precyzyjnym cięciem oddzielając korpusy od reszty ciał na wysokości pasa. W obozowisku podniósł się alarm. Furmani wybiegali z komnat pozostawiając codzienne obowiązki i rzucali się w desperackich ataków na agresora. Żaden z nich nie rozumiał, o co chodzi, ale widząc konających braci wszyscy natychmiast decydowali się na walkę. Cięli śmiertelnie w głowę i w tułów czyniąc z odzieży agresora pasmanterię praktycznie pozbawiając go ubrania. Ich razy zdawały się jednak nie robić na nim większego wrażenia. Krew cieknąca ze smaganych rąk i nóg szybko krzepła, a baty nie zagłębiały się w ciele bardziej niż na kilka centymetrów, co było wprost nieprawdopodobne.
Furmanów nie było wielu w obozowisku. Większość nie powróciła jeszcze z poszukiwań babki. Trup wśród rezydujących w bazie słał się gęsto. Ginęły także Pobucze. W walkę zaangażowała się również starszyzna, której członkowie w końcu uwierzyli w słowa nieznajomego, niestety nieco zbyt późno. Najwięcej szkód na niekorzyść cyborga uczynił kwas solny i wrząca smoła, którymi obrzygiwały go Pobucze. Skóra zżarta i spalona na wylot odkrywała coraz więcej elementów metalowej konstrukcji, co niestety nie powodowało większego osłabienia przeciwnika. Ułatwiała jedynie jego szybką identyfikację, co w zaistniałych okolicznościach na niewiele się przydawało.
Tymczasem odpoczywający Furman odebrawszy drogą telepatyczną ostrzeżenie skierowane przez Pobuczy do wszystkich Furmanów w bazie, ruszył na poszukiwanie babki. Musi koniecznie zabrać ją w bezpieczne miejsce. Z tą myślą wydostał się z izby i ruszył na poszukiwanie. Jęki i odgłosy walki dobiegały z centralnej części budynku. Komnaty gościnne były na razie bezpieczne. W trzeciej z kolei odnalazł babkę. W dalszym ciągu spała. Przerzucił ją przez ramię. Niechcący dotknął chudych pośladków i znów poczuł mrowienie w lędźwiach. Nie pamiętał już, kiedy ostatnio chędożył. Zaślepiony wzbierającym pożądaniem już miał zamiar ją wymłócić tu i teraz, przez sen, na kamiennej podłodze, gdy nagle usłyszał nasilające się odgłosy walki. Cyborg był coraz bliżej. Nie było czasu do stracenia. Opuścił komnatę i skierował się w przeciwnym niż odgłosy rzezi kierunku. W końcu kolejnego korytarza dostrzegł okno, przez które wydostał się na tyły budynku. Szybkim krokiem ruszył do stajni. W międzyczasie nie mógł sobie odmówić pomacania babki po sflaczałych cyckach. Uwielbiał to. Z zachwytem stwierdził, że kobieta miała piersi o idealnych kształtach. Potrząsnął energicznie głową odganiając kosmate myśli i położył śpiącą w jednej z kilku zaprzężonych fur. Dla większej mocy wybrał dwukonną. Strzelił z bicza i ruszył w las.
*
Elektroniczny Furman dopełnił dzieła zniszczenia rozchlastując bańdzioł furfurmanowi. Wnętrzności wylały się z kałduna zbryzgując stopy cyborga. Morderca oplótł je wokół wolnej od bata dłoni i pociągnął w kierunku wyjścia. Wypatroszone, ociekające krwią ciało zarzucił na ruiny werandy i ruszył do fury. Jego krok był nieregularny. W trakcie walki zawaliła cię część budynku wykonanego z solidnych głazów narzutowych, z których jeden zgruchotał mu lewą nogę. Mimo nad wyraz solidnego i odpornego stopu, z jakiego wykonany był endoszkielet cyborga, ciężar i impet spadających nań kamiennych bloków spowodował, że mechanizm w kolanie uległ poważniejszej awarii, w czego efekcie cyborg powłóczył nią tracąc znacznie na szybkości. W trakcie powożenia nie powinno mieć to znaczenia. Porządnie ucierpiała też, ogólnie to ująwszy, jego powierzchowność. Kwas w połączeniu z wrzącą smołą zżarły i spaliły nie tylko organiczną powłokę, ale miejscami także strawiły i nadtopiły mechaniczną konstrukcję. Upiornie wyglądała głowa, która była głównym celem Pobuczy. Świecąca metalicznie czaszka poryta była plamami zastygłej smoły, jedno oko stało się matowe. Otrzymał w nie kilka potwornie mocnych cięć największego kalibru batem, którym znakomicie fechtował naczelny Furman. Oko osłabione wcześniej działaniem kwasu i smoły nie zniosło ataku i stało się bezużyteczne. Procesor cyborga nie odbierał zeń sygnałów. Furminator smagnął się batem po koszmarnie zniekształconej japie i uszkodzony organ wypadł wprost w oczekującą nań dłoń. Robot przyjrzał mu się zdrowym okiem, jeszcze raz ocenił jego przydatność, a następnie specjalnie się nie wysilając cisnął nim w konary rosnącej naprzeciw sosny uśmiercając na miejscu starego dzięcioła. Zasiadł na furze i skierował ją w gęstwinę. Musi teraz chwilę odpocząć i w miarę możliwości zregenerować zdewastowany organizm.
*
Nadgarstek podzielił swoich ludzi na dwa oddziały. Sam dowodził całością z prowizorycznego sztabu usytuowanego na skraju lasu. Dowództwo w podgrupach powierzył doświadczonemu porucznikowi sił specjalnych Zenonowi Pachwinie i swojemu zaufanemu koledze, młodemu, ale wielce obiecującemu i lojalnemu Wincentemu Porzeczce.
- Pamiętajcie – podkreślał przy końcu odprawy. – Furmani zwykle nie działają w grupach. To jest nasz atut. Nie możemy na razie zbliżać się do ich obozowiska, miejsce którego i tak, póki co, pozostaje nam nieznane. Nie zapuszczajcie się zbyt głęboko w knieję. Podkreślam raz jeszcze, że bardzo duża odpowiedzialność ciąży na zwiadowcach. Muszą zachować szczególną ostrożność, nie podejmować działań zaczepnych, żadnych indywidualnych akcji. Jeśli tylko zlokalizujecie Furmana, od razu meldujcie. Waszym głównym zadaniem jest ustalenie, czy dany osobnik podróżuje z Pobuczem, czy indywidualnie, bo od tego zależy cała strategia naszego działania. Czy wszystko jasne?
Pytań nie było, więc dał rozkaz do rozpoczęcia akcji. Obie grupy wspomagane na tyłach przez wozy bojowe zagłębiły się w bór i skierowały torami wyznaczonymi w kształt litery „V”. Po kilku kilometrach zarządzono postoje, dalej ruszyły po trzy grupy patrolowe rozgałęziając się w podobny sposób. Każdy z patroli zwiadowczych składał się z trzech funkcjonariuszy lub członków brygady antyterrorystycznej.
Pierwszy nawiązał kontakt Zbych Kapuściński. Dał kolegom sygnał o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Wszyscy wstrzymując oddechy przycupnęli w rowie biegnącym wzdłuż leśnej przecinki. Kapuściński wyjął krótkofalówkę i przygotował ją do nadania meldunku wybierając odpowiednie pasmo. Czerwone. Zielone miało służyć do przekazywania bardziej jałowych w treści informacji. Nacisnął przycisk i przytknął aparat do ucha.
- Halo! Centrala? – wyszeptał. – Właśnie …
Nie dokończył. Bat odciął mu połowę głowy wraz z częścią nadajnika. Pozostali zwiadowcy rzucili się do ucieczki, ale poczuli nagle porażający mózg paraliż. Ból był nie do opisania, w skutkach natychmiastowo śmiertelny. Ciała chwilę wiły się w konwulsjach, by w końcu znieruchomieć. Furman przyjrzał się ofiarom zdziwiony. Dawno już nie miał do czynienia z policją. Pobucz wiercił się w wózku dając do zrozumienia, iż również odczuwa niewielki niepokój. Wymienili się myślami i zaraz potem Pobucz nadał komunikat do innych. Przed chwilą odebrał bliżej nieokreślone sygnały, bardzo niepokojące, niemalże zatrważające, jakby niedokończone, pourywane. Wszystkie pochodziły z bazy. Podzielił się informacjami z Furmanem. Z jednej strony obaj odczuwali chęć mordu na nieproszonych gościach, z drugiej jednak martwiły ich odebrane komunikaty. Postanowili objechać jeszcze najbliższą okolicę i wracać do bazy. Powziąwszy decyzję Furman cmoknął na konie i pognali przed siebie.
*
Porzeczka bardzo zaniepokoił się urwanym meldunkiem Kapuścińskiego. Szybko zameldował o wszystkim przełożonemu.
- Macie jeszcze jakichś ludzi w pobliżu? – zapytał zaniepokojony Nadgarstek.
- Jeszcze dwa trzyosobowe patrole w promieniu jakichś pięciu kilometrów od miejsca meldunku.
- Każcie im natychmiast się wycofać! – krzyknął do słuchawki. – Słyszycie?! To może być Furman! Mają w tej chwili stamtąd wypieprzać! Inaczej kapota. Utrzymujcie z nimi stały kontakt. W razie zerwania walcie średniozasięgówką.
Odłożył słuchawkę i zaczął nerwowo przechadzać się wśród przyglądających mu się z pytającymi minami trzech oficerów.
- Do jasnej cholery – nie wytrzymał. – Przecież kazałem wyraźnie. Zachować szczególną ostrożność. Najpierw zidentyfikować zagrożenie, a dopiero potem meldować. Jak się idiota odezwał, nie upewniwszy się z czym ma do czynienia, to jak inaczej mogło się to skończyć? Teraz cała akcja może wziąć w łeb.
Policjanci popatrzyli po sobie z mieszaniną strachu, niesmaku i rozczarowania. Żaden z nich nie zakwestionował poleceń Nadgarstka, gdyż takie dostali rozkazy, chociaż powierzenie dowództwa niedoświadczonemu w akcji funkcjonariuszowi budziło ich niepokój. Teraz bardziej byli skłonni zrzucić winę na jego barki niż na brak ostrożności swoich kolegów. Nikt jednakże nie skomentował zaistniałych wypadków. Póki co wiązały ich wyraźne dyrektywy, których żaden z oficerów nie zamierzał łamać.
Nagle usłyszeli znajomy przeszywający świst odpalonej rakiety przelatującej nad głowami, która zatoczywszy łuk pognała z powrotem w głąb lasu. W chwilę później nastąpiła eksplozja, następnie kolejna i jeszcze dwie.
- Co oni robią, do jasnej cholery? – wściekał się Nadgarstek. – Walą gdzie popadnie. Połączcie mnie z tym kretynem. Co mnie podkusiło, żeby powierzyć mu dowodzenie?
*
Trzech Furmanów spotkało się na rozstaju dróg. Po krótkiej wymianie zdań popędzili konie w kierunku dobiegających odgłosów wybuchów. Po krótkiej jeździe natknęli się na głęboki lej, wypaloną roślinność i zgliszcza fury, wśród których dostrzegli zwęglone, trudne do zidentyfikowania zwłoki Furmana, Pobucza oraz dwóch koni. Dewastacja okolicy wskazywała, że Pobucz próbował zneutralizować nadlatującą rakietę antymaterią, ale najwyraźniej nie zdążył. Najwidoczniej był to atak z zaskoczenia. Wezbrała w nich ogromna furia. Pobucze skoncentrowały uwagę na ewentualnych kolejnych atakach, nasłuchując i przenikając wzrokiem materię. Furmani pogonili konie ile sił w kopytach. Usłyszeli świst pocisku, ale zanim ten doleciał do celu Pobucz go unicestwił. Pod szarym od dymu niebem rozbłysnął snop iskier i oślepiających płomieni. Furmani pędzili pełną parą tratując gęste krzewy i pomniejsze drzewa. Baty świszczały torując koniom drogę. Nagle jeden z zaprzęgów zboczył nieco z kursu. W chwilę potem pod końskimi kopytami i kołami fury zakończyło żywot trzech uciekających w panice funkcjonariuszy. Miotając przekleństwa wyrównali szyk i niestrudzenie parli dalej pałając chęcią zemsty.
*
Porzeczka z niepokojem wysłuchał kolejnego meldunku. Wynikało zeń, że jego ludzie natknęli się na kilkuosobową grupę Furmanów. Kazał odpalić kolejną rakietę, która niestety nie osiągnęła celu eksplodując wysoko ponad koronami drzew. Zamierzał ponownie skonsultować się z Nadgarstkiem, gdy nagle usłyszał odgłosy łamiących się drzew i wściekłe pomstowanie. Wiedział, co to oznacza. Szaleni Furmani. Kazał szybko uruchomić i uzbroić transporter opancerzony. Kojący warkot silnika zbiegł się z niesamowitym widokiem. Oto najbliższa linia drzew padła, jak ścięte kosą zborze i zza niej tratując wszystko wypadły trzy zaprzęgi Furmanów. Ich skrzekliwy ryk zagłuszył wszystko.
Policjant dał rozkaz otwarcia ognia i dalszego strzelania bez kolejnych rozkazów. Sam chwycił kałasznikowa i wypruł cały magazynek w zbliżającego się po środku, najbardziej wysuniętego Furmana. Jednak z przerażeniem stwierdził, że kule nie czynią mu większej szkody. Odbijały się od korpusu i głowy jak śruty od wiaderka i czajnika. Zanim rozkazał strzelać do koni padł przecięty batem na skos od lewego ramienia po prawe biodro. Zrobił tylko zdziwioną minę i jego ciało rozjechało się na boki. Walka była krótka. Wściekli Furmani wysiekli w pień ogarniętych paniką, strzelających chaotycznie przeciwników. Wóz pancerny nie oddał nawet jednego strzału w kierunku Furmanów. Dowódcę skosił bat zanim ten zdążył nakryć się włazem. Załogą zajęły się Pobucze. Umierający w konwulsjach celowniczy, w przedśmiertnym uścisku ułapił się spustu wielkokalibrowego działka i posłał dwa pociski w gęsty świerkowy zagajnik.
*
Pachwina nie mógł nawiązać łączności z jednym z patroli. Od Nadgarstka wiedział już, że oddział Porzeczki przestał istnieć. Nie przepadał za chełpliwym policjantem, którego uważał za karierowicza, ale za to lubił zdrową rywalizację. Pokaże teraz, kto potrafi dowodzić w najbardziej groźnych i newralgicznych okolicznościach. Na obecną chwilę chciał zarządzić odwrót, ale nie mógł zdobyć się na pozostawienie trzech żołnierzy na pastwę losu. Kazał dwóm skrajnym patrolom, z którymi łączność utrzymywał, ostrożnie się wycofywać, kierując jednocześnie ku środkowej grupie zwiadowczej. Po powrocie żołnierzy zamierzał zawrócić w kierunku sztabu i dokonać przegrupowania. W swoim planie znalazł zrozumienie i poparcie Nadgarstka. Ledwie zdążył odłożyć krótkofalówkę, gdy jeden z patroli ponownie nawiązał łączność.
- Natknęliśmy się na grupę Stanisławka – zameldował ponuro zwiadowca. – Wszyscy rozszlachtowani na tatara.
W tym samym momencie o łączność domagał się rozmówca na innej linii przyporządkowanej drugiemu patrolowi:
- Jest Furman – brzmiał meldunek. – Mocno pokiereszowany. I bez Pobucza.
Pachwina momentalnie maił gotowy plan.
- Do obu patroli – syknął w słuchawkę. – Wracać natychmiast do obozu. Urządzimy zasadzkę.
Rozkazał uruchomić transporter i załadować działko. Wzdłuż linii drzew rozmieścili ładunki wybuchowe, głównie plastik. Rozlokował ludzi w zamaskowanych, przygotowanych wcześniej okopach usytuowanych jak kleszcze wzdłuż łuków okalających imitację bunkra, mającego lokalizację na tyłach niewielkiej polanki i spełniającego rolę punktu dowodzenia. Okopy rozmieszczono pod odpowiednio szerokim kątem, by uniknąć w ten sposób wzajemnego ognia. Sam dowodzący zajął miejsce wśród żołnierzy. Wóz bojowy ukryto nieopodal za prowizorycznym bunkrem. Wycofujący się zwiadowcy powinni zwabić Furmana w pułapkę. Dowodzący nakazał ciszę w eterze i gotowość bojową. Po kilkunastu minutach z głębi lasu usłyszeli narastający chrzęst łamiących się gałęzi. Po chwili na polanę wybiegło dwóch żołnierzy. Przekrzykiwali się wzajemnie machając rękami. Jeden miał tylko jedną, a drugi tylko drugą. Zanim zdążyli dobiec na środek polany zza ich pleców wyłoniła się fura i bat ściął ich jak koniczynę. Upiornie wyglądający zaprzęg przetoczył się po ich ciałach i runął na lewo zupełnie ignorując bunkier. Nie w czas zdetonowane ładunki wybuchowe nie zadziałały zgodnie z oczekiwaniami. Podmuch eksplozji tylko zdarł Furmanowi resztki płaszcza i urwał lewe tylne koło furze. Żołnierze otworzyli skomasowany ogień, kule uderzały z łoskotem w Furmana, a ten nic sobie z tego nie robiąc metodycznie siał śmierć. Pachwina dał sygnał załodze transportera i wóz wyjechał na polanę. Dwa pociski wystrzelone z dział odrzuciły zaprzęg na skraj polany. W ślad za nimi poszybowały trzy pociski rakietowe spowijając polanę w dymie, trawiąc wszystko tłustym ogniem. Ucichło rżenie koni. Pozostali przy życiu żołnierze zaczęli nieśmiało wznosić radosne okrzyki, ale dowódca nakazał milczenie i pozostanie na stanowiskach. Wkrótce gryzące dymy zaczęły rzednąć i opadać. Delikatny wietrzyk rozwiał ostatnie smużki ukazując pobojowisko. Rozerwane na strzępy ciała końskie i ludzkie, trawione ogniem resztki drewnianej fury, spalona, zwęglona ziemia. Ani śladu życia. Pachwina wyszedł z okopu i dał żołnierzom sygnał, że mogą do niego dołączyć. Zaczęli przetrząsać rumowisko. Polana praktycznie przestała istnieć. Zamiast niej pojawił się głęboki na kilka metrów lej, którego dno zaścielały tlące się krwawe szczątki.
- Szukać tylko śladów Furmana – padł rozkaz. – Do póki go nie znajdziemy, broń ma być w pogotowiu. Załoga pozostaje w wozie.
Żołnierze stanęli wokół leju i próbowali rozpoznać cokolwiek wśród strzępów i zgliszcz. Pachwina zrobił krok w dół i tylko to uratowało go od śmierci. Usłyszał tylko przenikliwy świst i kątem oka dostrzegł turlające się po zboczu głowy podwładnych. Przypadł do ziemi i to samo nakazał pozostałym. Zostało ich pięciu. Próbowali zlokalizować Furmana, ale nie mogli dostrzec nic poza pustym polem i zwłokami towarzyszy. Nagle padła seria z karabinu maszynowego. To wóz bojowy ładował we wroga. Teraz dopiero go dostrzegli. Metalowy szkielet osmalony i miejscami nadtopiony znajdował się nieopodal ich prowizorycznego bunkra. Bat świsnął z potworną siłą pozbawiając transporter połowy lufy działka. Drugie smagnięcie wyeliminowało karabin maszynowy. Furminator podszedł bliżej i smagnął po raz trzeci przecinając wóz na dwie połowy w poprzek. W chwilę później załoga zamieniła się w krwawe talarki.
- Na Boga! Co to jest?
Żołnierze wymienili przerażone spojrzenia. Pachwina zdał sobie sprawę z beznadziejności sytuacji.
- Chłopcy – szepnął. – Nie ma co do niego strzelać. Tylko zwracamy na siebie uwagę. Spadajcie stąd. Każdy na własną rękę w różnych kierunkach. Byle do sztabu. Powodzenia.
- A pan?
Pachnie głośno przełknął.
- Ja zostaję – zdecydował.
Widząc protestujące spojrzenia żołnierzy warknął:
- Wypieprzać natychmiast. To rozkaz. Tyłem leja.
Po chwili wahania obiegli dół. W momencie, gdy osiągnęli jego przeciwległy koniec Pachwina otworzył ogień ciskając jednocześnie trzy granaty przeciwpiechotne. Żołnierze rzucili się do ucieczki. Gałęzie młodych świerków smagały ich boleśnie po japach. Gnali ile sił słysząc cichnącą kanonadę. Trwała bardzo krótko. Stosując się do rozkazu rozdzielili się zachowując kilkudziesięciometrowe odstępy i kierując do sztabu.
*
Elektroniczny Furman stał wśród spopielonej, spryskanej posoką ziemi. Pod wpływem działania kwasów i płomieni bezpowrotnie utracił powłokę cielesną. Uszkodzeniu uległ również noktowizjer i bat świetlny. Nadal pozostawał mu jednak bat laserowy, którego smagnięcia mogły dosięgnąć przeciwnika z odległości dwudziestu metrów. Uszkodzona noga, a przede wszystkim strata koni i fury znacznie spowolniły działania Cyberfurmana, jednakże zaprogramowana misja sprawiała, że co prawda wolno, ale uparcie i konsekwentnie podążył w ślad za uciekinierami. Wszczepiony babce lokalizator wskazywał, iż właśnie obrany przez nich kierunek był zgodny z pozycją, w jakiej obecnie się znajdowała. Nie mógł dopuścić, żeby stała się jej krzywda.
*
Żołnierze przedzierali się przez gęsty zagajnik usiłując trzymać się obranego kierunku. Po kilku godzinach forsownego marszu jeden z nich natknął się na patrol wysłany w ich kierunku przez Nadgarstka. Szybko połączyli swoje siły i wrócili go sztabu. Dowódca nie krył szoku i niedowierzania wobec informacji, jakie przekazali mu żołnierze. Jego plan się nie powiódł. Za wszelką cenę musi zachować honor. Zaczął dokonywać rewizji zdruzgotanego planu. Rozejrzał się wokół oceniając siły, jakimi dysponował. Niedobitki funkcjonariuszy i żołnierzy grupy specjalnej zaniepokojeni czekali w ukryciu w gotowości bojowej. Nagle tuż za plecami Nadgarstek usłyszał serię z karabinu maszynowego. Odwrócił się spodziewając ujrzeć wroga, a tym czasem ze zdziwieniem dostrzegł jednego z policjantów, który stanąwszy za plecami czterech trwających na stanowiskach kolegów bezceremonialnie ich rozstrzelał. W chwilę później w obozie zapanował istny pobuczowy chaos. Jego podkomendni opuścili kryjówki i zaczęli pruć do siebie wzajemnie ze wszystkiego, co mięli pod ręką. Stojący pośrodku obozowiska Nadgarstek, zanim runął na ziemię podziurawiony jak sito, przez chwilę podrygiwał podtrzymywany impetem haratających jego ciało pocisków. Po chwili przy życiu pozostał tylko jeden z funkcjonariuszy. Dobiwszy kilku kolegów strzałami w głowę zaczął przenosić do transportera wszelką amunicję i materiały wybuchowe, jakie znajdowały się w obozie. Po kilkunastu minutach żmudnej pracy sam zniknął wewnątrz pancerza i wokół zapanowała cisza. Słychać było tylko coraz bardziej intensywne bzyczenie much, które licznie gromadziły się nad stygnącymi ciałami i coraz cichszy odgłos kół oddalających się fur. Mała namiastka zemsty za martwego Pobucza się dopełniła.
*
Na odgłos kanonady Elektroniczny Furman przyspieszył kroku na tyle, na ile pozwalała mu obecna kondycja. Pomagał sobie odpychając się rękami od mijanych pni drzew. Wkrótce strzelanina ucichła, ale cyberfurman zmierzał już pewnie w wyznaczonym wcześniej, a teraz potwierdzonym dodatkowo kierunku. Po chwili wyłonił się na skraj lasu. Świeże karczowisko pokrywały ludzkie trupy i porozrzucana broń. Nieco z tyłu stał wóz bojowy, w którego wnętrzu znikał właśnie człowiek. Zacisnął mocniej dłoń na laserowym bacie i wolnym krokiem ruszył w kierunku maszyny. Dzielił go od niej dystans jakichś trzydziestu metrów, za chwilę więc będzie w zasięgu rażenia. Smagnął świetlistą smugą bata ale cios nie był celny. W trakcie potyczki na skraju lasu furminator uległ dosyć poważnym uszkodzeniom, które znacznie osłabiły jego celność. Po kilku kolejnych krokach znalazł się wystarczająco blisko i uniósł morderczy bat. W tym momencie okolicą wstrząsnęła potężna eksplozja. Transporter rozerwany od wewnątrz potężnym ładunkiem rozleciał się na mniejsze i większe fragmenty, które z potworną siłą i ogłuszającym gwizdem niczym pociski pognały we wszystkich kierunkach kosząc i miażdżąc, wszystko co tylko miały na drodze. Gęsty i tłusty kłąb dymu uniósł się ku niebu przesłaniając zachodzące słońce.
Podmuch wyłamał kilka linii grubych drzew, w ziemi widniała głęboka na kilka i szeroka na kilkanaście metrów dziura. Ciała wymordowanych zniknęły rozrzucone w promieniu kilkudziesięciu metrów po całym lesie. Furminator leżał na plecach zaciskając powykrzywiane palce na stylisku laserowego bata. Był maszyną, więc nie odczuwał czegoś takiego jak ból i zdziwienie. Posiadał tylko świadomość, że takie odczucia istnieją. W zamian za to procesor rozpoczął natychmiastową analizę przyczynowo skutkową zaistniałych wydarzeń przy jednoczesnym przeglądzie stanu technicznego własnego organizmu. A ten nie był najlepszy. Cyborg nie mógł powstać na nogi, ani nawet usiąść. Stracił kontrolę nad dolną częścią endoszkieletu. Przekręcił się twarzą w dół i zaczął wlec w kierunku oderwanych nóg, które zlokalizował około pięćdziesiąt metrów dalej. Gdy je odnalazł szybko dokonał ich oględzin. Poza tym, że były oderwane od górnej części korpusu, obu części kończyn brakowało również poniżej kolan. Cyberfirman zacisnął pokiereszowaną dłoń z batem na uszkodzonym elemencie swojej dolnej części i w groteskowy sposób zaczął posuwać się w kierunku, z którego dochodził sygnał emitowany przez nadajnik umieszczony w babce.
*
Furmanowi wreszcie udało się ocucić kobietę. Na jego widok babka odetchnęła z ulgą. Wyjaśnił jej z grubsza zaistniałą sytuację pomijając jednakże pierwotny cel swojej misji. Im dłużej z nią rozmawiał, tym bardziej go urzekała. Może, gdyby udało się unicestwić Elektronicznego Furmana, on mógłby się nią zaopiekować? Popatrzył czule na pokrytą uroczą siatką głębokich zmarszczek twarz. Wiedział już, że nie zdołałby wypełnić misji w jej pierwszym kształcie. Nie spodziewał się, że drzemią w nim takie uczucia. To było do Furmanów nie podobne. Liczyła się za wszelką cenę lojalność wobec współbraci i nie było miejsca na miłość do kobiet. Zwłaszcza tych zaadoptowanych spośród ludzkich. Żeby to chociaż była Furmanka, to dałoby się może jego nietypowe zachowanie wyjaśnić, ale tak?
Furman odegnał wszystkie te myśli i skupił się na sprawach bieżących. Na wypadek gdyby Furmani próbowali babkę odszukać i uprowadzić wyjął z kieszeni czipa, który wcześniej usunął sobie spod skóry, dźgnął kobietę nożem tuż za uchem i prowizorycznie zainstalował nadajnik. Zofia zacisnęła szczerbate szczęki i nie pisnęła, choć ból towarzyszący zabiegowi był intensywny.
Nagle usłyszeli potężny wybuch i zaraz po nim poczuli silny, gorący podmuch, który zwalił ich z nóg. Konary drzew zafalowały gubiąc słabsze gałęzie, niebo pociemniało od dymu. Huk i siła wiatru pozbawiły ich na chwilę tchu. W uszach dzwoniło tak intensywnie, że nie słyszeli swoich głosów. Przypadli do siebie i objęli. Ich usta spotkały się w pół drogi. Furman penetrował językiem podniecające szczeliny w uzębieniu ukochanej, które w połączeniu z chropowatością suchych ust sprawiły, że odpłynął, jak nigdy dotąd. Tulił kobietę szczęśliwy, czując, że, mimo świadomości absurdu tego stwierdzenia, są sobie przeznaczeni i spędzą ze sobą resztę życia. W tej kwestii się nie mylił. Babka poczuła nagle, że Furman znacznie wzmocnił uścisk odbierając jej niemalże dech. W tym samym momencie jej usta wypełniła krew buchająca obfitymi szkarłatnymi strumieniami z między jego warg i z nozdrzy. Jego oczy, zanim zaszły mgłą wypełniło niedowierzanie, strach, ból, zawód i żal. Zawisł na niej bezradnie. Babka poczuła, że stał się nagle bardzo lekki. Obejmowała go próbując podtrzymać opadające na ziemię bezwładne ciało. Kobieta trzymając konającego Furmana postąpiła kilka kroków w tył. Usłyszała nieprzyjemny i miękki chlupot. Popatrzyła w dół i ujrzała leżące na ziemi nogi z dolną częścią korpusu, z których wylewały się wnętrzności, z górnej zwisały posplatane jelita. Babka zaczęła wrzeszczeć by po chwili stracić przytomność.
Gdy ponownie otworzyła oczy ujrzała upiorną maskę i poczuła na twarzy pieczenie, z karykaturalnych ust trysnęła strużka usypiającego roztworu. Ponownie zapadła w sen. Furminator upewniwszy się, że babka zapadła w głęboki sen ułożył ją na plecach, podwinął spódnicę, zwlókł z chudego dupska cytrynowe majty i rozłożył szeroko pokryte żylakami nogi. Przyciągnął dolną część swojego szkieletu, wyeksponował mechaniczne prącie i mieścił między nogami babki. Przykręcił niewielki zatrzask umieszczony na dolnej części pleców korpusu i uruchomił mechanizm aplikujący. Nogi szkieletu wyprostowały się z drżeniem i po chwili znieruchomiały raz na zawsze. Ubrał babkę i ułożył w osłonie grubego pnia dębu. Zabierając ze sobą bezużyteczne już nogi powlókł się w kierunku nowopowstałego leja. Wkrótce okolicą wstrząsnęła kolejna potężna eksplozja. Dzięki temu, że Elektroniczny Furman samounicestwił się w głębokim dole, cały impet uderzenia skierował się ku górze nie czyniąc już większych strat w drzewostanie. Tylko lej dodatkowo się powiększył. Jego dno pokrywała gruba warstwa stopionego piasku.
*
Z pogromu uszło tylko szesnastu Furmanów, którzy w chwili rzezi odbywali właśnie rutynowe objazdy lub nie zdążyli powrócić z poszukiwań uprowadzonej babki. Poza nimi przetrwały również dwie Furmanki, trzy zaadoptowane ludzkie kobiety i pięć Pobuczy. Niewiele. Czekała ich długa i żmudna praca nad odbudową społeczności. Pewną nadzieję czerpali z tego, że po pewnym czasie okazało się, iż jedna z kobiet była brzemienna. Otoczyli ją szczególną troską, dzięki czemu ciąża przebiegała bez zakłóceń. Za kilka miesięcy urodzi się maleńki, różowiutki Furman. Dawało im to poczucie sensu istnienia. Wszyscy byli pewni, że będzie to ktoś wyjątkowy. Nie mylili się.

Brak komentarzy: