Onego poranka Felka Rurkę męczył kac tak okrutny, że mimo usilnych starań nie dawał rady przywołać w myślach równie bolesnego doświadczenia. Obiecał sobie solennie, że więcej w życiu nie tknie alkoholu i z tym postanowieniem udał się do pobliskiego sklepu po butelkę wody mineralnej. Wychodząc z mieszkania natknął się na wyjątkowo wścibską sąsiadkę, która nie omieszkała zagadnąć go złośliwie:
- I jak tam samopoczucie, panie sąsiedzie? Coś nie zbyt zdrowo pan wyglądasz.
Felkiem targały wewnętrzne rozterki pomiędzy chęcią zupełnego zignorowania kobiety, a zbluzgania jej soczystą wiązanką wyszukanych przekleństw. W milczeniu zszedł na półpiętro realizując w ten sposób pierwszą wersję założonego postępowania, jednakże zupełnie nie byłby sobą, gdyby nie omieszkał uszczknąć również odrobiny z drugiej opcji.
- Jebutne – burknął nie zatrzymując się.
- Słucham??? – sąsiadka wysuwając ciekawsko głowę, aż postąpiła o jeden stopień w kierunku Felka, który był już piętro niżej.
- Gówno – rzucił jeszcze przez ramię ignorując zupełnie komentarz jaki wywołała jego odpowiedź.
Godzina była wczesno poranna, aura ponura, kropił lekki deszczyk, było chłodno. Poprawiło to odrobinę przygnębiający nastrój mężczyzny. Nie znosił upałów i słonecznego, oślepiającego światła. Zwłaszcza w takie dni, jak dzisiejszy.
Osiedlowy sklep za rogiem był jeszcze nieczynny, więc wolnym rokiem udał się do supersamu na obrzeżach osiedla. Po drodze zwymiotował do kosza na śmieci i jeszcze później dwukrotnie w krzew dzikiej róży. Z uwagi na gwałtowną potrzebę i z braku innej alternatywy zrobił to również wprost na chodnik. Przy trzecim razie żołądek miał już pusty, tak, że właściwie tylko zacharczał i obficie splunął. Dotarłszy do sklepu spojrzał w swoje odbicie w szybie wystawowej. Podkrążone oczy, opuchnięta, nieogolona twarz. Przejechał dłońmi po gładkiej powierzchni marmurowego murku i zebraną, zimną deszczówką przepłukał czoło i policzki. Roztarł wilgoć po krótko ostrzyżonych włosach, dokładniej mówiąc po łysinie pokrytej odrastającymi trzydniowymi włoskami. Czynność powtórzył kilkakrotnie i bez względu na efekt optyczny poczuł się odrobinę lepiej. Pchnął drzwi frontowe i wkroczył do sklepu. Ucieszył się, że działa klimatyzacja, choć nozdrza drażniła mu mieszanina zapachów wszelkiego rodzaju produktów spożywczych i konserwantów, które w połączeniu z różnymi ludzkimi wydzielinami, zapachami kosmetyków i chemii tworzyły niezbyt przyjemną niedostrzegalną dla oka, ale łatwo wyczuwalną gazową zawiesinę.
Felek ruszył w kierunku stoisk spożywczych, ale zawahał się widząc, mimo wczesnej pory, długie kolejki do dwóch z sześciu boksów kasowych. Pozostałe cztery były nieczynne.
- Kur rzesz twa mać – bąknął pod nosem. – Do kościoła byście lepiej poszli pomodlić się, a nie w kolejkach ślęczeć. Co za naród.
Zrezygnowany ruszył jednak na halę spożywczą, gdy nagle przypomniał sobie, że jest przecież osobne stoisko z alkoholem, gdzie pewnie można też dostać mineralną, albo jakiś sok. Raźnie skierował się ku celowi. Z radością stwierdził, że poza sprzedawczynią nie ma żadnych klientów, którzy mogliby wprawić go w irytację. Skinął kobiecie głową uśmiechając się przy tym nieznacznie. Sprzedawczyni, około pięćdziesięciopięcioletnia, niewysoka i potwornie chuda, zacisnęła usta, jak gdyby miała zamiar zacząć gwizdać i bez słowa zaczęła świdrować Felka spod przymrużonych powiek.
- Dzień dobry – zaczął. – Czy byłaby pani tak miła i podała mi wodę mineralną? Półtoralitrową, najlepiej gazowaną.
- Mineralna na sali ogólnej – odparła z wrednawym uśmieszkiem.
Felek już miał zamiar skomentować to odpowiednim stwierdzeniem ale postanowił jeszcze spróbować negocjacji.
- Oj, to wielka szkoda, bo takie kolejki. A może jakiś sok, albo napój?
- Tu się tylko alkohol sprzedaje – rzekła dobitnie kobieta. – Musi pan stanąć w kolejce, jak wszyscy, albo…
- Albo co? – wpadł jej w słowo z nadzieją.
- Albo kupi pan alkohol. Nie chcę być złośliwa, ale chyba pan nie stroni?
Mężczyzna nieco pokraśniał, o ile to przy odcieniu skóry na jego twarzy w ogóle było możliwe. Przymierzał się już do kwiecistej wiązanki, gdy kobieta przemówiła nieco mniej ostro.
- Niech pan się zastanowi. Tak zgodnie z najprostszą logiką. Ma pan solidnego kaca. Cóż. To się zdarza. Opije się pan wody mineralnej, pewnie ją zwróci i przyjdzie z powrotem. Potem powtórka z rozrywki i tak w koło Macieju. Aż w końcu dojdzie pan do wniosku, że nic poza klinem panu nie pomoże. Po co więc się męczyć? Niech pan kropnie haka i od razu lepiej się poczuje. Potem ewentualnie popije pan czymś łagodniejszym. I już sklep panu otworzą pod blokiem i nie będzie pan musiał czekać w kolejkach. No i co? Nie mam racji?
Felka nieco zatkało. Zaskoczyła go sama zmiana w podejściu sprzedawczyni, a wrażenie to spotęgował sens słów, jakie wypowiedziała.
- Pani wie, gdzie ja mieszkam? – spytał niepewnie.
- Panie Rurka – w głosie kobiety dawała się odczuć nuta politowania. – Jestem pana sąsiadką z jednej klatki. Od pięciu lat. Mieszkam dwa piętra wyżej, na czwartym. Poznawaliśmy się już trzykrotnie. Może dziś mnie pan zapamięta. Kwiatkowska moje nazwisko. Lidia.
Felek poczuł się fatalnie. Najchętniej zapadłby się pod ziemię. Było mu wstyd i był zły, że mózg ma już do tego stopnia zeżarty, że częściej jest na zerwanym filmie, niż na nie zerwanym. Sam już nie odróżniał jednego okresu od drugiego. Momentami dochodził również do wniosku, że zerwany film ma właściwie wtedy, kiedy jest zupełnie trzeźwy.
Spojrzał na kobietę i już miał gorliwie ją zapewnić, że tak oczywiście, poznaje ją, że tylko żartował, albo coś równie absurdalnego ale widząc wyraz twarzy Kwiatkowskiej uznał, że to nie ma najmniejszego sensu. Postanowił wiec od razu przejść do sedna i jak najszybciej zakończyć tę kompromitującą go sytuację i opuścić to miejsce.
- Chyba ma pani rację – przyznał unikając wzroku kobiety. – W takim razie wezmę może ze cztery piwa?
Powiedziawszy to czekał na reakcję kobiety, jak na wyrocznię. Miał nadzieję, że jego wybór okaże się trafny, co pozwoli mu szybko zakończyć zakupy i zaszyć się w jakimś zacisznym miejscu.
- Niestety piwo również jest na sali – powiedziała kobieta z nieukrywanym, szczerym współczuciem.
Widząc zaciskające się wargi Rurki dodała zaraz:
- Ale spokojnie. Coś panu doradzę. Niech pan weźmie białe wino musujące. Mam idealnie schłodzone. Powiem panu, że sprawdza się w takich sytuacjach idealnie. I dodatkowo jest w promocji. Szybsze i łatwiejsze w trawieniu. Lekkie, nie siada na żołądku, tak jak piwo. Same plusy. Proszę mi wierzyć.
Po kilku minutach Felek maszerował już w kierunku pobliskiego owocowego sadu chowając za pazuchą dwie butelki zarekomendowanego przez Kwiatkowską trunku. Suszyło go strasznie i nie mogąc się już doczekać zbawiennego płynu zaczął odkorkowywać butelkę idąc. Niezbyt często pijał tego rodzaju trunki, może raz w roku, symbolicznie w noc sylwestrową. Odwinął sreberko, odkręcił druciane zabezpieczenie i pochylając butelkę delikatnie wysunął zatyczkę. Plastikowy korek wyskoczył mu w dłoń z puknięciem, z szyjki wysnuła się aromatyczna smużka dymku. Felek przytknął butelkę do ust i pociągnął solidnie. Poczuł, jak trunek pieniąc się rośnie mu w ustach, jednocześnie wyciekając z butelki. Aby nie zmarnować cennego płynu powtórnie przyssał się do szyjki. Niestety nie udało mu się całkowicie zapanować nad winem, które, mimo schłodzenia, bąbelkowało obficie i znalazło ujście przez jego nozdrza. Rurka parsknął, przeklął siarczyście i zginając się w pasie zaniósł się kaszlem. Nie mógł złapać tchu, łzy nabiegły mu do oczu. Po chwili jednak uspokoił się. Otarł twarz rękawem flanelowej koszuli i stanął opierając plecy o pień sędziwej gruszy. Rozpadało się na dobre, więc musiał poszukać miejsca, które ochroni go przed przemoczeniem. Gęste listowie owocowego drzewa dawało namiastkę takowego schronienia, jednakże wymagało od Felka przebywania w pozycji stojącej, co nie było mu na rękę. Już znacznie ostrożniej pociągnął wina i poczuł, że jego organizm nieco się uspokaja. Zapalił papierosa i mocno zaciągną się dymem. Smakował mu, co oznaczało, że wraca do względnej równowagi. Szybko opróżnił butelkę i przemykając od drzewa do drzewa zagłębił się w dzikim sadzie. Nie miał ochoty wracać do zaniedbanego mieszkania, rozmawiać ze złośliwymi, wścibskimi sąsiadami. Puścił się truchtem w kierunku polanki, na skraju której rosły stare jabłonie, których gęste konary oplatała winorośl sprawiając, że tworzyły jakby jedną roślinę. Tylko naprawdę długi i obfity opad był w stanie zmoczyć kryjącego się pod plątaniną gałęzi i liści, a padającemu obecnie deszczowi dużo brakowało do miana ulewy.
Felek dotarł do celu w kilka minut i rozsiadł się wygodnie na drewnianej skrzynce po owocach, wokół której porozrzucane były różnego rodzaju kapsle i korki. Irytowało go to zawsze. Jaki problem stanowiło zabranie ze sobą paru kapsli i wyrzucenie ich po drodze do pierwszego lepszego kosza lub śmietnika? Cóż. Nie miał na to najmniejszego wpływu. Z tego miejsca korzystali również inni spragnieni łona natury ale tym razem, z uwagi na wczesną porę nie miał żadnego towarzystwa. I dobrze. Chciał spokojnie posiedzieć, porozmyślać, uspokoić nerwy delektując się winem.
Początkowo był trochę zły na siebie, gdyż postanowił przecież w ogóle nie pić alkoholu, a tymczasem zaczynał już drugie pieniste. Szybko jednak wytłumaczył się przed samym sobą wyjątkowością sytuacji. Oparł głowę o gałąź i zmrużył oczy. Od czasu do czasu pociągał trunku rozkoszując się jego orzeźwiającym smakiem. W konarach drzew znalazła schronienie gromada wróbli, które poćwierkiwały przyjemnie kołysząc myśli mężczyzny. Rurka zapadł w drzemkę, po chwili zaczął z cicha pochrapywać.
*
Ze snu wyrwał go przenikliwy warkot silnika. Spojrzał na zegarek. Dochodziła dziesiąta, więc spał jakieś trzy godziny. Pociągnął spory łyk lekko już zwietrzałego, letniego wina i beknął zdrowo. Wstał odstawiwszy butelkę i wyszedł spod konarów by zidentyfikować źródło natarczywego dźwięku. Deszcz przestał już siąpić, ale niebo nadal przesłonięte byłą gęstą warstwą chmur. Nie przypominał sobie, by do jego ulubionej polanki prowadziła jakakolwiek droga, więc nieco zdziwił się dochodzącymi dźwiękami. Pomyślał o motocyklach i nieco się wystraszył. W obecnych czasach nie trudno o kłopoty. Rozwydrzone bandy wyrostków tylko czekają, żeby obić bogu ducha winnych przechodniów, czy spacerowiczów dla samej hecy. Nowobogaccy nie mięli czasu by pilnować i wychowywać swoje pociechy, szkoła już niemalże zupełnie straciła swój pedagogiczny status, tak więc, aby mieć święty spokój rodzice kupowali dzieciakom co tylko chciały. Komputery, skutery, motocykle, samochody. Wszystko. A riebiata dokazywała ile się da.
Na samą myśl o konfrontacji z, mimo braku społecznej przydatności, śmietanką młodzieży „inteligenckiej” Felka przeszły ciarki. Już widział, jak biorą go w obroty, naśmiewają się nie przyjmując żadnej słownej argumentacji, bo to wszakże nie możliwe, z uwagi na totalną indolencję umysłową. Nie ma kaski, nie ma szacuneczku i w ryj. Z resztą. Samo dostanie po gębie nie było w tym wszystkim najgorsze. Najbardziej irytował Rurkę fakt, że zwyczajny dialog przestał być istotny, stracił zdawałoby się ponadczasową wartość stanowiącą o przewadze umysłu nad siłą fizyczną, przestał być bezinteresowny stając się jedynie narzędziem przetargowym mającym na celu osiągnięcie takich, lub innych korzyści materialnych.
Tak analizując sytuację Felek skrył się w cieniu drzew i obserwował rozwój sytuacji. Nieco kręciło mu się w głowie pod wpływem wypitego alkoholu ale oceniał w miarę pozytywnie swoją kondycję psychiczną.
Nagle warkot przeszedł w poświst o wysokim natężeniu. Korony drzew zafalowały, spośród gałęzi posypały się liście i owoce. Następnie błysnęło silnym, migotliwym światłem, po czym coś mocno gruchnęło o ziemię w centrum polanki wzbijając brunatno zieloną fontannę wilgotnej ziemi i trawy. Felek poczuł na twarzy grudy ziemi, siła podmuchu zapierając dech rzuciła nim w porzeczki. Polanę przesłoniła chmura dymu, przez który przebijały się migocące pomarańczowo niebieskie światła. Felek ostrożnie wstał i otrzepując ubranie przycupnął za pniem jabłonki. Próbował przeniknąć gęsty, gryzący w oczy dym, który z uwagi na warunki atmosferyczne nie chciał rozwiać się w powietrzu. Po kilku chwilach dostrzegł niewyraźną sylwetkę zbliżającą się z wolna w jego kierunku. Stanął wyprostowany usiłując stać się niewidocznym. Najpierw usłyszał miękki chrzęst kroków, a następnie znajomy głos.
- Co tam Feluś? Ludzi nie poznajesz?
Rurka ostrożnie wystawił głowę zza pnia i w niespodziewanym przybyszu rozpoznał sąsiada z klatki obok, Mietka Grudzińskiego, ślusarza spawacza z wykształcenia. Nieco zdziwiony wystąpił z prowizorycznej kryjówki.
- Cześć – powiedział niepewnie – Co ty tu robisz? Co to za harmider?
- A jaki tam harmider? – odparł Mietek z przekąsem. – Silnik się trochę chyba zapowietrzył i może stuka nieco. A przelatywałem właśnie obok i cię zobaczyłem, to mówię sobie, odwiedzę kolegę zanim odlecę na dobre. Co tam słychać u ciebie?
Felek spojrzał na sąsiada podejrzliwie. Ubrany był tak, jak zazwyczaj, niezbyt wytwornie, ale też nie jak łachmyta. Tyle, że wyglądał nader zdrowo i jakoś tak, nie potrafił tego precyzyjnie określić, odmiennie.
- Jak to przyleciałeś? – zapytał. – Z kim? Czym?
Grudziński popatrzył na znajomego z mieszanką litościwego i dobrotliwego uśmiechu.
- A z kolegami z wojska – odparł. – Goście wygrali konkurs na nowatorski wynalazek dziesięciolecia z dziedziny aeronautyki i przylecieli mnie tydzień temu odwiedzić, żeby powspominać dawne czasy. I tak sobie podróżujemy po świecie. Teraz lecę z nimi nad jeziora, a potem nad morze. Ej, będzie ciekawie. Już widzę te roznegliżowane dziewczyny, gorący piasek plaż, szum fal, kołyszący powiew wiatru.
- Co ty pieprzysz, Mietek? Najarałeś się czegoś? Nałykałeś? – Rurka nie krył zaniepokojenia stanem sąsiada. – I przecież jest koniec października. Teraz to możesz tam najwyżej ryb połowić i dupę przemoczyć.
- A kto mówi, że nad nasze? – odparł Grudziński nie przestając się uśmiechać. – Lecimy do Włoch, albo go Grecji. Tam teraz piękna pogoda, pełnia sezonu.
- Wiesz co – skwitował Felek. – Chyba powinieneś się leczyć. Pokaż lepiej ten swój wehikuł.
- Proszę bardzo.
Dym nieco opadł tak, że migotające światełka były już całkiem wyraźne. Wyszli na polanę stanęli obok rozświetlonego obiektu. Felek przyjrzał mu się uważnie. Był wielkości przyczepy od ciężarówki wraz z plandeką. Dosyć dużej. Kształt też miał podobny, tyle, że krawędzie nie były ostre, tylko nieco zaokrąglone, bardziej opływowe. Trudno było ocenić, gdzie jest przód, a gdzie tył z obu bowiem stron umieszczone były kuliste wypukłości wykonane z przezroczystej materii wypełnionej zielonkawym, świecącym mętnie płynem. Przynajmniej takie sprawiały wrażenie. Po bokach migotały rzędy świetlistych obręczy, które na przemian emanowały to pomarańczową, to niebieską poświatą z wolna tracącą na intensywności. Cała konstrukcja zdawała się być zawieszona o jakieś dwa metry nad ziemią. Mniej więcej po środku jej spodniej strony sięgało do samej ziemi coś, jakby szklany, niemalże niewidoczny walec, który migotał zgodnie z rytmem pobłyskujących bocznych pierścieni. Wyglądał, jakby co chwila znikał na ułamek sekundy.
Rurka szeroko otworzył oczy nie będąc w stanie ukryć narastającej w nim ciekawości i fascynacji.
- Cóż to jest do cholery?
Grudziński zadowolony z wrażenia, jakie wywarł na sąsiedzie odparł niedbale:
- Latawiec taki. Tyle, że komfortowy. Koledzy dostali za ten wynalazek kupę szmalu. Teraz trzeba to wydać. Potem będą stałe obrywy z patentów, produkcji, kontraktów, zleceń, reklam itp. Człowieku. Nic tylko używać.
Felek obszedł pojazd dookoła uważnie przyglądając się poszczególnym elementom konstrukcji.
- Niebywałe – rzekł urzeczony. – Toż to wygląda, jakby było wyciosane z jednego kawałka metalu. Żadnych spoiw i nitów, zero kabli, żarówek. Ha, nawet okien nie ma! Jak tym sterować?
- Tego ci kolego nie powiem. Nie znam się. Pierwszy raz czymś takim podróżuję. Jak chcesz, to możesz zapytać konstruktorów. Ja jestem laikiem w tej dziedzinie.
W pierwszej chwili Felek chciał od razu przystać na propozycję, jednak na moment się zawahał. Mietek widząc obawy sąsiada odwracając się prze ramię rzekł:
- O, widzę, że masz szampana. Świetnie się składa. Daj wypijemy za pomyślność lotu.
To rzekłszy ruszył w kierunku skrzynki, obok której stała w jednej trzeciej opróżniona butelka. Zanim Felek zdążył zaprotestować, bądź przystać na propozycję Grudziński podniósł wino i pociągnął solidnego łyka.
- Całkiem niezłe – ocenił. – Może nieco zwietrzałe i odrobinę za ciepłe, ale w smaku w porządku.
- Myślałem, że nie lubisz win.
- Nie lubię, bo nie piję, ale jak już piję, to lubię.
Rurkę zadowoliło wytłumaczenie kolegi. Przechwycił od niego butelkę i zdrowo pociągnął.
- Ech, zazdroszczę ci, nie ma co – zaczął narzekać. – Ja tu gnuśnieję, jak stary pierdoła, a ty sobie polatasz po świecie. Nigdy nie mówiłeś, że masz takich znajomych.
- A myślisz, że wiedziałem? Miałem świadomość, że starzy kumple z woja coś tam majsterkują, ale, że wyskoczą z czymś takim? W życiu bym nie uwierzył. Dowiedziałem się parę dni temu z telewizji. W wiadomościach podawali.
Felek zamyślił się mocno i znów zapytał nieco podejrzliwie:
- W jakich znowu wiadomościach? Od miesiąca oglądam telewizję niemalże dwadzieścia cztery godziny na dobę i niczego takiego nie widziałem, ani nie słyszałem. Coś ci się pokręciło.
- Nie obraź się, ale wyglądasz, jakbyś od miesiąca robił zupełnie co innego.
Rurka odrobinę skonfundowany zignorował uwagę. W sumie całkiem trafną. Cóż, że telewizor był włączony, skoro on sam był niemalże non stop wyłączony.
- No dobra, mniejsza z tym – w Felku wzbierała coraz większa fascynacja. – A dużo miejsca tam jest w środku? Wielu pasażerów można zabrać?
Mietek uśmiechnął się dobrotliwie, podrapał za uchem, pomyślał i odparł:
- Wiesz, to prototyp. Nie jest przeznaczony do celów pasażerskich. Późniejsze modele pewnie ulegną modyfikacji i zostaną dostosowane do przeznaczonych zadań.
- Hm, szkoda, kurde, szkoda.
- A co? Miałbyś ochotę trochę poszybować?
Felek udał obojętność, ale chyba nie do końca mu wyszło.
- Czy ja wiem? Czemu nie? Zawsze to jakieś urozmaicenie. Ale jak się nie da, to trudno.
To powiedziawszy Felek wysączył ostatni łyk wina. Mietek postał chwilę w milczeniu, aż w końcu, jakby doznał olśnienia, cmoknął i teatralnie przykucnął pstrykając w palce.
- Poczekaj tu chwilę.
To powiedziawszy odwrócił się na pięcie zniknął w pojeździe. „Zniknął” to bardzo dobre określenie, gdyż dosłownie rozpłynął się w błyszczącym snopie światła emanującego pod brzuchem wehikułu. Po kilku minutach nerwowego dla Rurki wyczekiwania powtórnie zmaterializował się na polance w towarzystwie nieznanego Felkowi jegomościa. Towarzysz Mietka przypominał z wyglądu amanta filmowego ze starych filmów: wyżelowane włosy, zawadiacko przycięty cienki wąsik, przyklejony uśmieszek, nienaganna cera. Kopia Clarka Gable’a. Rurka nie przepadał za tego typu ludźmi. Zakładał, i na ogół słusznie, że nie mają niczego wartościowego do zaoferowania własną osobą stąd taki, czy inny parawan naśladownictwa. Mietek, jakby domyślił się wątpliwości sąsiada i zanim ten zdążył się odezwać przedstawił towarzysza.
- Feluś, to jest Stasiu Borowinka, mój stary kumpel z wojska. W drodze tutaj byliśmy na czymś w rodzaju balu maskowego i Stasiu odpalił się na Reda Butlera, stąd ten jego głupawy wygląd. Nie zdążył się z powrotem, że tak to ujmę, przepoczwarzyć.
To rzekłszy obaj przybysze ryknęli serdecznym śmiechem. Felek przyglądał im się z mieszanymi uczuciami, ale w końcu postanowił zignorować wygląd Borowinki. Uścisnął wyciągniętą dłoń uśmiechniętego mężczyzny i przedstawił się z nazwiska.
- Lecisz z nami – zawyrokował Mietek. – Jeśli chcesz, rzecz jasna.
To rzekłszy wyciągnął zza pazuchy butelkę wina musującego, identycznego, jak to, którym dotychczas raczył się Felek. Szybkimi, wprawnymi ruchami odkorkował flaszkę z imponującym hukiem pozwalając, żeby odrobina płynu zrosiła podłoże.
- No to za pomyślność!
To powiedziawszy pociągnął łyk i podał butelkę sąsiadowi. Felek nieco zbity z tropu przez chwilę się zawahał, ale w końcu sięgnął po wino.
- A co mi tam – podjął decyzję. – Raz z krowy sierść.
I solidnie siorbnął z butelki. Wino nieco zakręciło mu w głowie dodając odwagi, animuszu i pewności siebie. Ruszył raźno za towarzyszami i po chwili stanął w snopie światła. Poczuł lekkie mrowienie i za moment znalazł się w rozświetlonej kabinie.
Wnętrze pojazdu było imponujące. Z zewnątrz statek, choć całkiem spory, nie wydawał się aż tak obszerny. Wyposażenie było komfortowe. Felek nigdy dotąd czegoś takiego nie widział. Miał już zapytać o materiał, z którego została wykonana konstrukcja, gdy nagle poczuł, jak wiotczeją mu nogi. Zanim zdążył wypowiedzieć słowo osunął się bezwładnie na podłogę.
***
Śnił bardzo niespokojnie. Odczuwał ból, który uniemożliwiał mu zapaść w relaksujący sen, a jednocześnie nie pozwalał również się przebudzić. Miał wrażenie, że coś wwierca mu się w umysł, wkłuwa w żyły, penetruje jego wnętrze. Chciał za wszelką cenę otworzyć oczy, ale nie potrafił. Obiecał sobie ponownie, że tym razem był to kategorycznie ostatni seans z alkoholem. A tej Kwiatkowskiej, to już on podziękuje za dobre rady. To pewnie wszystko efekt tego pieprzonego wina. Łeb mu mało nie pękał, wnętrzności miał wymieszane ze sprężynami i gorącym ołowiem. Myśli galopowały przez głowę niczym stado podkutych wierzchowców dosiadanych przez ciężkozbrojną, średniowieczną jazdę. Co i rusz, któryś jeździec spadał z łomotem raniąc jego umysł blaszaną zbroją i rynsztunkiem. Ból był nie do zniesienia. W pewnym momencie tej katorgi przyszła w końcu upragniona ciemność.
***
Zbudził go delikatny dotyk chłodnej dłoni. Z wolna otworzył oczy i ujrzał pochyloną nad sobą młodą kobietę w białym czepku i fartuchu pielęgniarki. Uśmiechała się do niego łagodnie kojąco gładząc rozpalone czoło. Felek rozejrzał się wokół siebie. Leżał w szpitalnym łóżku podłączony do kroplówki. Oprócz jego na sali zajęte były jeszcze dwa z pośród pięciu. Próbował przypomnieć sobie ostatnie wydarzenia, ale jedyne, co przychodziło mu do głowy, to picie wina w owocowym sadzie i potężny kac. Zastanawiał się jak znalazł się w szpitalu i dla czego. Prędzej stawiałby na izbę wytrzeźwień, ale wygląd sali i zachowanie personelu zdecydowanie zaprzeczały tej wersji. Miał już zapytać siostry o miejsce, gdy ta wyprzedziła go słowami:
- Jak się pan czuje?
Rurka nie od razu odpowiedział. Przez chwilę wróciły mu wspomnienia ostatnich sennych udręk i aż skrzywił się na samą myśl o nich. Zastanowił się nad swoją kondycją fizyczną i uznał, że właściwie nic mu nie dolega. Poza lekkim osłabieniem czuł się całkiem dobrze, wręcz wybornie. Powiedział o tym pielęgniarce.
- To bardzo się cieszę – odparła. – Jest pan silny i szybko wróci do zdrowia. Podaliśmy panu w kroplówce sole wzmacniające i glukozę. Niedługo przyjdzie lekarz i pana przebada.
To powiedziawszy kobieta odwróciła się i skierowała ku wyjściu. Felek zlustrował ją szybko i stwierdził, że jest bardzo atrakcyjną kobietą. Zawsze miał zresztą słabość do wszelkiego rodzaju niewieścich uniformów, szpitalny dodawał jeszcze dodatkowo poczucie bezpieczeństwa i czegoś na wzór matczynego ciepła.
- Siostro – zawołał za odchodzącą podnosząc się i opierając na łokciu. – Proszę mi powiedzieć, jak tu trafiłem? I gdzie w ogóle jestem?
- W dobrych rękach – odparła wymijająco. – Proszę się o nic nie martwić i wypoczywać.
Rurka opadł na poduszkę. Z sąsiedniego łóżka przestało dobiegać pochrapywanie, a śpiący dotychczas mężczyzna zaczął świdrować go przenikliwym wzrokiem. Gęsta broda pokrywała mu niemal połowę twarzy, a rogowe okulary z grubymi, jak denka od butelek szkłami praktycznie uniemożliwiały odczytanie jej rysów.
- Nie daj się tak łatwo zwieść tej cipie – ostrzegł. – Wszyscy tu są mili, ale to tylko iluzja. W nocy wezmą cię do piwnicy i będą torturować. Są gorsi niż gestapo. Uwierz mi człowieku.
Felek przyjrzał się uważnie mężczyźnie. W oczach miał chorobliwy blask, rozbiegany wzrok zdradzał co najmniej lekkie niezrównoważenie. Rozglądając się nerwowo pacjent gorączkowo obgryzał paznokcie. Sięgnął pod zagłówek łóżka i wyciągnął foliową torebkę wypełnioną w jednej trzeciej różnego rodzaju kolorowymi pastylkami.
- Widzisz to – szepnął konspiracyjnie. – Szprycują nas tu wszystkich. Żebyśmy się nie bronili, nie myśleli, nie pamiętali, nie zadawali pytań. Robią z nas wariatów. Ale mnie tak łatwo nie przechytrzą. O nie. Ja się im nie dam. Słuchaj mnie uważnie, a jeszcze z tego wyjdziesz. Tu jest jak w laboratorium doświadczalnym. Widzisz te puste łóżka? Jeszcze wczoraj były zajęte. Wieczorem kładliśmy się spać, a rano nie ma po chłopakach śladu. Już nie wrócą. Już ich przerobili. Sami są sobie winni, bo mnie nie słuchali i łykali te świństwa.
Felek przysłuchiwał się monologowi z mieszanymi uczuciami. Początkowo zdenerwowało go, że brodacz tak niewybrednie określił miłą pielęgniarkę, ale z czasem zaczął odczuwać niepokój. Nie żeby jakoś szczególnie przejął się ostrzeżeniami, ale samo zachowanie pacjenta zdradzało, że nie przebywał raczej w zwyczajnym szpitalu.
Przez cały czas trwania relacji okularnika drugi z pacjentów zajmujący łóżko w końcu sali przy drzwiach chichotał cicho przytakując co i rusz gorliwie.
Tymczasem brodacz kontynuował wywód.
- Najpóźniej pojutrze stąd pryskam. Moi koledzy z oddziału mają mnie odbić. Jak słowo daję. Szykują akcję. Nie pozwolą mi tu zdechnąć. Jak Boga kocham, zaminujemy cały ten burdel i wszystko w pizdu wyleci w powietrze. Jeszcze nie wiedzą, z kim mają do czynienia. Oj, srodze się przeliczą.
To powiedziawszy mężczyzna opadł na poduszkę i natychmiast zaczął chrapać.
- Olaboga – szepnął z rezygnacją Rurka – Ani chybi trafiłem na odwyk.
Chichoczący rozchichotał się teraz już na dobre marudząc coś pod nosem sam do siebie. Usiadł w łóżku po turecku bokiem, ustawiając się w ten sposób wprost do Felka. Nie przestając głupkowato się uśmiechać lustrował go przekrwionymi oczami kiwając głową z boku na bok. Zadawał sobie pytania, na które sam odpowiadał zanosząc się obłąkańczym śmiechem. Sprawiał wrażenie, jakby jego ciało zamieszkiwały dwie różne osoby. Gdy jedna z nich pytała przechylał głowę na lewo, podczas gdy odpowiadając przyciskał ją do prawego ramienia wykonując jednocześnie niezrozumiałe dla Felka gesty rękami. Zdawał się przy tym bawić w najlepsze, co zaczęło już Rurkę irytować. Zrobił groźną minę, która jednakże nie wywołała oczekiwanego wrażenia, a wręcz przeciwnie. Pacjent pokazał mu język i kilkakrotnie postukał się kułakiem w tył głowy.
- Przestań, albo zaraz ci przypieprzę! – nie wytrzymał Felek.
Pacjent na chwilę zamilkł. Popatrzył na grożącego mu z wyrzutem, po czym odwrócił się o dziewięćdziesiąt stopni i kontynuował swoje wywody i gestykulacje do pustego łóżka, bądź jakiegoś wyimaginowanego współrozmówcy.
Nagle na korytarzu rozległ się przenikliwy dźwięk dzwonka, taki sam, jaki Rurka pamiętał z czasów szkoły podstawowej. Ostry, zdecydowany oznajmiający zmianę na lepsze, jeśli dzwonił na przerwę, lub na gorsze, jeśli dawał sygnał na rozpoczęcie kolejnej lekcji. Tym razem dzwonek wywołał w nim niepokój. Jakby dla potwierdzenia jego obaw, na korytarzu rozległ się tupot nóg, zgrzyt nienaoliwionych łóżkowych kół i pokrzykiwania personelu. Po chwili do tych dźwięków dołączyły głosy pacjentów, zaniepokojone, wystraszone, wesołe, histeryczne, głośne i ciche.
Felek podniósł się do pozycji siedzącej. Kroplówka nieco krępowała mu ruchy ograniczając widoczność. Przez uchylone drzwi dostrzegł na ułamek sekundy pędzące łóżko, na którym miotał się przypasany jakiś nieszczęśnik. Rurka nie miał pewności, ale dostrzegł chyba knebel uniemożliwiający pacjentowi słowne protesty. A może to tylko dla jego bezpieczeństwa, żeby, na przykład, nie odgryzł sobie języka? Nic więcej nie udało mu się dostrzec, bo nagle barczysty sanitariusz zatrzasnął drzwi z łoskotem aż zadrżały szyby.
Teraz dopiero Felek dostrzegł, że w oknach są kraty, w drzwiach nie ma klamki, brak również wyłącznika światła. To nie pozostawiało wątpliwości, co do miejsca pobytu. Tylko jak tu trafił? Potarł twarz. Był gładko ogolony, choć wychodząc z domu miał kilkudniowy zarost. Przyjrzał się dłoniom. Wyglądały jak po fachowym manikiurze, ani śladu brudu pod paznokciami, pożółkłej od tytoniu skóry. Nagle zapałał ogromną chęcią zapalenia papierosa i myśl ta tak bardzo zaprzątnęła mu umysł, że nie był w stanie skupić się na niczym innym. Pamiętał, że na pewno miał przy sobie prawie pół paczki, szybko zlustrował więc zawartość szuflady szafki przylegającej do jego łóżka. Tak, jak się spodziewał, nie było śladu papierosów. W końcu to szpital. Przeklął w duchu siarczyście. Przytrzymując kroplówkę wstał z łóżka i wyjrzał przez najbliższe okno. Dzień był pochmurny, tak samo jak ostatni, który pamiętał z zewnątrz. Niestety nie wiele mógł zobaczyć, gdyż w bezpośrednim sąsiedztwie budynku, w którym przebywał znajdowało się inne skrzydło szpitala. Pomiędzy nimi mieścił się szary, betonowy, raczej mało sympatyczny dziedziniec z kilkoma ławkami. Żadnej zieleni, żadnych samochodów. Nic. Felek ruszył do drugiego okna, gdy drzwi nagle otworzyły się zamaszyście i do środka wkroczyła grupka ubranych w szpitalne kitle osób. Siostra, którą już wcześniej poznał popatrzyła na niego z dezaprobatą.
- Ależ panie Rurka. Miał pan przecież odpoczywać, a tu co? Gdzie się pan wybiera?
Felek usiadł na łóżku zmieszany. Poczuł się jak przyłapany na wagarach uczniak.
- Ja tylko chciałem….
- Nie ma żadnego chciałem, drogi panie – uciął wysoki, szczupły, szpakowaty mężczyzna. – Jak nie będzie pan stosował się do wskazówek personelu, to za szybko się nie rozstaniemy. A chyba pan tego nie chce, prawda?
- Prawda – odparł spuściwszy wzrok.
Lekarz usatysfakcjonowany odpowiedzią podszedł do zajmowanego przez niego łóżka i zerknął na podaną przez pielęgniarkę kartę choroby.
- A więc, panie… Feliksie, lat czterdzieści pięć, jak się pan dziś czuje?
- Całkiem dobrze panie doktorze – odparł. – Jak nowonarodzony. Nie pamiętam, kiedy równie dobrze się czułem. Tylko, że nie pamiętam też… – tu zawiesił na chwilę wypowiedź zastanawiając się, czy dobrze zrobi, jeśli przyzna się do amnezji. – Czterdzieści trzy lata, panie doktorze.
- No tak, przepraszamy. Słuchamy w takim razie – podjął drugi z lekarzy, krępy, lekko łysiejący, znacznie starszy od swojego kolegi po fachu. – Czego pan nie pamięta?
Felek nieco zły na siebie, że w porę nie ugryzł się w język, przez chwilę milczał. W końcu uznał jednak, że nie ma innego wyjścia, żeby dowiedzieć się, jak znalazł się w obecnej sytuacji.
- Nie za bardzo pamiętam, jak tu trafiłem. I w ogóle nie bardzo wiem, gdzie jestem, szczerze powiedziawszy.
- A to bardzo dobrze, drogi panie, że jest pan szczery. Inaczej kuracja nie będzie przebiegać dla pana pomyślnie.
- Ale przecież mnie nic nie dolega. Mówiłem, że czuję się świetnie. Może wczoraj jeszcze nie było ze mną za dobrze, ale dziś jest wspaniale. Mógłbym spokojnie wrócić do domu. Naprawdę. Po co blokować komuś łóżko. Pewnie znalazłoby się wielu bardziej niż ja potrzebujących.
- Z pewnością, z pewnością – odparł lekarz. Rzucił raz jeszcze okiem na kartę choroby i podał ją starszemu koledze. – A więc twierdzi pan, że wczoraj czuł się źle, a dziś jest pan zdrów, jak ryba, czy dobrze zrozumiałem?
- W rzeczy samej, panie doktorze.
Lekarze wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
- No dobrze. Zrobimy kilka profilaktycznych badań i zobaczymy. Siostro, proszę zrobić panu zastrzyk.
To powiedziawszy lekarz odwrócił się do pochrapującego pacjenta.
***
Rurka przebudził się z niespokojnego snu. Pidżamę miał przepoconą, pościel skołtunioną. Coś uciskało mu pierś. Na dworze świtało. Tym razem pochrapywał pacjent na łóżku przy drzwiach. Miejsce brodacza było puste. Zajęte były za to wszystkie inne. Nieco to Felka zdziwiło. Nie przypominał sobie, by przyjmowano wczoraj jakichś nowych pacjentów. Chyba, że to ci, których przybycie oznajmił wczoraj dudniący dzwonek. Zapadł w drzemkę zaraz po wizycie lekarskiej i chyba przespał cały dzień. Pewnie to efekt wcześniejszego przemęczenia i może tego zastrzyku, który kazał zrobić mu lekarz. A badania? Mięli zrobić mu badania. Przecież nie przez sen. Chyba, że może i przez sen? Skąd miał u licha wiedzieć? Nigdy wcześniej nie rezydował w podobnym przybytku. A właśnie. Nie dowiedział się w końcu, gdzie w ogóle się znajdował. Chyba powinien kogoś powiadomić, może brata? Kogóż by tu jeszcze? Chyba tylko jego. Kwiatki mu powiędną w mieszkaniu. Rybki wyzdychają z głodu. Co prawda załadował dozownik pokarmu dwa dni temu, więc do końca tygodnia powinno wystarczyć, ale potem? Cholera wie ile czasu będą go tu jeszcze trzymać.
Postanowił rozprostować kości. Uniósł się, a raczej chciał to uczynić, ale nie zdołał. Praktycznie, poza głową, w ogóle nie mógł się poruszyć. Poczuł ucisk zarówno w kostkach nóg, jak i w nadgarstkach. Z przerażeniem stwierdził, że został przypięty do posłania skórzanymi pasami. Zaczął się szamotać uderzając głową w poduszkę coraz mocniej i mocniej. Bez efektu. Szarpał się boleśnie obcierając ściśnięte więzami dłonie i stopy. W końcu zaczął wrzeszczeć. Po chwili dołączyli do niego pozostali obudzeni jego krzykiem pacjenci. Nagle drzwi otwarły się z trzaskiem i do sali wkroczyło dwóch pielęgniarzy. Jeden z nich bez słowa podszedł do miotającego się Rurki i wbił mu w ramię igłę. Felek uspokoił się po kilku sekundach i ponownie zasnął.
***
Odczuwał bardzo silne parcie na pęcherz. Była wczesna godzina, ale w sali było już zupełnie widno. Przez okna przebijały blade słoneczne promienie. Wyglądało na to, że pogoda się nieco poprawiła. Felek gwałtownie rzucił się w łóżku i z ulgą stwierdził, że po pasach nie pozostały żadne ślady. Z westchnieniem opadł na posłanie. Od czasu do czasu miewał koszmary, ale ten był tak wyrazisty, że niemalże pewien był, że wszystko działo się naprawdę. Obejrzał dla pewności nadgarstki i stopy, na których z pewnością pozostałyby odciski po rzemiennych pasach, ale takowych nie było. Rozejrzał się po sali z nadzieją, że żaden z pacjentów nie dostrzegł jego chwilowej paniki. Był sam. Pozostałe łóżka były dokładnie zaścielone, żadnych śladów użytkowania. To nie możliwe. Powinno być wolne tylko jedno. A właściwie nie, to mu się przecież przyśniło. Powinien naprzeciwko spać brodacz, a pod drzwiami ten chichotek. Co tu się cholera dzieje?
Wstał z łóżka i podszedł do drzwi. Dopiero teraz przypomniał sobie, że przecież nie było klamki. Parcie nie ustępowało, więc zamierzał załomotać solidne w pokryte miękką, gąbczastą tkaniną drzwi. Zawahał się jednak z obawy przed interwencją pielęgniarzy. Nie, nie. Przecież o tym tylko śnił. Stał niezdecydowany rozglądając się po pustej sali, gdy nagle dostrzegł emaliowane naczynie pod swoim łóżkiem. Kaczka. Nie znosił załatwiać się w taki sposób, ale nie miał wyboru. W chwilę potem poczuł wielką ulgę, której towarzyszyło dudnienie strumienia o blaszane ścianki. Odstawił naczynie i usiadł na łóżku. Coś mu tu nie pasowało. Nie bardzo kojarzył ostatnie wydarzenia. Starał się przypomnieć sobie wszystko po kolei odkąd trafił do szpitala. Kroplówka! Nie było kroplówki! Widocznie wczoraj mu ją odłączyli, co wskazywałoby, że wracał do zdrowia. Podciągnął rękaw pidżamy i z niepokojącym zdziwieniem stwierdził, że nie ma żadnych śladów po nakłuciach. Jak to możliwe? Usiadł na posłaniu i objął twarz dłońmi.
- Olaboga – westchnął zrezygnowany. – Chyba coś nie bardzo ze mną.
Zakręciło mu się w głowie, położył się na boku i zapadł w niespokojną drzemkę. Miał wrażenie, że ocknął się niemalże momentalnie, leżąc na tym samym boku. Wyjrzał za okno. Wstające słońce potwierdziło jego przypuszczenia. Drzemał góra kwadrans. Z niepokojem rozejrzał się po sali. Nic się nie zmieniło, wszystkie łóżka były zasłane. Ze zdziwieniem stwierdził, że znów odczuwa silną potrzebę oddania moczu. Tym razem nie ruszył już do drzwi tylko sięgnął ostrożnie pod łóżko po kaczkę. Podniósł ją delikatnie, aby nie rozlać zawartości niemalże w połowie wypełnionego naczynia. Było nadzwyczaj lekkie. Felek poruszał nią na boki i stwierdził, że jest pusta. Widocznie ktoś musiał ją opróżnić, gdy zapadł w niespokojny sen. Załatwił się. Poczuł, że pot perli mu się na czole. Chyba miał podwyższoną temperaturę. Pidżama nieprzyjemnie przylegała mu do ciała. Zzuł górę i kilkakrotnie machnął, by choć odrobinę ją osuszyć. Nagle dostrzegł na przedramionach kilka kropek, których jeszcze przed chwilą nie miał. Odrzucił pidżamę i przyjrzał się rękom uważnie. Świeże ślady po nakłuciach. Podrapał je delikatnie. Zapiekło, gdy przyschnięte strupy odpadły od ciała. Mogły mieć góra dwa dni. Felka przeszył dreszcz przerażenia. To nie trzymało się kupy. Przypomniał sobie słowa brodacza, które uważał za majaczenie chorego psychicznie. Co tu się dzieje? Co się z nim dzieje? Gdzie jest i ile czasu? Zaczął chorobliwie przeglądać zawartość szafek i szuflad, zaglądał pod łóżka i za zagłówki. Nic. Zupełnie nic. Pościel mocno wykrochmalona, aż czuć ją było w powietrzu, posadzki i ściany lśniły czystością, jakby nikt nigdy nie przebywał w tym pomieszczeniu. Dokonał teraz oględzin swojego posłania. Lekko pomarszczone prześcieradło i poszwy, choć wilgotne od potu nie zdążyły zatracić swojej świeżości. W tym akurat nie znalazł nic dziwnego, zwarzywszy na to, że przebywał tu dosyć krótko. Ile? Dzień? Dwa? Nie był już pewien. Wyjrzał ponownie przez okno. Dziedziniec ponownie był pusty. Żywej duszy. Przyjrzał się uważniej. Coś mu nie pasowało. Ławki. Nie było ławek. Ani jednej. Zaczął intensywnie zastanawiać się, czy były wmurowane, czy wolnostojące. Był przekonany, że wmurowane, ale wówczas powinien pozostać po nich jakiś ślad. A może widział je we śnie? Nie potrafił sobie przypomnieć.
Z ponurych rozmyślań wyrwał go odgłos zbliżających się kroków. Szybko wskoczył do łóżka i zasymulował sen. Po chwili spod przymrużonych powiek dostrzegł znany już komplet przybranych w białe kitle medyków. Miał nadzieję, że wizytatorzy sądząc, że śpi zdradzą w dialogu intrygujące go szczegóły. Niestety pielęgniarka potrząsnęła jego ramieniem zanim ktokolwiek zabrał głos. Felek otworzył oczy i przyjrzał się szpitalnemu personelowi. Rozpoznał siostrę i jednego pielęgniarza. Lekarze byli mu nieznani. Zanim którykolwiek z przybyłych zabrał głos Rurka zapytał:
- Jak z moimi wynikami, panie doktorze?
- A o jakie wyniki panu chodzi drogi panie? – odparł pytaniem niski, przysadzisty blondyn z rzadkim wąsikiem.
- No, o wyniki badań – tłumaczył. – Miałem mieć zrobione badania. Wczoraj. Był tu inny lekarz, dwóch innych. Kazali zrobić mi badania.
- Ach tak – rzekł blondyn. – Siostro. Czy mamy już wyniki pana Feliksa?
- Jeszcze nie, panie doktorze – odparła. – Laboratorium miało mnóstwo zleceń ale po południu powinno się już wszystko wyjaśnić.
- No to w porządku – uśmiechnął się lekarz. – A co? Aż tak źle tu panu? Niewygodnie? Coś nie pasuje? Spójrzmy w kartę – to rzekłszy wziął do rąk metalową tabliczkę z historią choroby. – Co my tu mamy. Feliks Rurka, lat czterdzieści trzy, przebyte choroby, tak, tak, uzależnienia, zalecenia, leki. Hm… – zamyślił się przez chwilę. – Proszę mi powiedzieć. Jak się pan dzisiaj czuje?
- Chyba mam gorączkę, panie doktorze – odparł.
- Jaka temperatura, siostro?
- Idealna – zaszczebiotała pielęgniarka. – Żadnych odchyleń. Jak w elementarzu.
Lekarz podszedł do Rurki i przyłożył mu dłoń do czoła. Pokiwał głową z mieszaniną politowania i dezaprobaty. Felek zmieszał się nieco i spróbował się wytłumaczyć.
- Ale ja przecież nie miałem mierzonej temperatury. Skąd pani może wiedzieć, czy mam gorączkę – naskoczył na pielęgniarkę nieco podirytowany. – Na oko?
Zanim kobieta zdążyła odpowiedzieć, drugi z lekarzy, również niski, o wyglądzie Papuasa, biorąc kartę do ręki stwierdził:
- Dziś o szóstej trzydzieści miał pan temperaturę trzydzieści sześć i sześć, czyli w normie – zawyrokował.
Trącił nogą stojąca pod łóżkiem blaszaną kaczkę, która wydała metaliczny dźwięk.
- Co panie Feliksie, nadal problemy z oddawaniem oczu? To może być przyczyną pańskiego nienajlepszego samopoczucia. Pije pan wodę według zaleceń?
Rurka usiadł na posłaniu i uważnie przyjrzał się wizytatorom. Wszyscy spoglądali na niego z uwagą, jeden z lekarzy, ten o wyglądzie obcokrajowca, skrzętnie notował coś w podręcznym dzienniku.
- O co tu chodzi, do cholery jasnej – nie wytrzymał Felek. – Wyszczałem się kwadrans temu i dwa kwadranse temu też. Siedzę tu jak ten baran i zupełnie nie czaję, o co chodzi. Nie wiem gdzie jestem, kim wy jesteście, ile czasu tu przebywam i dla czego. Może wreszcie ktoś łaskawie mi to wyjaśni, kur rzesz jego mać?!!! – krzyknął.
Lekarze ponownie spojrzeli na Felka karcąco z nieukrywanym zniesmaczeniem.
- No panie Rurka, coś pan nam się dziś nieco rozeźlił – podjął blondyn. – A jeszcze wczoraj był pan taki w skowronkach. Ledwie pan do nas przyszedł, a już pan narzeka. Po co te wrzaski, wystarczy zapytać. Trafił pan tu przedwczoraj z ogólnymi objawami maniakalno depresyjnej histerii, najoględniej mówiąc i jest pan na obserwacji. W szpitalu. W Instytucie. To miejsce, to wysoce wyspecjalizowany oddział psychiatryczny, drogi panie – tu pochylił się nad Rurką. – Zwyczajny dom wariatów.
Lekarz wyprostował się, nakreślił coś w karcie choroby i zwrócił się do pielęgniarki.
- Proszę dać panu coś na uspokojenie. Taką samą dawkę.
Siostra, jakby tylko czekając na polecenie wyjęła z kieszeni fartucha strzykawkę.
- O nie – zaprotestował Felek cofając się do wezgłowia łóżka. – Żadnych pieprzonych zastrzyków. Żadnych …
Zanim zdążył dokończyć dwaj rośli pielęgniarze unieruchomili go przyciskając do posłania.
- Nie!!! – wrzeszczał. – Proszę nie, nic mi nie dolega, chcę stąd wyjść, proszę na litość boską, ja przecież …
Opadł na posłanie nie kończąc wypowiedzi.
***
- Mów szczurze, gdzie to jest – Borowinka pochylał się nad Felkiem przytrzymując go za włosy.
Rurka potrząsną obolałą głową. Krew ściekała mu z rozbitych warg i nosa. Lewe oko było tak spuchnięte, że nie był w stanie na nie patrzeć. Zdrowym dostrzegł w kącie Grudzińskiego, który przyglądał się swoim paznokciom od czasu do czasu pieczołowicie przeciągając po nich pilniczkiem. Przestał na chwilę i popatrzył na sąsiada.
- Co się, pajacu, patrzysz? – zapytał zadziornie. – Gadaj gdzieś to schował i damy ci spokój.
- Ale o co chodzi? – zaczął Felek. – Co wy, cholera, wyprawiacie, czy wam się…
Mietek błyskawicznie doskoczył do przywiązanego do krzesła Rurki i mocno uderzył go w i tak porządnie rozbitą już twarz.
- Ty sukinsynu! – ryknął na plującego na siebie krwią Felka. – Co ty myślisz? Że jesteś taki mądry, że nas wychujasz? Rozpieprzę ci ten plugawy ryj na siekany kotlet.
To powiedziawszy uderzał jeszcze kilkakrotnie aż głowa bezwładnie opadła bitemu na pierś.
***
- A więc twierdzi pan, że pobił pana sąsiad wraz kolegami z wojska, czy tak?
- Dokładnie tak – odpowiedział Felek. – Ściślej mówiąc z jednym kolegą. Nie przypominam sobie, by był tam jeszcze ktoś.
Policjant przejrzał sporządzane na bieżąco notatki.
- A proszę powiedzieć, bo tutaj nie mam całkowitej jasności, czy było to przed czy po pobycie w szpitalu psychiatrycznym?
- Po.
- Po. No tak. W takim razie podsumujmy. Wyszedł pan z domu, poszedł do sadu wypić wino. Potem spotkał pan sąsiada, niejakiego Mieczysława Grudzińskiego i jego kolegę…. – tu zerknął w notatki – Stanisława Borowinkę, którzy wylądowali na polanie bliżej nie określonym pojazdem. Wsiadł pan z nimi na pokład w celu lotu do Grecji lub Włoch i następnie ocknął się pan w szpitalu psychiatrycznym, w którym przebywał pan tylko trzy dni. Następnie, po opuszczeniu szpitala, z bliżej nie określonych przyczyn został pan napadnięty i torturowany przez wyżej wymienionych mężczyzn. Jeśli coś pominąłem, proszę mnie poprawić.
Felek powiercił się chwilę na taborecie, w końcu przytaknął.
- A gdzie pana napadnięto?
- Tego nie pamiętam – odparł zmieszany. – Panie inspektorze, w trakcie pobytu w szpitalu podawano mi silne leki psychotropowe, po których miewałem ataki amnezji. Nie wszystko jestem w stanie sobie przypomnieć. To działo się tak szybko.
- No tak. To oczywiste. Który to był szpital? Zdaje się, że nie dosłyszałem.
Felek sięgnął do tylnej kieszeni spodni, wyjął plik papierów i zaczął je uważnie przeglądać.
- Na karcie wypisowej był dokładny adres – mamrotał. – Nie mam głowy do nazw. Rzesz kurnasz, musiałem gdzieś zapodziać, albo wypadł mi wtedy, jak mnie bili. Nie mam. Ale przecież można sprawdzić, zadzwonić. Chyba nie ma tego rodzaju przybytków zbyt wiele.
- Już sprawdziliśmy – odparł policjant. – I, pewnie to pana zdziwi, żaden z ośmiu mogących pana przyjąć szpitali psychiatrycznych, nawet tych, które zupełnie nie odpowiadają pańskiemu opisowi nie potwierdził, że miał w ostatnim czasie pacjenta o pańskim nazwisku. I co pan na to?
Zanim Felek zdołał cokolwiek powiedzieć śledczy kontynuował.
- Niech pan posłucha. Pańska relacja w ogóle nie trzyma się kupy. Jest w niej więcej dziur niż w szwedzkim serze. Ponadto …
- Chyba w szwajcarskim – machinalnie wyrecytował przesłuchiwany.
- Że co proszę?
- Nie w szwedzkim, tylko w szwajcarskim. Z produkcji serów słynie Szwajcaria, a nie Szwecja. W Szwecji są za to lepsi hokeiści.
Policjant bez słowa wstał od biurka i zapalił papierosa. Zaciągnął się głęboko i wypuszczając ze świstem dym podjął:
- Pański sąsiad nie potwierdza relacji, którą pan przedstawił. Nie zna również żadnego Stanisława Borowinki. Ponadto przez ostatni rok nie wyjeżdżał z miasta na dłużej niż weekendowe wypady, o czym świadczy między innymi brak absencji w zakładzie pracy. Więc nie mógł w tym czasie porwać pana jakimś pieprzonym statkiem kosmicznym. I w reszcie najciekawsze w tym wszystkim jest to, że nie było żadnego konkursu aeronautycznego, więc przestań pan opowiadać bzdury i zacznij gadać prawdę, albo wypierdzielaj pan do domu i nie marnuj mojego czasu!
Zdusił przeciągnięty niedopałek w dużej porcelanowej popielniczce i dodał:
- Ja to tak widzę. Zalałeś się w sztok i obiły cię jakieś małolaty, a ty wstydzisz się przyznać, albo nawet nie pamiętasz. I jeszcze szkalujesz Bogu ducha winnego sąsiada, z którym masz na pieńku od ostatnich świąt. Tak, tak. Co robisz taką zdziwioną minę? Wszystko wiemy. Jak uchlany chciałeś wprosić się na wigilię i dostałeś kopa w dupę. Wiesz co. Brzydzę się takimi chwastami, jak ty. Najlepiej zejdź mi z oczu, zanim zamknę cię za składanie fałszywych zeznań. Chryste, szpital psychiatryczny wymyślił. Może i powinieneś tam trafić. Na odwyk.
Policjant podszedł do drzwi i otworzył je szeroko.
- Wypieprzaj pan stąd, zanim stracę cierpliwość.
***
Ze snu wyrwał go przenikliwy warkot silnika. Spojrzał na zegarek. Dochodziła dziesiąta, więc spał jakieś trzy godziny. Pociągnął spory łyk lekko już zwietrzałego wina i beknął zdrowo. Wstał odstawiwszy butelkę i wyszedł spod konarów by zidentyfikować źródło natarczywego dźwięku. Deszcz przestał już siąpić, ale niebo nadal przesłonięte byłą gęstą warstwą chmur. Nagle spośród drzew po drugiej stronie polany wyłoniło się pięć wyjących wściekle motocykli. Kierowcy zaczęli krążyć wzdłuż linii drzew wzbijając w powietrze błoto i trawę. Felek cofną się wylękniony w cień drzew i schronił za grubym pniem jabłonki. Motocykliści pogwizdywali i wydawali z siebie dzikie okrzyki niczym szczep Indian podczas rytualnych inicjacji. Rurka znacznie się wystraszył. Najchętniej dyskretnie oddaliłby się z tego miejsca, ale targały nim obawy, że jeśli tylko się poruszy natychmiast zostanie dostrzeżony, w czego efekcie wydarzyć się może coś niezbyt dla niego miłego. Motocykle krążyły oddalone od siebie o kilka metrów, co sprawiało, że praktycznie bez przerwy któryś z kierowców mógł dostrzec kryjącego się w sadzie Felka.
W pewnym momencie pierwszy z motocyklistów, prawdopodobnie przywódca, uniósł prawą rękę, wykonał nią krótki gest, jakby skinienie i skierował maszynę ku środkowi polany. Zatrzymał tam motocykl. Po chwili dołączyli do niego towarzysze. Wyłączyli warczące silniki i zdjęli kaski. Trzech miało długie, kolorowo pomalowane, tłuste kudły, jeden był łysy, przywódca zaś miał mało oryginalną fryzurę, krótko przystrzyżone, jasne włosy, schludnie uczesane, lśniące od brylantyny. Rozglądali się rozmawiając i mocno gestykulując rękami. W którymś momencie jeden z długowłosych klepnął w ramię przywódcę i wskazała na kryjówkę Felka. Ten skinął głową i wszyscy ruszyli w kierunku kulącego się za pniem Rurki.
Motocykliści zachowywali się agresywnie. Łysy na samym wstępie kopnął wzmocnioną solidnym wojskowym butem stopą stojącą na ziemi skrzynkę, w skutek czego ta rozleciała się w drzazgi. Felek instynktownie zacisnął mocno powieki i wstrzymał oddech. Niestety po chwili poczuł, jak czyjaś dłoń chwyta go za ucho i ciągnie w górę.
- Patrzcie no, ludkowie, kogo tutaj mamy – powiedział ze złośliwą wesołością właściciel ręki. – Toż to jakaś miejscowa menda.
To powiedziawszy szarpnął mocno za ramię przerażonego Rurkę i popchnął go w kierunku towarzyszy wymierzając mu na dodatek solidnego kopniaka w pośladki, po którym to mężczyzna wyłożył się na ziemi jak sandacz.
- Wyluzuj trochę – przestrzegł łysego przywódca. – Może to jakaś poczciwina.
- Jaka poczciwina? – dołączyli do łysego długowłosi. – Widać, że żulik. O jeszcze ma wino niedopite.
Jeden z agresorów podniósł z ziemi butelkę i wylał na leżącego pieniącą się zawartość.
- Przez takie łajzy wszystko zasyfione – długowłosy kopnął korek od wina. – Zaszczane, zasrane, wszędzie kiepy i kapsle. Rzygać mi się chcę na taką hołotę.
Felek próbował podnieść się na nogi ale zdołał tylko oprzeć się na kolanach, gdy kolejny kopniak zmiażdżył mu usta i nos. Zanim odpłynął w nieświadomość poczuł bolesne razy na całym ciele.
***
Zbudził go delikatny dotyk chłodnej dłoni. Z wolna otworzył oczy i ujrzał pochyloną nad sobą młodą kobietę w białym czepku i fartuchu pielęgniarki. Uśmiechała się do niego łagodnie, kojąco gładząc rozpalone czoło. Felek rozejrzał się wokół siebie. Leżał w szpitalnym łóżku podłączony do kroplówki. Oprócz jego na sali zajęte były jeszcze dwa z pośród pięciu miejsc. Próbował przypomnieć sobie ostatnie wydarzenia, ale jedyne, co przychodziło mu do głowy, to picie wina w owocowym sadzie i potężny kac. Miał nieprzyjemne wrażenie, jakby znał to miejsce i nie kojarzyło mu się ono z czymś przyjemnym.
- Jak się pan czuje? – zapytała pielęgniarka.
- Okropnie – odparł i poczuł ból opuchniętych warg.
Nagle przypomniał sobie motocyklistów i aż zadrżał na samo wspomnienie. Sprawdził językiem stan uzębienia i stwierdził kilka ubytków. Oczy miał opuchnięte, lewe ramię unieruchomione w twardym gipsowym pancerzu.
Pielęgniarka widząc przerażenie w oczach pacjenta próbowała go uspokoić.
- Proszę się nie martwić – mówiła spokojnym tonem. – Rany szybko się goją. A trzeba przyznać, że było z panem naprawdę kiepsko. Stracił pan sporo krwi. Ale teraz już wszystko idzie ku lepszemu. Podkurujemy pana szybciutko i nawet się pan nie obejrzy, jak znów będzie w domu. No, muszę uciekać do innych pacjentów. Zajrzę do Pana później.
Siostra odwróciła się kierując ku wyjściu.
- Acha – na chwilę się zatrzymała odwracając. – Zaraz przyjdzie do pana policjant, śledczy Ludwik Dyndas. Musi zadać panu kilka pytań.
Widząc niezadowolenie malujące się na twarzy pod maską zniekształceń, dodała:
- Takie są niestety szpitalne procedury. Musieliśmy zgłosić pański przypadek. A poza tym powinni dorwać tego, kto to panu zrobił. Jego, czy ich miejsce jest w więzieniu, a nie na ulicach.
Wyszła z sali delikatnie zamykając za sobą drzwi.
- Nieźle cię koleś urządzili – zagadnął brodaty pacjent z naprzeciwka. – Ledwo cię odratowali. Teraz to jeszcze wyglądasz w miarę możliwie.
Felek chciał przyjrzeć się dokładniej sąsiadowi, ale ból uniesionej głowy nie pozwalał mu na dłuższe spoglądanie w tym samym kierunku.
- Kiedy mnie przywieźli? – zaseplenił.
Brodacz zastanowił się poprawiając rogowe okulary o soczewkowych szkiełkach i zwrócił się do pacjenta zajmującego łóżko przy drzwiach.
- Heniu? Ile to dni minęło, parę chyba jakoś.
- A będzie już ze cztery, z dzisiejszym to i pięć – odparł drobny mężczyzna zwracając się wprost do Felka. – Krew z ciebie ciekła, jak z wieprzka. Ze trzy godziny cię szyli i kleili. Mała ma rację. Takich sukinsynów powinno się pozamykać, a jeszcze lepiej powywieszać w pizdu na drzewach i słupach ku przestrodze dla innych popaprańców.
W tym momencie drzwi otworzyły się mało delikatnie i do środka dziarskim krokiem wmaszerował szczupły, wysoki mężczyzna ubrany w niebieskie dżinsy i brązową skórzaną kurtkę. Usiadł na metalowym taborecie wysuniętym spod łóżka.
- No, panie Rurka. Wreszcie się pan ocknął. Musimy jakoś zebrać fakty do kupy i zacząć działać. Nie wiem, czy uda się coś zrobić, bo minęło sporo czasu i sprawca pewnie zdążył się już ulotnić, zadbać o solidne alibi. Ale do rzeczy. Co pan pamięta?
- Nie dosłyszałem pańskiego nazwiska, panie władzo – rzekł niewyraźnie Felek.
Nie darzył stróżów prawa zbytnią sympatią. Więcej zaznał od nich przykrości niż pomocy.
- Ach nie dosłyszał pan. To się, zdaje się, nazywa amnezją wsteczną, czy jakoś tak. Ale mniejsza z tym.
To powiedziawszy, bardziej do siebie, niż do pacjenta, policjant wyjął legitymację służbową i przysunął do twarzy leżącego.
- Zadowolony?
- Nie. Ale może być – odparł Rurka z przekąsem.
- No to proszę, od początku. Co pan pamięta. Po kolei.
Felek zrelacjonował pobyt w supermarkecie, potem wizytę w sadzie owocowym i zakończył spotkaniem z motocyklistami, których wygląd w miarę dokładnie starał się opisać.
- No tak – przytaknął Dyndas ściągając wąskie usta. – Zgadza się. I nie pamięta pan, jak znalazł się w szpitalu?
- Nie pamiętam nic więcej poza tym co powiedziałem.
- A nie jest pan ciekaw?
- Jestem.
Policjant przerzucił kilka stron w notesie i oznajmił.
- Otóż trzeba panu wiedzieć, że prawdopodobnie zawdzięcza pan życie swojemu sąsiadowi, niejakiemu Mieczysławowi Grudzińskiemu, który to znalazł pana w sadzie i zawiadomił pogotowie. Gdyby nie jego szybka reakcja niechybnie wykrwawiłby się pan na śmierć.
Felek przymknął oczy. Myśli przetoczyły mu się przez głowę jak walec drogowy. Zaczęły mu się plątać fakty. Zdawało mu się, że zapamiętał Grudzińskiego, ale jakby w innych okolicznościach. Coś mu nie do końca pasowało, ale to pewnie przyczyna urazów. Odpocznie, wygoi rany i pewnie wszystko mu się poukłada.
- A ci motocykliści… - zagadnął znienacka śledczy – Czy oni nie przylecieli czasem jakimś bliżej nieokreślonym obiektem latającym?
Rurka przyjrzał się uważnie Dyndasowi i poczuł się jeszcze bardziej niepewnie.
- Że co proszę? – zapytał dla pewności.
- No, czy jest pan pewien, że przyjechali na motocyklach, a nie wylądowali czymś panu nie znanym?
- Przecież mówię, że to byli motocykliści, a nie jacyś tam kosmonauci – odparł podirytowany, chociaż targały nim wewnętrzne rozterki i niepewności. – Co mi pan insynuuje?
- Nic, nic, panie Rurka – rzekł policjant wstając. – To tyle na dziś. Zajrzę jeszcze do pana. Powrotu do zdrowia życzę rychłego. Do zobaczenia.
Felek bez słowa odprowadził mężczyznę wzrokiem. Rozmowa, choć krótka znacznie go przemęczyła. Poczuł ogarniające całe ciało zmęczenie. Po chwili do zali weszła znajoma pielęgniarka i rozdała pacjentom lekarstwa. Do kroplówki Rurki wstrzyknęła jakiś specyfik i zanim zdążył zapytać o cokolwiek zniknęła za drzwiami. Po krótkim momencie ogarnęło go przyjemne ciepło i odprężenie.
***
Obudził go delikatny głos pielęgniarki.
- Budzimy się, budzimy – mówiła z melodyjną tonacją. – Trzeba zmierzyć temperaturę.
Felek otworzył oczy. Kobieta wsunęła mu pod pachę termometr. Nie było w tym geście żadnego podtekstu erotycznego, jednakże Rurka poczuł przez chwilę przyjemne mrowienie w lędźwiach. Uśmiechnął się spuchniętymi ustami, co nie wyglądało najlepiej, ale mimo to siostra odwzajemniła się tym samym, tylko w o wiele przyjemniejszym wydaniu.
- Przy okazji – dodała odchodząc. – Ma pan gościa.
To powiedziawszy wyszła przepuszczając wcześniej w progu Mieczysława Grudzińskiego. Sąsiad zajął miejsce, na którym wcześniej siedział policjant.
- Cześć stary – zaczął z uśmiechem. – Już nieźe wyglądasz. Jak się czujesz?
Felek przyjrzał się uważnie Grudzińskiemu, który w międzyczasie wstawił do jego szafki bombonierkę i jakieś soki owocowe.
- Dzięki, Mietek, nieźle, nieźle – zaseplenił.
- O kurza twarz! Zadrutowali ci szczękę. Cholera, nie ma co. Nieźle cię urządzili.
Grudziński pokiwał głową ze współczuciem.
- Pamiętasz coś? Policja była? Ustalili kto to? Złapali?
Rurka nie potrafił sobie wytłumaczyć dla czego ale nie ufał sąsiadowi. Znali się dosyć długo, ale nie zostali bliskimi przyjaciółmi. Raczej odwrotnie. Nigdy zbytnio za sobą nie przepadali. Skąd w nim nagle tyle serdeczności? A może źle chłopa oceniał? W porządku, na co dzień nie musieli wpadać sobie w objęcia na dzień dobry, ale w obliczu zagrożenia życia? Felek zastanowił się, jakby on postąpił w takiej sytuacji. Pewnie podobnie. Przecież nie pozostawiłby gościa na pastwę losu i pewną śmierć.
Nieco życzliwiej przyjrzał się siedzącemu z zaciekawioną miną sąsiadowi.
- Coś tam pamiętam, ale wszystko mi się myli. Ten policjant, Dyndas, jakiś chyba trochę kopnięty. Pytał mnie o jakiś statek kosmiczny, czy coś. Chory gość.
Rurka miał wrażenie, że ostatnie słowa wywarły na Grudzińskim spore wrażenie, aż się wyprostował. Felek znów nabrał podejrzliwości.
- Statek kosmiczny? – powiedział nieco zbyt głośno ze śmiechem, którym nie do końca udało mu się ukryć nutkę fałszu. – Olaboga, co za ludzie pracują teraz w tej policji. Chlają tylko wódę i ćpają, a potem mają chronić obywateli. To absurd jakiś.
- Muszę do kibla – odezwał się ni gruszki ni z pietruszki pacjent spod drzwi i opuścił salę.
Zaraz po jego wyjściu progu stanęła pielęgniarka o melodyjnym głosie.
- Panie Gołąb – zwróciła się do brodacza. – Proszę na zabieg.
Wycofała się na korytarz, a w ślad za nią podążył pacjent w rogowych okularach.
Mietek jakby tylko na to czekał. Złapał Felka za poranioną dłoń i ścisnął mocno, aż przed oczami chorego rozbłysły gwiazdy.
- Dosyć tego pieprzenia – syknął przez zaciśnięte zęby. – Gadaj ścierwojadzie gdzie to jest, albo zaraz wyślę cię do aniołków.
Rurka chciał krzyknął, ale dłoń Grudzińskiego boleśnie zasłoniła mu usta.
- Piśnij tylko, gadzie, a pożałujesz, żeś przeżył.
To powiedziawszy uwolnił usta leżącego.
- No. Mów gdzie?
- Ale ja, kur rzesz, nie mam pojęcia o co wam chodzi – stęknął z wysiłkiem. – Boże, to jakaś paranoja jest. Ja przecież…
- Dość – z oczu i głosu Mietka bił przerażający chłód. – To był twoja ostatnia szansa, gnido. Moja cierpliwość ma też swoje granice.
Po tych słowach Grudziński ponownie przygniótł dłonią usta Felka z tym, że dużo mocniej, drugą zaciskając na jego szyi. Po twarzy chorego spłynęła krew, oczy zaszły mgłą. Zaczęło brakować mu tchu.
***
Otworzył oczy. Głowa nieco go bolała, ale ogólnie czuł się nieźle. Woda w wannie nieco już ostygła, ale długa kąpiel z użyciem różnej maści pachnideł, soli i przepisanych przez homeopatę specyfików dała mu odprężenie. W ostatnich ładnych już paru, czy raczej może parunastu dniach, a raczej nocach, dopadały go ciężkie stany depresyjne i męczyły koszmary. Po woli obawiał się, czy czasem nie traci zmysłów. Wizje były takie realistyczne, ból tak dotkliwie odczuwalny, ludzie tacy prawdziwi i przekonywujący. Na szczęście, a przynajmniej miał takie wrażenie, że niepokojący stan ostatnio jakby nieco zelżał, a od wczoraj czuł się już wyraźnie lepiej. Koszmary nie nawiedzały go od…. Felek zastanowił się chwilę. Nie był w stanie dokładnie określić, jak dawno miał ostatni atak, bądź zmorę senną. Pocieszał się, że to pewnie dla tego, że minęło już sporo czasu.
Wstał, owinął ciało frotowym szlafrokiem i spojrzał w lustro. Nie najgorzej. Oczy nieco podkrążone, ale to nic dziwnego. Nigdy nie miał zbyt zdrowego wyglądu. Wyszedł z łazienki i usiadł w fotelu na wprost telewizora. Włączył kanał informacyjny i w międzyczasie przeglądał program telewizyjny. Nagle jego uwagę przykuła wiadomość o międzynarodowym konkursie aeronautycznym mającym odbyć się za tydzień w Budapeszcie. Podekscytowany redaktor donosił, że nowatorskie wynalazki mają zaprezentować ekipy dwunastu krajów, w tym również nasz rodzima. Spiker podał również, iż głównym inżynierem reprezentującym naszych rodaków jest niejaki Stanisław Borowinka, doskonały konstruktor i propagator wizjonerskiej aeronautyki, urodzony tego i tego dnia...
Felek poczuł ukłucie w skroni. Potem kolejne i dalsze, mocniejsze już łupnięcia. Wstał szybko i ruszył do kuchni. Otworzył szafkę z lekarstwami i z różowej ampułki wysypał dwie duże czerwone pastylki. Połknął je szybko popijając szklanką wody zaczerpniętej bezpośrednio ze strumienia cieknącego z kranu. Po chwili nerwy nieco mu się uspokoiło, kłucie w skroniach ustało. Wrócił do pokoju. Spikerka przekazywała właśnie informacje sportowe. Felek przerzucił kilka kanałów, ale więcej nie natknął się na wiadomości z dziedziny aeronautyki. Odetchnął głęboko i zastanowił się nad swoją sytuacją. Coś się z nim działo nie tak jak powinno. Nie kojarzył dobrze faktów z ostatniego okresu swojego życia. Nie potrafił odróżnić rzeczywistości od fikcji.
Rozmyślania przerwał mu piskliwy sygnał dzwonka do drzwi. Podskoczył aż z wrażenia. Ostrożnie podszedł do wyjścia i spojrzał przez judasza. Na klatce stała sąsiadka, Lidka Kwiatkowska, która pracowała nieopodal w supermarkecie. Felek odetchnął z ulgą, otworzył drzwi i z uśmiechem przywitał kobietę.
- Dzień dobry, pani Lidio – powiedział. – Co panią do mnie sprowadza?
Kwiatkowska zmierzyła go niezbyt aprobującym wzrokiem, podobnie, jak niegdyś w sklepie.
- Nie przypominam sobie, abyśmy byli sobie przedstawiani – odparła. – Listonosz zostawiał przez ostatni czas pocztę dla pana w mojej skrzynce. W pańskiej nie ma już podobno miejsca. Mógłby pan łaskawie ją opróżnić, bo tak to muszę ganiać do pana już chyba szósty raz. Weź się pan za siebie bo zacznę to w cholerę wyrzucać.
Zanim Felek zdążył cokolwiek powiedzieć, kobieta wręczyła mu gruby plik korespondencji i zniknęła na klatce schodowej. Rurka zamknął drzwi i zrezygnowany wrócił na fotel. Zaczął przeglądać pocztę. Prawie same upomnienia za niezapłacone rachunki. Z wodociągów, z gazowni, z energetyka. Wypowiedzenia umów, usług. Daty sprzed miesięcy. Co to jest? Dopiero teraz zwrócił uwagę, że telewizor jest wyłączony, a nie przypominał sobie, żeby to robił. Wcisnął odpowiedni guzik na pilocie. Żadnej reakcji. Pewnie baterie. Wstał i spróbował uruchomić odbiornik przełącznikiem bezpośrednio w urządzeniu. Bez reakcji. Pstryknął światło guzikiem na ścianie pokoju. Również bez pożądanego efektu. W pozostałych pomieszczeniach również. Awaria prądu? Wszedł do łazienki i odkręcił kurek z gorącą wodą. Pociekła mocnym strumieniem, ale była lodowato zimna. Czoło Felka skroplił pot. Odwrócił się i spojrzał na nie spuszczoną z wanny kolorową wodę. Z obawą wsunął w nią rękę i z przerażeniem stwierdził, że jest również przenikliwie zimna, jak w górskim strumieniu. Połknął kolejne dwie pastylki, tym razem niebieskie. Zrobiło mu się chłodno. Narzucił naprędce flanelową koszulę. W lodówce znalazł wyłącznie spleśniałe lub gnijące produkty. Fetor jaki uderzył mu w nozdrza spowodował, że zrobiło mu się niedobrze. Zwymiotował do umywalki sprawdzając, czy nie zwrócił zażytych pigułek. Z chwilowego otępienia wyrwał go kolejny sygnał dzwonka. Ponownie Kwiatkowska. Otworzył drzwi zamaszyście.
- Dzień dobry, panie Felku – powiedziała kobieta radośnie. – Zgodnie z umową zwracam panu książkę.
To rzekłszy podała mu lekturę.
- Coś jeszcze do pana miałam, ale jakoś wyleciało mi z głowy – zawahała się chwilę. – Skaranie boskie z tą sklerozą. Nic, jak sobie przypomnę, to zajrzę. Lecę, bo spóźnię się do pracy. Do widzenia.
Felek zamknął drzwi. Nie przypominał sobie, żeby pożyczał książkę sąsiadce ale tym razem już go to tak bardzo nie zdziwiło. Wrócił do pokoju, w którym zastał włączony telewizor. Wiadomości sportowe. Znał te wyniki. Rzucił książkę na ławę i ponownie usłyszał dzwonek. Otworzył z tępą miną czekając na kolejne rewelacje. Spodziewał się ujrzeć zapominalską sąsiadkę, ale zamiast niej na klatce stali Mieczysław Grudziński i Stanisław Borowinka ubrani w białe fartuchy pielęgniarskie oraz nieznana mu kobieta, również w bieli. Felek momentalnie oprzytomniał. Instynktownie spróbował zatrzasnąć drzwi, ale Borowinka zablokował je nogą i mocno pchnął. Rurka rzucił się do pokoju. Zażyte lekarstwa nieco go pobudziły i działał niezwykle szybko i sprawnie. Stasiu, mimo iż skoczył na niego tygrysim susem przeciął tylko powietrze uderzając głową w futrynę. Impet nieco go zamroczył i spowolnił pościg, co pozwoliło Felkowi dopaść drzwi balkonowych. Po chwili schodził już po piorunochronie. Z wysokości pierwszego piętra zeskoczył na trawnik. Noga lekko zabolała go w kostce, ale zignorował dolegliwość. Gnał ile sił w kierunku supermarketu pozostawiając za sobą klnących prześladowców. Nagle drogę zajechał mu ambulans, z którego szybko wyskoczyło dwóch kolejnych mężczyzn przybranych w szpitalne uniformy. Rurka zrobił uskok, ale tym razem nie udało mu się wyślizgnąć. Kątem oka dostrzegł tylko iskrę rozświetlającą końcówkę paralizatora i poczuł tępe kopnięcie. W chwilę później leżał już w ambulansie skrępowany kaftanem bezpieczeństwa i dodatkowo przypięty pasami do leżanki.
***
- I co, panie Rurka? Dawno się nie widzieliśmy, co? Stęskniło się za naszymi wygodami, tak?
Felek nie był już przypasany do łóżka, ale nadal miał na sobie kaftan. Karetka przed momentem przywiozła go do szpitala i pielęgniarze poprowadzili go do windy. Zaczął się miotać w proteście, zapierając się o ścianę nogami, ale eskorta szybko go uspokoiła wykręcając stawy i obiecując, że jadą tylko na pierwsze piętro. Nieco się uspokoił, gdy stwierdził, że pielęgniarz nie kłamał. Nie chciał przechodzić kolejnego klaustrofobicznego ataku. W chwilę później siedział już w niewielkim pokoju na końcu korytarza. W pomieszczeniu nie było okien. Jedyne wyposażenie pomieszczenia stanowiły zajmowany przez Rurkę przyśrubowany do podłogi metalowy taboret i małe biurko wraz z krzesłem. Nieco kręciło mu się w głowie i miał mdłości. Spojrzał na siedzącego na wprost współrozmówcę. Grudziński.
- Mietek, przestań wreszcie prowadzić tę komedię – rzekł bliski bezradnego płaczu. – Daję słowo, że nie wiem, o co wam chodzi i czego szukacie. Weźcie klucze od mojego mieszkania i przekopcie wszystko na wylot. Bierzcie, co chcecie, tylko dajcie mi już spokój, bo zwariuję.
- Ooo. Na to, to już chyba trochę za późno, panie kolego – odparł. – I, przepraszam, jak mnie pan zatytułował? Grudziński? Hm. Bardzo oryginalnie. Takie, rzekłbym, realne niemalże. Gratuluję.
W tym momencie otworzyły się drzwi do gabinetu. Felek siedział tyłem, więc nie widział, kto je otworzył ale głos wydał mu się znajomy.
- Panie doktorze – zakomunikowała melodyjnie kobieta – Pilny telefon. Dzwoni ordynator Malina.
- A tak, tak – lekarz poderwał się z miejsca. – Zupełnie zapomniałem. Siostro, proszę pobyć chwilę z pacjentem. To nie powinno długo potrwać.
Mężczyzna zniknął z pola widzenia Felka. Ujrzał za to urodziwą pielęgniarkę, która wydała mu się znajoma.
- Jak się pan czuje? – zapytała z niewymuszonym współczuciem.
Mógłby przysiąc, że już to słyszał. Chyba nie raz.
- Czy pani mnie zna? – odpowiedział pytaniem.
- Biedaku – westchnęła. – Nie pamięta Pan? – bardziej stwierdziła niż zapytała.
Zanim zdążył odpowiedzieć wrócił lekarz, określany przez Felka, jako Grudziński. Towarzyszyli mu dwaj pielęgniarze. Jednego z nich znał, jako Borowinkę, drugiego raczej nie kojarzył. Lekarz zgarnął z biurka plik dokumentów i zaordynował:
- Zabierzcie pacjenta do zabiegowego. Trzeba zrobić kilka badań. Połóżcie na stole i czekajcie. Będę za dwa kwadranse.
Pielęgniarze unieśli Felka z siedzenia i wyprowadzili na korytarz.
- Jakie badania? – zapytał wylękniony Rurka. – Mietek, nie wygłupiajcie się. Co tu się dzieje, do jasnej cholery? Niech ktoś mi to wreszcie wyjaśni!
- Właśnie po to są potrzebne badania – odparł jeden z pielęgniarzy. – Jutro wszystko będzie wiadomo.
Poprowadzili miotającego się i wrzeszczącego Felka na drugi koniec korytarza. Za oknem świeciło słońce, był piękny, ciepły dzień. Pokój zabiegowy był przestronny. Po środku stał stół operacyjny z zainstalowanymi obręczami, które, jak domyślał się Rurka, służyły do unieruchamiania pacjentów. Widok go przeraził, ale podjąwszy natychmiastową decyzję, przestał protestować. Żeby go przypiąć do stołu musieli najpierw zdjąć mu kaftan. Jeśli uśpi ich czujność, to może zdoła się wyrwać. Zaraz za drzwiami jest duże okno bez krat. Widać sale dla pacjentów były na innych poziomach, lub skrzydłach obiektu. Przekręci w drzwiach klucz, który wcześniej dostrzegł tkwiący w zamku i dalej droga wolna. Co prawda trochę doskwierał mu ból w kostce ale w tym momencie o to nie dbał. Postara się tym razem bardziej uważać. W końcu skakał już przecież z większych wysokości. W czasach szkolnych kilkakrotnie uciekał ze szkoły wyskakując nawet z drugiego piętra. W dodatku budynek, w którym pobierał edukację, to była stara kamienica i poszczególne poziomy były bardziej od siebie oddalone. Spokojnie da radę. Byle tylko odwrócić uwagę tych osiłków.
Tymczasem pielęgniarze przygotowali stół i odpowiednie akcesoria. Felek siedział z głową przechyloną na bok ze wzrokiem utkwionym w jednym punkcie. Pozwolił, by z kącika ust sączyła się strużka śliny.
- Dawaj go – rzekł Borowinka.
Pielęgniarz podszedł do Felka i uniósł go do pozycji stojącej.
- Grzeczny chłopczyk – ocenił. – Nie ma się czego bać. Nic nie poczujesz, a jutro będziesz, jak nowonarodzony.
To rzekłszy zaczął rozwiązywać rękawy kaftana.
„O tak. Z pewnością” – przemknęło przez myśli Felka – „Ciekawe tylko gdzie i kiedy?”
Pielęgniarz rzucił kaftan na leżankę i zanim ten zdążył dolecieć na miejsce, Rurka uderzył go metalowym taboretem i nie wypuszczając mebla z dłoni był już przy drzwiach.
- A to sukinsyn – syknął Borowinka rzucając się za uciekającym.
Ale Felek już zatrzasnął za sobą drzwi przekręcając klucz. Niestety korytarzem, znacznie przed zapowiedzianym czasem, zbliżał się już lekarz alias Grudziński, który zobaczywszy Rurkę skoczył ku niemu, wzywając jednocześnie pomoc. Felek ocenił swoją sytuację, jako nienajlepszą. Chyba ciężko będzie uciec, ale nie zamierzał rezygnować. Nie zdąży otworzyć okna. Musi skakać wybijając szybę taboretem. Nie wiele się namyślając cisnął nim w wielkie okno, szkoło posypało się z brzdękiem ale w ramach pozostały liczne ostre odłamki.
„Pokaleczę się” – zdążył pomyśleć Felek dając potężnego susa.
Usłyszał za sobą krzyki i protesty lekarza, poczuł ostry ból w prawym barku i łydce i już był na wolności. Teraz musi tylko biec. Biec ile sił byle dalej.
***
- Dziwny to był przypadek, panie władzo – powiedział spokojnym tonem lekarz. – Szkoda. Ciekawy obiekt do badań.
- Badania badaniami – odparł Dyndas – ale chyba nie były do końca zachowane środki ostrożności. Brak krat w oknie. Remont nie ma tu nic do rzeczy. Tu chodzi o bezpieczeństwo pacjentów. I nie pojmuję, jak jeden schorowany i mizerny schizofrenik mógł zamknąć w pokoju dwóch rosłych pielęgniarzy, przy tym jednego jeszcze pozbawiając przytomności.
Lekarz popatrzył na policjanta z nutą wyższości.
- Ja też tego nie pojmuję – odparł. – Dla tego ta choroba fascynuje mnie zawodowo.
- Pan się fascynuje, a ja mam kupę niezbyt przyjemnej pracy. Facet roztrzaskał się, jak dojrzały pomidor. Ciężko było zebrać go do kupy.
- Cóż. W końcu to dwunaste piętro.
- Niech pan nie będzie taki sarkastyczny – burknął Dyndas. – Może pan stracić prawo do wykonywania zawodu. I dupa zbita z fascynacji.
To powiedziawszy wyszedł zatrzaskując zamaszyście drzwi gabinetu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz