przysłowie

Posól język starą sową, a w głowie ci zahuczy


czwartek, 2 kwietnia 2009

Betoniarz i Człowiek Drewno

W kolejce nadal były przed nim trzy osoby. A tkwił tu już od blisko dwóch godzin. Głowy mało nie rozerwał mu pulsujący ból, który męczył go od blisko miesiąca. Początkowo bagatelizował dolegliwość, ale z czasem stała się nie do wytrzymania. Doszły do tego coraz częstsze nudności, zawroty, ból zaczął promieniować na kręgosłup, co niekiedy niemal go paraliżowało. Złe samopoczucie dodatkowo potęgowała konieczność zrobienia kilkunastu przeróżnych badań i prześwietleń, odbyć szereg konsultacji, by wreszcie dostąpić zaszczytu audiencji u głównego zakładowego medyka, którego gabinet na dokładkę nie znajdował się w Zakładzie, tylko w wielkim Centrum Medycyny Przemysłowej. Nie lubił tego budynku. Z ulgą i nadzieją przyjął więc wiadomość, że wraz z grupą pacjentów nie będzie jednak przebadany przez lekarza, a zamiast tego zostanie skierowany do samego Instytutu, gdzie miał zostać zdiagnozowany przez wybitnych specjalistów z dziedziny głowologii. Niestety jego entuzjazm nie trwał długo. W zasadzie przygasł już w momencie przekroczenia progów Instytutu. Plątanina korytarzy, wielopoziomowość i niezliczona liczba personelu przyprawiała go o zawrót głowy. Oczywiście mógł udać się z wizytą prywatną i w ten sposób zaoszczędzić sporo cennego czasu, niemniej z owego udogodnienia nie skorzystał z oczywistej przyczyny, jaką jest wymiar ekonomiczny. Z czasem zaczął żałować, bo samopoczucie miał coraz gorsze, był ogólnie rozdrażniony, a ostatnio nawet agresywnie nerwowy. Do tego dochodziły problemy z koncentracją, czego efektem były gorsze wyniki w pracy i nienajlepsze relacje ze współpracownikami. Miał wrażenie, że ciągnął już ostatkiem sił. Musi koniecznie odpocząć. Inaczej nie wytrzyma. Oczywiście pozostawał jeszcze przepełniający go niepokój, co do źródeł uciążliwych dolegliwości.
Skrzypienie zawiasów i następujący chwilę po nim trzask drzwi oznajmiał, że zbliża się chwila prawdy. Kolejni pacjenci – wybrańcy wyskakiwali z krzeseł, jak jajka z foremek wytłaczanki. Przekładał pliki dokumentów i klisz rentgenowskich, mrużąc oczy pod wpływem gwałtownych napływów tępego ucisku śródczaszkowego. Wreszcie przyszła jego kolej. Z trudem uniósł się z chybotliwego krzesła i zaraz potem oczy poraziła mu oślepiająca biel wystroju gabinetu lekarskiego. Siedzący za biurkiem poważnie otyły, brodaty mężczyzna, obrzucił go szybkim spojrzeniem oczu, które zdawały się wręcz tonąć w opasłej twarzy. Blat zaścielały sterty skoroszytów, pliki recept, rzędy stempli i pieczątek, nad którymi, niczym słońce, unosiła się wielka, kołysząca się na boki głowa. Mniej więcej po jej środku, pomiędzy kilkoma podbródkami, a szparkami pod brwiami, znajdowały się przepastne usta, w które mężczyzna wpychał garści orzeszków ziemnych. Przy swej potężnej tuszy lekaż nie grzeszył wzrostem, co czyniło jego postać mocno groteskową. Pacjent miał wrażenie, że nie jest w stanie objąć mężczyzny wzrokiem, i że jego pękata sylwetka za chwilę rozerwie mu czaszkę. Odwrócił zbolałą głowę i zaraz poczuł się lepiej dostrzegłszy krzątającą się przy przeszklonej szafie z medykamentami młodą, atrakcyjną asystentkę.
- „Pewnie ją ta tłusta świnia szturcha” – pomyślał z mieszaniną oburzenia i zazdrości.
Krótki, dopasowany fartuszek podkreślał proporcjonalne kształty kobiety, co w normalnych warunkach pewnie podziałałoby na pacjenta odprężająco. W tej jednakże chwili chyba nic nie było w stanie znacznie poprawić mu samopoczucia. Nawet gdyby…
- To ja zmykam, panie doktorze – zaszczebiotała dziewczyna.
Głos miała bardzo przyjemny, ciepły i zmysłowy, nie mający nic wspólnego ze szczebiotem, niemniej tak właśnie zabrzmiał w obolałej głowie.
- Tak, tak – lekarz sapnął, jak oderwany od koryta wieprz. – Nie zapomnij o rogalikach.
Dziewczyna umknęła pozostawiając po sobie słodki, ulotny zapach.
- Niech siada – powiedział medyk. – Nazywa się?
- Kończyna – odparł pacjent kładąc na biurku dokumentację.
Lekarz zerknął na kartę, otworzył kajet i stęknął.
- Imię jakieś ma?
- Witold. Witold Kończyna.
- Co mu dolega?
- Głowa mnie boli.
- Głowa go boli. A kogo dziś głowa nie boli?
- Ale mnie boli bardzo.
- Bardzo boli go głowa – powtórzył wolno lekarz notując informację w zeszycie. – No dobrze. Niech się rozbiera.
Kończyna poruszył się niespokojnie. Przeszedł całą serię badań, by w końcu zostać skierowany do Instytutu pod opiekę naukowców, jako przypadek szczególny. Tymczasem lekarz sprawiał wrażenie zupełnie nie zorientowanego w historii jego choroby, co, najoględniej mówiąc, rozczarowało pacjenta. Poza tym był jakiś taki pospolity. Kończyna zupełnie inaczej wyobrażał sobie naukowców. Widział ich jako osoby majestatyczne, o surowych wyrazach twarzy, poważnych, odpowiedzialnych i kompetentnych.
- Nie spojrzy pan w wyniki? – powiedział.
- W wyniki?
- Przez miesiąc robiłem badania, zdjęć mam jak z komunii.
- Co też powie?
Pacjent pomyślał, że naukowiec z niego drwi, albo ma pod czerepem parę kilo zjełczałego smalcu. Powstrzymał się jednak od komentarza i wymownie spojrzał na przyniesione akta. Lekarz przyglądał mu się chwilę.
- No dobrze – rzekł wreszcie. – Zobaczmy, co tu mamy.
Następny kwadrans, jaki upłynął naukowcowi na przeglądaniu dokumentów, któremu towarzyszyło sapanie, mlaskanie i siorbanie ze szklanki, był dla Witolda męką. W dodatku w gabinecie było duszno, cuchnęło potem i medykamentami. Wreszcie otyły mężczyzna stęknął i sięgnął po telefon. Czekał na połączenie wpatrując się w Witolda beznamiętnym wzrokiem.
- Natalia? – sapnął w końcu w słuchawkę. – Mówi Rów. Masz chwilę? Świetnie. Mam tu naprawdę wielce ciekawy przypadek. Z ostatniego naboru. Pacjent skarży się na długotrwały, nasilający się ból głowy…
Na chwilę umilkł marszcząc czoło zasłuchany. Wyglądał, jakby ktoś przykleił mu nad brwiami dwie kajzerki.
- Tak, tak. Zdjęcia też ma. To samo. Wszystko pasuje, jak w elementarzu.
Znów milczenie. Tłusta twarz, do której przyciśnięta była słuchawka, tłumiła wszelkie słowa dobiegające z drugiej strony połączenia. Zresztą Kończyna nie starał się zbytnio podsłuchiwać, gdyż szum rozsadzający mu głowę powodował, że ledwie słyszał lekarza.
- Zawód? – powiedział ponownie Rów. – Jaki ma zawód? – zwrócił się do pacjenta.
- Napisane tam przecież jest – westchnął Witold.
- Zawód jaki ma? – powtórzył naukowiec nie zmieniając tonu i puszczając mimo uszu złośliwą uwagę.
- Stolarz.
- Stolarz! – mężczyzna niemal podskoczył, jak pyza we wrzątku. – Stolarz – powtórzył do słuchawki kartkując dokumentację, jakby chciał znaleźć w niej potwierdzenie usłyszanej informacji. – Prawdziwy, normalny, najzwyklejszy stolarz – dodał niemal się rozpłakując ze wzruszenia.
Kończyna przyglądał się naukowcowi z niepokojem. Co takiego dziwnego było w jego zawodzie? Powtarzał w myślach słowa, jakie przed chwilą usłyszał. Prawdziwy, normalny, najzwyklejszy. No a jaki ma być do cholery? Nierealny, nienormalny, niezwykły? Przymknął oczy uznając, że to ból sprawia, iż docierają do niego słowa zniekształcone, z wypaczonym sensem, wyrwane z kontekstu, urojone.
- Płochliwy? – Rów przyjrzał się Witoldowi. – Pewnie jak każdy.
- Słucham? – zapytał cicho Kończyna.
- Zajrzysz?
- Nie rozumiem?
- Czekam.
Lekarz odłożył słuchawkę.
- Ale o co panu chodzi? – jęknął stolarz.
- Słucham?
- Pan mówił do mnie?
- Nie.
- Ach…
Rów rozparł się w specjalnie wzmocnionym na jego potrzeby fotelu. Przyglądał się pacjentowi w milczeniu, wsypując w przepastną paszczę kolejne garści orzeszków. Minuty ciągnęły się, jak sowiecki asfalt w upalny dzień.
- Czy coś się stało? – powiedział niecierpliwie Witold. – Niedobrego?
Naukowiec uśmiechnął się obleśnie. Okruszki przyzdabiały mu pierś i grzęzły w rudawej brodzie. Kończyna pomyślał, że gdyby je wszystkie zebrać, to starczyło by na wypełnienie dwóch, albo może i nawet trzech torebek.
- Przeciwnie – odparł Rów. – A przynajmniej taką mam nadzieję. Ale nie ma co zapeszać. Zanim postawię diagnozę, chciałbym skonsultować się z koleżanką, wielce utalentowaną w tej dziedzinie medycyny. Powinna zaraz…
W tym momencie drzwi otworzyły się gwałtownie i do środka energicznym krokiem wmaszerowała chorobliwie szczupła, przygarbiona, ale mimo to wysoka kobieta. Obficie przeplatane siwizną, niestarannie ułożone włosy, niezwykle pomarszczona, rozedrgana nerwowo twarz i gruboszkliste okulary wskazywały na zaawansowany wiek. Na stopach miała drewniane chodaki, których stukot o pokrytą kafelkami podłogę nasuwał natarczywe skojarzenie z wynędzniałą chabetą. W kąciku pozbawionych makijażu ust sterczał tlący się papieros. Stanęła w rozkroku na środku gabinetu opierając zgiętą w łokciu rękę o kanciaste biodro. Witold miał wrażenie, że pod fartuchem kryją się wyłącznie kości, które zaraz wystrzelą spod cienkiego kitla.
- Dobrze, że jesteś, Natalio – powitał kobietę Rów. – Spojrzysz w dokumenty?
Kobieta przenikliwie wpatrywała się w siedzącego pacjenta. Zacisnęła na papierosie cienkie, jak ołówki palce i zaciągnęła się mocno, aż zapadnięte policzki niemalże skleiły się od wewnątrz. Żar rozjarzył się jasno i szybko pomknął w kierunku ustnika. Gdy dotarł do jego połowy, kobieta wypluła go na podłogę przydeptując czubkiem drewniaka, wykonując przy tym szybki ruch stopą, jakby próbowała wgnieść niedopałek w posadzkę.
- Natalio? – rzekł urażony lekarz. – Tyle razy cię prosiłem. Wiesz, że…
- Lękliwyś? – ucięła kobieta skrzekliwym głosem długoletniego, nałogowego palacza.
Witold siedział wyprostowany przypatrując się parze naukowców, którzy z kolei wlepiali oczy w niego.
- Słucham? – zapytał niepewnie.
- Lękliwy? – odparł pytaniem Rów. – Pani doktor pyta, czy lękliwy? Płochliwy? Bojaźliwy?
- Kto? Że ja niby?
- No przecież mnie nie pyta.
- Pani pyta mnie?
Natalia wyjęła kolejnego papierosa przypalając go wielką, porcelanową zapalniczką, której obsługa wymagała użycia obu rąk.
- Pytam – powiedziała wypuszczając długą smugę dymu. – Czy lękliwyś, więc kogo niby pytam?
Kończyna nerwowo potarł policzek.
- Czy ja wiem – odparł. – Chyba nie za bardzo, jak na stolarza.
- Ha! – wrzasnęła kobieta. – A nie mówiłam!
Zamaszystym krokiem obeszła gabinet zatrzymując się za plecami lekarza.
- A nie mówiłam ci, Mateuszek – prawiła z szeroko otwartymi, błyszczącymi od ekscytacji oczami. – To się dzieje naprawdę. Tu i teraz.
- Prosiłem, żebyś mnie tak nie nazywała – odparł pokraśniały na twarzy Rów.
- Do rodziców miej pretensję – rzekła beznamiętnie. – Stolarz, a nie płochliwy – dodała zamyślona.
- Może tylko udaje – zaoponował Rów. – Skąd pewność?
- Widać od razu – odparła. – Taki hardy. Nigdy bym nie powiedziała, że stolarz. Może nie od razu murarz, ale, ja wiem… Niesamowite.
- Przepraszam… – wtrącił Kończyna.
- Widzisz, widzisz! – syknęła podekscytowana Natalia pochylając się nad fotelem. – Stolarz by tak nie przerwał.
- Racja – przytaknął gorliwie Rów.
- Pokaż te akta.
Nie czekając na pomoc, kobieta wzięła plik papierów i zaczęła szybko je przerzucać. Potem przejrzała zdjęcia rentgenowskie. Popiół z papierosa lądował gdzie popadnie, dym zbierał się pod sufitem gęstymi warstwami. Naukowcy wymieniali krótkie spostrzeżenia w sposób podobny do dotychczasowego, czyli w zupełnie dla pacjenta niezrozumiały. Ból w głowie jakby nieco zelżał, co pozwoliło Witoldowi bardziej skupić się na wydarzeniach, ale mimo to, nie potrafił jednoznacznie ocenić rzeczywistości. Był jednakże pewien, że to co tak bardzo pasjonuje pracowników Instytutu, jemu niczego dobrego nie wróży. Lektury dokumentacji jego choroby nie przerwał nawet powrót młodej asystentki.
- Kupiłam czekoladowe … – zaczęła od progu ale na widok starszej kobiety umilkła ściągając usta. – Przepraszam – dodała wycofując się na korytarz.
Kończyna dalej przyglądał się lekarzom. Szeptali, uśmiechali się, by nagle krzyczeć i marszczyć to, co bardziej pomarszczone już być nie może i to czego pomarszczyć nijak się już nie da. Ekscytacja kobiety po woli udzieliła się również mężczyźnie. Zaczął mówić szybciej i prawie nie sięgał po orzeszki. Pacjent dostrzegł również, że naukowiec ma nerwowy tik, którego wcześniej nie zauważył. Co pewien czas jego ręka wystrzeliwała w różnych kierunkach, jakby starał się schwytać niewidoczną muchę. Natalia nie zwracała na to najmniejszej uwagi, z kolei on zupełnie przestał interesować się tym, że zaczęła odpalać jednego papierosa od drugiego. Pety wędrowały oczywiście na podłogę. Żarliwy dialog przerwało ponowne otwarcie drzwi. Tym razem asystentka nie wchodziła, a tylko wsunęła głowę przez szparę.
- Przepraszam panie doktorze – rzekła. – Ale pacjenci zaczynają się niecierpliwić.
Lekarka plunęła w jej stronę niedopałkiem, który o zaledwie kilka centymetrów ominął głowę zdezorientowanego Kończyny. Rów spojrzał na asystentkę nieobecnym wzrokiem.
- Że co?
- Pacjenci…
- Na miłość boską kobieto! – skrzeknęła Natalia.
- Odeślij ich do kogoś innego – rzekł lekarz. – Niech mnie ktoś zastąpi.
- Ale to są same nietypowe przypadki, z listy.
- Nie mam czasu! – ryknął mężczyzna. – Niech ktoś, do bladej dupy, mnie zastąpi!
- Ale kto…?
- Nie wiem kto, co, gdzie – odparł. – A co mnie to obchodzi? Niech ich weźmie doktor Odważnik – dodał.
- Ale pani doktor jest przecież z panem.
Widząc morderczy, nie znoszący sprzeciwu i mogący uśmiercić na miejscu wzrok kobiety, dziewczyna wycofała się bez dalszych słów. Natalia podeszła szybko do drzwi i przekręciła w zamku klucz.
- Chwila, chwila – rzekł Kończyna. – O co tu, do cholery jasnej chodzi? Mam chyba prawo wiedzieć?
Kobieta spojrzała na niego z triumfem.
- Otóż to! Otóż to! – niemal krzyknęła. – Powinien wiedzieć, powinien wiedzieć! Bezapelacyjnie, bezsprzecznie i bezwzględnie!
To rzekłszy ponownie stanęła za biurkiem. Rów splótł na brzuchu grube, jak świąteczne balerony, ręce i wpatrywał się w siedzącego przed nimi mężczyznę z szerokim uśmiechem.
- Powiedz mu – rzekł nie odrywając od pacjenta oczu.
- Sam mu powiedz – odparła kobieta wypuszczając dym nosem. – To twój pacjent, Mateuszek.
Tym razem zdrobnienie imienia nie zrobiło na mężczyźnie żadnego, najmniejszego nawet wrażenia.
- Dobrze – powiedział. – Niech słucha. Z jego wyników wynika jasno… – zawiesił na chwilę głos. – No może nie tak do końca jasno. Gdyby to było takie jasne, to nie zapraszałbym na konsultację panią doktor Odważnik. W każdym bądź razie ma objawy nietypowej dla jego fachu, że tak to ujmę, dolegliwości.
- To znaczy…
- Nie przerywa.
- Przepraszam.
- Nie możemy jednoznacznie stwierdzić, że to jest właśnie to, ale cóż. W końcu jego to dotyczy, i w związku z tym powinien znać prawdę.
Medycy wymienili spojrzenia.
- Raz jeszcze podkreślam, że to nie jest ostateczna diagnoza. Do tego potrzebne jest jeszcze szereg badań.
- Jeszcze dodatkowe…
- Znowuś pan przerywał, a powinieneś słuchać – skrzeknęła Natalia.
- Zanosi się na to – podjął lekarz. – Że się przekwalifikowuje ze stolarza.
Kończyna jęknął.
- Spokojnie, spokojnie – wtrąciła nie tyle uspokajająco, co nieoczekiwanie Odważnik, wysuwając głowę z kłębów dymu. – My od dawna pracujemy nad takimi przypadkami. I to z efektami!
To powiedziawszy przysunęła do biurka taboret i oboje przygryzając wargi pochylili się nad plikami recept i skierowań pisząc zamaszyście, niczym uczniowie w trakcie dyktanda. Witold obserwował ich z rezygnacją. Że też musiało to spotkać właśnie jego. Nie wyobrażał sobie innego zawodu. Uwielbiał stolarkę, zapach drewna i kleju, chłód narzędzi, szorstkość papieru ściernego, miękkość trocin, zgrzyt piły. Nie wyobrażał sobie życia bez tych atrybutów. Czym miałby się niby zajmować? Miał czterdzieści trzy lata, w zawodzie czynny od ćwierćwiecza. Jego ojciec i stryj, dziadek, pradziadek i wszyscy znani odleglejsi przodkowie byli stolarzami, także trzej bracia i każdy kuzyn, jaki tylko przychodził mu na myśl. I teraz co? On ma przerwać tą piękną tradycję? Zaprzepaścić dziejową spuściznę? Stać się czarną owcą, zakałą rodziny? Przynieść wstyd i hańbę całemu rodowi? Nigdy! Zrobi wszystko, co w jego mocy, by nie przestać być stolarzem. Zastanawiał się, na podstawie czego lekarze doszli do takich druzgoczących wniosków? Fakt, że ostatnio nie był w pracy perfekcjonistą, ale to był przecież efekt choroby. Grypa, angina, czy jakakolwiek inna dolegliwość miała przecież również wpływ na obniżenie aktywności i pogorszenie percepcji, a nie wiązała się ze zmianą kwalifikacji zawodowych. Czemu akurat w jego przypadku musiało tak być? Jego umiłowanie do stolarki wcale nie zmalało. Nie odczuwał również pociągu do żadnego innego zawodu, więc uważał postawioną diagnozę za mocno mylącą.
- Jestem bardzo płochliwy – jęknął z rezygnacją.
- Słucham? – odparli jednocześnie lekarze nie przerywając pisania.
- Nie jestem wcale odważny – kontynuował. – Głowa boli mnie tak strasznie, że niemal wszystko jest mi obojętne. Nie znaczy, że się nie boję. Przeciwnie. Boję się bardziej niż kiedykolwiek. Nigdy w życiu tak się nie bałem
- Myli dwa różne pojęcia – powiedział Rów. – Czym innym jest strachliwość, a czym innym płochliwość. Może być strachliwy i jednocześnie nie być płochliwy. Nie chodzi o stan permanentny, a o reakcje. O instynkt.
- To znaczy?
- Dla przykładu. Nie widziałem, żeby podskoczył, jak otwierały się drzwi, jak wchodziła pani doktor, jak wchodziła asystentka. Nie zareagował w ogóle. Może się i boi, ale płochliwy nie jest. Gdyby był, z pewnością by się spłoszył, czego efektem byłoby skulenie, pochylenie, zasłonięcie rękoma, czy bardziej jeszcze gwałtowne reakcje. Może się i boi, ale płochliwy z pewnością nie jest. Nie kuli się też, jak zadaje mu się pytania, nie mówiąc już o tym, że bezczelnie przerywa.
Kończyna poczuł, że mocno się czerwieni.
- To przez ten cholerny ból. Nie mogę o czym innym myśleć – odparł – Dajcie mi lepiej coś od bólu głowy. Gwarantuję, że jak mi przejdzie, to od pierdnięcia padnę pod stół, albo skulę się w kącie.
- Sprytnyś. Każdy może tak powiedzieć – skrzeknął kobiecy głos. – Dajcie mi to, to ja zrobię owo. To nie bazar, ani transakcja barterowa! Tu chodzi o zdrowie i o życie! O fabrykę i o produkcję! Jak tak nagle wszystkich stolarzy zaczną boleć głowy? My nie rozdajemy tu witamin. Jesteśmy w Instytucie, do cholery!
Kończyna nie miał solidnego kontrargumentu.
- Co ze mną będzie?
Lekarze ponownie uśmiechnęli się promiennie.
- A co ma być? – rzekł Rów. – Pomożemy. Od tego jesteśmy.
- Naprawdę? Jak?
- Tu masz pan recepty – powiedziała Natalia Odważnik. – I wskazówki, co jak stosować, jak dozować. Ale najpierw pójdziesz pan do magazynu z tą kartką.
- Niech nie zgubi – wtrącił Rów unosząc palec wskazujący.
- Tam trzeba pytać o pana Henia.
- Niech przyjdzie do konsultacji za dwa tygodnie.
- To wszystko?
- Zupełnie.
- Mam iść z tym plikiem recept do magazynu, odszukać niejakiego pana Henia i mu to wręczyć? Znaczy się tę karteczkę?
- A co ja powiedziałam?
Wstał wolno, raczej niezdecydowanie.
- Śmiało, śmiało – zachęcił Rów. – Za pół godziny kończy pracę, a szkoda każdej chwili. SS szybko postępuje.
Kończyna zamarł przy drzwiach.
- Słucham? – zapytał drżącym głosem – Jak to SS? Przecież jestem stolarzem?
- I to właśnie jest w tym wszystkim najbardziej ekscytujące – odparła kobieta. – Coraz częściej symptomy syndromu stolarza zdradzają sami stolarze, niż murarze. Na pierwszy rzut oka wydaje się to absurdalne, ale nasze badania niestety to potwierdzają. Mówię niestety, bo w wymiarze społecznym ten aspekt może zostać odebrany w inny sposób. My jednak jesteśmy naukowcami i na tym skupiają się nasze priorytety. Chcemy pomagać w chorobie. A przypadek nie jest niestety prosty i niegroźny. Już sam syndrom stolarza dotykający murarza nie jest niczym przyjemnym, a co tu dopiero mówić o tym, że przytrafia się to stolarzowi. Wiadomo, że stolarz w stolarza zmienić się nie może. Może za to zmienić się w coś innego.
- Znaczy …– zająknął się Witold. – Że takie przypadki, jak mój, objawy i w ogóle… Że… że zamieniam się w murarza?
- A kto tak powiedział? To nie takie proste, a wnioski…
- Jak nie proste? – nie ustępował Kończyna. – Przecież SS to przypadłość iście murarska. Głupi by się zorientował, że to jakaś jego odmiana, a najprościej przyjąć, że jest właśnie tak, że zamieniam się w murarza. Mam SM, syndrom murarza. Nową postać infekcji. Wirus, zmutowana hybryda. O Boże!
- Pytam, kto tak powiedział? – trwał przy swoim lekarz.
- Wszyscy! – wybuchnął Kończyna – Kto jeszcze może chorować na SS, jak nie murarz?
- Wychodzi na to, że stolarz – odparła wolno Odważnik. – Idealnyś pan tego przykład. Ale chodzi o chorobę. Nie o przemianę. O C H O R O B Ę. A chorobę można wyleczyć. Proste.
Witold odetchnął, ale nadal czuł się bardzo niepewnie.
- Znaczy, nie zamieniam się w murarza? – powiedział z nadzieją – A tylko grozi mi choroba? I w dalszym ciągu będę stolarzem?
- No widzi? Jak chce, to i pomyśli – odparł pogodnie Rów. – Niech idzie lepiej do magazynu i odszuka pana Henia, póki czas. Bo inaczej nie ręczymy za efekty terapii
- Ależ tak, tak, oczywiście – niemal krzyknął Witold. – Lecę, już. Uspokoił mnie pan. A już się bałem…
- Do widzenia – ucięła podchodząc do niego Natalia.
Przekręciła klucz i otworzyła drzwi.
- A zresztą – dodała. – Idę w tą samą stronę – odwróciwszy się do kolegi po fachu rzuciła – Zadzwonię.
Wyszli. Kończyna pokonując długie korytarze musiał niemal biec za długonogą kobietą. Mimo wieku byłą bardzo energiczna. Takiej sprężystości próżno nieraz szukać u nastolatek. Szła tak szybko, że dym, który bezustannie wydmuchiwała od razu znajdował się za jej plecami, przybierając przy tym fantazyjne kształty, raz będąc uśmiechniętymi twarzami, raz drzewami, zwierzętami, warzywami, pierogami, przestrzennymi figurami geometrycznymi, mąką. Zafascynowany niecodziennym widokiem Kończyna zagapiwszy się nie zauważył zakrętu i boleśnie uderzył czołem w ścianę. Spojrzał w boczne korytarze. Stukot drewnianych chodaków dobiegał z prawego, ale kobiety w nim nie było. W tym momencie usłyszał rumor przypominający dźwięk przewracających się dębowych kijów (potrafił doskonale odróżnić dźwięk upadającego kija brzozowego, od świerkowego, czy dębowego) i kątem oka dostrzegł skrawek fartucha znikający za zamykającymi się z trzaskiem drzwiami. Minął je kierując się ku windzie, ale dostrzegł leżącą przy nich na podłodze paczkę papierosów. Podniósł ją i zapukał. Bez efektu. Popatrzył na drzwi, ale nie było żadnej tabliczki informacyjnej. Nie chciałby nagabywać kobiety w toalecie. Zapukał raz jeszcze i delikatnie nacisnął klamkę. W pomieszczeniu było ciemno, czuć było chemikalia, stęchliznę, kurz i tytoniowy dym.
- Pani doktor? – powiedział. – Zdaje się, że wypadły pani papierosy.
Odpowiedziała mu niczym nie zmącona cisza. Zawahał się. Nie chciał wyjść na natręta. W końcu to tylko papierosy.
- Pani doktor? – powtórzył.
Wymacał dłonią przełącznik i pstryknął światło. Stał w progu składu akcesoriów używanych przez sprzątaczki. Wiadra, szczotki, mopy, kubły z różnymi preparatami czyszczącymi. Na podłodze leżało kilka drewnianych styli. Oczywiście wystarczył krótki rzut oka, by stwierdził, że dębowe. Uśmiechnął się półgębkiem. Gdzie mu tam do murarki! Przecież on miał kości z drewna! Szybko wrócił do kontemplacji pomieszczenia, ale nie było co oglądać. Miało góra dwa metry zagraconej powierzchni.
Kończyna stał chwilę niezdecydowany. Dałby głowę, że kobieta zniknęła za tymi drzwiami.
- Co jest? – rzucił retorycznie.
Zamknął drzwi. Przecież nie schowała się w wiadrze. Zresztą, po co w ogóle miałaby się przed nim, czy przed kimkolwiek innym chować. Rozejrzał się raz jeszcze po korytarzu i zastukał do jednych z dwojga sąsiadujących ze składzikiem drzwi. Z informacji zamieszczonych na wywieszkach wynikało, że są to gabinet naukowy nr szesnaście i pokój nr trzy bez dodatkowego uszczegółowiającego opisu. Mimo to znów odpowiedziało mu milczenie. Szarpnął klamkę. Zamknięte. Zapukał do drugich i nie czekając na efekt otworzył. Pokój był przestronny, widny i przesycony niezbyt przyjemną wonią, charakterystyczną dla głębokich, suchych piwnic, podziemnych korytarzy i suteren. Przy dwóch złączonych dłuższymi bokami, ciężkich biurkach siedziały trzy tęgie kobiety wypełniające jakieś formularze na przemian z szydełkowaniem. Wszystkie ubrane były podobnie. Grube, watowane, sięgające kolan płaszcze, wysoko podciągnięte, wełniane podkolanówki i ciężkie, sięgające kostek kamasze. Ich stroje różniły się tylko nakryciami głów. Dwie miały czarne beretki zakończone po środku krótką antenką (Zbigniew zwykł nazywać takie elementy „pindelkami”), trzecia nosiła czapkę z długim daszkiem i opadającymi na boki nausznikami wyposażonymi w zatrzaskowe guziki, które można było złączyć nad głową.
- Przepraszam – powiedział. – Szukam pani doktor Odważnik.
Kobiety puściły pytanie mimo uszu, do czego Kończyna zaczął się już po woli przyzwyczajać. Pomyślał przez chwilę, że fascynujące jest to, jak szybko oczekiwania i postawy ludzkie potrafią się zmienić. Przecież po zadanym pytaniu należy spodziewać się odpowiedzi, a on tym czasem po kilkugodzinnym pobycie w Instytucie wcale tego nie oczekiwał.
- Szukam doktor Odważnik – powtórzył zniecierpliwiony.
- Nie jesteśmy głuche – odparła przysadzista, może pięćdziesięcioletnia, mocno siwiejąca szatynka. – Ani głupie.
- Wcale tak nie twierdzę.
- Więc o co panu chodzi?
- Mówiłem już. Szukam pani doktor Odważnik. Zdaje się, że widziałem, jak wchodzi do tego pokoju.
- No to widzi pan, że się, jak pan to sam doskonale ujął, panu zdawało. Widzi pan tu kogoś takiego? Czy my wyglądamy jak odważniki?
Kobiety zachichotały. Witold nie miał ochoty na dalszą rozmowę. Nie była przyjemna, a poza tym czas go naglił. Mógł co najwyżej przyznać im rację, bo określenie „odważnik” do nich właśnie pasowało jak ulał. I to nie byle jaki odważnik. Każdy z nich, by w pełni oddać walory osoby, którą miałby symbolizować, musiałby ważyć co najmniej osiemdziesiąt kilogramów.
- Wypadły jej papierosy – rzekł. – Chciałem oddać. Może zostawię u pań?
- A po jaką cholerę? – syknęła hardo rumiana, pucałowata kobieta w czapce z nausznikami nie odrywając nawet wzroku od robótki ręcznej. – Mamy swoje, lepsze - dodała.
- Ale w sensie, że dla niej zostawię – powiedział szybko. – Jak się pojawi, to pani tylko odda.
Kobieta popatrzyła na mężczyznę z niesmakiem.
- My nie znamy żadnej Odważnik – powiedziały chórem.
- Jak to? Przed chwilą u niej byłem. Na tym samym piętrze…
- Pan posłucha – przerwała ta w czapce z daszkiem. – To jest Instytut. I N S T Y T U T. Dziesięć pięter, osiem skrzydeł. Do tego dochodzą pracownicy kontraktowi, konsultanci, zastępstwa, wizytacje, nie wspominając o praktykantach, stażystach i reszcie personelu pomocniczego. Z nazwiska nie znamy tu nawet jednej dziesiątej.
Kończyna chciał coś jeszcze powiedzieć, ale uznał, że nie ma sensu. Kobieta miała rację. Poza tym sam problem był tak błahy, że szkoda było zachodu.
Zamykając energicznie drzwi mruknął:
- Głupie cipy.
I ruszył w kierunku windy. Gdy czekał na kabinę drzwi pokoju, który przed chwilą odwiedził otworzyły się i na korytarz wychyliła się przyozdobiona skrzydlatą czapką głowa.
- Sam jesteś chuj! – krzyknęła kobieta.
Zanim zdążył zareagować rozsunęły się skrzydła windy. Wszedł i zjechał w dół. Magazyn był na poziomie minus jeden. Szerokim korytarzem sunęły wózki i nosze wyładowane przeróżnym asortymentem. Zapytał kogoś o pana Henia i od razu został skierowany w odpowiednim kierunku, o czym przekonał się, gdy na tabliczce przy wskazanym pokoju dostrzegł napis „pan Henio”. Nie pukając wszedł. Pomieszczenie było bardzo przestronne, bardziej długie niż szerokie, słabo oświetlone. Ciągnące się w głąb, zastawione pudłami i workami regały z pułkami, niknęły w mroku przepastnej sali. Przed wypchanymi szpitalnymi akcesoriami rzędami mebli stało szerokie biurko, na którego blacie leżał rozłożony zeszyt formatu A4, obok stał kubek z długopisami, flamastrami i ołówkami, kalendarz na stojaku, budzik i niewielkie, szumiące rozstrojem radio. Pana Henia nie było. W ogóle nikogo nie było.
- Halo! – krzyknął. – Dzień dobry! Panie Heniu!
Czekał chwilę. Już miał wejść pomiędzy pułki, gdy spomiędzy nich wychynęła rozebrana od pasa wgórę niewielka sylwetka. Bliski emerytalnego wieku mężczyzna był średniego wzrostu, proporcjonalnej budowy ciała, lekko łysiejący, z opadającymi na twarz kosmykami siwych włosów.
- Pan do mnie? – zapytał spoglądając znad zsuniętych na nos okularów.
- Ja do pana Henia.
- Ja jestem pan Henio.
- To świetnie. Przysłał mnie doktor Rów.
Kończyna wyciągnął ku mężczyźnie kartonik.
- Od doktora? – rzekł podejrzliwie magazynier. – A doktor Odważnik?
- No też. Oboje mnie przysłali.
Pan Henio zacisnął usta.
- Matko kochana. Nie mógł pan przyjść wcześniej?
- Przepraszam. Ale to nie ode mnie zależne. Kolejka straszna była. Ledwo zdążyłem.
Mężczyzna pokiwał głową.
- Wiem, wiem – powiedział. – To ja przepraszam. Nie powinienem tak na pana naskakiwać. Niech no spojrzę na tę kartkę.
Rzucił okiem na nic nie mówiące Witoldowi symbole i przeklął.
- Coś nie tak?
- To, wie pan, zależy jak na to spojrzeć. Z formalnego punktu widzenia, to wszystko jest w porządku, tyle, że będę musiał znowu aktualizować ewidencję.
Zniknął pomiędzy rzędami półek.
- Proszę niczego nie dotykać – mówił. – Ja mam wszystko ponumerowane i posegregowane. Inaczej bym z tym wszystkim zginął. Każdy tylko przychodzi i albo coś zostawia, albo chce coś zabrać. I wszystkim się spieszy. I jeszcze brak jakiegokolwiek poszanowania. Przychodzi taki gnojek, rzuca zwrot na podłogę i guzik go obchodzi, co z tym dalej. A tu trzeba wszystko zaewidencjonować, pokwitować, skatalogować i czort wie co jeszcze. Żeby nad tym zapanować wszytko musi mieć swoje miejsce. Wystarczy, że coś trafi nie tam gdzie powinno, a już trzeba wszystko przetrząsać od podłogi po sufit. A widzi pan ile tego wszystkiego. Tu pudła małe, tu duże, tam...
Wraz z oddalającym się mężczyzną głos dobiegał coraz słabiej by wreszcie ucichnąć. Po kilku minutach zaczął znów docierać.
- … się już skończyły, bo to była dopiero zawierucha i szaleństwo. Wszyscy na łeb na szyję, a tu na koniec roku trzeba było robić inwentaryzację, remanent, wszystko posprawdzać, zliczyć, posegregować, co do wycofania, a co z końcem terminu przydatności, by wypchnąć na pierwszy rzut. Ale nic tam. Ważne, że jest w ogóle robota i nie trzeba się na stare lata przebranżawiać. Proszę.
Ostatnia uwaga zaniepokoiła Witolda. Magazynier postawił na stoliku średnich rozmiarów cylinder pokryty szronem.
- Co to jest?
- To, po co pan przyszedł.
- Znaczy się?
- Nie wie pan?
- Nie wiem. Inaczej bym nie pytał.
Pan Henio popatrzył na Kończynę z ciekawością.
- Tu jest część pokwitowania – rzekł rozkładając na biurku druk, z którego oderwał dwa odcinki. – Pan kwituje tu, a z tym idzie pan do gabinetu zabiegowego numer siedem. Potem, pan do mnie wraca z tym kwitem podpisanym przez mechanika łbowego, lub głównego głowowego. Niech pan nie pogubi tych pokwitowań, bo potem będą potrzebne, na wypadek jakby pan chciał z powrotem wymienić.
- Co wymienić? – zapytał Witold podpisując formularz.
- No głowę, ma się rozumieć.
- Głowę?
Pan Henio ponownie przyjrzał się stolarzowi.
- Pan to jakiś dziwny jest – zawyrokował. – Taki niezdecydowany. Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale jak pracuję w tym zawodzie kilkadziesiąt lat, to jeszcze nie spotkałem pacjenta, który nie wie gdzie, od kogo i po co przychodzi. Sprawia pan wrażenie wylęknionego, jakby się pan bał, że lada chwila stanie się coś złego.
Słowa pana Henia nie były zbytnio krzepiące, ale w obecnej sytuacji sprawiły, że Kończyna uśmiechnął się promiennie.
- Jestem stolarzem – wypalił radośnie. – Bardzo płochliwym.
Pan Henio przyjrzał mu się uważnie kiwając głową ze zrozumieniem.
- No tak – rzekł. – Ale to tylko częściowo wyjaśnia pańskie zachowanie.
- Ja wiem – odparł Witold. – Po prostu zdziwiło mnie trochę, że przepisano mi nową głowę. Myślałem, że…
Zamilkł zastanawiając się, co też sobie myślał. Chyba sam dobrze nie wiedział.
- Wie pan – powiedział pan Henio. – Chętnie bym z panem dłużej pogaworzył, ale naprawdę jest już późno, a ja mam jeszcze kupę roboty.
- Oczywiście. Przepraszam. Nie chciałem panu robić kłopotu. Po prostu miło się z panem rozmawia. To taka pewnego rodzaju odmiana. Mam za sobą kilka bezproduktywnych dialogów, które nieco mnie do rozmowy zniechęciły. Nic. Dziękuję panu, panie Heniu i do widzenia.
Wyszedł zamykając ciężkie drzwi. Gabinet zabiegowy, do którego skierował go magazynier znajdował się cztery poziomy wyżej w zachodnim skrzydle, czyli w zasadzie po drugiej stronie gmachu Instytutu. Czekała go dosyć długa droga. Z uwagi na to, że większa część budynku była dla niezatrudnionych niedostępna, musiał się poruszać wyznaczonymi trasami, które cięły gmach w pionie i w poziomie, rzadko się krzyżując, co sprawiało, że niekiedy aby dojść do pomieszczenia za ścianą trzeba było obejść niemal połowę budynku.
Kończyna przyspieszył kroku. Chłód uchwytu cylindra, mimo odpowiednich zabezpieczeń, był nieprzyjemny. Winda przyjechała bezdźwięcznie i po chwili podążał już ku górze. Pokonywał dalej kolejne korytarze od czasu do czasu zatrzymując się przy punktach informacyjnych. Po kilkunastu minutach stanął przed drzwiami celu swojej podróży. Gabinet był przestronny. Znajdowało się w nim szereg urządzeń, których przeznaczenia i zastosowania nawet nie podejrzewał. Zanim zdążył dobrze się rozejrzeć cylinder przejął od niego postawny mężczyzna. Z identyfikatora przypiętego do fartucha wynikało, że jest głównym technologiem głowowym i ma na imię Zbigniew. Nazwiska Witold nie zdążył przeczytać.
- Pokwitowanie…– rzucił za oddalającym się młodym mężczyzną. – Pan Henio prosił żebym…
- Dobra, dobra – przerwał wracający Zbigniew. – Niedługo to trzeba będzie otworzyć drugi magazyn dla samych tych pokwitowań.
- Mnie tam nic do tego.
- Dobra, dobra. Pan wejdzie za ten bordowy parawan i rozbierze się od pasa w dół
- W dół?
- W górę. Przepraszam. Dopiero miałem chłopa z piętami. Zaraz wracam – potrząsając cylindrem dodał. – To długo nie powinno przebywać poza chłodnią. Cieszę się, że wreszcie zdecydowali się ruszyć z projektem.
Tym razem zdążył przeczytać. Wywarło. Wszedł za wskazany parawan i zdjął pachnącą żywicą sosny kraciastą, flanelową kurtkę. Z niedopiętej kieszeni wystawała metrówka i ołówek. Upchnął je głębiej i ściągnął podkoszulek. Przyjrzał się swojemu odbiciu w szybie szafki z fiolkami, strzykawkami, bandażami i innymi podobnymi rzeczami. Wyglądał zwyczajnie. Jak każdy nieco więcej niż przeciętny stolarz w nienajlepszej kondycji zdrowotnej. Popatrzył na twarz. Widać było na niej zmęczenie, przybyło trochę bruzd wokół ust, miał podkrążone oczy. Nie była to zdrowa twarz. Włosy miał gęsto poprzeplatane siwizną i przetłuszczone. A jeszcze miesiąc temu miał wygląd amanta filmowego z lat trzydziestych. Taki Errol Flynn stolarki. Może to przez ten delikatny wąsik? A może przez Robin Hooda? Obaj kochali drzewa.
Z błogiej zadumy wyrwał go powracający głowowy.
- Niech pan usiądzie na tym fotelu.
To powiedziawszy wskazał Witoldowi siedzisko przypominające konstrukcją krzesło elektryczne, lub to, przy którego pomocy eliminowano ludzi garotą albo miedzianym wiadrem. Takie przynajmniej było pierwsze skojarzenie jakie nasunęło się pacjentowi. Przyjrzał mu się uważnie. Podobieństwa dotyczyły głównie dolnej części urządzenia, w której umieszczone było miejsce, które powinien zająć pacjent w pozycji siedzącej. Boki i oparcie wyposażone były dodatkowo w metalowe i skórzane obejmy i paski unieruchamiające. Kończyna nieco się zaniepokoił.
- Pan raczy żartować? – zapytał wolno.
- Tak – odparł Wywarło nie przerywając mieszania zawartości fiolek i buteleczek, które uprzednio przyniósł.
Odpowiedź wcale Witolda nie uspokoiła. Usiadł na wskazanym miejscu, ale w każdej chwili gotów był szczupakiem skoczyć w wąskie przejście prowadzące do drzwi i dalej na korytarz. Zastanawiał się często w jaki sposób odbywa się zabieg wymiany uszkodzonej, bądź chorej głowy na nową. Dużo o tym czytał ale nawet przez myśl mu nie przeszło, że jego samego czeka coś podobnego.
Tymczasem Zbigniew umieścił pojemniki z przygotowanymi mieszankami w elektronicznej wirówce i przy pomocy skomplikowanej klawiatury wprowadził odpowiednie parametry programu. Po chwili maszyna zaczęła cicho pomrukiwać, jakby z zadowoleniem.
- Mam pytanie – rzucił nieśmiało Zbigniew.
- Słucham – odparł główny technolog śledząc wzrokiem zmieniające się wskaźniki cyfrowe i migające różnymi kolorami wykresy.
- Sporo czytałem o takich zabiegach i ciekawi mnie sfera anestezjologiczna.
- Tak?
- W kilku artykułach była wzmianka, że pacjent jest gotów do normalnego funkcjonowania bezpośrednio po zabiegu.
- W rzeczy samej.
Kończyna popatrzył na głowowego z niedowierzaniem.
- Jak to możliwe? Ile trwa zabieg?
- Kilka minut. Góra kilkanaście.
- A powrót do świadomości po narkozie?
- Po jakiej znowu narkozie?
Kończyna ponownie przyjrzał się Zbigniewowi. Z trudem przełknął zbierającą się w ustach ślinę.
- Nie chce pan chyba powiedzieć, że zabieg jest przeprowadzany bez narkozy?
- Na pewno nie przy pomocy takiej, o jakiej pan myśli – odparł spokojnie technolog.
Witold czekał na dalsze wyjaśnienia, ale Wywarło najwyraźniej uznał, że nie jest to konieczne. Kończyna wstał.
- Chciałbym rozmawiać z doktorem… – powiedział.
- Z jakim znowu doktorem? Przecież przyniósł pan skierowanie na zabieg podpisane przez doktora… – zerknął na formularz. – O właśnie. Mateusz Rów. Któżby inny – dodał jakby sam do siebie.
- Co to ma dorzeczy? – nie ustępował pacjent kierując się do drzwi.
- A to – odparł głowowy wprowadzając do programu kolejne polecenie – że aby takie skierowanie dostać, musiał pan odbyć szereg badań i być poddanym fachowej konsultacji medycznej. Po co panu jeszcze jedna?
- Ale…
- Spokojnie – powiedział Wywarło odwracając się ku pacjentowi. – Pan siada. Przy zabiegu jest stosowany nowatorski sposób miejscowego znieczulenia. Oczywiście w momencie samej wymiany nie będzie pan przytomny. Ale trwa to tylko chwilę, coś jakby złapał pan dwuminutową drzemkę. Potem się pan ocknie i po sprawie.
- To bezbolesne?
- Zupełnie.
- To po jaką cholerę te pasy i obejmy?
- Ach to pana niepokoi…
- A żeby pan wiedział.
Zbigniew przesunął kolejno trzy pokrętła na pulpicie.
- Jeszcze tylko kilka minut i będzie gotowe – powiedział wyjmując z kolorowej reklamówki zawiniątko, z którego wydobył kanapkę.
- Co z tymi pasami? – domagał się Kończyna.
Po gabinecie rozniósł się zapach swojskiej, czosnkowej kiełbasy.
- Te zabezpieczenia służą do przytrzymania pacjenta. Żeby się nie rzucał
Kończyna otworzył usta w niemym przerażeniu.
- To jest oryginalne krzesło elektryczne, na którym dokonano ostatniej, historycznej już egzekucji. Tak, tak. Na nim właśnie skonał Cwany Mietek Ropucha. Żywota dokonał też Sprytny Ździch z Kopalni, Zezowata Danka Druciara i wielu innych. To eksponat. Chluba tego gabinetu i całego szpitala.
- Eksponat?
- A co innego? Nie sądził pan chyba, że użyjemy go w pana przypadku?
Widząc niezdecydowanie pacjenta dodał:
- Urządzenie przy pomocy którego dokonuje się niezwykle skomplikowanego zabiegu wymiany głowy ma z tym niewiele wspólnego. To pana dziwi?
- Czy ja wiem – odparł niepewnie Kończyna. – Jestem chyba przez to wszystko odrobinę zdezorientowany. Przez ból, przez miesięczne badania, przez kilkugodzinne oczekiwanie w kolejce, przez rozmowy z wyjątkowo niemiłymi osobami. Nie za dobry mam dziś dzień.
Wywarło przełknął spory kawałek bułki.
- Niedługo pan o tym zapomni i poczuje się jak nowonarodzony. Jak do tej pory nie było ani jednego przypadku niezadowolenia pacjenta po przeprowadzonym zabiegu. Ma pan moje słowo.
Odwrócił się do monitorów.
- No – rzekł klepiąc się w kolana. – Gotowe.
Wyrzucił papier po kanapce, zdjął gumowe rękawiczki i sięgnął po nową parę. Przywdział kombinezon przypominający strój astronauty, z tym że nie założył na głowę nic, poza dziwaczną maską ochronną na twarz. Przypominała nieco ochraniacz hokeisty skrzyżowany z narciarskimi goglami. Otworzył niewielkie drzwiczki i wydobył fiolki z odwirowanymi miksturami.
- Pan idzie za mną.
Przeszli do sąsiedniego, równie obszernego, pachnącego sterylną czystością, czyli niczym, pomieszczenia spowitego w delikatnym półmroku. W jego centrum umieszczona była przypominająca jajo komora. Wywarło przysunął twarz do emanującego czerwoną poświatą czujnika. W poprzek maski chroniącej oczy przebiegło kilka migoczących pasków, coś zgrzytnęło i wyświetlacz zmienił barwę na niebieski. W tym momencie wolno i bezdźwięcznie otworzyła się w ścianie niewidoczna wcześniej płytka, z której wnętrza wysunęła się kolejna klawiatura, długa, wąska, matowoszara. Po chwili przekręciła się o dziewięćdziesiąt stopni i dopasowała wysokością zawieszenia do sylwetki operatora. Wywarło ponownie wystukał klawiszami ciąg znaków. Im dłużej pisał tym bardziej zmieniał się wygląd sali. W ścianach otwierały się kolejne szczeliny, zupełnie jakby ktoś je wyczarowywał, a z nich wysuwały się różnych kształtów i rozmiarów płytki i dźwignie. W sali wyraźnie pojaśniało, choć nie było widać źródeł światła, otworzyła się również pokrywa komory ukazując ciemne, nieprzeniknione wnętrze. Kończyna po raz kolejny tego dnia poczuł się jak ktoś zupełnie nie pasujący do otaczającej go rzeczywistości. Spojrzał na swoje wykonane z ciemnobrązowej skóry kamasze, mocno już sfatygowane, płócienne, popielate spodnie z wielkimi, bocznymi kieszeniami niezwykle przydatnymi przy robocie, a teraz zupełnie bezużytecznymi, obwisłymi i sflaczałymi. Brzuch miał zapadnięty, po bokach zarysowywały się żebra. Wyjątkowo nasilony ból głowy powodował, że nie był w stanie dłużej patrzeć w dół. Otaczała go nierealna rzeczywistość. Przeniósł wzrok na jajowatą kapsułę. Wewnątrz emanowała pulsująca, wpadająca w fiolet poświata. W pomieszczeniu rozległo się ciche, jednolite buczenie o bardzo niskiej tonacji. Kończyna nie był pewien, czy dochodzi z zewnątrz, czy umiejscowione jest wyłącznie w jego głowie.
- W porządku – odezwał się Wywarło głosem lekko zniekształconym i stłumionym maską. – Może pan zająć miejsce.
Widząc niezdecydowanie Witolda podszedł wolnym, kołyszącym krokiem i położył mu na ramieniu gumową dłoń.
- Spokojnie – powiedział. – To zabieg skomplikowany, ale dzięki tym urządzeniom zupełnie niegroźny, szybki i bezbolesny. Dałem przecież słowo.
Kończyna wcale nie był przekonany i dalej tkwił nieporuszony wpatrując się w fioletowe światło.
- Proszę – ponownie odezwał się głowowy. – To pomoże.
Rozprostował przed Witoldem dłoń w centrum której leżała niewielka, zielono pomarańczowa pastylka.
- Co to jest?
- Ekstrakt z ziaren jałowca z dodatkiem stężonego jadu mściucha. Plus, oczywiście, nasycone kwasem mrówkowym suszone borsucze jądra – wyjaśnił rzeczowo.
- Co?
- Żartowałem. To zwykła uspokajająca mieszanka ziołowa. Śmiało.
Kończyna wsunął do ust podane lekarstwo. Odprężył się. W końcu był przecież w Instytucie. Przyszedł tu dobrowolnie, został zbadany, zdiagnozowany i teraz musi tylko po męsku przejść zabieg. Nie ma co grymasić, kaprysić i wydziwiać, jak rozpieszczony dzieciak. Skinął głową i raźno ruszył w kierunku kapsuły.
- Mam wejść do środka?
- I wygodnie usiąść. Za chwilę będzie po wszystkim.
Witold zastosował się do wskazówek. Wewnątrz komory było chłodno, ale lekko podgrzewane było siedzenie, które zajął. Wieko zamknęło się wolno. Coś syknęło i Kończyna poczuł nagłe, a przy tym zupełnie bezbolesne ukłucie, tuż nad kością ogonową. Chwilę później jego ciało ogarnął bezwład, jakby otaczała go nicość. Szeroko otwarte oczy nie potrafiły dostarczyć mózgowi informacji, czy otacza go ciemność, jasność, czy coś jeszcze innego. Pomyślał, że nie jest w ogóle w stanie przypomnieć sobie różnic pomiędzy jednym, a drugim. Wolno, bezwiednie i bezwolnie odpływał.
Wywarło odczekał regulaminową minutę i pociągnął za zakończoną srebrną gałką dźwignię. Kapsuła sapnęła i górna część jej wieka ponownie powędrowała w górę. Chwilę później z wnętrza wysunęła się głowa Kończyny. Wokół szyi szczelnie owinęła się mocująco unieruchamiająco zabezpieczająca półprzezroczysta błona izolacyjna. Wewnątrz drgających ścianek, sprawiających wrażenie niezwykle delikatnych, widać było plątaninę cienkich żyłek, które nabierały coraz bardziej intensywnej jasnozielonej barwy. Zbigniew poklepał spokojną, nieruchomą twarz. Uszczypnął, pociągnął za włosy, wreszcie solidnie spoliczkował. Pacjent zupełnie nie reagował na jakiekolwiek zewnętrzne bodźce. Głowowy wrócił do pulpitu i nacisnął przycisk uruchomiający kolejną procedurę. Po chwili rozsunęły się umieszczone w tylnej ścianie sali drzwi i do środka wsunęła się wąska platforma stanowiąca coś w rodzaju pomostu pomiędzy kapsułą, a tajemniczym, ciemnym wnętrzem, z którego wychynęła. Gdy z ledwo słyszalnym szumem dotarła do potylicy pacjenta, jej krańce zaczęły się wydłużać owijając jego szyję cienkimi, metalicznymi szczypcami i zaciskając się tuż nad podrygującą błoną. Jednocześnie z wnętrza ściany wysunął się niewielki połyskujący sześcian i bezdźwięcznie popłynął po platformie prosto ku głowie, nieruchomiejąc kilka centymetrów za nią.
Gdy tylko na ekranie rozbłysła kolejna wiadomość informująca o pomyślnym zakończeniu następnego etapu zabiegu, Wywarło ruchem jednostajnie ustajnym czterokrotnie zakręcił korbową dźwignią. Wieko sześcianu uniosło się wraz z przednią ścianą. Wewnątrz ukazała się głowa, która wyjechała kilkadziesiąt centymetrów w górę, podtrzymywana miniaturowym mechanizmem windy. W tym momencie owijające szyję Kończyny kleszcze zacisnęły się z trzaskiem i głowa stolarza oddzieliła się od ciała. Niemal natychmiast została wycofana w głąb sześcianu, a na jej miejsce przy pomocy metalicznych ramion, których kształt przybrały boczne ścianki, została umieszczona nowa. Pacjent niemal natychmiast zniknął wewnątrz kapsuły. Równie szybko boki sześcianu zamknęły się wokół odjętej głowy i odtransportowały ją wzdłuż platformy, która wraz z nią bez śladu zniknęła w ścianie. Gdy przy pomocy Zbigniewa opadła w dół kolejna dźwignia, wolno uniosła się pokrywa kapsuły, z której po chwili raźnym krokiem wyszedł Kończyna z zupełnie nową głową. Ze stojaka, który w międzyczasie wyjechał spod podłogi Wywarło zdjął pojemnik z kilkudziesięciocentymetrowym gumowym wężem.
- Jak samopoczucie?
- Doskonałe – odparł z uśmiechem Witold.
- Proszę tu stanąć – technolog wskazał świetlisty krąg. – Jeszcze tylko błyskawiczna kwarantanna i dezynfekcja odkażająca. To zabieg prewencyjny, ma się rozumieć. Tak naprawdę jest pan gotów do opuszczenia szpitala. To procedura wymuszona przez Zarząd, a raczej jego część, która usiłowała nie dopuścić do wprowadzenia w życie tej terapii.
Kończyna parsknął, dając tym samym do zrozumienia, że zupełnie nie popiera obaw Zarządu. Posłusznie stanął w miejscu wskazanym przez Zbigniewa, który szybko spryskał go bezwonnym gazowym roztworem dezynfekującym.
- Gotowe – powiedział. – Może pan iść. Ja muszę jeszcze posprzątać. I proszę nie zapomnieć o tym pokwitowaniu.
Ubrawszy się Kończyna opuścił gabinet i ruszył krótkim korytarzem ku windzie. Czuł się wyśmienicie. Po bólu głowy nie pozostał nawet ślad. Na szyi nie miał żadnych blizn, włosy mu pociemniały, skóra się wygładziła, zniknęły worki pod oczami. Jakby ubyło mu kilkanaście lat. Wreszcie wróciła mu od dawna nie odczuwana energia i chęć do życia. I był przeraźliwie głodny. Wreszcie! Odkąd zaczął doskwierać mu ból nie miał apetytu, przez co brakowało mu energii do pracy, do życia. Po kilku minutach był już na poziomie minus jeden. Szarpnął klamkę drzwi z tabliczką „Pan Henio” ale było zamknięte. Przypomniał sobie, że magazynier skończył już pracę. Wsunął pokwitowanie przez szparę nad podłogą i wrócił do windy. Nie minął kwadrans, gdy był już na zewnątrz Instytutu. Rano przyszedł pieszo, bo ból głowy nie pozwalał mu na podróżowanie przy pomocy jakichkolwiek środków transportu. Teraz było inaczej. Złapał taksówkę i po kolejnych kilkunastu minutach wmaszerował do spożywczego, w sąsiedztwie którego znajdował się blok z jego mieszkaniem. Sklepowi daleko było do miana hipermarketu, czy choćby supersamu ale był również dużo większy, niż zwykły osiedlowy warzywniak. Można było w nim kupić praktycznie wszystko z zakresu produktów spożywczych, a także podstawowe rzeczy z chemii gospodarczej, higieny i drobiazgów AGD. No i oczywiście monopol. To był główny cel Kończyny. Przez ostatni miesiąc nie wypił nawet piwa. Gdy tylko zadzierał głowę niemal natychmiast wymiotował. W dół również patrzeć nie mógł. Chodził sztywno i nie wykonywał gwałtownych ruchów. Teraz jakby zapomniał o wszystkich dolegliwościach, które mieniły mu się jak wspomnienie odległych, koszmarnych snów lub bardziej nawet, jak wrażenia po obejrzeniu niesmacznego filmu. Przed oczami przelatywały mu kolejne, coraz bardziej fantastyczne obrazy, o których niemal natychmiast zapominał nie skupiając na nich większej uwagi. Miał wrażenie, jakby pływał, unosił się na powierzchni oceanu delikatnie falującego i muskającego mu twarz kosmykami ciepłych, słonecznych promieni. Przymrużone oczy oglądały już tylko wyłącznie miłe i przyjemne obrazy. Błogi uśmiech wykwitł na twarzy o nieskazitelnie czystej cerze. Wolno ogarniała go coraz większa beztroska, niewiarygodnie kojąca szczęśliwość, której pozwolił się unieść z umysłem wolnym od najmniejszych trosk.
*
Przez ostatnią godzinę kolejka nie posunęła się nawet o jedno krzesło. Czuł, że jeśli potrwa to jeszcze bodaj pięć minut, to ktoś tu porządnie ucierpi. Nie po to przez długie lata płacił składki ubezpieczenia zdrowotnego, by teraz, gdy chyba po raz pierwszy odkąd podjął pracę potrzebował pomocy medycznej, czekać godzinami w kolejkach. A tak żarliwie obiecywano mu, że Instytut to zupełnie co innego niż zwykła przychodnia. Wysoki standard, wykwalifikowany personel medyczny, najwyższej klasy technologia, supernowoczesna aparatura i stek podobnych bzdur nie mających nic wspólnego z rzeczywistością.
Marian Krtań nie należał do najcierpliwszych, przez co raz już został wyprowadzony przez ochronę z zakładowego laboratorium, dostał też naganę z wpisem do akt za rzekomo skandaliczne zachowanie w aptece. W dodatku w kieszeni miał awizo. Listonoszowi, który dostarczył mu wezwanie na kolegium oświadczył, że nie jest wcale osobą, na którą zaadresowana jest przesyłka, wobec czego list na powrót trafił do torby, a w skrzynce znalazło się tylko zawiadomienie. A wszystko o to, że zdzielił kielnią prze łeb jednego stolarza, który zaplątał się przypadkiem na budowę. Zresztą nie najważniejsze było to, że od jakiegoś czasu odczuwał przeszywający ból w głowie, a to, że dopuszczał do takich, kompromitujących go sytuacji. Przecież każdy szanujący się murarz na jego miejscu załatwiłby takie sprawy w kilka sekund nie przerywając nawet roboty. A on co? Tracił czas na martwienie się, że ktoś za chwilę ucierpi. A jakie to ma znaczenie? Dał się wyprowadzić z laboratorium, potem ta podważająca jego autorytet, żenująca sytuacja w aptece, a na koniec zupełnie kompromitująca go sprawa ze stolarzem. Powinien ukatrupić go bez mrugnięcia, a on tylko obił mu łeb kielnią za co będą teraz ciągać go po sądach.
Z rozmyśleń wyrwała go asystentka, która oznajmiła, że doktor nie będzie już dziś przyjmował. Zanim zdążył na nią naskoczyć, zrobiły to trzy podstarzałe kobiety, wielce posturne.
- Jak to nie przyjmuje? – szczeknęła jedna. – Pani, my tu już trzecią godzinę czekamy. Już prawie cały sweter synowi zrobiłam – dodała wywijając wełnianą robótką.
- Momencik. Nie pozwalają mi państwo skoczyć – tłumaczyła dziewczyna. – Doktor Rów został wezwany do niezwykle poważnego wypadku…
- A co? – odezwała się druga z kobiet. – Nasze sprawy to niby są nieważne? Co to, jesteśmy jacyś gorsi?
- Właśnie, właśnie – zawtórowały pozostałe.
Krtań przymknął oczy i zacisnął usta. Co się z nim dzieje? Przecież powinien już dawno poszatkować je wszystkie kielnią, albo wyrzucić przez okno na zbity pysk.
- Proszę się uspokoić – mówiła asystentka. – Przyjmie państwa doktor Malinowski. To po drugiej stronie korytarza. Zgodził się przyjechać natychmiast, choć siadał właśnie do obiadu. Nie ma dziś dyżuru, więc i nie ma jego pacjentów. Będą państwo jedyni i wszystko pójdzie szybciutko. To wybitny specjalista o wyjątkowych osiągnięciach naukowych. Nie mogliście państwo trafić lepiej. Proszę jedynie o jeszcze odrobiną cierpliwości.
Kobiety zamilkły. Marian nadal nie otwierał oczu. Nie miał już ochoty na dalsze oczekiwanie, bez względu na to, ile będzie ono trwało. Właśnie przyszła mu do głowy ponura myśl. SS… Jak to możliwe? Przecież był już doświadczonym i w pełni ukształtowanym murarzem o najczystszych i najzdrowszych, zgodnych z wszelkimi standardami poglądach. Nienawidził cierpiących na SS, którzy przez swoją naganną postawę każdorazowo podważali dobre imię cechu murarskiego. Kto to widział, żeby stolarza mógł zignorować normalny murarz, nie mówiąc już o jakimkolwiek zainteresowaniu stolarką? Każdy powinien bezzwłocznie zatłuc bydlaka na śmierć. Oczywiście wyjątek stanowili nieliczni mistrzowie murarstwa, którzy w obliczu zachwiania terminu realizacji wykonania danej pracy, potrafili być chłodni na umizgi stolarzy i mogli ich ignorować skupiając się wyłącznie na obowiązkach. Najwybitniejsi potrafili także wykonać niektóre prace stolarskie, oczywiście nie tracąc przy tym nawet odrobiny murarskości. No ale to był elita i Marian nie śmiał wręcz myśleć, że kiedykolwiek mógłby dostąpić zaszczytu zasilenia szeregów mistrzów murarstwa. Musiał przepracować jeszcze przynajmniej czterdzieści lat w ekstremalnych warunkach, odbyć liczne szkolenia hartujące psychikę i, przede wszystkim, mieć ku temu wrodzone predyspozycje. W przeciwnym razie żadne nauki nie mogą odnieść oczekiwanego skutku. A on raczej takich predyspozycji nie miał. Nie wyobrażał sobie sytuacji, że widząc ponętnego stolarza mógłby skupić się na pracy. Niestety. Nie było mu to dane. Już bardziej prawdopodobne było to, że gdzieś złapał syndrom stolarski. Tylko jak to możliwe? Wiedział ze szkoły, że nie jest to zaraźliwe i trzeba mieć ku temu również specjalne uwarunkowania genetyczne, czy też społeczno kulturowe. Przynajmniej takie obowiązywały powszechnie przyjęte w środowisku teorie. Czy możliwe, że staje się jednym z tych zwyrodnialców? W prymitywniejszych czasach może by się tak bardzo nie przejmował, ale teraz? Przy obecnej technice nikt nie potrzebował już napiętnowanych. Stolarze nie stanowili większego zagrożenia i niemal wszystkie budowy były doskonale zabezpieczone przed ich działalnością. Poza tym, oni sami woleli omijać je szerokim łukiem i trzymali się z daleka. Taki stan był jednakże nienaturalny i w efekcie owocował koniecznością zaspokajania wrodzonych potrzeb murarskich w inny sposób. Na tym cierpieli z kolei przedstawiciele cechów innych rzemiosł dotychczas przez murarzy tolerowanych lub ignorowanych. Tak więc pod kielnię szli między innymi mleczarze, szewcy, rzeźnicy, malarze, nie wspominając już o krawcach, za którymi murarze również nigdy specjalnie nie przepadali.
Jakby nie patrzeć, wykluczywszy opcję mistrzowską, postawa Mariana zdradzała cechy dla normalnego murarza niewłaściwe. Z tego też powodu postanowił udać się do lekarza. Jednakże gdy zaświtała mu w głowie czarna myśl, iż może cierpieć na syndrom, tak dalece takiej możliwości się wystraszył (kolejna cecha zupełnie obca murarzom!), że postanowił z wizyty zrezygnować i szukać przyczyn na własną rękę. W ten sposób trafił do Instytutu, którego pracownicy osiągali niesamowite wyniki w dziedzinie medycyny transplantologicznej, dzięki której pacjenci mogli liczyć na wymianę szwankujących organów i rychły powrót na łono społeczeństwa. Tak przynajmniej wynikało z licznych publikacji w prasie, programów telewizyjnych oraz, przede wszystkim, zapewnień lekarzy, którzy coraz częściej rozkładali ręce nad jego przypadkiem. Teraz jednakże nie był już taki pewien słuszności dokonanego przez siebie wyboru. Z każdą chwilą wyczekiwania ogarniały go coraz większe wątpliwości. Zaczął się pocić ze zdenerwowania, co również nie powinno mu się zdarzyć gdyby był w normalnej kondycji. Ta świadomość z kolei potęgowała dodatkowo jego zdenerwowanie i poczucie bezradności.
Gdy tylko asystentka zniknęła za drzwiami, zerwał się z krzesła i nie czekając na dalszy rozwój wydarzeń, energicznie ruszył ku wyjściu.
*
Wywarło wyłączył aparaturę, zakodował wejście i zrzucił kombinezon. Miał już wychodzić z gabinetu, gdy rozdzwonił sie telefon. Z irytacją podniósł słuchawkę.
- Gabinet zabiegowy nr siedem – wyrecytował. – Główny …
- Mówi Rów – usłyszał znajomy, zasapany głos. – Robiłeś już dziś naszą głowę?
- Przed chwilą skończyłem. Doprawdy nie sądziłem, że tego doczekam.
- A pacjent?
- Wyszedł kwadrans temu – spojrzał na zegarek – Nawet pół godziny.
- Jasna cholera.
- Coś nie tak? Wszystko poszło bez problemu.
- Dupa, tam. Szybko do mnie.
- Ale…
Rów odłożył słuchawkę. Oczy szczypały go od dymu, którym Natalia bezceremonialnie dmuchała mu w twarz. Zresztą gdzie by nie dmuchała, przy tej ilości wypalonego tytoniu nie robiło to większej różnicy.
- Włącz dmuchawkę – zaskrzeczała kobieta.
- Wiesz, że nie mogę – burknął lekarz. – Źle działa na moje zatoki.
- To nie pieprz.
- Przecież nic nie mówię.
Z pamięci wykręcił numer awaryjny.
- Mówi Rów – powiedział.
Odczekał chwilę, aż po drugiej stronie usłyszał pożądany głos.
– Pani porucznik – powiedział podekscytowanym głosem. – Projekt „G”. Zaczęło się. Będę potrzebował dwóch specjalistycznych karetek. Jedna z załogą, w drugiej tylko kierowca. Powiedzmy za kwadrans.
Odłożył słuchawkę. Po chwili do gabinetu wszedł Wywarło
- O co chodzi? – zapytał.
- Siadaj.
Usiadł.
- Ten Kończyna. Pomyliliśmy numery zleceń…
- Ty pomyliłeś – wtrąciła kobieta.
- Mogłaś poprawić.
- Znaczy się co? – wtrącił Zbigniew. – Że nie projekt? Nie gotowy? I jaki Kończyna? Ten, któremu robiłem głowę nazywał się inaczej. Krtań. Marian Krtań.
Natalia plunęła niedopałkiem.
- Gówno. Z projektem wszystko w porządku – odparła. – Tyle, że pacjent nie taki, jak być powinien.
- O rzesz … – westchnął głowowy siadając na koszu na śmieci. – I co teraz? Przecież on… Miał skierowanie. TO skierowanie.
- Skierowanie było dobre, ale pomyliliśmy pacjentów – Rów ukrył twarz w dłoniach. – Trzeba go było wylegitymować. Czy to nie są standardowe procedury? Upewnienie się, że pacjent wymieniony na skierowaniu to faktycznie ten, który go okazuje?
- Co to za pierdoły mi wciskasz? – zaczerwienił się Wywarło. – Jakie standardowe procedury? Czy tu obowiązują w ogóle jakiekolwiek?
- Zamknijcie się – przerwała Natalia. – Nie ma na to czasu. Dzwoń, Mateuszek, do tej zdziry.
- Przecież już to zrobiłem – mruknął Rów. – Może jeszcze zdążymy. Zresztą. Nie ma co gdybać. Zbierajcie się. Pogadamy po drodze.
Mimo dosyć późnej godziny służbowy parking przed szpitalem był zatłoczony. Karetki czekały w gotowości nieopodal wyjścia awaryjnego. Bezzwłocznie zajęli miejsca w jednej z nich i ruszyli we wskazanym przez naukowca kierunku.
- Ile mamy czasu? – zapytał technolog.
- Trudno powiedzieć – odparł Rów.
- Pewnie w ogóle nie mamy – dodała Natalia. – Jak przeszedł adaptację?
- Bez zakłóceń – powiedział Wywarło. – Rzekłbym, że wzorowo.
- Jasna cholera – zaklął lekarz nerwowo na przemian czochrając brodę i łapiąc wyimaginowane przedmioty.
- Spokojnie, bez paniki – skrzeknęła kobieta. – Najpierw oceńmy sytuację. Później będziemy się martwić.
- O, tak – parsknął Rów. – Krzepiące, jak cholera.
W drugiej mknącej na sygnale furgonetce siedziało pięciu mężczyzn wyposażonych w specjalistyczny sprzęt. Dowodziła nimi krępa, raczej topornej budowy kobieta. Miała krótko, po żołniersku obcięte płowe włosy, wąską, końską, mocno spłaszczoną twarz, mały perkaty nos i niezwykle cienkie usta. Jednak cechą najbardziej uwagę przyciągającą były oczy, bardzo duże i niemal idealnie okrągłe, przy tym okrutnie wyłupiaste, co było efektem przebytego w dzieciństwie zapalenia opon mózgowych. W zawodzie, który wybrała owe mankamenty urody okazały się bardzo przydatnymi zaletami, gdyż dzięki wypukłości dużych gałek ocznych, przy jednoczesnym obustronnym bocznym spłaszczeniu głowy znacznie poszerzył się jej kont widzenia, a tym samym zasięg wzroku. Niemniej istotne jest również to, że dzięki intensywnemu i długoletniemu treningowi pod okiem wybitnych specjalistów z dziedziny okulistyki i neurologii, kobieta była w stanie niezależnie poruszać obiema gałkami ocznymi. Jak łoś. Mogła więc jednocześnie śledzić wydarzenia dziejące się wokół niej nawet nie poruszając przy tym głową. Poza tymi umiejętnościami kobieta była również bardzo inteligentna i doskonale znała się zarówno na strategii walk z szeroko pojętym terrorem, jak i rzemiośle wojennym. Była perfekcjonistką w każdym calu. Odkąd uświadomiła sobie mankamenty swej urody, a nastąpiło to stosunkowo wcześnie, bo już w pierwszej klasie szkoły podstawowej, całą energię życiową skupiała na szlifowaniu zawodu, który stał się jej przeznaczeniem. Niebagatelną rolę w jej wyszkoleniu odegrali rodzice, którzy dostrzegając, że jeśli wyszydzanej przez inne dzieci dziewczynce nie zostanie wystarczająco wcześnie zorganizowany indywidualny tok nauczania, to dziecko zagubi się i nabawi kompleksów. Gdy Aurelia miała osiem lat rodzice zdecydowali się oddać ją do ośrodka prowadzonego przez mnichów Zakonu Blinów Mniejszych, którzy zgodzili się zaopiekować dziewczynką i zadbać, by w jednej z pielęgnowanych przez nich specjalizacji osiągnęła perfekcję, dzięki czemu, jej uroda nie będzie stała na przeszkodzie w zrobieniu kariery zawodowej.
Jadąc na akcję kobieta wspomniała teraz tamte dni. Nie przypadkowo zgłosiła swoją drużynę do wykonania misji zlecanych przez Instytut. Dzięki różnym zdobytym w trakcie długoletniej służby kontaktom doskonale wiedziała, czym zajmują się poszczególni naukowcy ośrodka. Znała projekt Natalii Odważnik i sądziła, że kobieta jest jedyną osobą, która może poprowadzić jej terapię tak, aby po wymianie głowy nie utraciła większości swoich umiejętności. Cóż. Wiadomo, że zdolności jakich nabrała dzięki kształtowi głowy i wyłupiastości oczu zostaną w znacznym stopniu ograniczone, niemniej zupełnie nie będzie to przeszkadzało w dalszym prowadzeniu oddziału. Ale za to będzie mogła wreszcie poczuć, że jest kobietą. Ta świadomość możliwości osiągnięcia cielesnego i może również innego wymiaru duchowego spełnienia coraz bardziej mąciła jej myśli. Co prawda mnisi przykładali bardzo dużą wagę do jej ukształtowania psychicznego uwzględniając przy tym jej mankamenty fizyczne, dzięki czemu przez długie lata nie odczuwała żadnych pokus o podłożu erotycznym, ale z wiekiem, po długich latach życia poza murami klasztornego ośrodka natura zaczynała upominać się o swoje. Do tego dochodziły jeszcze traumatyczne wspomnienia z dzieciństwa, a konkretnie jedno. Nie chodziło o żadne wyzwiska i przykre dowcipy, jakie robiły jej dzieci w przedszkolu i później w szkole, choć te z pewnością również nie zostały bez wpływu na jej psychiczne ukształtowanie. Doskonale pamiętała jak jeden wyjątkowo złośliwy chłopiec wsypał jej do tornistra kilka garści owsa i potem cała klasa wołała na nią Karino. Gdy to wspominała, niemal zawsze przełykała ślinę i przymykała oczy, co wcale nie było łatwe i jednocześnie, z uwagi na ograniczony zasięg powiek, dosyć bolesne. Przykre to były wspomnienia. Ale najgorsze było to, jak jednego zimowego wieczora zakradła się do samochodu ojca, który wybierał się na krótką przejażdżkę do lasu po świąteczną choinkę. Jakież było jej zdziwienie, gdy zamiast w świerkowym zagajniku znalazła się w ponurym ogrodzie okalającym posępny kamienny budynek. Skulona za pokrytym śniegiem krzewem jałowca przyglądała się ojcu, który kołatał do wielkich, drewnianych drzwi, w których po chwili otworzyło się niewielkie okienko. Jasne, mdłe światło padło na zatroskaną twarz mężczyzny, w poświacie ujrzała również zakapturzoną głowę mnicha.
- Nazywam się Zuch – powiedział ojciec. – Dzwoniłem wczoraj.
- Tak – odparł ponury głos.
- Chodzi o moją córkę.
- Wiem. Miał ją pan przywieźć.
Ojciec na chwilę zamilkł wpatrując się w niewyraźne rysy twarzy blina.
- Tak. Ale nie powiedziałem jednej ważnej rzeczy. Bałem się, że może usłyszeć. Wolałem poczekać na bardziej sprzyjające okoliczności – dodał spoglądając z nadzieją na mnicha.
- Przykro mi – odparł blin. – Ale nie mogę pana zaprosić do środka. Mamy w tym zakresie bardzo rygorystyczne przepisy. Możemy ewentualnie przełożyć tę rozmowę na jutro i umówić się w jakimś neutralnym miejscu.
- Nie, nie. Zależy mi na czasie. To i tak trwa już zbyt długo. Nie mamy już z żoną sił…
- Słucham zatem.
Mężczyzna przełknął głośno ślinę, westchnął i podjął:
- Moje córka… Ona jest wyjątkowo szpetna – powiedział. – Żona, każdorazowo, gdy kładzie ją spać, musi wypić wcześniej szklankę spirytusu, a i tak potem rzyga. To może wydać się nieludzkie, ale … Ona na prawdę jest bardzo wrażliwą kobietą i…
- I co? – rzucił nieco ostrzej blin. – Cierpi jej poczucie estetyki?
- No nie, ale…
- Ta rozmowa nie ma sensu – uciął mnich. – Jeśli jedyną przeszkodą jest wygląd, to zapewniam, że jest to tylko i wyłącznie państwa problem. Dla nas liczy się wnętrze, sfera duchowa.
- Łatwo panu mówić – odparł ojciec. – Inaczej to wygląda, jeśli przez długie lata czeka pan na potomka, wychowuje go, a potem niczym grom spada koszmarna choroba i robi z niego takie coś…
- A co pan może o tym wiedzieć? – mnich na moment jeszcze bardziej uniósł głos, ale po chwili powrócił do spokojnego tonu. – To, że jestem zamknięty w klasztorze o niczym nie świadczy. Dochodzi pan do równie łatwych, co i błędnych wniosków.
Przez chwilę obaj milczeli.
- Coraz zimniej się robi – powiedział wreszcie blin. – Niech pan jedzie do domu po córkę. Przyjmiemy dziecko bez względu na porę.
Nie czekając na odpowiedź zatrzasnął drzwiczki.
Aurelia zacisnęła usta na wspomnienie tych przeżyć. Nie miała żalu do rodziców. Ludzie nie mają większego wpływu na tego typu reakcje. Ona sama nie potrafiła kiedyś powstrzymać się przed wymiotami na widok ludzi z amputowanymi kończynami i wiedziała, że nie wynika to z obrzydzenia, czy wstrętu do nich. Po prostu tak funkcjonowała jej psychika. Było jej z tego powodu wstyd. Przynajmniej było tak kiedyś. Teraz była w stanie zapanować niemalże nad każdymi emocjami.
Dalsze rozmyślania przerwała jej cisza spowodowana wyłączeniem syren.
- Zaraz będziemy na miejscu – powiedział kierowca.
- Ok. Przygotujcie się chłopcy.
Mężczyźni raz jeszcze dokonali szybkiej kontroli sprzętu i potwierdzili gotowość do akcji. Po kilku minutach byli na miejscu. Szybko opuścili furgonetkę i czekali na dalsze instrukcje. Z zaparkowanego obok samochodu kolejno wyszli również odpowiednio wyposażeni kierowca, głowowy i buchająca dymem kobieta. Rów pozostał wewnątrz przy monitorach, by koordynować akcję. Przy jego tuszy i tak nie byłby przydatny.
- Dobra – powiedziała Natalia. – Zna pani cel misji, pani porucznik. Jakieś dodatkowe pytania?
- Gdybym miała – odparła Aurelia. – To by nas tu nie było.
- Na taką odpowiedź liczyłam. Ruszamy. Piąte piętro.
*
Obudził go delikatny, mechaniczny szum. Ogólnie czuł się dobrze, ale coś wgłębi, coś nieskonkretyzowanego i niezdefiniowanego mówiło mu, że tak do końca nie jest. Miał wrażenie, jakby się właśnie przebudził po bardzo długim odpoczynku, który mimo iż pozbawiony jakichkolwiek, najkrótszych nawet przykrych snów wcale nie dawał odprężenia. Otworzył oczy. Był we własnym łóżku. Spojrzał na zegarek. Szpital opuścił około godzinę temu.
- Co jest, do cholery? – jęknął.
Sprawdził datę. Ten sam dzień. Ponownie odczuwał łomotanie w głowie, tyle, że zupełnie innego rodzaju. Miał wrażenie, jakby wewnątrz czaszki miał rój bardzo ruchliwych maleńkich owadów. Niemal czuł jak tysiące miniaturowych stóp szybciutko przemyka mu po mózgu, co i rusz nawraca, zderza się ze sobą, gwałtownie skręca i ponownie biegnie.
- Jansa cholera – stęknął – Przecież to się tego dziadostawa nie da wytrzymać. Jeszcze dwa dni i…
Narzekania przerwał mu nagły ruch na klatce schodowej. Ktoś biegł po schodach. Kilka osób. Podskoczył do drzwi i wyjrzał przez judasza. Zmrużył oczy, bo ból niemalże odbierał mu zdolność logicznego myślenia. Dźwięk się nasilał. Towarzyszył mu łomot obijających się o barierkę przedmiotów.
- Jeszcze mi tu brakuje remontu – parsknął. – Albo jakichś pijanych gówniarzy. Już ja wam zaraz dam bobu!
Rzucił się do szafki, w której trzymał niezbędne do egzystencji przedmioty i akcesoria. Po chwili był już na klatce, po której jeden za drugim wbiegało na górę sześciu śmiertelnie przerażonych mężczyzn. Od razu ich poznał. Stolarze. W normalnych warunkach krew by się w nim zagotowała. Niestety, a dla stolarzy na szczęście, maszerujące po mózgu owadzie szwadrony stępiły jego instynkt bezwzględnego łowcy i eliminatora. Gdy tylko mężczyźni go dostrzegli znacznie przyspieszyli kroku. Ledwie zdążył ostatniego kopnąć w chude dupsko. Stolarz podskoczył, aż wypadła mu z kieszeni metrówka. Zanim upadła na schody Marian schwycił ją i z pasją złamał o kolano.
- Ha! – krzyknął. – Łby wam rozpieprzę, piździelce!
Rzucił się w pogoń nie będąc jednakże pewnym, czy uda mu się wprowadzić słowa w czyn. Chciałby. Naprawdę bardzo tego pragnął, ale jednocześnie odczuwał jakiś wewnętrzny opór. Mocniej zacisnął palce na rękojeści kielni i dał susa w górę. W tym momencie jakaś potężna siła rzuciła go na ścianę. Oszołomiony, aż przyklęknął rozglądając się czujnie, ale nie dostrzegł nic poza unoszącym się nad podłogą kurzem. Nie marnując czasu na analizy ruszył w ślad za uciekinierami. Podniecenie towarzyszące pościgowi sprawiło, że jedyną myślą była chęć uśmiercania stolarzy, która podsycana wzrostem adrenaliny pozwoliła niemal zupełnie zapomnieć o nękającym go bólu. Zaciskając zęby pokonywał jednym krokiem po trzy stopnie, ale mimo to miał wrażenie, że odgłos kroków coraz bardziej się oddalał. Pomiędzy siódmym, a ósmym piętrem natknął się na leżące ciało. Poważnie ranny, broczący krwią mężczyzna spoglądał na niego półprzytomnym, przepełnionym trwogą wzrokiem. Wyglądał, jakby ktoś, lub coś dosięgło go morderczym, ale na jego szczęście nie do końca precyzyjnym ciosem. Nie miał lewej części twarzy wraz z uchem i policzkiem, które leżały na brudnej podłodze przypominając fragment krwawej maski. Tuż obok spoczywała odcięta poniżej łokcia ręka, którą prawdopodobnie próbował zasłonić się przed ciosem. Z kikuta falami buchała mdła w woni posoka. Krtań zatrzymał się nad rannym z uniesioną kielnią. Ich spojrzenia na chwilę skrzyżowały się splecionymi nitkami krwistej czerwieni panicznej grozy i chęci mordu. Gotowe do zadania śmiertelnego ciosu ramię zadrżało. Marianowi przebiegła przez głowę myśl, że przecież stolarz i tak pewnie się wykrwawi, zanim on dotrze na górę, a tymczasem umykają mu pozostali uciekinierzy. Palnął go więc tylko płaską powierzchnią kielni w głowę od góry, a gdy ten osunął się na podłogę, porządnie kopnął go w chude dupiszcze, odwrócił się i ruszył w górę. Nie zrobił wszakże nawet trzech kroków, gdy powstrzymała go myśl, iż to postawa zupełnie niemurarska. W obliczu bezpośredniej konfrontacji ze stolarzem żaden prawdziwy murarz nie zaprząta sobie głowy teoretyzowaniem, nie kalkuluje, nie analizuje, tylko działa zgodnie z wrodzonym naturalnym dla niego instynktem. Zacisnął usta i odwrócił się ku leżącemu. W tym momencie jego twarzy dosięgła ostra krawędź stolarskiej ekierki, którą leżący zamaszystym, ruchem posłał w jego kierunku. Nawet mimo wspaniałego refleksu Marian nie uniknął ciosu i zbrodniczy oręż rozorał mu skroń.
- O rzesz ty kutasi łbie – ryknął skacząc ku próbującemu wstać stolarzowi. – To ja dla ciebie jak rodzony ojciec, a ty mi tu…
Nie skończył zastępując słowa czynami. Nie żałując sił błyskawicznie trzasnął dwukrotnie wzdłuż i w poprzek samego środka czerepu, tym razem ostrą jak brzytwa krawędzią, w efekcie czego głowa z miękkim, kleistym mlaśnięciem rozłożyła się w przód, w tył i na boki niczym płatki przejrzałego kwiatu. Zanim targane przedśmiertnymi konwulsjami ciało spoczęło w powiększającej się szkarłatno szarej kałuży, Krtań sadził już śladem pozostałych uciekinierów. Na ogół widok konającego stolarza miał na niego ożywczo relaksujący wpływ, jednakże tym razem efekt był zgoła odmienny. Z każdym krokiem Witoldowi powracał chwilowo zapomniany ból. Piętro wyżej dał w końcu upust rosnącej w nim fali mdłości. Ocierając usta rękawem drelichowej koszuli, zacisnął zęby i po kilku chwilach był już na drabince prowadzącej na dach. Skrwawione ciała dwóch stolarzy leżały z rozłupanymi czaszkami. Marian splunął gromadzącą się w ustach plwociną i odwrócił wzrok. Wówczas zobaczył to. Trzech ogarniętych paniką stolarzy jeden za drugim skakali z dachu wprost na bruk. Trzynaście pięter. Bez dwóch zdań był to krok samobójczy. Zanim ostatni z nieszczęśników oderwał się od parapetu jego kark eksplodował i w dół poleciało całkiem bezwładne już ciało.
Krtań przykucnął za kominem wentylacyjnym i ostrożnie lustrował najbliższą okolicę kurczowo ściskając kielnię. Mrużąc oczy próbował zidentyfikować napastnika, sprawcę stolarskiej kaźni. Dotychczas postać poruszała się niezwykle szybko, na pograniczu możliwości dostrzeżenia, ale wobec braku przeciwników sylwetka napastnika zaczęła się materializować. Mariana przenikało uznanie dla efektywności i precyzji, a przede wszystkim szybkości działania zabójcy. Jednocześnie odczuwał też niepokój przed nieznanym mu osobnikiem. Nigdy wcześniej nie spotkał się z kimś podobnie działającym, anonimowym, bezwzględnym i precyzyjnym. Dostrzegał w nim, głównie z uwagi na stosunek do stolarzy, pewne cechy wspólne z cechem murarskim, ale jednocześnie doskonale zdawał sobie sprawę, że nie jest to zwyczajny murarz. Z podziwem obserwował niewyraźną, migoczącą w promieniach zachodzącego słońca postać. Trudno było szczegółowo rozpoznać rysy drgającej niczym fatamorganiczny obraz sylwetki. Krtań dostrzegł, że mężczyzna był bardzo wysoki, mógł mieć około dwóch metrów wzrostu. Ciało miał mocno umięśnione, ale nie był to raczej efekt ćwiczeń kulturystycznych. Zwały tkanki układały się w nieregularny sposób i co chwila przebiegała po nich fala drgań, które powodowały, że układ mięśni ulegał zmianom. Sprawiało to wrażenie, jakby napastnik podlegał jakimś ciągłym mutacjom, w wyniku których jego mięśnie na przemian pęczniały i wiotczały jednocześnie przemieszczając się po potężnym ciele, nie tracąc przy tym sprężystości. Murarz nie widział twarzy stojącego tyłem osobnika. Wpatrywał się w pozbawioną włosów czaszkę, którą pokrywała siatka napęczniałych, ciemnozielonych żył. Tors okryty był strzępami podkoszulka, nogi spodniami będącymi częścią roboczego kombinezonu. Mężczyzna zaciskał pięść na imponujących rozmiarów łomie, który mimo iż u dołu owijał się wokół dłoni, niczym ochraniacz rękojeści szermierczej szabli, to nadal sięgał długością na ponad metr. Druga ręka była nienaturalnie rozrośnięta, zamiast dłoni zakańczała ją nieregularna narośl pokryta zrogowaciałymi guzami i łuskami.
Po chwili stojący na krawędzi dachu osobnik zachwiał się, zatoczył i runął w dół znikając Marianowi z pola widzenia. Zaskoczony murarz wyskoczył zza dającego mu schronienie komina i ostrożnie spojrzał w kierunku oddalonej o blisko pięćdziesiąt metrów ziemi. Na dole, przy zdruzgotanych ciałach zaczęli gromadzić się przechodnie, w oddali usłyszał słabe dźwięki syren. Wydawało mu się również, że dostrzega jakiś ruch pomiędzy wierzchołkami sięgających ósmego piętra słupów telegraficznych, ale zbyt duża odległość i szybko postępująca wieczorna szarówka nie dawały pewności. Odsunął się niezdecydowany i niepewny nie bardzo wiedząc co myśleć o tym, czego przed chwilą był świadkiem. A może mu się tylko zdawało? Może to płatał mu figle mózg, który uwięziony w napierającej nań ze wszystkich stron czaszce, próbował odskoczyć od bolesnej rzeczywistości proponując w zamian pochłaniające myśli fascynujące obrazy i wydarzenia, które pozwalały zapomnieć o dolegliwościach. Co prawda ból w głowie nie ustąpił, ale faktycznie zelżał, pozwalając na w miarę logiczną, spokojną analizę wydarzeń.
Nasilające się wycie zmierzających na miejsce wypadku ambulansów zmusiło go do zmiany kierunku myśli. Policja, przesłuchania świadków, martwe ciało stolarza na klatce schodowej. Z tego ostatniego jakoś by się wytłumaczył, ale pewnie dostałby po premii dezaktywacyjnej, na co jego mocno w ostatnim czasie nadszarpnięty budżet raczej nie pozwalał. Ponadto nie chciał tracić czasu. Podświadomie wyczuwał, że w najbliższej przyszłości, może nawet tej nocy czeka go szereg niespodzianek, na które musi być przygotowany, w związku z czym powinien skoncentrować się na ułożeniu, uspokojeniu i skupieniu myśli. Nagle poczuł na plecach podmuch. Odwrócił się i wówczas jego oczom ukazał się kolejny niecodzienny dla niego widok. Tuż nad dachem unosił się masywny, stalowoczarny helikopter. Praca silnika był praktycznie niesłyszalna. Maszyna wydawała z siebie jedynie cichy pomruk, który Krtań z trudem wychwycił spośród dźwięków zbliżających się syren i szumu hulającego na wysokości wiatru. Śmigła również wirowały bezdźwięcznie. Zanim maszyna opadła, odsunęły się boczne drzwi i o dach zatłukły ciężkie buty uzbrojonych, zamaskowanych ochronnymi kombinezonami żołnierzy, którzy bez słowa otoczyli stojącego niepewnie Mariana, rażąc mu oczy oślepiającym światłem zainstalowanych na karabinach latarek.
*
Kończyna nie mógł wydostać się na zewnątrz. Tkwił w bezustannie intensywniejącym i obezwładniającym, nieznanym mu dotychczas letargu, który coraz bardziej zaborczo sięgał w najgłębsze zakamarki umysłu. Czuł, że dzieje się z nim coś dziwnego, coś od niego zupełnie niezależnego, co pochłania jego dotychczasowe jestestwo zastępując je czymś obcym, niepokojącym i jednocześnie tajemniczo pociągającym. Bronił się, ale z każdą chwilą czuł, że walka skazana jest na niepowodzenie. Co się z nim działo? Po wizycie w szpitalu czuł się doskonale. Planował już, że z samego rana zejdzie do warsztatu i mocno zabierze się do roboty. Niedawno otrzymał transport świeżych sosnowych i dębowych, grubych belek, które miał zamienić na zgrabne, przycięte według pieczołowicie przygotowanego projektu deski. W myślach napawał się już jedynym w swoim rodzaju słodkawym zapachem, jaki powstaje w wyniku kontaktu wirującej piły tarczowej z wysokogatunkowym drewnem, sycił się miękkością drewnianego pyłu, delikatnością najcieńszych płatków trocin, czy łechtającym myśli zapachem stolarskich klejów i lakierów, orzeźwiającą wonią pokostu.
Tak było jeszcze godzinę temu. Obecnie ta iście idylliczna sielanka nie mieniła się już tak różowo. Rozkoszne odczucia zaczęły mieszać się z o wiele mniej przyjemnymi: swądem palonego, cuchnącego śmiercią drewna, odbierającym dech dławiącym odorem barwników i zalatującego kością wikolu. Na szczęście naprzeciw tym wszystkim nieprzyjemnym odczuciom wychodziły inne, o wiele łagodniejsze i przyjemniejsze, docierały do nich, tłamsiły i zastępowały przynosząc odprężenie, obiecując błogostan.
*
- Co to ma być!? – wrzeszczał Rów. – To ma być akcja ratunkowa, a nie jakiś pieprzony paint ball!
- Uspokój się – próbowała przerwać Natalia.
- Co się uspokój!? – nie ustępował naukowiec. – Nie dość, że nie mamy pacjenta, to jeszcze ten przygłup strzela do ludzi, jak na strzelnicy! Jak mamy zachować projekt w tajemnicy? Przecież dobiorą nam się do dupy zanim zdążę wsunąć porannego kotleta!
Spojrzał z wyrzutem na Aurelię, która dotychczas w milczeniu wysłuchiwała jego pretensji.
- Co ma pani do powiedzenia?
- A co chciałby pan wiedzieć? – odparła spokojnie nieco zniekształconym deformacją czaszki głosem.
- Co bym chciał wiedzieć? – parsknął Rów. – Dobre sobie. A na przykład to, odkąd to najbardziej elitarna jednostka w służbach zatrudnia psychopatów, narwańców i innych Charlesów Bronsonów?
- Chyba lekko przesadzasz – ponowiła próbę uspokojenia Odważnik.
- Co przesadzasz? – jeszcze bardziej zacietrzewił się Rów. – Nie widziałaś, że jak tylko wyszliśmy z mieszkania, ten debil zaczął walić we wszystko co się rusza? To ma być, kurwa, profesjonalizm? Ja wam zaraz pokażę, co to jest…
- Zamilcz, flaku, i spójrz na mnie – wycedziła Zuch.
Jak mgnienie skoczyła ku histeryzującemu mężczyźnie zaciskając mocne, niczym ramiona kleszczy palce na tłustej szyi. Rów ucichł purpurowiejąc i wybałuszając oczy.
- Nie oceniaj pracy moich ludzi – intonowała miarowo porucznik. – Nie masz o tym bladego pojęcia.
Palce zaciskały się coraz mocniej aż niemal zupełnie zniknęły w fałdach tłuszczu. Z kącików tłustych ust zaczęły sączyć się strużki śliny.
- Dajcie sobie na wstrzymanie – powiedziała spokojnie Natalia. – Nie mamy wiele czasu. Jeśli wszystko pójdzie dobrze wasze spory będą bez znaczenia.
- A jeśli nie pójdzie? – wtrącił milczący dotychczas Wywarło.
- Zwłaszcza wtedy.
Rów ze świstem zaczerpnął tchu z taką siłą, że niemalże wyssał całe powietrze z wnętrza furgonetki.
Aurelia usiadła nie spuszczając lekarza z oczu, podobnie zresztą, jak i wszystkich innych. Na ogół nie zwykła reagować tak spontanicznie, w szczególności w trakcie akcji. Zawsze starała kierować się chłodną rozwagą i profesjonalizmem, wszelkie animozje rozwiązując i wyjaśniając po zakończeniu misji. Nieco ją poniosło, co sprawiało, że niechęć do otyłego mężczyzny jeszcze dodatkowo przybrała na sile. Zwłaszcza, że naukowiec miał nieco racji. Zyga, starszy szeregowy Zygmunt Spoiwo, nie potrafił zachować zimnej krwi i położył trupem dwoje przypadkowych cywili, którzy napatoczyli się w trakcie „oczyszczania” mieszkania obiektu poszukiwań. Nie można było mieć do niego pretensji, gdyż zareagował zgodnie z wszelkimi prawidłami rządzącymi ich fachem, w myśl których należało uśmiercić wroga nie dając mu szansy zrobić tego samego wcześniej względem samego siebie. Gdyby ci przypadkowi ludzie byli nieprzypadkowi, chwila zawahania mogłaby kosztować życie zarówno jego, jak i pozostałych żołnierzy, bądź innych członków akcji. Może tylko niepotrzebnie oczyścił chodnik przed klatką schodową. Bilans pięciu przypadkowych ofiar przy jednocześnie pustym mieszkaniu poszukiwanego powodował, że póki co wynik akcji był ujemny. Ale taki mieli zawód. Nie ścigali złodziei, nie tropili oszustów, nie ganiali za mordercami i nie jeździli na wykopki. Wzywano ich wyłącznie w sytuacjach skrajnie newralgicznych, gdy były, tak jak obecnie, zagrożone badania Instytutu. Ludzkie życie miało w takich sytuacjach co najwyżej drugorzędną rolę. Tak ich wyszkolono, takie wartości wpojono i takiej postawy oczekiwano. W kategoriach pospolitej moralności było to może objawem nieludzkiej postawy, ale jej ludzie nie byli pospolici. Tak jak i ona sama.
- Wracam do moich żołnierzy – powiedziała. – Dajcie znać, jak ustalicie szczegóły.
Trzasnęła drzwiami furgonetki zanim ktokolwiek zdążył powiedzieć cokolwiek. Widok pięciu z ufnością wpatrujących się w nią mężczyzn nieco poprawił jej humor. Gerard Buch, sierżant. Mimo młodego wieku mocno już szpakowaty. Wysoki, smukły, małomówny, rzeczowy, w działaniach konkretny i skuteczny. Niezwykle inteligentny. Skończył akademię z wyróżnieniem, co zajęło mu niespełna dwa lata, podczas gdy przeciętny absolwent potrzebował na to sześciu z okładem. Odrzucił propozycję pracy w sztabie na rzecz ochrony korpusu humanitarnego, który utworzono w owym czasie na okoliczność kryzysu związanego z zalewającą południowo wschodnią część kontynentu falą narodowo wyzwoleńczego chaosu wywołanego wśród rdzennej ludności rozbieżną interpretacją panujących tam konserwatywnych, religijnych doktryn. Tam spotkali się po raz pierwszy. Aurelia od razu wiedziała, że jest to człowiek, którego zawsze chciałaby mieć przy sobie w trakcie akcji. Buch przyjaźnił się wówczas z równie młodym i zdolnym, ale nieco zbyt porywczym Gustawem Kałużyńskim, z którym w tej chwili wymieniał szeptem uwagi. Porucznik nie od razu przekonała się co do impulsywnego kaprala, ale uległa sugestii Gerarda i przez kilka lat obserwowała rozwój jego kariery w służbach mundurowych. Wraz z nabieraniem doświadczenia Kałużyński jakby okrzepł i wyzbył się młodzieńczej zuchwałości na rzecz chłodnego profesjonalizmu. Był w oddziale od ponad pięciu lat. Trzykrotnie ranny. Ofiarny, niezawodny, nie tak inteligentny jak Buch, ale bardzo pojętny, błyskotliwy i pomysłowy. Ponadto obdarzony nieoml nadludzkim refleksem, co nie często idzie w parze z solidną, niemalże zwalistą posturą jaką obdarzyła go natura i lata treningów. Kapral potrafił łapać wróble ustami, co nie było może umiejętnością w praktyce bardzo przydatną ale z pewnością uświadamiało i udowadniało jego ponad przeciętne możliwości. Po godzinach, w wolnych chwilach często spędzanych w koszarnianym kasynie koledzy żartowali, że potrafił trzepać konia z taką prędkością, że gdyby w trakcie tego w poprzek jego przyrodzenia wędrowały rzędem mrówki, to nawet by to nie zachwiało regularnością ich kolumny. Aurelia zawsze pąsowiała słysząc tą anegdotę. Gustaw był również specjalistą w dziedzinie pracy zespołowej w małych grupach szturmowych, czego dowód dał już niejednokrotnie.
Poza tymi dwoma doświadczonymi żołnierzami był jeszcze Zyga, starszy szeregowy Zygmunt Spoiwo, sprawca całego ostatniego zamieszania. W jej oddziale od trzech lat. Nie miała do jego pracy żadnych zastrzeżeń. Może był jedynie zbyt ambitny, co niekiedy sprawiało, że wyrywał się przed szereg. Nigdy jednak nie naraził drużyny w trakcie akcji. Prędzej zabił, niż pozwolił skrzywdzić kolegę. A do tego był powołany, nie można więc było mieć mu za złe podejmowanie takich działań. Nie kwestionował rozkazów, był zdyscyplinowany i rygorystyczny. Krępa budowa ciała obdarzonego wielką siłą fizyczną rekompensowała nieco niezbyt duży wzrost. Aurelia nigdy się o tym nie przekonała, ale podejrzewała, że kapral jest niezwykle pamiętliwy, by nie rzec zawistny. Zastanawiała się kiedy mężczyzna da upust swoim frustracjom. Często obserwowała jego zmarszczone kruczoczarne brwi, które prócz delikatnej tatarskiej bródki stanowiły jedyny zarost na głowie. Miał swoje tajemnice, mroki i lęki, jak każdy z nich. Była jednakże pewna, że Zyga prędzej zginie, niż zacznie walkę ze swymi demonami narażając na szwank oddział.
Jej grupę zamykali niepozornej budowy fizycznej bliźniacy, rudowłosi, kędzierzawi szeregowcy. Młodszy o pięć minut, Klaus, pełnił w jej oddziale niezwykle ważną rolę kierowcy. Potrafił prowadzić wszelkiej maści sprzęt bojowy, pojazdy, ciągniki, jak również pilotować samoloty i śmigłowce. Wystarczyło, że tylko poślinił sobie czoło, przystawił je do dowolnego miejsca pancerza, karoserii, czy silnika maszyny i następnie przytknął je na chwilę do czoła brata, a natychmiast wchodził w posiadanie kompendium wiedzy na temat danego pojazdu, jego konstrukcji, możliwościach, wydajności i pilotażu. Starszy, Kurt, poza wymienioną wyżej symbiotyczną w tym przypadku umiejętnością, czy cechą, był także specjalistą w dziedzinie atomistyki oraz szeroko pojętej sztuce detonacji. Potrafił niemal z niczego skonstruować minę, bombę, czy inny ładunek, przy pomocy którego obracało się w perzynę wszystko, co tylko zapragnął. Poza tym bliźniacy byli doskonałymi żołnierzami indywidualnie, razem zaś tworzyli duet nie do zastąpienia. Obaj bracia byli szeregowcami z wyboru. Ich brawurowe frontowe dokonania, liczne ordery i odznaczenia przeplatały się jednak z upomnieniami i naganami. W ślad za każdą nominacją na wyższy stopień szły ekscesy w życiu prywatnym, które każdorazowo wzbudzały społeczne i moralne zgorszenie godząc w mundur i rangę oficerską, co wykluczało awans. Z czasem Aurelia przekonała się, że bracia robili to celowo. Szeregowość pozwalała im na większą swobodę i anonimowość. Czytając ich akta Zuch początkowo chciała odrzucić kandydatury, ale lata praktyki nauczyły ją, żeby niczego nie ignorować, zwłaszcza, gdy kandydatury są polecane przez osoby o takim autorytecie, jak jej wieloletni dowódca i wojskowy mentor, pułkownik Rupert Błonnicki, wybitnie utalentowany strateg, specjalista z zakresu balistyki i konstrukcji broni. Jego eksperymentalne badania i wprowadzanie nowatorskich rozwiązań technicznych owocowało szybką ewolucją w dziedzinie militariów. Doskonale pamiętała czas, gdy jedną z rewolucji wywołały długo kwestionowane wyrzutnie specyficznej plazmy, które zdecydowano się użyć dopiero w obliczu zagrożenia globalnym konfliktem, jaki groził całemu światu wobec niespodziewanego wzrostu populacji genetycznie zmutowanych gęsi szerokoustych. Była wtedy na trzecim roku akademii, kiedy to każdy dzień rozpoczynała od lektury specjalistycznego, nieco nacjonalizującego w przekazie, miesięcznego periodyku o wzbudzającym liczne kontrowersje tytule „Rozpiździej”, którego cała zawartość skupiała się na bieżących i historycznych konfliktach zbrojeniowych. Pamiętała, że debata pomiędzy obrońcami etyki i moralności, a zwolennikami skutecznego rozwiązywania nurtujących aktualnie problemów trwała przez kilka miesięcy i pewnie szybko by się nie skończyła, gdyby nie plaga, która spadła wówczas na świat. Przewrotnie okazała się ona w efekcie wybawieniem, gdyż dzięki niej przypieczętowano zgodę na produkcję wyrzutni według projektu zdolnego pułkownika. Należy wspomnieć, że główne obawy oponentów wzbudzały źródła pozyskiwania plazmy stanowiącej główny składnik nowatorskiej amunicji. Oczywiście najdrobniejsze szczegóły samego procesu, jak również rozwiązań technologicznych nie były podane szerszej opinii, niemniej Aurelia dzięki kontaktom w Ministerstwie pozyskała kilka tajnych informacji. Dowiedziała się między innymi, że owa plazma pozyskiwana była z ziaren żyta moczonego uprzednio przez trzy dni w rozwodnionym kozim łajnie z domieszką ekstraktu nasturcji, które skondensowane i wzbogacone chemicznym odpowiednikiem soku ze szczawiu stanowiło dla gęsi mutantów zagrożenie odpowiadające zasięgiem broni biologicznej o niespotykanej dotychczas sile rażenia. Dzięki odpowiedniemu doborowi proporcji składników plazmy wytwarzała ona niezwykle intensywną woń, która działała na gęsi, jak waleriana na koty, albo kiszona kapusta na mońciochy, z tą jednakże różnicą, że w wyniku kontaktu z ową substancją, gęsiom bezpowrotnie wypadały pióra. Na szczęście nadnaturalne zdolności ptaków nie obejmowały wzmożonego rozwoju intelektualnego, tak że ten ostatni, najważniejszy element nie był przez nie rozpatrywany w kategoriach przyczynowo skutkowych. Zdawał się być raczej w ogóle niedostrzegalny. I właśnie udowodnienie tego ostatniego spowodowało, że klamka zapadła i broń dopuszczono do produkcji. Oczywiście nie masowej, gdyż skuteczne i bezpieczne użycie jej, wymagało przeprowadzenia szeregu bardzo dokładnych, skrupulatnych i czasochłonnych obliczeń. W przeciwnym przypadku, nierozważne wykorzystanie wyrzutni, lub jej mniejszego odpowiednika mogłoby doprowadzić do katastrofy nie tylko ekologicznej, ale również przyczynić się do zagłady gatunku ludzkiego i wielu innych równie z subiektywnego punktu widzenia wartościowych. Przełomem okazały się również wyniki prowadzonych na szeroką skalę badań, które wykazały także, że zmodyfikowane genetycznie ptaki potrafiły wyczuć zabójczą dlań w efekcie substancję nawet na setki kilometrów. Genialny umysł Błonnickiego posklejał powyższe i szereg innych, sobie tylko znanych danych i przedstawił swój dopracowany w najmniejszych szczegółach pomysł w sztabie generalnym. Po krótkiej debacie zapadła decyzja. Dokładne obliczenia pozwoliły na szybką konstrukcję wyrzutni i wyprodukowanie dostatecznej ilości plazmy, którą wystarczało teraz tylko wystrzelić w arktyczne rejony podbiegunowe i spokojnie czekać, aż pozbawione upierzenia ptaki, niezdolne do lotu błyskawicznie zamarzną na kość.
Genialny umysł pułkownika bez reszty pochłonął Aurelię. Po kilku próbach udało się jej dostać do grupy studentów, którzy brali udział w nadzorowanych przez niego badaniach. Tam zwróciła jego uwagę błyskotliwością umysłu i, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy, specyficzną anatomią głowy. Błonnicki był pierwszym człowiekiem, który uznał ją za piękną. Od tamtej pory blisko ze sobą współpracowali, dzięki czemu kobieta pogłębiła swoją wiedzę w dziedzinie militarystyki i strategii, a także, ściśle stosując się do wskazówek oficera, zaczęła szybko piąć się po szczeblach żołnierskiej kariery. Później ich drogi nieco się rozeszły, ale nigdy nie stracili ze sobą kontaktu na dłużej. Aurelia niejednokrotnie, mimo iż nie szło to w parze z etyką żołnierską, poza wiedzą bezpośrednich przełożonych, testowała prototypy broni konstruowanej w laboratoriach pułkownika. Dzięki temu zyskiwali oboje. On praktyczne zastosowanie pomysłów w realnych konfliktach, ona każdorazowo niezawodną broń, która nie raz już ocaliła skórę jej i jej podkomendnym.
W tym memencie spoglądała na swoich żołnierzy ściskając w rękach efekt jednego z ostatnich pomysłów Ruperta. Nie była wtajemniczona w tajniki owego arcydzieła. Nie musiała być. Karabin, który miło chłodził jej dłonie był dziełem jej mentora, przyjaciela, chodzącego wzoru cnót i ta świadomość zupełnie jej wystarczała. Wiedziała jedynie, że dzięki instalacji supertranzystora karabin miał nieograniczoną ilość amunicji bez konieczności ładowania. Supertanzystor potrafił pobierać niezbędne składniki i pierwiastki wprost z otaczającego żołnierza środowiska i błyskawicznie przetwarzał je na naboje o przerażającej sile rażenia, dzięki czemu stawał się swoistym, wiekopomnym arcydziełem, ponadczasowym cudem, perpetum mobile współczesnej militarystyki. I nie kto inny, a właśnie ona, Aurelia Zuch była tym człowiekiem, który użyje jej poza warunkami laboratoryjnymi, pierwszym żołnierzem, który po raz pierwszy wykorzysta ją w akcji, w obliczu rzeczywistego zagrożenia.
Podeszła do swoich ludzi zadowolona na widok ich czujności i gotowości bojowej. Czterej żołnierze wspomagani przez funkcjonariuszy policji stali łukiem tworząc pierścień uniemożliwiający zbliżanie się obcym do miejsca wydarzeń. Kałużyński stał na klatce schodowej pilnując, by mieszkańcy nie opuszczali domostw.
- Dobra chłopaki – powiedziała. – Nic tu po nas. Ładować się do samochodu.
- Że już po robocie, znaczy? – zdziwił się Spoiwo nie kryjąc rozczarowania.
- Wskakuj, wskakuj – ponagliła porucznik. – Nie potrzeba nam reklamy. Robi się już zbiegowisko. Wołaj Gusta.
Zyga gwizdnął w umówiony sposób i po chwili w komplecie jechali już za wolno kołyszącą się bliźniaczą furgonetką, kierowaną przez plutonowego Jadwigę. Nie należał on do zespołu, ale Aurelia widziała go kilkakrotnie w akcjach i wiedziała, że nadaje się do roboty. Od jakiegoś czasu robiła przymiarki do poszerzenia swojej drużyny i w związku z tym obserwowała kilku kandydatów. Maurycy Jadwiga był w pierwszej trójce potencjalnych szczęśliwców. Doskonały specjalista od nasłuchu, walki wręcz, informatyki i do tego wyróżniający się sanitariusz. Gdy tylko miała możliwość wskazania kogoś na miejsce kierowcy drugiej furgonetki, bez wahania zaproponowała jego. Dobry żołnierz, z perspektywami, rozwojowy. Potencjalny materiał na jej stałego podkomendnego. Ale nawet jeśli, to jeszcze długa droga przed nim, zanim dostąpi zaszczytu zasilenia krótkiego szeregu najbardziej elitarnej jednostki.
Tymczasem w drugim ambulansie zapadały kolejne kluczowe decyzje. Po wstępnej, żarliwej dyskusji na temat potencjalnych skutków wymykającego się z rąk eksperymentu, rzucaniu wzajemnych oskarżeń i wytaczaniu pretensji, skupiono się na szybkim opracowaniu działań.
- To, że zabieg się powiódł, to wszyscy doskonale wiemy – rzęziła Natalia odpalając od niedopałka kolejnego papierosa. – Tyle, że jakoś się nie cieszymy, co nie?
- Skończ już – parsknął Rów. – Mięliśmy do tego nie wracać.
- Racja, racja, Mateuszek – przytaknęła. – A więc jedziemy teraz na ten nowy, wycyckany wygwizdów. Z nasłuchu wynika, że policja ściga w tamtej okolicy kogoś, kto pasuje do naszego bohatera. Nie musimy się aż tak bardzo spieszyć. I tak jest już za późno na odwrócenie procesu. Mamy jakiś kwadrans.
Mężczyźni popatrzyli po sobie niepewnie.
- Co masz na myśli? – bąknął Zbigniew.
Odważnik kaszlnęła, splunęła na podłogę i sięgnęła po pogiętą paczkę papierosów.
- Musimy go zagnać w pułapkę, osaczyć i złapać, potem przewieźć do szpitala i zamknąć w łbiarni. Potem się zobaczy – odparła wypuszczając gryzący, siny dym.
- Że co? – spytali jednocześnie.
- Albo, w najgorszej ewentualności, ubić jak świnię na święta – dokończyła spokojnie.
Milczeli analizując wszystkie za i przeciw tego, co by nie mówić, prostego i śmiałego projektu. Rów sapał nerwowo próbując rozszyfrować plan koleżanki po fachu. Była świetnym specjalistą w dziedzinie transplantacji organów, psychiatrii i neurochirurgii. Mijały długie minuty, a on nie posunął się w swoich decyzjach nawet o krztynę. Czy mógł jej bezgranicznie zaufać? Wtajemniczać w swoje pomysły? Poświęcić, karierę, a może nawet coś więcej? Czy warto aż tak ryzykować?
- Nie masz wyboru – wyrwała go z zadumy Natalia.
Kobieta pochyliła się ku niemu. Dopiero teraz zauważył, że jej oczy świdrują go natarczywie, jakby Odważnik chciała zajrzeć pomiędzy najdrobniejsze trybiki jego umysłu.
- Za późno na dezercję, Mateuszek – mówiła dalej. – Od dawna. W momencie, gdy podpisałeś pierwszą decyzję o przeprowadzeniu zabiegu skazałeś się na wieczną współpracę ze mną. Dopóki któreś z nas nie umrze. Wiesz, że ja na tamten świat za szybko się nie wybiorę, jestem zbyt dobrze zakonserwowana, więc… Twój wybór. Zawsze to jakiś komfort.
- Jaki niby? – burknął lekarz.
- Mieć dwie możliwości do wyboru.
- Zawsze są dwie. Minimum – obstawał przy swoim Rów – Mogę dać się ukatrupić, lub nie.
- Bzdura.
- Pewnie, że bzdura – wtrącił się Wywarło. – Dwie drogi wyboru są możliwe jedynie do pewnego momentu, ale w końcu przyjdzie taka chwila, że trzeba podjąć tę ostatnią. Wówczas nie ma już żadnej alternatywy. No bo jaki będziesz miał wybór, jeśli zdecydujesz się wreszcie na śmierć? Hipotetycznie tak tylko pytam.
Rów sapnął i otarł lśniące usta rękawem popielatego, ochronnego płaszcza.
- Co to za pytanie? – żachnął się.
- Odpowiedz – ponagliła Natalia.
- To proste. Pozostanie mi jeszcze wybór sposobu, w jaki mam umrzeć. A tu mam naprawdę szerokie pole do popisu – zadowolony zarechotał złośliwie. – Niezliczona ilość możliwości.
- No tak – przyznał Wywarło. – Ale praktycznie już bez znaczenia.
- Powiedz to umierającemu, który ma do wyboru kulę w łeb lub ćwiartowanie i stos
- Człowieku! – podekscytował się głowowy. – Ty mylisz podstawowe pojęcia. Ale niech tam. Załóżmy, że wybierzesz już jakiś rodzaj tej jebanej śmierci. Co dalej?
- Jak to co dalej?
- No, co dalej? – nie ustępował Zbigniew. – Zdecydowałeś się na rodzaj śmierci i koniec. Kapota. Droga się urywa. Saluto.
Rów wydął policzki.
- Zaraz, zaraz – nie poddawał się. – Jest jeszcze w cholerę różnych rzeczy, o których mogę decydować.
- Na przykład jakich?
- No, mogę umrzeć ze śpiewem na ustach, lub w milczeniu, z zamkniętymi oczami, albo z otwartymi…
- Dosyć – ucięła Natalia. – Wy obaj powinniście się leczyć umysłowo. Szczególnie ty, Mateuszek.
- Prosiłem cię tyle razy…
- Milcz!
Teraz kobieta zdawała się nie do końca panować na d targającymi nią wewnętrznie emocjami.
- Niech jeszcze raz usłyszę takie pieprzenie, a zadbam byście obaj trafili do łbiarni. Wiecie, że mogę to zrobić, więc mnie nie drażnijcie.
Przez najbliższe trzy, cztery minuty jechali w milczeniu. Jedynie z szoferki co jakiś czas dobiegały na przemian słowa kierowcy wypowiadane do krótkofalówki i trzeszczące, zniekształcone odpowiedzi. Gdy Rów szykował się do skierowania tematu rozmowy na bardziej dlań bezpieczny temat, rozsunęło się okienko oddzielające ich od kierowcy i zaraz potem usłyszeli słowa plutonowego.
- Pani doktor – zwrócił się wyraźnie do Odważnik. – Mam informację, że tam gdzie jedziemy, to zdaje się nie ma już czego szukać. Kilku facetów, chyba trzech, czy czterech, skoczyło tam z dachu na łeb. Ze wszystkim będzie z piętnaście pięter. Nie ma co zbierać. Znaleziono też jakiegoś martwego stolarza, ale mają już podejrzanego. Nic szczególnego, zwykły murarz. Spiszą protokół i po sprawie.
- A ci co spadli? – dopytywała Natalia.
- Co z nimi? – nie zrozumiał kierowca.
- No, czy było w nich coś szczególnego? – nie kryła irytacji kobieta. – Chyba w końcu nie co dzień czterech facetów skacze z tego samego dachu bez żadnej przyczyny.
- Moment – odparł. – Popytam.
Zasunął okno, ale po chwili ponownie je otworzył.
- Mówią, że nie znaleźli przy nich żadnych dokumentów, narkotyków ani nic, co mogłoby ich identyfikować, lub wskazywać na jakieś problemy. Zwykli stolarze, chyba.
- Co?
- Mówię, że zwykli stolarze. Każdy miał przy sobie metrówkę, albo inne jakieś te ichniejsze akcesoria…
- Wiedziałam! – krzyknęła triumfalnie Natalia. – Wiedziałam! Zmiana kursu. Jedziemy do centrum, na tę nową budowę pod dworcem!
*
Miał wrażenie, że był jedynie obserwatorem ostatnich wydarzeń wcale w nich nie uczestnicząc. Unosił się kilkanaście metrów nad ziemią, a światła miasta migały mu przed oczami raz oślepiając, raz łechocząc ciekawością tajemniczych zakamarków cieni. Nie był sobą. Przed chwilą był świadkiem, a wręcz pilotował całą sytuację, w której jakaś tajemnicza siła uśmiercała kolejno jego niegdysiejszych towarzyszy. Nie żałował ich. Mało. Ich kaźń napawała go niemałą radością. Zresztą. Jakie to ma teraz znaczenie? Najważniejsze jest, że może beztrosko szybować między budynkami, napawać się niedostrzeganymi dotychczas urokami i aspektami życia. Nie ma sensu przejmować się przeszłością, bo i po co? Liczy się to co ma się wydarzyć, na co ma wpływ. Historia jest ruchoma i zmienia się jedynie na kartkach papieru, co w jego przypadku ma wielokrotnie podrzędne znaczenie. Tym bardziej, że ilekroć usiłował sięgnąć pamięcią głębiej wstecz docierał do tym większej pustki, za to snucie planów rozpościerało przed nim bezkresne, nieograniczone i przepełnione pasją horyzonty. Musi tylko jeszcze coś zrobić. Nie wiedział do końca co, ale był pewien, że dowie się w najbliższym czasie. Byle tylko postępował zgodnie ze swoją naturą, a wszystkie zagadki zostaną rozwiązane, wszystkie pytania znajdą odpowiedzi nie pozostawiając żadnych luk i niedomówień.
Zatrzymał się, mocno opierając przykulone w kolanach nogi o krawędź budynku. Wokół sześciopiętrowca płonęły latarnie, których lampy niemal sięgały dachu. Piękny widok. Światła mieniły się wyznaczając brzeg pasa startowego, równe, mocne, jasne, przekonywujące. Odbił się i po chwili poczuł pod stopą rozgrzaną blachę czaszy ochronnej lampy. I następny skok, i następny. Z każdym kolejnym wkładał w odbicie większą siłę, tak że słupy zaczęły odchylać się pod ich mocą. Niektóre, te solidniejsze i mocniej umocowane w posadach, powracały natychmiast do swego pierwotnego pionu, swą sprężystością dodając skokom siły, inne zaś gięły się pod jego ciężarem i pozostawały przekrzywione, jak po przejściu gwałtownego wichru, a tym samym wybijając go nieco z rytmu. Ale nie stanowiło to problemu. Przeciwnie. Było dodatkowym uatrakcyjnieniem i urozmaiceniem, które napawało go jeszcze większą radością. Rozpędzał się coraz bardziej. Docierając do załamań świetlistego pasa, przeskakiwał na sąsiadujące budynki, by w dogodnym dla siebie momencie powrócić na tor. Czuł się jak uczestnik rajdu, który nie ma z góry określonej trasy, co czyni go tym samym o wiele bardziej ciekawym. Nie miał z góry wyznaczonego celu, ale podświadomie wyczuwał, że zmierza w odpowiednim kierunku. Gdy dotarł do większej i nieco chaotycznej gęstwiny świateł, pośród których poruszały się mniejsze i większe, jaśniejsze i mniej intensywne, które z każdym krokiem gęstniejąc mąciły wyraźny dotąd szlak, przeskoczył na szeroki dach długiego, ciągnącego się przez kilkadziesiąt metrów budynku. Już miał dać kolejnego susa, gdy jego nozdrza wychwyciły jakąś cudowną, nieznaną mu wcześniej woń. Zatrzymał się gwałtownie i stanął bez ruchu. Nie chciał jej utracić. Płatki jego nozdrzy poruszały się i falowały próbując wychwycić jak największą ilość porażającej słodyczą woni. Przymrużył oczy i natychmiast ruszył w kierunku, z którego docierał intensywniejący z każdym krokiem zapach. Po chwili zauważył betoniarkę, kapelnicę, kilka ubabranych smołą kubłów i skrawki świeżej, kojąco chropowatej papy. Intensywna woń stygnącego lepiku uderzyła w jego receptory węchu. Dotknął krzepnącej powierzchni i niemal w tym samym momencie przeszedł go dreszcz ekstazy. Zatopił dłoń w wypełnionym do połowy wiadrze i wydobył ociekającą bryłę połyskującej czernią mazi. Przysunął do twarzy i wdychał czując, jak ostra woń wypełnia płuca, miesza się z krwią, dociera do serca i mózgu dodając mu siły i witalności. Przeniósł czerń na twarz, włosy, głowę, kark. Czerpał kolejne garści i niósł ukojenie dla piersi, ramion, brzucha, lędźwi czując jak przepełnia go nieodczuwana dotąd radość znamionująca erotyczne spełnienie. Przez pory ciała przenikały coraz większe porcje toksycznego życia uruchamiając bezczynne dotąd rejony umysłu, uczynniając je i powołując do życia drzemiące, pogrążone w letargu instynkty. Miał wrażenie, że oto jest nie tylko świadkiem, ale bierze czynny udział w tworzeniu istoty doskonałej, która spycha jego dotychczasowe, nieistotne i bezużyteczne jestestwo w otchłań zapomnienia powołując na jej miejsce byt szczególny, znamienity, piękny, twórczy i gotowy czynić dzieła, jakich nie oglądały dotąd niczyje oczy. Powoływał nowe życie. Rodził. Rodził syna doskonałego, którego nie powstrzymają żadne obowiązujące ramy i bariery, ustanowione prawa i zakazy, któremu nieznane będą pojęcia granic, zasad i niemożliwości. Uniósł szeroko rozpostarte ramiona i krzyczał wyrzucając z siebie cały zmagazynowany w dotychczasowym życiu balast zbędności i marności, wypełniając ich miejsce nową niepoznaną wcześniej doskonałością.
*
Aurelia obserwowała, jak Natalia przypala papierosa, a następnie mocno się zaciąga. Żar szybko podążał w kierunku ustnika pozostawiając za sobą szybko stygnący popiół. Naukowiec odrzuciła peta z nadpalonym ustnikiem wypuszczając dym nosem, długo i ze świstem. Wysoko ponad ich głowami górował szkielet nowopowstającego gmachu, piętrzyły się hałdy piachu, żwiru, sterty desek, beczek i worków z różnymi półproduktami, cegieł, pustaków, żeliwnych i plastikowych rur, olbrzymie bele ze zwojami kabli. Wszystko to w efekcie końcowym miało zamienić się w budynek nowoczesnej hali sportowej. Nieopodal pogrążone w mroku spały potężne machiny budowlane, koparki, spychacze, ciągniki i wózki. Plac budowy cięły nieruchome taśmociągi służące do transportowania sprzętu, liczne mniejsze lub większe rusztowania, pomiędzy którymi zwisały platformy, liny i taśmy zabezpieczające. Wewnątrz powstającego stalowo betonowego pierścienia majestatycznie stał olbrzymi, sięgający kilkunastu pięter dźwig, poskrzypując z cicha kołyszącym się na długiej, stalowej linie hakiem i mocującymi łańcuchami. Teren otoczony był wysokim ponad trzymetrowym ogrodzeniem wykonanym z prostokątnych płatów falistej blachy ustawionych na zakładkę. Wjazdu z zewnątrz bronił opuszczony szlaban, którym zawiadywał młody, jak na stróża, może czterdziestoletni mężczyzna o czujnych oczach i energicznych ruchach.
- Ochrona zagląda średnio raz na czterdzieści minut – tłumaczył. – Nie cyklicznie o stałych porach, lecz różnie. Bywa, że zjawiają się po dziesięciu minutach od ostatniej wizyty, innym razem nie widać ich i godzinę. Wszystko zdaje się po to, żeby wyeliminować, a przynajmniej ograniczyć możliwość zaplanowania kradzieży, bądź jakiejś akcji sabotażowej.
- Bardzo pan elokwentny, jak na stróża – zauważyła Natalia.
- Nie robię tego z pasji – odparł hardo mężczyzna. – Jestem tu dorywczo, zastępuję co jakiś czas stróża etatowego, że tak to określę. Na co dzień jestem kustoszem w muzeum zabawek.
Żołnierze wymienili zdziwione i rozbawione spojrzenia.
- Trudno pasjonować się stróżowaniem – podsumowała Natalia. – Psy jakieś pan ma?
- Nie.
- Dobra – zakończyła odbierając mężczyźnie swoją legitymację. – Otwieraj pan ten szlaban i zamknij się w budce.
Stróż niepewnie przestąpił z nogi na nogę.
- Wolałbym, żebyście poczekali z tym na ochronę – powiedział niepewnie. – Jeszcze ich dziś nie było, powinni więc zjawić się za paręnaście minut. Ja mam wyraźnie…
- Widziałeś, pan, legitymację?
- Widziałem.
- Czytać chyba pan umiesz?
- Umiem.
- No i?
- No i wolałbym żebyście….
W tym momencie ciszę uśpionej budowy zmącił głośny huk. Mężczyzna podskoczył jak ukłuty w dupę pinezką.
- Co jest...?
Przerwało mu drugie łupnięcie, nieco bliższe i zaraz po nim usłyszeli zgrzyt łamanej, bądź wręcz dartej blachy. Zanim stróż zdążył zdobyć się na jakikolwiek komentarz ludzie Aurelii byli już po drugiej stronie szlabanu.
- Hej! – zawołał niepewnie.
- Dobry wieczór.
Odwrócił się zaskoczony miękkim głosem. Tuż przed nim stał uśmiechnięty Jadwiga.
- Dobry wieczór – odparł wolno.
Zamierzał krzyknąć, ale w tej chwili jego wzrok spoczął na połyskującej w dłoni żołnierza nietypowej broni.
– O! Kosmiczny pistolet na wodę! Ostatni raz widziałem taki…
Zanim mężczyzna skończył żołnierz zneutralizował go przy pomocy niewielkiego, faktycznie przypominającego do złudzenia kosmiczny pistolet na wodę urządzenia, z tą jednakże zasadniczą różnicą, że pistoletem na wodę nie było. Stróż został błyskawicznie spowity obłokiem bezwonnego gazu i wessany przez lufę do wnętrza urządzenia. Maurycy odwrócił broń rękojeścią w górę i wydobył magazynek, następnie z jego wnętrza wyjął niewielką kapsułkę, którą umieścił w niewielkim, płaskim metalowym pudełeczku. Wręczył je milczącej Natalii. Kobieta podeszła do otwartych drzwi furgonetki i podała je Rowowi. Naukowcy bez słowa skinęli żołnierzowi i zatrzasnęli wejście. Po chwili oba ambulanse stał już na terenie budowy. Przebrany za stróża żołnierz wrócił do szlabanu i zaczął szybko rozkładać w okolicach prowizorycznej bramy różnego rodzaju czujniki i emitery.
*
- Doprawdy nie mam pojęcia, o co panu chodzi – tłumaczył Marian. – Powiedziałem jak było, podpisałem oświadczenie. Co mam jeszcze zrobić?
Policjant przechadzał się po słabo oświetlonym gabinecie kiwając głową. Po raz kolejny spojrzał na zegarek i potarł kąciki przekrwionych oczu. Otworzył szufladę i wyciągnął średniej wielkości jabłko, nieco pomarszczone, co wskazywało, że jest nie pierwszej świeżości. Spojrzał pytająco na Mariana.
- Nie, dziękuję.
Policjant miękko wgryzł się w owoc i uniósł przed oczy kartkę z drobno zapisaną gęstymi linijkami treścią zeznania Mariana.
- Zeznał pan, – powiedział policjant jednocześnie przeżuwając kawałki watowatego owocu – że był pan dziś w Instytucie.
Krtań westchnął zrezygnowany.
- Tak pan zeznał?
- A jak ma pan napisane? – odparł hardo po woli wyprowadzany z równowagi.
- Ja pytam.
- Niech pan lepiej czyta.
- Pan utrudnia śledztwo.
- Śledztwo? Pan to nazywa śledztwem?
Krtań wyprostował się sztywno z trudem opanowując wzbierające w nim emocje. Widząc, że policjant zbliżył się do drzwi, przy których zainstalowany był przycisk uruchamiający alarm, zamilkł i ponownie oklapł zrezygnowany.
- Tak – odparł. – Byłem dziś w Instytucie.
- No widzi pan – pochwalił śledczy. – I po co te nerwy? Nie lepiej kulturalnie, spokojnie porozmawiać? W miłej atmosferze, bez nerwów. Może jednak jabłuszko?
- Nie, dziękuję.
Policjant zaczął drugi, podobnej kondycji owoc.
- A po co pan tam poszedł?
- Źle się poczułem.
- Źle się pan poczuł. No dobrze. A co dokładnie dolegało?
- Ból głowy.
- Ból głowy. Przykra sprawa. Mnie też nieraz boli. Wie pan co robię jak mnie tak czasem zaczyna boleć? Bardzo intensywnie myślę o dupciach. Powiem panu, że zaraz przestaje. Próbował pan tak kiedyś?
- Nie, nie próbowałem.
- Niech pan spróbuje. U nas na komendzie wszyscy tak robią i każdemu pomaga. A może pan woli chłopaczków?
- Nie, nie wolę, na litość boską, chłopaczków!
Policjant zatrzymał się na chwilę uważnie przyglądając się siedzącemu.
- Pan jakiś wyjątkowo nerwowy jest – osądził. – Nie ma się co ekscytować. Mnie tam nic do tego. Jak dziewczynki panu humoru nie poprawiają, to może, nie wiem, jakieś fajne bryczki? Pomyśl pan tylko. Usiąść za kołem takiego alfa romeo, albo porszaka…
- Jestem murarzem! – nie wytrzymał Krtań. – Zwyczajnym, normalnym, szarym, nieciekawym i niewyróżniającym się niczym murarzem! Kończmy ten cyrk, bo zaraz zwariuję!
Policjant podszedł bez słowa do drzwi i nacisnął czerwony guzik. Niemalże natychmiast do środka wpadło dwóch pokaźnych rozmiarów funkcjonariuszy. Marian, mimo iż nie był pozbawionym refleksu i sprytu ułomkiem, po krótkiej szamotaninie został obezwładniony.
- No widzi pan? – powiedział śledczy. – I po co było stawiać opór?
- Jaki znowu opór? – odparł zrezygnowany Krtań. – Podpisałem przecież zeznania i oświadczenie, odpowiedziałem na wszystkie pytania! Proszę mnie puścić!
- Gdyby to podejrzani i świadkowie decydowali o przebiegu przesłuchania, to zapewne mielibyśmy w mieście harmonijny ład i porządek – rzekł policjant. – Ale póki, co tak nie jest.
Przysunął twarz do oczu Mariana.
- I nie będzie – dodał.
Dwaj mundurowi stali w milczeniu skutecznie unieruchamiając murarza, podczas gdy śledczy zajął się wertowaniem zaścielającego biurko pliku dokumentów.
- Będzie pan współpracował? – zapytał znienacka. – Czy ci dwaj wesołkowie mają pana nico ostudzić?
Krtań przełknął ślinę.
- Ostudzić?
Policjant zapalił papierosa i znów zaczął przechadzać się wolnym krokiem po gabinecie.
- Mam tu pańskie wyniki lekarskie – mruknął wypuszczając dym. – Historia choroby, wyciąg z kartoteki. Ciekawa lektura.
Krtań spurpurowiał ze złości.
- Dziwi to pana? – podjął policjant. – Że niby ochrona danych, tajemnica lekarska i tego typu pierdoły? Zanim pan cokolwiek powie, uprzedzę, że sprawa, w którą celowo, bądź przypadkowo się pan wmieszał ma najwyższy priorytet i wobec tego żadne takie śmoje boje nie obowiązują, a ja, jako prowadzący śledztwo, mogę i muszę wykorzystać wszelkie środki, aby sprawę wyjaśnić i szczęśliwie doprowadzić ją do końca. Rozumie pan, co do pana mówię?
Marian przytaknął.
- Od samego początku naszej rozmowy – podjął śledczy. – Usiłowałem panu uświadomić powagę sytuacji, ale pan zdaje się w ogóle jej nie dostrzegać. Mylę się?
Krtań milczał. Funkcjonariusz miał rację. Nie dostrzegał. Ale czy otwarte przyznanie się do tego było wskazane? Z drugiej strony zaprzeczenie było zdecydowanie nierozsądnym pomysłem.
Tymczasem oficer usiadł i zapalił papierosa, wlał do szklanki odrobinę wody mineralnej i wygodnie rozparł się w wyposażonym w regulowane oparcie fotelu. Odchyliwszy głowę ku tyłowi zaczął wypuszczać w górę przeróżnego rozmiaru dymne kółka. Krtań rozejrzał się po gabinecie. Goła, pokryta zielonym gumolinoleum podłoga, proste, wypełnione segregatorami meble biurowe, odrapane biurko, trzy krzesła, stolik z wysłużonym komputerem. Na blacie sterta dokumentów, telefon, kryształowa, kanciasta, wypełniona popiołem i niedopałkami popielniczka, słoik z długopisami i ołówkami, zwinięta w rulon gazeta, plastikowa butelka z wodą, lampka na wysokim stojaku, aparat telefoniczny, którego lata świetności przypadały na poprzednie ćwierćwiecze.
Ponure milczenie przerwał głośny, telefoniczny sygnał.
- Słotwina – powiedział do słuchawki policjant.
Słuchał przez chwilę wstawszy z fotela, co wskazywało na ważną rozmowę, prawdopodobnie z przełożonym.
- Tak jest – zakończył odkładając telefon.
Spojrzał na Mariana i pokiwał głową.
- Widzę, że targają panem wewnętrzne sprzeczności – zauważył. – To już lepiej. Może do jutra nabierze pan pewności. Ja nie mam już nic do dodania. Na dole czeka karetka.
- Karetka? – szarpnął się bezskutecznie Krtań. – Jaka karetka? Co jest? O co chodzi? To jakieś nieporozumienie! Jestem niewinny!
Śledczy skinął na osiłków i po chwili Marian został bezceremonialnie wywleczony na korytarz. Zanim jego krzyki ucichły, Słotwina z pamięci wykręcił na okrągłej, przezroczystej tarczy numer i chwilę czekał na połączenie zanim usłyszał znajomy, stanowczy głos.
- Już jedzie – powiedział i rozłączył się.
Przytroczył szelki z kaburą broni, zarzucił kurtkę i wyszedł z gabinetu.
*
W normalnej sytuacji impet z jakim uderzył w blaszaną zaporę powinien go uśmiercić, lub przynajmniej pogruchotać kości. Wykonał kilka obrotów wokół słupa latarni i nabrawszy prędkości poleciał ku przeszkodzie z potężną siłą wysadzając z fasad dwa przęsła wysokiego ogrodzenia. Źle obliczył odległość. Nie potrafił jeszcze w pełni panować nad zdobytymi umiejętnościami. W momencie uderzenia odruchowo zamknął oczy, ale już po chwili przeskakiwał kolejne kondygnacje powstającego szybko budynku. Osiągnąwszy pułap na chwilę przystanął. W dole rozciągał się napawający go radością plac budowy. Czuł się jak ryba w dziewiczo czystej wodzie. Gęsta noc pozbawiona spowitych w chmurach świateł gwiazd i księżyca, nie sprawiała mu najmniejszych problemów. Widział wszystko dokładnie i wyraźnie z nieznaną nigdy wcześniej ostrością. Na co dzień tętniąca życiem ciężkiej pracy budowa kołysała go teraz stygnącym bezruchem i spokojem odpoczynku, stymulując jego dopiero co ukształtowane, krzepnące po hormonalno genetycznej przemianie zmysły. Chłonął je całym ciałem i umysłem, które wreszcie zaczynały osiągać niczym nie zakłócaną harmonię, dążąc do perfekcyjnej doskonałości. Spoglądał kolejno na stojące pomiędzy stożkowatymi górami piasku i żwiru, emanujące mocą, uśpione, pozbawione kierujących nimi operatorów koparki, spychacze, transportery, ogromną gruchę ciężkiej, masywnej betoniarki, które zapadłszy w zasłużony po ciężkiej pracy sen emanowały spokojem i majestatem. Nie zmącona ludzką ingerencją, odpoczywająca i regenerująca się potęga twórcza.
Zawiesił wzrok na przewyższającym dach ramieniu potężnego dźwigu. Zwisający hak ledwie dostrzegalnie kołysał się poruszany podmuchami zrywającego się od czasu do czasu wiatru przesyconego znamionującą nadciągający deszcz wilgocią. Ze świstem wciągnął rześkie, przesiąknięte zapachem cementu, wapna i świeżej ziemi powietrze. Miał już puścić się w szaleńczą gonitwę pośród plątaniny surowych, chropowatych klatek schodowych, żelbetowych rusztowań nabierającego ciała szkieletu budowli, gdy jego receptory węchu wychwyciły niepasującą do niemal idyllicznej rzeczywistości, niepokojącą woń. Przyklęknął lustrując czujnie oddaloną kilkadziesiąt metrów powierzchnię nieregularnie ukształtowanego placu. Pośród opływowych zarysów piętrzących się hałd dostrzegł ciemne punkciki przemykających chyłkiem postaci. Nagle intruzi znieruchomieli wtapiając się w otoczenie. Dla zwykłego śmiertelnika byliby niewidoczni, ale nie dla niego. Poczuł nagły przypływ murarskiej adrenaliny. Pokryte ochronno wzmacniającą warstwą smoły mięśnie i ścięgna spięły się w gotowości. Poprawił nasadzony na głowę żółty kask i skoczył w ciemność.
*
- Zachowajcie czujność – Aurelia usłyszała w słuchawce skrzekliwy głos Natalii. – Odczyty zaczynają wariować. Musi być gdzieś blisko.
Porucznik wykonała ręką krótki umówiony gest i wszyscy jej ludzie rozproszyli się i znieruchomieli korzystając z naturalnej osłony maszyn i stert materiałów budowlanych.
- Meldujcie – szepnęła.
- Jeden czysto.
- Dwa czysto.
Podobną sytuację zgłosili bliźniacy.
- Trójka? – dopominała się Aurelia. – Trójka, nie słyszę cię?
Rozejrzała się zaniepokojona milczeniem. Miejsce, w którym ostatni raz zarejestrowała obecność Kałużyńskiego nie wyróżniało się niczym szczególnym. Dla czego nie odpowiada?
- Gust, odezwij się – powtórzyła.
Doświadczenie nauczyło ją gotowości na każdą sytuację jaka mogła zaistnieć w trakcie akcji, niemniej tak szybka i niespodziewana utrata kontaktu z jednym z jej najbardziej zaufanych podkomendnych nieco wybiła ją z rytmu. Przełknęła gorzką, suchą ślinę.
- Natalia? – powiedziała siląc się na spokojny ton głosu. – Zlokalizuj mi trójkę.
- Jest na piątym piętrze… – usłyszała niemal natychmiast sapiący głos Rowa.
Skupiła wzrok na wyższych partiach budynku. Otrzymane od Ruperta Błonnickiego specjalnie dopasowane do kształtu jej oczu kontaktowe szkła noktowizyjne, pozwalały na odbiór w miarę czystego obrazu. Szybko zlustrowała interesujący ją poziom. Wiedziała, że jej ludzie robią to samo i w razie jakichkolwiek sygnałów niezwłocznie dadzą jej znać.
- Coś go porwało – usłyszała głos sierżanta.
Szybko oceniła sytuację. Nie straciła żadnego żołnierza od trzech lat. Przymknęła powieki na wspomnienie tamtych odległych już wydarzeń, szybko jednak je odgoniła nie pozwalając, by mąciły jej umysł i osłabiały czujność. Sierżant powinien znajdować się przy głównym wejściu do budynku. Skoro powinien, to zajmował. Żołnierz był niezawodny. W przeciwnym razie podałby uaktualnione współrzędne.
- Do wszystkich – rzuciła szybko. – Zachować szczególną ostrożność. Baza pod jedynką. Gerard, zaktualizuj pozycję.
Chwilę później cała grupa zebrała się w jednym z pomieszczeń podpiwniczenia budynku. Gerard dzielił się z kompanami informacjami:
- Byliśmy od siebie o piętnaście metrów – mówił rzeczowo. – Gust w osłonie spychacza, ja tutaj. Gdy brałem się za rozpoznanie, coś nagle syknęło, jak powietrze zasysane do wypełnionego próżnią słoja. Dostrzegłem jedynie jego nogi umykające w górę szybciej niż jakakolwiek winda wysokopoziomówki, czy wciągarki. To było jak na jakiejś pieprzonej kreskówce. Jak w strzykawce. Jakbyście błyskawicznie wtłoczyli i natychmiast wyciągnęli tłok ciągnący za sobą zawartość.
Mówiąc wykonał rękami ledwie widoczny gest mający nie tyle zobrazować, co podkreślić prędkość z jaką odbyły się przedstawiane wydarzenia. Żołnierze nawykli do konfrontacji z przeciwnikami nie mieszczącymi się w standardowych ramach, a raczej znacznie poza nie wykraczającymi, w milczeniu wysłuchali relacji Gerarda. Dane dotyczące projektu noszącego niewiele mówiący kryptonim „G”, które Aurelia otrzymała przed rozpoczęciem akcji od nadzorujących badania, były może nie klarownie jasne i jednoznaczne, ale przygotowały ich na nieoczekiwane zwroty sytuacji. Jednakże inaczej jest rozważać je hipotetycznie, a inaczej być ich uczestnikiem, odczuwać bezpośrednio, namacalnie.
- Pamiętajcie – mówiła przyciszonym głosem. – Nie wiemy do końca z czym mamy do czynienia, jakie to ma możliwości i ograniczenia, musimy więc być przygotowani na najgorsze. Mamy nad tym przewagę. Mamy sprzęt, mamy doświadczenie i, co najważniejsze, jesteśmy zgranym zespołem. Jesteśmy najlepsi. Bez względu na to, co ma do zaoferowania nasz przeciwnik, to musimy działać szybko. Nie pochopnie, ale szybko. Czas pracuje dla niego. Im więcej go upłynie, tym bardziej okrzepnie, oswoi się ze swoimi możliwościami, nauczy się je kontrolować i nad nimi panować. Na razie działa spontanicznie, bez planu i celu. Przynajmniej teoretycznie.
- Teoretycznie? – skrzywił się Gerard.
- Takie mamy dane z Instytutu i na nich musimy bazować.
- Czyli, że równie dobrze może mieć niesamowite zdolności adaptacyjne i już osiągnął pełnię sprawności?
- Zgadza się – potwierdziła Zuch. – Jest to możliwe. Tym bardziej nie możemy tego bagatelizować. Sprawdźcie broń.
Umiejętnie tłumiony szczęk rynsztunku cicho przetoczył się po przesyconym zapachem wilgotnego piachu i cementu podpiwniczeniu.
- I pamiętajcie – dodała. – Naszym celem jest obiekt „G”. To priorytet. Gust jest naszym przyjacielem, ale to nie akcja ratunkowa. Mamy wyraźne rozkazy. Przede wszystkim przechwycić uciekiniera. Jesteśmy profesjonalistami. Emocje zostają w ciepłym gniazdku. Żadnego kowbojskiego gówna. Jasne?
Żołnierze w milczeniu pokiwali głowami.
- Zyga? – nie ustępowała kobieta. – Pytałam, czy to jasne?
- Jasne, jasne – odparł przygryzając wargę.
Nie przypadkowo chciała usłyszeć zapewnienie właśnie od niego. Spoiwo był bardzo dobrym żołnierzem, ale w sytuacjach skrajnie newralgicznych, dla zachowania trzeźwości i chłodu w ocenie sytuacji, potrzebował mocnego bodźca ze strony dowódcy.
- Braciszkowie zostają na dole – kontynuowała – Bądźcie gotowi do uruchomienia sprzętu.
Wskazała palcem kilka maszyn.
- Może być przydatna przede wszystkim tamta kruszarka, ale też spychacz, dźwig, cały ciężki sprzęt, który się przemieszcza i którym można narobić bałaganu. Bądźcie gotowi w każdej chwili. Jeśli nie użyć, to unieszkodliwić, by nie wykorzystano ich przeciwko nam. Rozłóżcie też ładunki.
Dotknęła czujnika w bocznej ścianie hełmu.
- Natalia? – powiedziała. – Podaj pozycję.
- Bez zmian – usłyszała przytłumiony głos naukowiec. – Zachowajcie ciszę w eterze. Nie wiemy, czy to nie potrafi odbierać fal.
Wstali.
- Słyszeliście – rzekła wyłączając komunikator – Gerard i Zyga na dach. Spróbujemy go wypłoszyć na otwartą przestrzeń. Nie używać świateł.
Mężczyźni ruszyli bez zbędnych komentarzy. Szeroka, pozbawiona barierek klatka schodowa ziała w górze czernią. Żołnierze szybko i jednocześnie ostrożnie pokonywali kolejne poziomy. Z każdym krokiem szkła noktowizyjne odkrywały monotonny krajobraz surowego budynku. Ochronne gogle wyposażone w czujniki podczerwieni nie zdradzały żadnej podejrzanej aktywności. Po kilku minutach dotarli na zastawiony różnorodnym, uśpionym sprzętem dach. Z gotową do użycia bronią rozpoczęli rekonesans.
Aurelia odczekała aż jej ludzie znikną w górze i skierowała się w głąb budynku, ku szybom przygotowanym dla wind. Niemal bezdźwięcznie pokonywała kolejne piętra, co przy pokrytym piachem i drobinami tynku podłożem było nie lada wyczynem, świadczącym o wysokim kunszcie rzemiosła kobiety. Dość szybko zlokalizowała pozycję Kałużyńskiego. Lub kogoś innego. Albo też czegoś. Bez względu na wszystko musiała to sprawdzić. Z każdym krokiem nabierający intensywniejszej barwy żółty punkt w jej umieszczonym w okularach odbiorniku funkcji życiowych wskazywał, że obiekt znajduje się piętro wyżej w stosunku do jej pozycji. Starała się osiągnąć interesujący ją poziom możliwie daleko od zlokalizowanego obiektu, by mieć czas na ocenę otoczenia. Nie spodziewała się, by piąty poziom mógł czymś szczególnym wyróżniać się od pozostałych, ale nie chciała niczego z góry zakładać. Ponadto poważnie niepokoił ją otrzymywany odczyt, który wskazywał jeden punkt. Oznaczało to, że obiekt znajduje się w tym samym miejscu, co jej człowiek, albo że jednego z nich nie ma w zasięgu. Albo… Ostrożnie opuściła wąską klatkę schodową mającą prawdopodobnie służyć, za awaryjne przejście w przypadku uszkodzenia wind. Nie dysponowali planami budynku, które pozwoliłyby dokonać wstępnego rozpoznania rozkładu pomieszczeń, musiała więc poruszać się po omacku. Szybko przemknęła czwarte piętro starając się zapamiętać rozlokowanie ścian nośnych, które w całym budynku powinny znajdować się w tym samym miejscu. Większość ścian działowych wyznaczających korytarze również powinna się pokrywać. Wyjścia na klatki schodowe, pomieszczania z ziejącymi w podłogach i sufitach dziurami wskazującymi na przeznaczenie ich na sanitariaty, mniejsze i większe otwory okienne. Łukiem okrążyła miejsce bezpośrednio sąsiadujące z umieszczoną piętro wyżej pozycją, w której powinien znajdować się cel.
Przystanęła na chwilę. Oddychała miarowo próbując uspokoić niepokojąco szybko walące serce. Nieczęsto pozwalała sobie na emocje. Zwłaszcza w pracy. Ale tu nie chodziło o zwyczajną sprawę. I to wcale nie z uwagi na obiekt. Ten niczym szczególnym się nie wyróżniał. Ot, kolejny wybryk naukowych eksperymentów, których efekt finalny wymaga interwencji jej oddziału. Nawet mimo to, iż nosił literowy kryptonim, co oznaczało misję szczególnej wagi. Chodziło o coś wiele gorszego. Nie sądziła, że kiedykolwiek spotka ją coś podobnego. Coś, co mogło spotkać każdego, ale przecież nie ją. Długo nie chciała dopuścić do świadomości, że sama padła ofiarą czegoś, przed czym całymi latami tak żarliwie przestrzegała swoich żołnierzy. Ale cóż. Wiedziała doskonale, że dopuszczenie do świadomości najbardziej nawet niewygodnej prawdy jest lepsze, niż iluzoryczne zastępowanie jej wyimaginowaną alternatywą. Przymknęła oczy. Priorytetem jest obiekt, priorytetem jest obiekt, priorytetem jest obiekt …
Jakiś ruch około piętnaście metrów przed nią, dwa pomieszczenia dalej. Bardziej wychwyciła go jej czujna podświadomość, niż usłyszały, czy dostrzegły zmysły. Czujniki również milczały podając ustalone wcześniej dane. Brak jakichkolwiek oznak życia. Pozostawione, niewyłączone urządzenie? Hulający po pustych salach wiatr? Wpatrywała się w rozjaśnioną noktowizjerem głębię długiego, wąskiego korytarza. Poruszający się na pograniczu ludzkiego widzenia cień bezdźwięcznie przeciął go w poprzek. Uniosła karabin w ostatniej chwili powstrzymując się przed oddaniem strzału. Raz jeszcze sprawdziła odczyty. Zgodnie z ich wskazaniami miała przed sobą puste pomieszczenia. Wstrzymując oddech postąpiła o krok, mocno przywierając plecami do chropowatej ściany. W tym momencie usłyszała świst zasysanego powietrza i zanim zdążyła zlokalizować jego źródło instynktownie przyklękła i przekoziołkowała przez ramię ku przeciwnej ścianie i ziejącym w niej wejściu. Z rytmu wybiło ją mocne uderzenie w bark, rzucając ją na ostrą krawędź muru. Gdyby nie jej refleks i zdolność widzenia przestrzeni poza plecami, kolejny cios prawdopodobnie zgruchotałby jej czaszkę. W ostatniej chwili pochyliła głowę i uzbrojone w stal ramię roztrzaskało betonową powierzchnię tuż ponad nią. Poczuła ostrą woń smoły. Nie miała czasu na oddanie ciosu. Jakakolwiek zwłoka mogła okazać się fatalna w skutkach. Całą energię włożyła w zmianę pozycji i udaremnienie kolejnego ataku. Zanim napastnik zdążył wyprowadzić drugie uderzenie, podnosiła się już osłonięta załomem oddzielającej ją od agresora ściany korytarza. Za plecami miała przejście do niewielkiej wnęki, prawdopodobnie docelowo przeznaczonej na toaletę. Ukryła się lokalizując otwór w podłodze i podobny, sąsiadujący z nim w stropie. Odczyty nadal nie wskazywały aktywności materii organicznej, musiała mieć więc do czynienia z organizmem cybernetycznym, a przecież nie było o tym mowy. Przeklęła w duchu Natalię. Nigdy dotychczas Instytut nie wpakował jej w taką akcję. Może więc przeciwnik nie był obiektem i można było go unicestwić? Nie było czasu na roztrząsanie źródeł pochodzenia napastnika, a ryzykować niestety nie mogła. Zanim nie będzie miała pewności, że to nie obiekt, nie będzie mogła go wyeliminować. Nie ważne, czy był przypadkowy. Przypływ adrenaliny powodował, że nie odczuwała efektu uderzenia, ale miała świadomość, że może to być tylko chwilowe złudzenie. Dotknęła ramienia. Przez rozszarpaną tkaninę munduru sączyła się krew. Obrażenia nie były groźne. Najważniejsze, że nie wyczuła złamań. Uniosła lufę karabinu i wnętrze ciasnego pomieszczenia wypełnił głuchy huk wystrzału i wirujących drobin tynku. Skoczyła ku górze w tym samym momencie, w którym nacisnęła spust. Ładunek magnetyczny rozsadził strop powiększając ziejący w nim otwór umożliwiając jej wydostanie się z niebezpiecznego poziomu. Napastnik jednak nie próżnował i zanim zdążyła ocenić najbliższe otoczenie był już tuż za nią. Biegnąc ile sił dwukrotnie strzeliła za siebie. Przeciwnik poruszał się z niesamowitą szybkością. Nie była pewna, ale miała wrażenie, że wcale nie dotyka podłogi odbijając się od ścian i skacząc pomiędzy nimi, jakby nie dotyczyła go grawitacja. Używając zwykłej, konwencjonalnej broni nie byłaby w stanie go trafić. Ale jej karabin nie był zwyczajny. Emitowane przez niego ładunki mocy miały znacznie większe pole rażenia, dzięki czemu w tak ograniczonej przestrzeni precyzja strzału nie była konieczna. Zanim skręciła w najbliższy korytarz usłyszała sapnięcie i łomot upadającego ciała. Odruchowo odczytała wskaźniki, ale szybko je porzuciła. Wobec tego przypadku były bezużyteczne. Przestawiła palcem suwak wyboru amunicji i posłała jeszcze trzy pociski rozpryskowe mające na celu nie tyle wyeliminować przeciwnika, co go zdezorientować. Następujące szybko po sobie eksplozje wzbiły gęste tumany kurzu i drobin betonu, które sypnęły się ze ścian i stropu. Biegła nie czekając efektu. Gdzieś na tym poziomie znajdował się Gustaw. Tak przynajmniej podawały wskaźniki. Biegła chyłkiem rozrzucając mini ładunki detonujące. Mogły okazać się pomocne. Robiły dużo huku skutecznie odwracając uwagę. Kałużyński był gdzieś po prawej, prowadząca ku górze klatka schodowa była na lewo. Nie tracąc czasu zacisnęła zęby i ruszyła ku schodom. Mimo to zbyt późno. Zadecydowały ułamki sekund, które poświęciła na wspomnienie Gusta. Ważący kilkanaście kilogramów blok betonu trafił ją w tył nogi w połowie długości uda. Ciśnięty z potworną siłą gruz rzuciła ją na ścianę gruchocząc kolano i piszczel, zrywając ścięgna i mięśnie. Jęknęła osuwając się na ziemię. Na szczęście zmiażdżona kończyna nie ugrzęzła w powstałym rumowisku. Kobieta przekręciła się na plecy mierząc w niewidocznego przeciwnika. Dostrzegła cień, ruch kilka metrów przed sobą. Wypaliła silnym pociskiem obezwładniającym wpatrując się w sztucznie rozświetloną ciemność. Trafiła w momencie, gdy napastnik szykował się do skoku. Pocisk ugodził go w okolicy piersi wybijając z rytmu i wprawiając ciało w nieskoordynowany piruet. Powinien pozbawić go tchu i wyekspediować na terapię ortopedyczną. Ciało upadło w progu jednej z licznych wnęk. Aurelia uniosła się na łokciu i wycelowała starając się mierzyć w nogi. Musi go za wszelką cenę unieszkodliwić, zgruchotać kości, zmiażdżyć ciało, upuścić krwi. Albo ich sztuczne odpowiedniki. Byle tylko nie celować w głowę. W tym momencie wnętrza całego budynku rozjaśniło jasne, blade światło błyskawicy, zaraz potem budynkiem targnął wstrząs. Nagły błysk oślepił jej wzmocnione noktowizyjnymi szkłami oczy. Trwało to sekundy, ale wystarczyło, by nie mogła być pewna, czy jej strzał oddany w niemal tym samym czasie był celny. Czołgała się najszybciej jak mogła nie przestając przy tym bacznie wpatrywać się w opadającą chmurę pyłu. Coraz częstsze błyskawice nie sprawiały już kłopotu, gdyż szkła szybko dokonywały automatycznych korekt w parametrach ustawień światłoczułości adaptując się do nowych, zaistniałych warunków. Zmiażdżona noga bardzo utrudniała i spowalniała poruszanie się. Miała nadzieję, że jeśli nawet nie unieszkodliwiła przeciwnika, to chociaż spowodowała jego chwilową niedyspozycję, co pozwoli na oddalenie się na bezpieczny dystans i przegrupowanie sił. Była na korytarzu prowadzącym do szybu windy i awaryjnych schodów, gdy usłyszała rumor rozrzucanego gruzu. Miała niewiele czasu. Przyspieszyła, ale z miernym efektem. Niespodziewanie ponownie poczuła ostrą woń smoły. Odruchowo uniosła broń, ale w tym momencie usłyszała znajomy głos.
- Trzymaj się, maleńka.
- Gust!
Potężny mężczyzna wziął ją na ręce, jak dziecko. Przerzuciła ramiona wokół jego grubej jak u konia szyi, dzierżąc karabin w pozycji w każdej chwili gotowej do strzału.
Niemal całą głowę Kałużyńskiego, wraz z połową twarzy ściśle oklejała twarda już warstwa smoły wymieszanej z drobnoziarnistym żwirem. Przyjrzała mu się z drżeniem. Oczy bardzo nie ucierpiały, jedno było zupełnie wolne od krępującej maski, drugie w połowie sklejone. Smoła unieruchamiała również jedno nozdrze i większą część ust. Żołnierz nie miał również uszu, ale Aurelia nie potrafiła ocenić, czy zostały zatopione w gorącej smole, czy też zupełnie odcięte, lub oberwane. Czerwone ślady oparzeń gdzieniegdzie zamieniały się w nabrzmiałe bąble, z innych, pękniętych sączył się żółty płyn surowiczy.
- Gustaw… – jęknęła.
Nie mogła dobrze przyjrzeć się mężczyźnie, ale wyczuwała, że oparzenia głowy nie są jedynymi obrażeniami. Mimo to żołnierz biegł szybko nie dając poznać, że w tym momencie powinien znajdować się na stole operacyjnym. Zanim wszystkie te myśli przemknęły jej przez głowę dotarli już do szybu windy, w którym luźno zwisała wojskowa lina.
- Trzymaj się – wymamrotał niewyraźnie Gustaw.
Wskoczył na linę i ku zaskoczeniu kobiety niemal natychmiast ruszyli do góry. Po chwili byli już na dachu, gdzie ocierając pot z czół przywitali ich Gerard i Zyga. Widząc zaskoczony wzrok Aurelii, Gerard wskazując na Kałużyńskiego rzekł:
- Odnalazł nas gdy ganiałaś się z naszym gościem. Sam ci powie, ale najpierw ruszmy się za tamte betoniarki.
Biegnąc słyszeli dobiegającą z dołu serię eksplozji i hałas walących się ścian. Kobieta zdetonowała ładunki.
- To nie powstrzyma go na długo – osądził Gust. – Trzeba uruchomić bliźniaków.
Widząc niezdecydowane spojrzenie Aurelii dodał:
- On nie odbiera naszych meldunków. Sam siebie ledwo odbiera.
Kobieta połączyła się z czekającymi na rozkazy braćmi.
- Chłopcy – powiedziała. – Dźwig. Kruszarka na górę.
Po niespełna trzech minutach maszyna kołysała się już nad dachem, po pięciu stała gotowa do pracy cicho pomrukując na jałowych obrotach. Klaus przekazał szczegóły dotyczące zalet i wad kruszarki hipotetycznie oceniając jej przydatność bojową.
- Co na dole? – zapytała Zuch, gdy skończył.
- Kurt rozłożył ładunki – odparł Klaus. – Możemy zamienić ten budynek w stertę gruzu w dziesięć sekund. Mieliśmy też wizytę ochrony. Siedzą już w walizce Rowa. Jadwiga zadbał, by wcześnie złożyli odpowiedni meldunek. Krótko mówiąc, wszystko pod kontrolą.
Aurelia pokiwała głową.
- Zanim ustalimy, co dalej, uzgodnijmy, co o nim wiemy.
Spojrzała z wyczekiwaniem na Kałużyńskiego. Żołnierz oparł się ciężko o szkielet szybu wentylacyjnego.
- Niewiele tego – rzekł z grymasem bólu. – Jest niewiarygodnie szybki. Pojawił się niewiadomo skąd, capnął mnie, i zanim zdążyłem złapać oddech byłem już na górze. W życiu nie miałem do czynienia z kimś takim. Rękę złamał mi jak ołówek.
Aurelia spojrzała na ręce żołnierza i nie zauważyła, by któraś zwisała wygięta pod nienaturalnym kontem. Przełknęła gorzko jednocześnie podziwiając mężczyznę za hart i odporność.
- W międzyczasie sukinsyn zdążył założyć mi na głowę kubeł ciekłej smoły – kontynuował Kałużyński. – Gdybyście nie wkroczyli, pewnie już byłbym mumią. Nie wiem po co, ale on ma tam przygotowane formy zrobione w folach na wapno, gotuje smołę, miesza beton i jakieś inne mazie. Próbowałem nawiązać z nim kontakt, ale on zdaje się w ogóle nie mieć łączności z otoczeniem. Bełkocze coś sam do siebie nieartykułowanymi dźwiękami poprzeplatanymi strzępkami zdeformowanych słów. Zero kontaktu. Byłem już zalany betonem, gdy nagle przerwał te swoje wywody i zaczął nasłuchiwać, czy węszyć. To była Aurelia. Gdy ruszył ku niej zaprawa jeszcze nie zastygła i, nie bez trudu, udało mi się wydostać. Nie wiem jakim cudem, ale pod wpływem kontaktu z tą mazią zrosła się kość. Nic nie czuję. Jakby nigdy nie była ruszona. Za to smoła…
Urwał i splunął dotykając okrywającej głowę twardej skorupy.
- Ta skorupa… się porusza – mówił. – To jak macki, które sięgają coraz dalej. Czuję je już na połowie pleców. Na razie nie odczuwam żadnych konsekwencji, ale to się z pewnością zmieni. Mam stopione uszy, a mimo to słyszę, jak nigdy dotąd. Pod wpływem temperatury oko powinno pęknąć i wypłynąć, a mimo to widzę doskonale. Z każdą chwilą lepiej, mimo iż na to nie wygląda. On mnie w coś przemienia…
Żołnierze mimowolnie odsunęli się na krok unosząc broń.
- Spokojnie – uspokoiła Zuch. – Musisz jak najszybciej trafić do lodówki Instytutu. Co jeszcze ważnego?
- Jest cały pokryty czymś w rodzaju pancerza – mówił Kałużyński. – Nie wiem dokładnie co to jest, nie miałem czasu na szczegółową ocenę, ale sądząc po ostatniej potyczce… Zresztą sama wiesz.
- To prawda – przyznała Zuch. – Niełatwo zrobić sukinsynowi krzywdę.
- I jeszcze jedno – dodał Gust. – Nie działa na niego dezaktywator. Próbowałem dwukrotnie. Kompletna ignorancja. Trzeba zmienić strategię.
Żołnierze popatrzyli po sobie niezdecydowanie.
- Jest jeszcze coś – dodała Aurelia. – W ogóle nie wykrywają go czujniki.
Na te słowa Spoiwo przeniósł spojrzenie z wskaźników detektora na kobietę z pytającą miną i niezdecydowaniem.
- Wyłącz to – powiedziała. – Był o kilka metrów ode mnie i nic. Pomyślałam, że to jakaś forma cyborga, ale teraz wydaje się, że może to być ten jego pancerz. Nie wiem tylko, jak wyśledziła go Odważnik.
To powiedziawszy połączyła się z ambulansem.
- To nic poza umiejętnością logicznego myślenia i dedukcji – wyjaśniała Natalia. – Mamy sporo danych zebranych w trakcie trwania eksperymentu, o których wy nie mogliście wiedzieć. Nie pomyślałam, że to może być potrzebne – skłamała. – To miała być perfekcyjna istota, ale nigdy nią już nie będzie. Coś poszło nie tak. Nieodpowiedni obiekt przeszczepu. Stąd ta jego hormonalno genetyczna burza. Organizm walczy wewnętrznie sam ze sobą usiłując określić swoją dominującą osobowość i wyeliminować słabszą. Ale natura biorcy jest zgoła inna niż dawcy. Skrajnie. Nie wiemy, jaki może być efekt końcowy. Zupełnie przypadkowo zainicjowaliśmy nowy projekt, który może okazać się przełomem w historii badań nad…
- Nie pieprz mi tu o genetyce, łapiduchu. – przerwała Aurelia. – Mam rannych. Mogliśmy już wszyscy nie żyć. Zatajasz ważne informacje narażając życie moich ludzi. To zmienia warunki umowy. Nie zdziw się jak rozpieprzymy twojemu pupilkowi łeb!
Zapanowała chwila nerwowego milczenia.
- On musi przeżyć – powiedziała chłodno Odważnik. – Ja nie łamię warunków umów. Słyszysz Aurelio? U m ó w.
Rozłączyła się. Zuch pomyślała o niepisanej umowie jaką zawarła z Natalią. Miała otrzymać nową twarz. Ukradkiem spojrzała z czułością na Gustawa. Tak bardzo pragnęła być dla niego piękna. Nawet mimo to, iż zapewniał ją, że podoba mu się taka, jaka jest i nie musi niczego dla niego zmieniać. I jeśli już chce, to niech robi to wyłącznie dla siebie. Wierzyła mu. Patrzył na nią z taką czułością, oczy łagodniały mu i w miejsce ostrych, lodowato zimnych, mogących na zawołanie miotać błyskawice źrenic, przybierały postać błękitnych, pieszczących fal lazurowego oceanu. Często zachodziła w głowę, jak mężczyzna tak piękny mógł zwrócić uwagę na kogoś takiego, jak ona. Początkowo nie chciała uwierzyć, że nie stoi za tym jakaś prywatna korzyść płynąca z jej stanowiska w wojskowej hierarchii i przede wszystkich znajomościom i koneksjom w armii. Z czasem przekonała się jednak, że tak nie jest. Byli ze sobą ponad półtora roku i przez cały ten czas Gustaw ani razu nie próbował wykorzystać jej układów. Sama nawet mu to proponowała, ale kategorycznie odmówił. A do tego… Był jej pierwszym mężczyzną. Była pewna, że jednocześnie ostatnim. Nie zniosła by dotyku kogoś innego. Kochał się z nią tak czule i delikatnie. Był taki opiekuńczy i troskliwy. Wyznał jej miłość. Ona jemu też. O ich związku wiedzieli nieliczni. Gerard był jedynym z ich wspólnego, służbowego otoczenia. Poza nim, wtajemniczony był opat zakonu blinów, dzięki któremu mogli wspólnie podróżować pod osłoną działalności misyjnej.
Odwróciła wzrok. Teraz jej mężczyzna sam potrzebował interwencji chirurga plastycznego. Oczywiście nie dla niej. Ona zawsze będzie kochała go takim jakim był, jest i będzie. Ale jak on to zniesie? Czy nie zamknie się w sobie? Z nią było inaczej, zawsze była paskudna. Co innego jak szpetota spada nagle na kogoś obdarzonego tak idealną urodą.
- Zdaje się, że nasz gość już się otrząsnął – przerwał jej rozmyślania Spoiwo. – Nie wiem, co tam się dzieje, ale w dole aż huczy od łomotu.
- Trzeba za wszelką cenę zwabić go na dach – powiedziała Aurelia. – Ze mnie nie będzie teraz większego pożytku, zostanę z Gustem tutaj. Będziemy mieć wszystko na oku. To dobre miejsce do koordynowania akcji. Poza tym zawsze mogę go odesłać zanim… Zanim coś się wydarzy. – dodała zaciskając dłoń na dezaktywatorze.
- Sprzęt przygotowany – wtrącił Gerard. – Siatka, haki. Słoń by tego nie rozerwał. Klaus?
- Wszystko w porządku – odparł szeregowiec ocierając rękawem lśniące od śliny czoło.
- Ruszajcie.
Silnik zawył zagłuszając wyjący wiatr. Kruszarka ruszyła w kierunku wylotu szybu, za nią korzystając z jej osłony, niczym pancerza czołgu, podążyli dwaj pochyleni żołnierze. Aurelia rozłożyła broń, zapasową amunicję do broni konwencjonalnej i karabinki miotające wzmocnioną zaczepnymi hakami siatkę obezwładniającą, trzymając pod ręką krótki miotacz, którego w każdej chwili gotowa była użyć. Spojrzała na Gustawa.
- Wiesz, że im szybciej cię dezaktywuję, tym mniejsze wystąpią zmiany.
- Wiem – odparł szybko. – Ale jeszcze nie. Mogę się przydać.
Nie upierała się. Miał rację. Chociaż z drugiej strony nie mogli mieć pewności, kiedy przyjdzie moment krytyczny. I, przede wszystkim, w jaki sposób to się objawi. Popatrzyła w ślad za oddalającą się maszyną. W tym momencie usłyszeli trzask i zgrzyt giętej stali. Dach budynku eksplodował po prawej stronie kruszarki wyrzucając w górę kawałki gruzu, blachy, papy i metalowych sztab. Zaraz za nimi z niesamowitą mocą wystrzeliła groteskowa postać. Wszystko działo się w niezwykle szybkim tempie. Zanim Klaus zdążył skierować ku wyłomowi kruszarkę poleciały w jej kierunku betonowe pociski wielkości regałów biurowych. Pierwszy otworzył ogień Gerard, potem Zyga, który chwilę później nie zdążył uskoczyć przed żelbetową szyną. Rzucony z potworną siłą kilkusetkilogramowy element konstrukcji zmiótł żołnierza, jak szmacianą lalkę gruchocząc mu pierś. Niemal w tym samym momencie napastnika zasypał krzyżowy ogień zmuszając go do chwilowego powstrzymania ataku. Ten moment wystarczył, aby Klaus skierował ku niemu pojazd. Kruszarka zawyła całą mocą potężnego silnika i wystrzeliła ku napastnikowi. Zmutowany murarz niewzruszenie stał naprzeciw niej. W kolejnych błyskach nocnych wyładowań lśnił czernią smolnego pancerza. Był ogromny, na co wpływ mogły mieć przytroczone do stóp betonowe bloki oraz wzmocniony kawałkami wygiętych stalowych kątowników nadtopiony kask. Wzdłuż ramion, ud i piszczeli lśniły grube, metalowe sztaby umocowane na przemian z mniejszych i większych rozmiarów kamieniami i betonowymi płytkami. Stalowe ochraniacze przylegały również do piersi i pleców. Prawa ręka zakończona była dużych rozmiarów kielnią, która sprawiała wrażenie, jakby stanowiła jedność z kończyną. Druga dłoń była nadnaturalnie ogromna, pokryta guzowatymi zrogowaciałymi naroślami upodabniającymi ją do upstrzonej otoczakami bryły betonu mogącej jednym uderzeniem roztrzaskać kiosk ruchu, czy autobus. Groteskowe ciało było naszpikowane odłamkami, okopcone dymem, miejscami nadpalone, ale mimo to napastnik nie wyglądał na rannego, czy w jakikolwiek inny sposób osłabionego. Aurelia, widząc, że jej wystrzeliwane z niewiarygodną prędkością pociski odbijają się od chaotycznego, ale najwyraźniej niezwykle skutecznego pancerza, przestała strzelać, i zmieniła rodzaj ładunków na ogłuszająco obezwładniające. W tym ułamku sekundy niezbędnym do przeładowania, murarz śmignął w ich kierunku roztrącając stojące mu na drodze betonowe i stalowe przeszkody, jak tekturowe pudełka. Wówczas Gust wystrzeli siatkę, która dosiągłszy mknącego napastnika szczelnie go oplotła. Murarz stracił równowagę i runął druzgocząc dwukołową taczkę. Znieruchomiał. Musiał na niego podziałać emitowany przez łącza siatki silny ładunek elektryczny. Skrępowanym ciałem raz po raz wstrząsał silny impuls, pokrywając je plątaniną szybko pełzających jasnoniebieskich, cienkich macek. Mimo, iż haki nie znalazły zaczepienia i ześlizgnęły się z pancerza, to sama siatka skutecznie unieruchomiła wroga. Gustaw wyskoczył zza betoniarki i dołączył do Gerarda, który ostrożnie zbliżył się do targanego wstrząsami ciała. Wycelowana, gotowa do użycia broń wypaliła z obu luf niemal w tym samym momencie. Jednak w obu przypadkach zbyt późno. Sprawiający wrażenie skutecznie unieruchomionego murarz niespodziewanie zerwał się zrywając jednocześnie krępującą go siatkę. Pociski zaklekotały o blaszane ochraniacze ud i piszczeli kierując się ku górze. Zanim jednak osiągnęły korpus potężna pięść uderzyła w Gustawa posyłając go w czerń nocy. Mężczyzna niczym wystrzelony z katapulty poszybował nad krawędzią dachu i runął w dół. Aurelia na chwilę zamarła, ale już zaraz szyła do murarza z miotacza plazmowego. Zareagowała szybko, bez zastanowienia, instynktownie. Jednak ułamek sekundy, w którym odprowadzała znikające ciało ukochanego, Gerard przypłacił utratą ramienia, które odcięte krawędzią kielni odpadło na podłoże z niesmacznym, kleistym plaśnięciem. Żołnierz zachwiał się. Zanim dosięgnął go drugi cios, na miejscu była już porucznik kierując na napastnika druzgoczącą wiązkę. Trafiła, ale nie był to atak wystarczający. Murarz rzucił się ku niej wyjąc wściekle. Wycofywała się pełznąc na plecach, nie przestając strzelać. Strumień ładunku nieco zwolnił tempo szturmu, ale go nie powstrzymał. Potężne ramiona uniosły ponad głowę olbrzymią gruchę betoniarki i cisnęły w umykającą z trudem kobietę. Pewnie zginęłaby zmiażdżona, gdyby Gerard ostatkiem sił nie wystrzelił z granatnika, którego pocisk eksplodował rozrywając płyty pancerza na plecach napastnika. Targnięty uderzeniem murarz wypuścił betoniarkę, która uderzyła w dach o dwa kroki przed leżącą kobietą i odbiwszy się, drasnęła ją tylko rozrywając policzek i zrzucając hełm. Z hukiem przetoczyła się przez krawędź dachu i łukiem poleciała w czerń. Aurelia nie bacząc na swoje rany i konsekwencje wypaliła w zdezorientowanego napastnika kolejnym potężnym ładunkiem. Na Gusta, Gerarda i Zygę nie mogła już liczyć. Pozostał jej tylko Klaus. Rozejrzała się. W tym momencie zataczający się chaotycznie murarz znieruchomiał. Odwrócił się ku źródłu wściekłego warkotu w momencie gdy dosięgły go ramiona kruszarki. Gdyby nie chwilowe zamroczenie, śmiały atak Klausa mógłby nie odnieść oczekiwanego skutku. Nim jednak napastnik zdążył dojść do siebie taśma wciągnęła go pomiędzy potężne, miażdżące wały zdolne kruszyć głazy narzutowe. Maszyna zawyła wytężając całą moc, ramiona gniotły i miażdżyły. Gdy zdawało się, że nic nie jest w stanie uchronić monstrualnego ciała przed unicestwieniem, kruszarka sapnęła i umilkła. Murarz leżał z rozrzuconymi ramionami. W pancerzu korpusu ziała szeroka szczelina, nogi poniżej kolan nikły pomiędzy wałami kruszarki. Napastnik był unieruchomiony. Zachowując odpowiedni dystans Klaus stał w rozkroku mierząc w odsłonięte ciało.
- Zaczekaj! – krzyknęła Aurelia. – To moja decyzja.
Pełzła w ich kierunku z zaciśniętymi zębami. Nieważne co obiecała Natalii. Ten bydlak wykończył jej najlepszych ludzi i zasługiwał na śmierć. Była o kilkanaście metrów od kruszarki, gdy murarz bez wydobywania z siebie żadnego głosu uniósł się do pozycji siedzącej i zaczął łomotać w maszynę uzbrojonymi, mocarnymi ramionami. Pod każdym uderzeniem, którym towarzyszyły wyrzucane w górę snopy iskier, żelazo gięło się jak plastelina. Klaus uniósł broń.
- Czekaj!
Kobieta zatrzymała się i złożyła do strzału. Pocisk trafił w pozbawione pancerza plecy i eksplodował wewnątrz rozrywając wnętrzności i tkanki. Brudnobura krew bryznęła przez wielkości dziewiętnastocalowego telewizora dziurę w piersi, przez którą Aurelia mogła teraz dostrzec elementy kruszarki. Murarz przestał się szarpać i spojrzał z niedowierzaniem na ranę. Jego ciało niespiesznie, jak w zwolnionych kadrach filmu, osunęło się do przodu i znieruchomiało.
- Matko jedyna, co to było? – stęknął Klaus.
Aurelia czuła, że ogarnia ją gorączka. Dopiero teraz zaczęła odczuwać ból w strzaskanej kończynie.
- Sprawdź, co z Zygą – rzekła. – Ja zajmę się Gerardem. I niech Kurt nas stąd zdejmie.
*
Konrad Słotwina nie lubił współpracować z naukowcami. Zawsze czuł się wtedy jak niedouczony, ograniczony, czy wręcz umysłowo ułomny. Nikt nie zadawał sobie trudu aby informować go o szczegółach planów, nie traktowano go poważnie. Stawał się takim Grzesiem Przyniesiem Wyniesiem. Był zbyt doświadczonym i zasłużonym policjantem, by tak go ograniczano. Komendant przekonywał, że to niezwykła nobilitacja brać udział w tajnym projekcie i początkowo Konrad był skłonny mu uwierzyć. Raz, drugi, trzeci. I wystarczyło. Teraz bardziej skłonny był przyznać, że jest traktowany jak przygłup i dla tego delegowano go do takich zajęć. O nic nie pyta, nic go nie interesuje. On! On, który skończył akademię z wyróżnieniem, był osobiście przez Prezydenta odznaczony dwoma orderami za zasługi, srebrnym i złotym, był laureatem prestiżowych konkursów „Śledczy Roku” i „Spryciarz Roku”, zajął drugie miejsce w cieszącym się wielkim uznaniem plebiscycie „Najduch Dekady” (wygrał komendant). Czy ktoś taki jak on nie zasługuje na to, aby chociaż w zarysie zapoznano go z tajnikami projektu? Nie chodzi już nawet o szczegóły techniczne, ale o odrobinę zaufania, uznania. Należało mu się za lata ciężkiej pracy.
Eksperyment o kryptonimie „G” szczególnie nie dawał mu spokoju. Parodia przesłuchania, do przeprowadzenia jakiej go zmuszono dodatkowo potęgowała jego zainteresowanie projektem. Cała ta otoczka tajemniczości, jak zawsze towarzysząca pomysłom Instytutu, w tym przypadku była na tyle skuteczna, że nawet dzięki znajomościom w Ministerstwie nie mógł zdobyć na jego temat żadnych informacji poza lakonicznymi, w stylu „sprawa szczególnej wagi”, czy „ściśle tajne”. W końcu jego cierpliwość została wyczerpana do cna. Zdecydował się na złamanie podstawowych, od lat przestrzeganych zasad, którym był ślepo wierny i posłuszny. I to dodatkowo spotęgowało gorycz, jaka się w nim przelewała. Wiedział, że nie postępuje słusznie, ale skoro zdecydował się na taki krok, musiał zrobić następny. Inaczej wszystko straciłoby sens.
Wsiadł do auta i wyjechał z terenu komendy. Z miną cierpiętnika włączył odbiornik. Po chwili z niemałym zdziwieniem stwierdził, że ambulans, w którym zainstalował czujnik znajduje się blisko centrum miasta, na terenie budowy nowoczesnego obiektu sportowego. Próbował posklejać dane, jakimi dysponował, między innymi dzięki dostępowi do meldunków z bieżąco wykonywanych przez policję akcji, jak również, przede wszystkim, dzięki podsłuchowi w gabinecie Rowa. Żałował, że nie udało mu się zainstalować podobnego u Odważnik, ale cóż. Nie można mieć wszystkiego. Ten gabinet był nieosiągalny, a ingerencja w łącza na bardziej zaawansowanym poziomie wymagałaby wtajemniczenia zbyt wielu osób, co było ryzykowne. Tak wiedział tyle: najpierw ekipa specjalna Aurelii Zuch w liczbie pięciu żołnierzy plus dowódca, wspomagana przez kandydata do jej zespołu morderców, niejakiego Jadwigę, zostaje włączona w grupę nadzorującą eksperyment. Samo to świadczy o niecodziennej powadze sytuacji. Dalej miał troje naukowców z Instytutu, którzy niezwykle rzadko wyruszają w teren i wreszcie, co nie mniej ciekawe, osoby, zdawałoby się, zupełnie przeciętnych pacjentów: stolarza Witolda Kończynę i murarza Mariana Krtań. Stolarz i murarz. Samo to zestawienie nasuwało już sporo wątpliwości. Nie zdziwiło go więc, że gdy w dniu dzisiejszym zrobiło się wokół projektu spore zamieszanie, Kończyna przepadł, a Krtań trafił do jego gabinetu. I wszędzie, gdzie tylko pojawiał się jeden z nich, zaraz pędziły ambulanse Odważnik. Z jakim efektem? Miał martwych pięciu stolarzy i dodatkowego zaginionego oraz jednego zdezorientowanego murarza, zdawałoby się nie mającego najmniejszego pojęcia o dziejących się wokół niego wydarzeniach, którego musiał odesłać do Instytutu. A teraz cała doborowa ekipa wtajemniczonych przebywała na terenie nieczynnej i opustoszałej nocą budowie. Inne, przypadkowe ofiary działalności wojska przepadły bez echa, a ich wystąpienia nie chcieli potwierdzić żadni świadkowie. Taka zmowa milczenia. A przecież wiedział z meldunków, że pod blokiem, pod którym były widziane wozy Instytutu padły strzały i ucierpiały osoby postronne. Strach, niepewność, święty spokój. Standard.
Sprawdził bazę meldunkową służb ochronnych, jakie miały kontrakty na patrolowanie dzielnicy, w której znajdował się teren budowy hali sportowej. Żadnych sygnałów o czymkolwiek. Jedynie lakoniczne odfajkowanie odbytej kontroli. Dziwne. Dwa oznakowane symbolami Instytutu ambulanse w takim miejscu musiały przykuć uwagę ochroniarzy. Nawet jeśli tylko stały, co było zresztą mało prawdopodobne. Wybrał numer centrali właściwego biura ochrony. Po dłuższej chwili usłyszał zaspany głos. Odruchowo spojrzał na zegarek: dwudziesta trzecia dwadzieścia pięć.
- Biuro Ochrony Osób i Mienia „Inwazja” – wyrecytował dyżurny. – W czym mogę pomóc?
- Mówi Konrad Słotwina z Komendy Głównej – powiedział ostro.
- Witam panie inspektorze – ożywił się głos po drugiej stronie. – Czego panu…
- Mieliśmy dziś serię napadów w Śródmieściu – nie tracił czasu policjant. – Sprawdzamy wszystkie agencje działające w centrum. To rutynowa procedura.
- Oczywiście.
- Zdaję się, że nie mieliśmy od was żadnego zgłoszenia?
- Nie było – odpowiedział szybko dyżurny.
- Bardzo pan pewny siebie. Interesuje nas wszystko. Awantury rodzinne, drący mordy kibole, palący opony dresiarze, obszczywający klatki schodowe pijaczkowie, śpiący po ławkach ćpuni, dziwki, ekshibicjoniści, stare babki, którym koty pouciekały na drzewa, wysmarowana pastą do butów gówniarzeria itd.
- Chwileczkę, sprawdzę – mruknął ochroniarz.
W rzeczywistości Konrada mało interesowała odpowiedź, ale musiał jakoś uwiarygodnić swoją wizytę na budowie. Nie mógł dopuścić, żeby wyszło na jaw, że posiadał jakikolwiek dostęp do tak pieczołowicie chronionych informacji.
- Żeby nie być gołosłownym – podjął po chwili dyżurny. – Mam tu przed sobą wszystkie meldunki od początku zmiany, czyli od czternastej.
- Dawaj te po dwudziestej.
- Już, momencik.
Słychać było, jak ochroniarz energicznie wali w klawiaturę.
- A więc, – informował – nic szczególnego. Patrol z rewiru czwartego (to pomiędzy kościołem, a technikum) zwinął dwóch meneli na izbę. Żadnych napadów i bijatyk. Mam tu jeszcze zgłoszenie o zakłócaniu ciszy w jednym apartamentowcu, ale to dzieciaki słuchały głośno muzyki. Po interwencji nie było dalszych skarg. Wszystko, panie inspektorze.
- Dziwne – odparł Słotwina. – Ale to chyba dobrze. Chociaż z drugiej strony, jak tak dalej pójdzie, zabraknie dla nas pracy, co nie?
- W rzeczy samej.
- Dobra. Dzięki. Przejadę się przez dzielnicę – dodał. – Mam po drodze do domu. Może pozdrowię pańskich kolegów. Spokojnej nocy życzę.
- Wzajemnie. Cieszę się, że mogłem pomóc.
Rozłączył się i wcisnął pedał gazu. Po kilku minutach jechał już wolniej wzdłuż wysokiego, blaszanego parkanu. Wjazd na teren budowy blokował opuszczony szlaban. W budce siedział stróż. Nie zareagował na widok podjeżdżającego, nieoznakowanego samochodu. Dopiero gdy Konrad zatrzymał, mężczyzna ożywił się i podszedł do bramy.
- Dobry wieczór. Czego duszy trzeba? – zapytał swobodnie.
Inspektor uważnie przyjrzał się nieznajomemu. Lata praktyki pozwalały przy pierwszym spotkaniu dużo wyczytać z twarzy i zachowania. Stróż nie wyglądał na stróża. Młody, barczysty, o energicznych ruchach i żywym spojrzeniu. Uśmiechał się, ale z jego oczu bił chłód. Targany podmuchami coraz silniejszego wiatru, mokry od deszczu drelichowy płaszcz był na niego nieco przyciasny. Słotwina zrezygnował z legitymowania się. Kątem oka dostrzegł zaparkowany po drugiej stronie ogrodzenia wóz ochrony. Nigdzie nie było śladu ambulansów. Coś tu nie pasowało.
- Dobry wieczór – odpowiedział również uśmiechając się nieco głupkowato. – Jestem tu przejazdem. Zdaje się, że zgubiłem drogę. Chciałem dojechać do kościoła, powiedziano mi, że przez osiedle będzie bliżej, ale chyba skręciłem nie tam gdzie trzeba.
Nie uszło uwadze policjanta, że mężczyzna w trakcie jego wypowiedzi zdążył obrzucić auto szybkim spojrzeniem. Odetchnął, że nie zabrał służbowego auta. Swój prywatny samochód kupił niedawno, więc tablice rejestracyjne miał z innego regionu, co uwiarygodniało jego wersję.
- Musi pan zawrócić do ronda – odparł nieznajomy. – Skręcić w prawo i dalej, jakieś pięćset metrów, będzie kościół.
Mimo, iż Słotwina starał się niczego nie przegapić, jego uwadze umknęła skromna sylwetka kobiety przypatrującej się rozmowie. Natalia stojąc w cieniu masywnej koparki była praktycznie niewidoczna. Nie słyszała dokładnie rozmowy, ale doskonale znała nowoprzybyłego mężczyznę. Ciekawski, wszędzie wściubiający nos policjancina. Nie darzyła go sympatią i dobrze wiedziała, że Konrad Słotwina odwzajemniał jej uczucia. Zachodziła w głowę, jak udało mu się zwąchać cokolwiek. Była zła. Czekała tylko, kiedy Jadwiga go zneutralizuje. Tymczasem samochód wycofał i odjechał skąd przybył. Natalia wybiegła z ukrycia klnąc.
- Czego ta menda chciała? – zapytała przyciszonym głosem. – Czemu go nie wyeliminowałeś?
- To tylko jakiś przypadkowy pierdoła….
- To policjant, kretynie! Musiał coś zwęszyć! Zaraz będziemy mieć na karku całą komendę!
Jadwiga nie czekał na dalsze informacje. Wyciągnął spod płaszcza krótki pistolet maszynowy i wybiegł poza ogrodzenie. Słotwina odjechał nie dalej jak dwadzieścia metrów. Żołnierz przyklęknął i złożył się do strzału. W tym momencie auto skręciło gwałtownie i pociski zabębniły o karoserię.
- O rzesz ty… – parsknął wściekle Jadwiga.
Słotwina początkowo chciał bezzwłocznie zawiadomić komendę i zażądać wsparcia. Pewnie byłby to zrobił, gdyby nie dostrzegł błysków na dachu szkieletu budynku. Od razu je rozpoznał. To nie były wyładowania atmosferyczne. Wcisnął pedał gazu i w tym momencie o maskę samochodu zadudniła złowróżbna seria. We wstecznym lusterku dostrzegł strzelającego stróża. A więc po raz kolejny miał rację. I wcale nie było mu z tego powodu radośnie. Skręcił raptownie znikając intruzowi z pola widzenia. Rozsądek podpowiadał mu wezwanie posiłków, instynkt i ciekawość kazały działać. Rozchlapując zbierające się kałuże mknął wzdłuż migających za oknami przęseł parkanu. Sięgnął po telefon, gdy nagle dostrzegł wyrwę w ogrodzeniu. Wjechał na teren budowy i ruszył w kierunku budynku, na którym dostrzegł błyski karabinowych salw. Zahamował i sięgając po broń otworzył drzwi. Zanim zdążył opuścić samochód, zgruchotała go spadająca z dachu betoniarka.
Chwilę później obok dymiącego wraku zaparkowała furgonetka. Nie wyłączając silnika z szoferki wyskoczył Jadwiga.
- Mam go – powiedział do mikrofonu. – Biedaczysko zginęło tragicznie przygniecione spadającą z dachu betoniarką.
- Upewnij się – usłyszał skrzeczący szept.
Przez zalewane krwią, przymglone oczy, Konrad Słotwina widział zbliżającego się ku niemu mężczyznę. Nie miał siły na walkę. Życie szybko z niego uchodziło przez strzaskany obojczyk i zmiażdżone nogi. Drżącą ręką sięgną po pistolet. Zanim zdążył go unieść dwie kule rozerwały mu twarz.
- Załatwione – zameldował żołnierz.
Ruszył z powrotem, gdy drogę zagrodził mu sterowany przez Kurta olbrzymi dźwig. Maszyna majestatycznie kołysząc się na wielkich, owiniętych gąsienicami kołach skierowała potężne ramię w kierunku dachu. Chwilę później tuż obok z piskiem zahamował ambulans. W bocznym oknie szoferki ukazała się olbrzymia twarz purpurowego Rowa.
- Zwijamy się – wysapał. – Trzeba by to trochę posprzątać – dodał spoglądając na coraz mniej dymiącą kupę żelastwa. – Jedź na drugą stronę budynku. Spadł tam jeden z naszych. Zabierz ciało.
Niebo co i rusz cięły błyskawice, deszcz huczał zalewając falami plac budowy przemieniając go z wolna w płytkie bajoro. W rozjaśniających noc krótkich błyskach wyładowań atmosferycznych, precyzyjne kierowanie potężnym dźwigiem nie było proste nawet dla takiego fachowca jak Kurt. Z rozlokowaniem ładunków wybuchowych poradził sobie bez trudu, ale za sterami o wiele lepiej sprawdzał się jego brat. Nie minęło pięć minut nieudanych prób, gdy na dole pojawił się Klaus. Zetknęli się z bratem czołami po chwili żołnierz przejął kontrolę nad maszyną.
Rozpoczęła się sprawna akcja ewakuacyjna. Żywi i martwi członkowie oddziału Aurelii szybko znaleźli się w furgonetce zabierając ze sobą sprzęt. Nie dbali o zacieranie śladów. Niecały kwadrans później budynkiem wstrząsnęła potężna eksplozja obracając w niwecz dotychczasowe prace grzebiąc w gruzowisku dowody ich obecności.
Ambulanse pomknęły ku Instytutowi.
*
Marian Krtań był skrajnie skołowany. Takiego dnia nie przeżył nigdy. Mimo, iż jego życie nie należało do nudnych, dzisiejsze wydarzenia zepchnęły na daleki margines wszystko, co dotychczas uważał za niecodzienne. Odkąd pojawiły się owe początkowo nieprzyjemne, a z czasem nieznośne bóle głowy jego życie zaczęło stawać do góry nogami. Lekarstwa, jakie otrzymywał niewiele mu pomagały, a wręcz pogarszały tylko nastrój. Czuł się po nich otępiały, zatracał najważniejsze dla niego cechy, czego namacalnym dowodem i ukoronowaniem była dzisiejsza finalna konfrontacja ze stolarzem. A wszystko tak pięknie się zapowiadało. Dostał skierowanie na wizytę u wybitnego specjalisty z Instytutu, jakim miał być doktor Mateusz Rów. Jego lekarz, skąd inąd bardzo zdolny medyk, Fiodor Mortadela, poinformował go, że dolegliwości jakie odczuwa możliwe są do wyeliminowania jedynie dzięki nowatorskiej terapii, jaką wprowadził Rów i koordynowany przez niego zespół. Podobno on sam wystąpił do Mortadeli o przekazanie pacjenta. Wyniki badań, jakie przeprowadzono na Marianie jednoznacznie wskazywały go, jako idealnego kandydata do zastosowania zbawiennej terapii. I jak się skończyła wizyta? Wywalono go na zbity pysk, jak psa, a grubas nawet nie raczył na niego spojrzeć. Po co była cała ta komedia? Nie rozumiał, dla czego nie został przyjęty, zwłaszcza, że teraz ponownie znalazł się w Instytucie. I nie na własne życzenie. Najpierw został aresztowany bez powodu, potem był w absurdalny sposób przesłuchiwany i wreszcie przywieziono go tu zakratowaną furgonetką, jak jakiegoś świrusa, albo mordercę. Siedział teraz w gabinecie pełnym oszklonych szaf, w których piętrzyły się pudełeczka i fiolki z różnej maści medykamentami. Na krok nie opuszczało go dwóch postawnych, milczących i posępnych sanitariuszy, którzy przejęli go od niemniej wesołych i rozmownych funkcjonariuszy, w których ręce został wcześniej oddany przez śledczego Konrada Słotwinę. Próbował do nich zagadnąć, ale mężczyźni albo puszczali pytania mimo uszu, albo odpowiadali zdawkowo, wymijająco i niezwykle oszczędnie. Godzina była późna. Nie miał zegarka, ale pewnie było grubo po dwudziestej trzeciej, może nawet już po północy. To nie była normalna sytuacja. A on nie miał na nią najmniejszego wpływu. Pozostawało mu jedynie oczekiwanie. Nie wiedział tylko na co.
Drzwi w drugim końcu gabinetu zauważył dopiero, gdy wszedł przez nie mężczyzna w średnim wieku. Kosmyki siwiejącej, przerzedzonej już fryzury niesfornie opadały na pociętą nielicznymi, ale za to głębokimi zmarszczkami twarz i nisko nasunięte na nos okulary. Mężczyzna miał na sobie nienagannie biały lekarski fartuch. Bez słowa skinął na osiłków i po chwili zostali sami.
- Pan Marian Krtań, prawda? – zapytał miłym głosem.
- Zgadza się – westchnął pacjent. – Wreszcie normalne pytanie.
Lekarz uśmiechnął się krzepiąco.
- Jak pan się czuje?
- Boli mnie głowa – odparł Marian. – Miałem dziś umówioną wizytę u doktora Rowa, ale mnie nie przyjął.
- Nie przyjął, powiada pan?
- Właśnie.
Mężczyzna zasępił się.
- Ma pan może przy sobie jakieś dokumenty? – zapytał znienacka.
- Dokumenty? Kartę choroby zostawiłem w…
- Jakiś dokument tożsamości. Dowód, paszport, prawo jazdy, legitymacja?
Marian poruszył się niespokojnie. Znów zanosi się na nieprzyjemną rozmowę.
- Pan jest lekarzem, czy policjantem? – zapytał. – Po co to panu?
- Osobiście? Zupełnie mi to zbędne. Muszę jednak upewnić się, że pan, to pan. Chyba, że nie ma pan jeszcze dość dzisiejszych pomyłek?
Krtań wyciągnął portfel i podał rozmówcy etui z dowodem osobistym i legitymacją służbową. Przez krótką chwilę przyglądał się uważnie mężczyźnie. Miał taki niepozorny wygląd, że trudno byłoby zakwalifikować go do jakiejkolwiek kategorii, czy to społecznej, czy zawodowej. Pasował do każdej, a zarazem do żadnej.
- No – odezwał się lekarz. – Wygląda na to, że Marian Krtań, to pan.
- Cieszę się – odparł murarz odbierając dokumenty.
- A ja mniej.
- A to czemu? – zdenerwował się Marian.
Mężczyzna marszcząc czoło spoglądał na niego znad okularów.
- A tak w ogóle – kontynuował Krtań. – To kim pan jest? Nie rozumiem, o co chodzi?
- Jestem pan Henio – odparł pan Henio. – I niech to panu wystarczy. Ważniejsze w tej chwili jest to.
To powiedziawszy położył przed Marianem kawałek złożonej na pół kartki papieru.
- Co to jest? – zapytał podejrzliwie.
- Niech pan sam zobaczy.
Zwykła karta papieru, a wzbudzała takie emocje. Marian przyglądał się jej chwilę, po czym szybko ją rozłożył.
- Pokwitowanie – rzekł beznamiętnie.
- Tak? I nic więcej?
- A co ma być? Jakaś ukryta przepowiednia? Mapa skarbu? Talon na węgiel?
Pan Henio uśmiechnął się półgębkiem.
- Cieszę się, że dopisuje panu poczucie humoru – zaczął wolno. – Ale widzi pan. U nas w Instytucie wszystko musi zostać udokumentowane. Każda czynność, zabieg, wizyta, diagnoza, czy operacja musi mieć swój początek i koniec. Weźmy dla przykładu taki zabieg wymiany jakiejś części ciała. Początkiem jest skierowanie pacjenta do tak zwanego magazynu, gdzie otrzymuje on narząd, czy organ niezbędny do przeprowadzenia operacji. Tam też otrzymuje poświadczenie jego odbioru i udaje się do wskazanego gabinetu, gdzie przeprowadzane są stosowne czynności zabiegowe. Po udanej operacji pacjent dostaje potwierdzające jej wykonanie pokwitowanie i udaje się z nim z powrotem do magazynu, by oddać do prowadzonych tam akt ów dokument i tym samym dopełnić formalności i sprawę zamknąć. Czy to jest dla pana jasne?
- A co ma być niejasne? – Marian wzruszył ramionami. – Miałem dwa razy wymienianą wątrobę, raz kolano i chyba z dziesięć razy jedno, lub drugie oko. Przechodziłem przez tę procedurę wielokrotnie. Ma pan zresztą jedno z pokwitowań. Pewnie z ostatniego oka. To było z pół roku temu. Byłem u siostry na wykopkach i niechcąco wbiła mi się w czoło motyka. Cholera przecięła mi całkiem nowe oko.
- Cieszy mnie pańskie zrozumienie.
Pan Henio pokiwał głową gładząc dłonią rozpostarte na blacie pokwitowanie.
- To z dzisiaj – rzekł.
- Co, z dzisiaj?
- Pokwitowanie. Wynika z niego jednoznacznie, że dziś przeszedł pan zabieg wymiany głowy. Udany i jak najbardziej przeprowadzony zgodnie z panującymi w tym zakresie przepisami prawa.
Marian sięgnął po kartkę.
- To jakaś pomyłka – rzekł wczytując się dokładniej w tekst. – Jak możliwe jest, żebym nie pamiętał czegoś takiego?
- Nie wiem – odparł rozbrajająco Pan Henio. – Szczerze mówiąc, liczyłem, że dowiem się tego od pana.
- Ale to jakiś absurd. Przecież pamiętałbym, poza tym czułbym się chyba inaczej, niż rano.
- A to nie jest do końca tak. Wraz z nową głową pacjent zupełnie inaczej odbiera i odczytuje zewnętrzne i wewnętrzne bodźce. Pan, dla przykładu, twierdzi, że od jakiegoś czasu boli go głowa. To był zresztą główny powód, dla którego zdecydowano się wysłać pana na zabieg. Otrzymuje pan nową głowę i …
- Nie otrzymałem żadnej nowej głowy!
- Spokojnie. Załóżmy, że rozpatrujemy czysto hipotetyczną sytuację. A więc pacjent otrzymuje nową głowę i czego oczekuje? Że nie będzie zupełnie odczuwał, ani pamiętał dolegliwości sprzed zabiegu, zgadza się?
- Oczywiście.
- Widzi pan. To jest dopiero absurd.
- Dla Czego?
- Przecież gdyby zupełnie nie miał świadomości dolegliwości sprzed zabiegu, to po jaką cholerę ów zabieg przeprowadzać, skoro nawet nie wiedziałby, że taki zabieg przeszedł?
Marian przez chwilę analizował usłyszane wyjaśnienie.
- Dla mnie to jest właśnie nielogiczne – stwierdził. – Uważam, że bezsensem jest robienie komuś zabiegu, który nic nie zmienia.
- Tu ma pan całkowitą rację – potwierdził gorliwie pan Henio. – Takie operacje nie mają najmniejszego sensu. Chodzi jednak o to, żeby pacjent docenił fakt, że otrzymał nowy, zdrowy organ. Zgodzi się pan ze mną?
- Byłoby wskazane.
- Doskonale – przytaknął pan Henio opierając się wygodnie w fotelu. – Jak zatem, pańskim zdaniem, ma go docenić, skoro nie będzie wiedział, co dolegało mu przed zabiegiem?
- Jak to, nie będzie wiedział?
- Jeśli wraz z nową głową, a więc i mózgiem, otrzyma zupełnie nową świadomość, z której zostaną wymazane wspomnienia dotyczące choroby, to w ogóle nie będzie miał o niej pojęcia, a w związku z tym nie będzie mógł porównać obecnego, z dotychczasowym stanem.
- Ale przecież o to chodzi, żeby po zabiegu czuć się lepiej, niż przed – nie dawał za wygraną Krtań.
- Oczywiście, że tak. Tylko niech mi pan teraz powie, jak ów pacjent ma odróżnić stan chorobowy od zdrowego, skoro w jego wspomnieniach nie będzie śladu po dolegliwościach?
Marian zastanowił się. Rozmowa prowadziła donikąd. Albo przynajmniej tam, gdzie jego logika dotychczas jeszcze nie dotarła.
- Do czego pan zmierza?
Pan Henio pochylił się ku niemu ponownie zsuwając okulary na koniec nosa.
- Weźmy dwóch pacjentów. Jeden dostaje nową głowę według pańskich zasad, czyli czuje się jak nowonarodzony, nieświadom doskwierającego mu wcześniej bólu. Czy będzie wiedział, że ma nową głowę?
- Wystarczy, że spojrzy w lustro.
- Chciałby pan tak?
- Znaczy jak?
- Spojrzeć w lustro i zobaczyć nie swoją twarz? Co dzień czuć się obco, jak intruz w nieswoim ciele?
- Niech pan nie robi ze mnie durnia. Wie pan przecież, że twarz tak jest kształtowana, żeby nie różniła się niczym od poprzedniej. Poza mankamentami, rzecz jasna, jeśli pacjent miał takie życzenie.
- Czyli skąd będzie wiedział, że ma nową głowę? – brnął Pan Henio.
Marian westchnął z irytacją.
- Przecież wie, po co idzie na zabieg.
- A skąd?
- Jak to skąd? Przychodzi do szpitala chory, a wychodzi zdrowy. Poza tym wszystko jest udokumentowane. Są te pieprzone pokwitowania, jak to, którym mi pan tu świeci po oczach.
- No widzi pan. I wreszcie dotarł pan do sedna.
- Co znowu?
- Jak pan bardzo trafnie zauważył, w szanującym się szpitalu, a do takich bezsprzecznie zalicza się nasz cudowny Instytut, wszystkie zabiegi są ściśle ewidencjonowane i dokumentowane. A to, czym, jak pan stwierdził, świecę panu po oczach, jest niczym innym jak pieprzonym pokwitowaniem świadczącym, że dzisiejszego dnia dostał pan nowy łeb!
Ostatnie słowa Pan Henio niemalże wykrzyczał wstając z fotela.
- Więc niech mi pan tu nie wciska, że nie wie pan o co chodzi! – zakończył opierając się o stół na szeroko rozstawionych ramionach.
Marian odruchowo odsunął się przed nieoczekiwanym atakiem mężczyzny.
- Ale… – jęknął. – Ale przecież mnie nadal boli…
Pan Henio opuścił głowę z rezygnacją.
- Przecież panu tłumaczę, że gdyby pan niczego nie odczuwał, to nie wiedziałby pan nawet o tym, co znaczy ból głowy. Skoro pana boli, to znaczy, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Jest pan typowym przykładem owego drugiego pacjenta, który otrzymuje zupełnie nową głowę i mimo to, w jego świadomości nadal pozostaje wspomnienie bólu, który to właśnie skłonił go do poddania się zabiegowi. Czy to do pana dociera?
Marian nie odpowiedział. Zaczął zastanawiać się nad przebiegiem całego dnia. Ranek spędził w domu, by przed południem stawić się na umówioną wizytę. Niestety mimo wyznaczonej godziny bez końca tkwił w poczekalni. W pewnym momencie asystentka poinformowała oczekujących, w tym również i jego, że doktor Rów nie może przyjąć pacjentów i skierowała ich do innego. Ale on nie skorzystał i wyszedł do domu. Zdrzemnął się chwilę i potem obudzili go stolarze. Czy tak było na pewno? Niezbyt dokładnie pamiętał drogę do domu. Czy jest możliwe, żeby miał operację i zupełnie tego nie pamiętał? Ale przecież wówczas czułby się inaczej, lepiej. Ból byłby co najwyżej tylko mglistym, zupełnie nieodczuwalnym wspomnieniem. A może w rzeczy samej tak jest? Może wcale go nie odczuwa, a tylko mu się wydaje, gdyż wspomnienia są jeszcze zbyt świeże? Przymknął oczy i skupił się na ocenie własnego samopoczucia. Rano czuł się fatalnie, potem na chwilę ból jakby zelżał, by teraz ponownie mu doskwierać. Czy pękała mu głowa? Rano i przez ostatnie kilka tygodni takie właśnie miał uczucie. A teraz. Niewątpliwie go bolała, ale czy dolegliwość była aż tak silna? Z dokumentacji medycznej wynikało, że wymieniono mu głowę około godziny szesnastej. Co robił w tym czasie? Nie tkwił już w kolejce, więc co? Szedł akurat do domu? Spał? Nie mógł sobie przypomnieć.
Spojrzał na pana Henia błagalnym wzrokiem.
- Jak – jęknął – jak powinienem się czuć po takim zabiegu?
- Dokładnie tak, jak pan się czuje – odparł mężczyzna. – Na tym właśnie polega owa nowatorskość terapii doktora Rowa. Większość pacjentów dręczy świadomość, że ich ciała nie są już tak do końca ich własnymi, z jakimi przyszli na świat, i z którymi wiązali tyle wspomnień. Niech pan na przykład weźmie coś tak z pozoru błahego, jak palec. Zwykły palec. Nagle w wyniku wypadku, czy jakiejś choroby zwyrodnieniowej ów palec należy usunąć i zastąpić go zupełnie nowym, z pozoru identycznym, ale jednak zupełnie innym. I niech pan sobie dodatkowo wyobrazi, że jest to ten sam palec, na który pańska ukochana żona wsunęła przed laty obrączkę ślubną. I co? Czy miła byłaby panu świadomość, że ów palec gnije gdzieś w szpitalnej piwnicy czekając na kremację, że toczy go robactwo, że wrzucony do chłodni zasypia, by zaraz potem spłonąć w piecu zabierając panu te wszystkie cudowne wspomnienia raz na zawsze? Zamiast tego dostaje pan śliczny różowiutki paluszek i do końca pańskich dni, będzie pan miał świadomość, że to obcy kawał mięcha. Miłe to?
- Raczej nie – przyznał Marian, chodź sam nie był zbytnio sentymentalny.
- No widzi pan. Lepiej chyba tego drobnego faktu nie pamiętać i żyć w świadomości, że to wciąż ten sam palec?
Widząc niezdecydowaną minę Mariana westchnął przeciągle.
- Wie pan gdzie tkwi przyczyna syndromu stolarza?
- Słucham?
Marian poderwał się z krzesła.
- Co mi pan tu, o syndromie stolarza!?
- Proszę usiąść.
- Siedzę przecież!
Usiadł.
- Sądzę, że lepiej zobrazuję to panu na przykładzie tej właśnie, że tak to ujmę, przypadłości. Otóż jej przyczyna tkwi w mózgu.
- To nie nowość – parsknął Krtań.
- Zgadza się. Niech pan sobie wyobrazi, że panu przytrafia się coś takiego. Wie pan, że jedynym sposobem na pozbycie się SS jest zabieg wymiany głowy. Czy po takim zabiegu chciałby pan pamiętać, że to właśnie panu się przytrafiło? Czy też wolałby pan takiej świadomości nie mieć?
- Jasne, że wolałbym nie wiedzieć – odparł gorliwie. – Przecież to hańba! Ujma na honorze dla każdego szanującego się murarza!
- Otóż to. Dzięki nowatorskiej metodzie doktora Rowa, po takim zabiegu pacjent nie ma najmniejszego pojęcia, że został dotknięty ową przypadłością. Nie ma wyrzutów sumienia, nie męczą go wspomnienia, nie dręczą nocne koszmary.
- Ale ja nie miałem żadnego pieprzonego syndromu stolarza!
- Właśnie o to chodzi, żeby pacjent tak myślał. Wówczas mówimy, o naprawdę profesjonalnie przeprowadzonym zabiegu. Niech sam pan powie. Czymże jest jakiś tam ból głowy, przy świadomości cierpienia na aktywną formę SS?
Ramiona Mariana opadły bezwładnie, jakby przestały funkcjonować mięśnie. Czy to możliwe? Czy było z nim aż tak źle? Przypomniał sobie wątpliwości, jakie targały nim na klatce schodowej, gdy u jego stóp konał stolarz. Czyż sam nie podejrzewał, że dzieje się z nim coś niedobrego? Ale to było przecież po wizycie w szpitalu, więc, skoro przeszedł zabieg, to nie powinny nim targać tego typu emocje. Na samo wspomnienie stolarza krew uderzyła mu do głowy i poczuł chęć mordu i destrukcji. Od razu mu się polepszyło. Twarz nabrała rumieńców, usta wygiął złośliwy uśmiech.
- Pieprzyć to – rzekł twardo. – Jestem pewien, że nie mam żadnego, zasranego SS i nigdy czegoś takiego nie miałem.
Pan Henio parsknął triumfalnie waląc dłonią o stół.
- Doskonale! – krzyknął – Zatem…
Przerwało mu pukanie do drzwi.
- Czego tam?
Do gabinetu zajrzał sanitariusz.
- Jest pan proszony do zabiegowego – powiedział podekscytowany.
- Jestem zajęty – odparł podirytowany naukowiec. – Niech idzie ktoś inny.
- Chodzi o zabiegowy numer siedem, panie Heniu. Przywieźli pacjenta.
Mężczyzna wstał natychmiast i ruszył za sanitariuszem.
- A co ze mną? – spytał murarz.
Nie uzyskał odpowiedzi. Odczekał chwilę i wyszedł na oświetlony mdławą jarzeniówką korytarz. Zakręciło mu się w głowie. Zwymiotował do blaszanego kubła. Cuchnące strumienie rzygowin jedna za drugą lądowały w kuble zbryzgując ściany i podłogę. Ulżyło mu, ale i zdziwiło. Przecież przed badaniami miał być na czczo, więc niczego nie jadł ani dziś, ani wczorajszego wieczora. Nieprzyjemny posmak w ustach działał na niego przygnębiająco. Rozejrzał się za dystrybutorem wody, ale na próżno. Mijał kolejne, nieoznakowane drzwi. Wszystkie były pozamykane. Nic dziwnego, zwarzywszy na porę. Nie rezygnował jednak i po kolejnej próbie trafił wreszcie do toalety. Szybko obmył twarz i przepłukał usta. Nie wyglądał szczególnie zdrowo, ale też daleko było mu do schorowanego. Zwykłe zmęczenie po wyjątkowo ciężkim dniu. Już miał wychodzić, gdy jego uwagę zwróciła wypchana kieszeń koszuli. Sprawdził jej zawartość. Napoczęta paczka papierosów. Dziwne. Przecież nie palił. Pewnie wsunął mu ją przez pomyłkę któryś kolega z warsztatu. Z warsztatu? Z budowy, rzecz jasna. Sam dziwił się, dla czego na myśl przyszedł mu warsztat. Przecież murarze nie pracują w warsztatach. Takie przybytki są dobre dla szewców, krawców, ślusarzy… Warsztat stolarski! Na samą myśl splunął z pogardą, ciskając pudełkiem o ścianę. Część papierosów wysypała się z opakowania. Rozgniótł je butem, resztę ponownie schował do kieszeni. Wyszedł trzaskając drzwiami i szybkim krokiem ruszył długim korytarzem. Nie pamiętał drogi, wszystko wyglądało podobnie, jedne schody niczym nie różniły się od innych. Wszędzie obezwładniająca cisza, słychać było jedynie echo jego kroków.
Zatrzymał się przed jednymi z mijanych drzwi. Wyraźnie słyszał dochodzące zza nich odgłosy rozmowy. Nacisnął klamkę. Wewnątrz siedziały trzy tęgie kobiety. Zamilkły na jego widok.
- Szukam wyjścia – powiedział Marian nie siląc się na uprzejmość.
Wymieniły zniechęcone spojrzenia i wszystkie na raz wlepiły w niego pełne niechęci oczy. Żadna nie powiedziała słowa.
- Co jest? – Marian nie krył złości. – Jakaś epidemia głuchoty, czy może rodzaj delikatnej plugawki?
Jedna, najstarsza z kobiet, wstała i podeszła do niego wolnym, ostrożnym, ale nie bojaźliwym krokiem.
- Posłuchaj pan – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Powiem, ale obiecaj pan, że więcej nie będziesz nas nękał.
Mariana zaskoczyły słowa kobiety. Wielkie nękanie! Nawet ich nie zwyzywał, choć przemknęło mu to przez myśl. Jego fizjonomia nie musiała może wzbudzać entuzjazmu, ale też nie przypominał sobie, by ktokolwiek reagował na jego wygląd z taka niechęcią, wręcz wrogością. Nie miał ochoty na słowne niesnaski z nieznanymi mu niewiastami, postanowił więc nie wdawać się w pyskówki.
- Gdzie to wyjście? – powiedział. – Tylko tyle, i już mnie nie ma.
Kobieta wyszła na korytarz.
- Widzisz pan tamte schody?
- Widzę.
Ponownie obrzuciła go niechętnym, nieufnym wzrokiem.
- I nikogo pan nie szuka? – zapytała podejrzliwie.
- Kogo nikogo? Kogo?
- Nie ważne. Pan pójdzie tymi schodami piętro wyżej i skręci w lewy korytarz. Dojdzie pan do dużego holu. Tam, zaraz za kioskiem jest wyjście na parking za szpitalem. To najbliższa droga. Może pan też przejść na drugą stronę holu i wyjść głównym wprost na przystanek autobusowy.
- Dziękuję – odparł Marian i ruszył we wskazanym kierunku.
Nie uszedł kilku metrów, gdy ponownie usłyszał głos kobiety.
- Nie ma pan przypadkiem papierosów?
Patrzyła na niego smutnymi oczami. Gdyby nie wrednawy uśmieszek gotów byłby sądzić, że jest nawet miła.
- Nie mam – powiedział odruchowo i zaraz przypomniał sobie, że jest inaczej.
Wręczył kobiecie paczkę.
- Proszę zatrzymać. Ja nie palę. Znalazłem je przypadkowo.
Odwrócił się na pięcie i ruszył nie czekając na podziękowania.
- Wiem, wiem – odparła przyjmując podarunek i nie przestając irytująco się podśmiewać. – Pamiętam. Któżby zapomniał.
- Pieprzenie – skomentował pod nosem. – Głupie cipy.
- Proszę?! – krzyknęła.
- A gówno!
- Sam jesteś pan chuj! – pisnęła i z hukiem zatrzasnęła drzwi.
Ruszył przed siebie. Znów czuł się źle. Powinien pokazać tym przemądrzałym babom, jak powinny się zachowywać. Dać po pyskach, kopa w tłuste dupska, wydrzeć trochę włosów. Nic wielkiego. Taka mała lekcja pokory. Ale nie miał ochoty. Wiedział, że powinien, że tak zrobiłby każdy poczciwy murarz z krwi i kości. Jednak jemu się nie chciało. Znów zaczęły targać nim wewnętrzne rozterki. Jeśli jakoś nie wyładuje zaraz frustracji, to nie wytrzyma. Zacisnął pięści. Wówczas dostrzegł niedaleko za sobą znikającą za zakrętem postać. Nie zdążył nawet rozpoznać, czy to mężczyzna, czy kobieta, mignął mu jedynie biały kitel, jakie nosi większość medycznego personelu Instytutu. Chwilę później usłyszał trzaśnięcie drzwiami. Podbiegł ku załamaniu korytarza. Naukowiec zniknął w jednym z zamkniętych pomieszczeń. Ruszył wolno nie za bardzo wiedząc, czego oczekiwać po ewentualnym spotkaniu. Przysuwał ucho do kolejnych drzwi, ale za wszystkimi panowała cisza. Przy ostatnich poczuł nieprzyjemny zapach dymu tytoniowego. Nacisnął klamkę i stanął przed ciemnością wnętrza. Po omacku przekręcił włącznik światła. Niezbyt mocna poświata ukazała wnętrze ciasnego składziku pracowników serwisu sprzątającego. Zatrzasnął klnąc. Po kilku krokach zawrócił, by zgasić światło. Nie był szczególnie oszczędny, ale nie znosił marnotrawstwa. Raz jeszcze otworzył drzwi i z niemałym zaskoczeniem stwierdził, że stoi w progu obszernej sali konferencyjnej. Cofnął się i rozejrzał. Był pewien, że to te same drzwi, ale przecież… Ze środka doszedł go intensywny, niezwykle interesujący, a zarazem napawający niepokojem zapach. Nie mógł skojarzyć, co mu przypomina, ale był pewien, że dobrze go zna. Szybko zapomniał o papierosowym dymie, pchnął drzwi szerzej, przestąpił próg i po chwili cała obszerna sala odsłoniła przed nim swoje tajemnice. Nic szczególnego. Podłużne stoły, krzesła, biurka i szafki. Typowe, dla tego typu pomieszczeń. Co więc tak go podekscytowało? Wciągnął pełne płuca powietrza i nęcony ekscytującą wonią wszedł do środka. Usiadł na pierwszym z brzegu krześle i oparł dłonie na blacie idealnie nowiutkiego stołu. Mebel pachniał świeżością, lakierem i niedawno obrabianym drewnem. Marian przysunął nozdrza bliżej, polizał gładką nawierzchnię i przeszedł go dreszcz emocji. Niemal w tym samym momencie poczuł się bardzo zmęczony i senny. Przyłożył rozgrzany policzek do przyjemnego chłodu blatu i odetchnął głęboko przymykając powieki.
*
Sala była o wiele większa, niż ta, w której Wywarło dokonywał ostatniej wymiany głowy. Po obu dłuższych bokach owalnego pomieszczenia znajdowały się podłużne kabiny przykryte przeźroczystymi klapami, które teraz sterczały wysoko ku górze, odsłaniając swoje wnętrza wypełnione bielą całunów pokrytych miękkimi, delikatnymi wypustkami, emitującymi skomplikowaną grę różnorodnych świateł, czujnikami i matowoszarymi obręczami. Głowowy dokonał szybkich oględzin wszystkich komór, odczytał umieszczone wzdłuż ich burt wskaźniki, wreszcie w milczeniu pogładził z namaszczeniem ostatnią z nich. Podszedł do konsolety umieszczonej w wykrzywionym na kształt podkowy pulpicie i przesunął do oporu czarną gałkę, następnie zakręcił niewielką korbką i wcisnął znajdujący się w centralnej części pulpitu klawisz. Z komór dobył się ostry syk i ich wnętrza uwolniły kłęby niebieskawych oparów. Zbliżył usta do ukrytego w ścianie mikrofonu.
- Gotowe – powiedział.
Po chwili ukryte w węższym łuku drzwi wejścia rozsunęły się na boki i do środka wjechały kolejno trzy pary noszy, na których spoczywały przykryte prześcieradłami ciała. Sanitariusze sprawnie i szybko przenieśli pacjentów do wskazanych przez Zbigniewa komór, następnie bez słowa opuścili salę. Główny technolog wrócił do klawiatury i po chwili pokrywy kabin opadły. Wprowadził kod właściwy dla pożądanego programu i w odpowiedniej kolejności przesunął kilka suwaków. Z każdym jego ruchem salę zaczął wypełniać coraz bardziej głęboki pomruk generatorów. Wywarło raz jeszcze obszedł komory i upewniając się, że wszystkie funkcjonują bez zarzutu, trzykrotnie zakręcił dźwignią uformowaną na kształt jednego ramienia swastyki uważając, by jego ruchy były perfekcyjne, dokładne i zgodne z zasadą ruchu jednostajnie ustajnego zwanego również potocznie zasadą kręcenia korbą. Zawsze gdy to robił przypominały mu się beztroskie czasy akademickie i wykłady z głowologii stosowanej, które prowadził sędziwy profesor Wilhelm Poddasze, autor teorii ruchu jednostajnie ustajnego. Uśmiechnął się na wspomnienie jak sympatyczny staruszek ze splecionymi za plecami rękoma przechadzał się wolnym krokiem po auli recytując monotonnym, ale mimo to zajmującym tonem:
- Zapamiętajcie. Ruchem jednostajnie ustajnym nazywamy ruch dwukierunkowo obrotowy, w którym dowolny punkt przemieszczający się w obszarze koła, którego środek stanowi punkt, w którym mieści się miejsce oparcia odcinaka oddzielającego środek od poruszającego się punktu, na długości którego to odcinaka działa stała dośrodkowa siła wprawiająca w ruch ów punkt, w następstwie każdego pełnego obrotu będzie pokonywał na przemian ten sam łuk w dwóch przeciwległych kierunkach, z których pierwszy będzie zwrócony w kierunku przeciwnym do zwrotu wektora bezpośrednio poprzedzającego go pełnego obrotu, a drugi będzie jednocześnie częścią następnego pełnego obrotu równego długości tego łuku.
W tym momencie profesor zwykle robił krótką pauzę, w czasie której miękką szmatką przecierał szkła okularów i po chwili podejmował:
- I zanotujcie, bo to niezwykle ważne. Bez tego cała teoria nie ma sensu. W całej przestrzeni, której dotyczy nasza definicja nie ma miejsca na żaden moment obrotowy! Po raz kolejny to przypominam i będę wam kładł do głów do końca naszych spotkań. Tradycyjna fizyka jest tylko w pewnych elementach pokrewna i zbieżna z głowologią, zwłaszcza z głowologią stosowaną i nie można przekładać jej prawideł na tę naukę. Musicie to sobie wbić do głów raz na zawsze. Podkreślam. Wbić do głów. Bo głowologii nie da się nauczyć. Można jedynie wbić ją do głowy. To tylko oczywiście taki żart. Zapamiętajcie, że ważne jest, że w trakcie całego cyklu punkt porusza się z niezmienną prędkością, siły, podkreślam, siły wprawiające punkt w ruch w różnych kierunkach w trakcie trwania cyklu są takie same i jednocześnie równe sile początkowej która wprowadziła punkt w ruch.
Wspomnienia przeleciały mu przez głowę jak niezwykle spieszące się do ciepłych krain stado bocianów. Zadowolony opuścił salę zamykając dźwiękoszczelne drzwi i pozostawiając za plecami coraz bardziej natarczywy dźwięk pracy urządzeń. Ziewnął. Było późno. Nie pamiętał kiedy ostatnio zdrowo i mocno spał. Oczywiście nie liczył kilkunastominutowych drzemek, bo trudno byłoby je nazwać regeneracyjnym snem. Cóż. Taką miał pracę. I wcale nie narzekał. Spełniał się w niej. Instytut dał mu to, czego nie dostałby nigdzie indziej. Był ambitny, pełen energii, zdecydowany, chętny do wypełnienia powierzonych mu zadań i wierny celom, które przyświecały jego czynnościom. Odkąd zaproponowano mu pracę nad projektem „B”, potem „D” i wreszcie „G” poczuł się naprawdę potrzebny, a jego praca odzyskała od dawna nie odczuwany sens. Gdy jako młodzieniec, świeżo upieczony absolwent Wydziału Głowostezy i Łbotechnologii Stosowanej, odbierał dyplom jednej z najbardziej renomowanych uczelni wyższych, myślał, że świat staje przed nim otworem. Pracę zgodną z jego kwalifikacjami dostał od zaraz. Szybko powierzono mu również kierownictwo na oddziale, co nie było w smak starszym specjalistom, którzy przez całą karierę marzyli o otrzymaniu szansy na kierowanie pracą doskonale wyposażonego oddziału. Niestety zaszczytną funkcję powierzono jemu. Początkowo był niezwykle dumny z nominacji i nie przeszkadzała mu nawet klika, jaka utworzyła się wśród niektórych, wrogo do niego nastawionych członków personelu. Z czasem jednak, zaczęły nudzić go monotonne zabiegi, jakie przeprowadzali. Mało, że nie dostrzegał w nich żadnego postępu, to jeszcze rozwój innych dziedzin nauki powodował, że jego praca stawała się w swej skostniałej formie wręcz regresywna. Ze spokojnego tryskającego optymizmem młodzieńca zaczął stawać się zgorzkniałym i złośliwym cynikiem, wykonującym swoje obowiązki, jak zło konieczne. W pewnym momencie coś w nim wreszcie pękło. Nie mógł dłużej tolerować panującego wokół niego zawodowego marazmu. Kolejna, jedna z wielu niespokojnych nocy sprawiła, że obudził się wypruty i wyjałowiony. Szybko nakreślił treść wypowiedzenia umowy o pracę i pojechał do szpitala. Nie tracąc czasu skierował kroki do gabinetu dyrektora. Wysoki, szczupły, łysy jak kolano mężczyzna siedział za szerokim, mahoniowym biurkiem popijając poranną kawę. Zanim Wywarło zdążył powiedzieć cokolwiek ponad „dzień dobry”, dyrektor rzekł:
- Świetnie się składa, że pana widzę. Jakby pan czytał w moich myślach. Zresztą nie raz zastanawiałem się, czy czasem nie ma pan jakichś nadnaturalnych zdolności. W końcu pracuje pan z całą to mega nowoczesną aparaturą, obcuje z laserem, bawi się promieniowaniem. Ale do rzeczy – na chwilę zawiesił wypowiedź, jakby zorientował się, że coś jest nie tak jak być powinno. – Niech pan w ogóle usiądzie. Kawy?
Bagatelizując przeczący gest, napełnił drugi kubek. Dyrektor nie uznawał filiżanek. Uważał, że to raz, że niemęskie, to i po drugie bezsensowne. Ile dorosły mężczyzna musi wypić kawy, żeby czuć się nią nasycony? Dla niego optymalna dawka wynosiła, w zależności od zaplanowanych dziennych zadań, trzy, bądź cztery kubki. Jeden rano, potem w południe i przed szesnastą, gdy zaczynają dawać się we znaki trudy dnia. Jeśli czekały go jakieś poważniejsze obowiązki wieczorem, wypijał kolejną około dwudziestej. Oczywiście kawa musiała być parzona, czarna i mocna, z minimum trzech czubatych łyżeczek.
- Ile musiałbym wypić filiżanek? Dwanaście? Piętnaście? Musiałbym zatrudnić dodatkową sekretarkę, która nie robiłaby nic, poza myciem naczyń. Poza tym przecież to takie niewygodne. Nie ma to jak złapać za ucho kubeł wypełniony przednią, parującą, gorącą i wonną kawą. A nie, jakieś tam pindryki. Więcej się tego tłucze niż bombek choinkowych.
Mniej więcej takie słowa dyrektora utkwiły Zbigniewowi w głowie przy okazji jego pierwszej wizyty u sprawnie i kompetentnie zawiadującego szpitalem mężczyzny. Widok pełnego kubka podziałał wówczas na obecnego głowowego odprężająco. Tym razem tak nie było, niemniej wspomnienie sprawiło, że nieco się odprężył.
- Jak pan sam widzi, – podjął dyrektor – doczekałem się nawet własnego czajnika. Nie chcę ganiać asystentki za każdym razem, gdy zachce mi się kawy. Ta kobieta jest niezastąpiona. Da pan wiarę? Przychodzę rano do biura i każdego dnia czeka już na mnie piękny kubek aromatycznej kawusi, a oprócz tego pełny czajnik i trzy następne kubeczki z perfekcyjnie wypełnionym wnętrzem. Jakby używała wagi jubilerskiej. Niech pan tylko spojrzy. O.
To powiedziawszy przysunął przechylony kubek tak, aby Wywarło mógł ujrzeć jego wnętrze.
- Tyle ile trzeba – prawił dalej jak w transie. – Ani za dużo, ani za mało. Wystarczy tylko zalać wrzątkiem i gotowe. A i kubeczki nie są zwyczajne. Mają takie specjalne pokryweczki, żeby kawa nie wietrzała.
Zbigniew pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Ale do rzeczy, do rzeczy – ekscytował się dyrektor zacierając ręce. – Czy mówi panu coś nazwisko Rów? Doktor Mateusz Rów?
- Obiło mi się o uszy – odparł bez większego zainteresowania. – Z Instytutu.
- Jasne, jasne. Pytałem tylko pro forma. Otóż doktor Rów od długich lat pracuje nad wielce obiecującym projektem naukowym dotyczącym nowatorskiej metody transplantacji organów i ożywiania materii nieożywionej, czy jak kto woli i bardziej oficjalnie, regeneracji komórkowej. Dla bardziej zainteresowanych nie jest żadną tajemnicą, że Rów tak naprawdę nie zawiaduje tym projektem, a pierwsze skrzypce gra tam niezwykle utalentowana i zasłużona, przede wszystkim dla genetyki transplantologicznej, pani doktor Natalia Odważnik. Nie muszę chyba przybliżać panu jej osoby.
Zbigniew potwierdził skinienie, a następnie szybko zaprzeczył, gdyż nie był pewien czy został dobrze zrozumiany. Nie miał pojęcia po co przełożony mówi mu o tym wszystkim, ale poczuł, że zaczyna wykazywać coraz większe zainteresowanie jego słowami.
- Tak więc projekt sygnowany nazwiskiem doktora Rowa, – kontynuował dyrektor nie przykładając wagi do odpowiedzi Zbigniewa na retorycznie zadane pytanie – jest w rzeczywistości autorskim pomysłem Natalii. Jest niczym jej nienarodzone, z trudem poczęte i z utęsknieniem oczekiwane dziecko. Pozostało tylko zadbać, by poród się udał i przebiegł bez większych zakłóceń.
Upił duży łyk kawy, krzywiąc się, jakby zaskoczyła go jej temperatura.
- Pewnie zastanawia pana, dla czego mu to wszystko mówię?
- Nie ukrywam, że tak.
- To świetnie, świetnie – entuzjastycznie zatarł dłonie. – A więc tak. Natalia, pozwalam sobie tak o niej mówić tylko dla tego, że jest serdeczną przyjaciółką mojego ojca i moją zresztą również. Otóż zdaje się, że Natalia dobrnęła w badaniach do momentu krytycznego. Niby wszystko funkcjonuje, ale czegoś jednak brakuje. Głowowi i łbowi, którzy pomagają jej w projekcie rozkładają ręce w bezradności. Rozmawiałem z nią nie dalej, jak wczoraj wieczorem. Wiedząc, że mam szerokie, międzynarodowe kontakty zapytała, czy nie znam kogoś, kogo mógłbym jej polecić, komu ufam i wierzę w jego kompetencje, wiedzę i ambicje. I wie pan co. Nie musiałem się długo zastanawiać. Wskazałem pana.
Zbigniew aż się zachłysnął.
- Słucham?
- Niech pan tylko nie pomyśli, że chcę się pana pozbyć. Nigdy nie miałem okazji współpracować z takim fachowcem, jak pan. Ale z drugiej strony nie mogę hamować pańskiego rozwoju zawodowego. Byłoby to zbrodnią wobec świata nauki. Orężem skierowanym przeciw ewoluowaniu medycyny. Nie mógłbym być aż takim egoistą.
Dyrektor wstał.
- Oczywiście nie musi pan od razu odpowiadać. Ma pan tu segregator z informacjami dotyczącymi projektu. Proszę się z nimi zapoznać i dać mi znać jutro przed południem. A dziś proszę już iść do domu. Poradzą sobie jeden dzień bez pana. Mam tylko jedną prośbę. To niezwykle ważna decyzja. Musi pan być absolutnie pewien. Później nie będzie już drogi odwrotu. Taki projekt to szczyt marzeń każdego naukowca, a wie pan jak to jest. Im człowiek wyżej się wespnie, tym upadek bardziej bolesny i gorycz większa do przełknięcia. To jak? Umowa stoi?
Zbigniew uścisnął wyciągniętą doń dłoń.
- Zetem do jutra panie Zbigniewie.
Dwa dni później był już członkiem personelu badawczego doktora Rowa. Otyły naukowiec nie przypadł mu specjalnie do gustu, ale nie miało to dla niego większego znaczenia. Liczyła się możliwość pracy w laboratoriach o najwyższym standardzie technicznym, jaki można było sobie w obecnych czasach wyobrazić. Mało tego. Z istnienia większości sprzętu w jaki wyposażony był Instytut Zbigniew nawet nie zdawał sobie sprawy. Jego prywatna ocena przełożonego nie mogła więc stanowić dla niego problemu, czy jakiejkolwiek przeszkody. Jeśli już, to bardziej liczyła się opinia Rowa na jego temat, a niźli na odwrót. Oczywiście nie da się ukryć, że wzajemna sympatia znacznie poprawia atmosferę pracy i może mieć wpływ na jej efektywność, ale w przypadku relacji jakie zachodziły pomiędzy oboma mężczyznami nie odgrywało to większej roli. Zbigniew dostał praktycznie niczym nie skrępowaną swobodę działania, nie był zobligowany do raportowania wyników pracy, chyba że odkrywał coś istotnego. Wówczas składał pisemną relację, która i tak trafiała nie na biurko Rowa, tylko doktor Odważnik. Z nią również Wywarło omawiał efekty swojej pracy, jeśli doktor zainteresowana była doprecyzowaniem ustaleń zawartych w raporcie. Ta starzejąca się ciałem, ale cały czas tryskająca młodzieńczą energią i emanująca duchową siłą kobieta, zrobiła na nim piorunujące wrażenie. Może nie za pierwszym razem, kiedy to niemal wcale się nie odzywała bacznie obserwując go z boku podczas jego rozmowy z Rowem. Poznał ją później, przy okazji omawiania wyników pracy. Kobieta wprowadziła go również w najdrobniejsze szczegóły i tajniki kolejnych projektów, które stanowiły coś w rodzaju preludium do tego właściwego, najważniejszego, oznaczonego kryptonimem „G”. Szanował ją, a ona odwzajemniała się tym samym. Nigdy nie usłyszał od niej żadnego ciepłego słowa, ale podświadomie czuł, że kobieta darzy go sympatią i, przede wszystkim, zawodowym zaufaniem, co było dla niego niezwykle ważne i stanowiło swoistą nagrodę za katorżniczą pracę, jaką wykonywał.
W taki z grubsza opisując sposób Wywarło dotarł do punktu, w którym znajdował się obecnie. Do tej pory wszystko szło bez większych problemów. Niezwykle rzadko zdarzało się, żeby prowadzone pod czujnym okiem Natalii Odważnik eksperymenty wymykały się spod kontroli. Jednakże i w takich sytuacjach zawsze udawało się w ten czy inny sposób zapobiegać informacyjnym przeciekom, nie mówiąc już o niezamierzonym wydostawaniu się efektów ich prac poza Instytut. Tym razem jednak było zupełnie inaczej. Coś poszło nie tak. Do tego stopnia, że musieli posunąć się do ostateczności i do pomocy wezwać utworzoną z doborowych żołnierzy grupę operacyjną, co miało sprawę rozwiązać bez rozgłosu i pozostawiania śladów. Zbigniew inaczej interpretował brak rozgłosu i pozostawiania śladów. O ile kilka trupów można było, tak jak w kilku poprzednich przypadkach, jeszcze jakoś zatuszować, to już dzisiejsza rzeź i obrócona w ruinę hala sportowa były nieco większym kłopotem. I on fizycznie brał w tym wszystkim udział. Zastanawiał się, w którym momencie popełnili błąd. Na etapie przygotowań z pewnością nie. Nie mogło również być mowy o pomyłce od strony technicznej i samego przeprowadzenia zabiegu. Zatem gdzie? Nie chciało mu się wierzyć, że Rów pomylił pacjenta, to było niedorzeczne, wręcz absurdalne. Na tak wysokim poziomie, takie pomyłki zdarzać się nie mogą. Ale czy na pewno? Może właśnie przytrafiają się wyłącznie takie? Przy tak olbrzymiej dbałości o najdrobniejsze detale i szczegóły, pomyłki mogą dotyczyć wyłącznie elementów tak oczywistych, że aż teoretycznie niemożliwych. A może w grę wchodził sabotaż? Może podmiana pacjenta była z góry zaplanowana? Ale przez kogo? Przez Rowa? Wywarło mocno się nad tym pomysłem zastanowił. Jaki naukowcowi mógłby przyświecać cel? Może chciał skompromitować Natalię i tym samym pozbyć się jej, i w ten sposób mieć wolną rękę na przyszłość? Zdaniem Zbigniewa, Rów był może nie zbyt głupi, ale w swoim skrajnym egoizmie tak mocno zaślepiony, że przez to stał się niezdolny do samodzielnego prowadzenia badań. Cóż. Być może chore ambicje zaślepiały go do tego stopnia, że tego nie dostrzegał? Z drugiej strony, Natalia będąc kobietą roztropną i nie skorą do swobodnego obdarzania zaufaniem, zadbała o to, by projekt sygnowany był nie jej nazwiskiem, tylko właśnie Rowa. Czy wobec tego cała odpowiedzialność nie spada na niego? Było zbyt dużo pytań pozostawionych bez odpowiedzi. Zresztą, nie to było w tym momencie najważniejsze. Najistotniejsze jest to, aby doprowadzić sprawę do końca, zamknąć i wyciszyć. Następnie będzie czas na analizy przyczynowo skutkowe. I dalsze badania, rzecz jasna.
Wprowadził ostatnie kody uruchamiające program regenerujący i opuścił pracownię. W jego małym gabinecie czekali naukowcy. Natalia spowita w tytoniowym dymie, Rów nerwowo przeżuwający orzeszki.
- No i? – zapytał.
- Co, no i? – odparł Zbigniew.
Otyły mężczyzna odłożył torebkę.
- Jakie są obrażenia?
Technolog zrobił niepewną minę.
- Wszyscy powinni z tego wyjść – rzekł. – Najgorzej wygląda sprawa tego, który spadł z dachu. Ma pogruchotane niemal wszystkie kości, popękane narządy wewnętrzne. W normalnych warunkach już dawno by nie żył.
- Przestań – sapnął lekarz. – Wszyscy doskonale wiemy, że to nie są normalne warunki, więc nie pieprz takich kocopołów, tylko mów.
- Jemu nie chodzi o to, że Instytut, to nie zwykły szpital – wtrąciła Natalia. – Jest coś jeszcze. Nie mylę się?
Wywarło popatrzył na kobietę z nieukrywanym podziwem.
- Nie, nie mylisz się. Jak powiedziałem wcześniej, żołnierz powinien już nie żyć. Tymczasem, mimo iż jego obrażenia są o wiele gorsze i poważniejsze niż pozostałych, to organizm bardzo szybko się regeneruje. Za szybko.
Zamilkli. Głowowy rozłożył na biurku plastikową teczkę i wręczył lekarzom wyjęte z niej zdjęcia i opisy wyników.
- Nie mieliście okazji przyjrzeć im się bliżej – mówił. – Ja musiałem to zrobić. Spójrzcie na te czarne zacieki na jego czaszce, plecach, ramionach. W pierwszej chwili myślałem, że to zwykła smoła. Początkowe badania także to potwierdziły. Substancja składa się głównie z węgla, nafty, parafin i torfu. Ale jest w niej coś jeszcze. Coś co powoduje, że zacieki się poszerzają, obejmując ciało coraz bardziej. Przy końcach jest miękka i elastyczna, zaś z kolei tam, gdzie w pełni się już ukształtowała, przybrała postać niezwykle twardego pancerza.
- Chcesz powiedzieć, że to jest organiczne? – sapnął Rów.
- Nie do końca, ale w pewnym sensie tak. Mało tego. To uratowało mu życie. I teraz o nie walczy. Problem jedynie w tym, co z tego wyniknie. Dopóki pozostaje nieprzytomny nie jestem w stanie stwierdzić w jakim stopniu transformacja dotyka też jego psychiki. Czy będzie mógł to opanować, czy też to przejmie kontrolę nad nim.
Natalia wypuściła kłąb sinego dymu.
- Zamroź go – powiedziała. – W tym momencie mamy inne priorytety. Myślę, że wiem z czym mamy do czynienia. Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent proces się cofnie, gdy tylko organizm się zregeneruje. To pokryje całe ciało i potem obumrze.
- A jeśli nie? – burknął Rów.
- Dla tego trzeba go zamrozić – odparła. – Skończymy z murarzem, zajmiemy się żołnierzem. Rób, co mówię. Spotkamy się za pół godziny przy komorze.
Wywarło wyszedł bez słowa. Kobieta raz jeszcze przyjrzała się fotografiom i zdjęciom prześwietleń.
- To wręcz niesamowite – szepnęła. – To działa, Mateuszek, mamy namacalny dowód.
- To po jaką cholerą kazałaś go zamrozić?
- Nie mamy badań tego żołnierza. Nie wiadomo, czy to odpowiedni kandydat. Chyba przekonałeś się już, że źle dobrany obiekt może rozłożyć cały proces? Ważne jest, że tworzy się kokon. Rozumiesz to? Kokon. Przemiana. Transformacja. Kolejne stadium rozwojowe. Przy odrobinie szczęścia zrewolucjonizujemy naukę. Musimy tylko zachować skrajną ostrożność. Do tej pory tak nie było. Niestety. Ktoś najwyraźniej sabotuje nasz projekt.
- Co masz na myśli?
- Co mam na myśli? Ślepy by zauważył. Najpierw ktoś zamienił godziny wizyt pacjentów, w efekcie czego do komory trafił niewłaściwy obiekt. Potem ten wścibski Słotwina. Na szczęście mamy go już z głowy. Oczywiście istnieje też prawdopodobieństwo, że wszystko jest dziełem przypadku. Jednak ja takie rozwiązanie odrzucam. Z ostrożności, bo dowodów nie mam. Lepiej dmuchać na zimne.
Podniosła się z fotela, czemu towarzyszyło suche strzelanie w kościach.
- Opróżniłeś już kapsułki?
- Tak.
- Ile tego w końcu mamy?
- Niewiele. Dwóch ochroniarzy, stróż i Słotwina. Razem z poprzednimi, osiemnastu, z czego pięciu martwych.
- To może niedługo nie mieć większego znaczenia.
- Znaczy się co?
- Wszystko. Wszystko i nic.
- Ostatnio jesteś bardzo tajemnicza.
- Twoja niewiedza, Mateuszek, nie wynika z mojej tajemniczości, a tylko i wyłącznie z tego, że nie potrafisz wyciągać logicznych wniosków, jesteś ślepy na pewne procesy i za mało czujny. Wszystko przez to, że twój mózg okrywa zbyt gruby kożuch tłuszczu. Cholesterol cię zabije.
- Palisz trzy paczki dziennie i ty mi mówisz o cholesterolu? To zakrawa już hipokryzją.
- Może. Ale to ty tkwisz w niewiedzy, a nie ja. I wiesz co ci jeszcze powiem? Twoja ignorancja jest dla mnie dodatkowym zabezpieczeniem.
- O co ci chodzi?
- O nic konkretnego. Ale to, że wiem więcej niż inni, niż ty, niż Wywarło, powoduje, że ludzie omijają mnie łukiem. Moja wiedza jest dla mnie gwarancją.
- Gwarancją? Niby czego?
- Życia?
- Gówno prawda – żachnął się Rów podchodząc do drzwi. – Nie jeden zabrał już swoją cenną wiedzę do dębowej jesionki.
- Chyba mi nie grozisz?
- Ostrzegam. Zbyt mądrzy są o wiele bardziej niewygodni niż głupcy. Trudniej nimi manipulować. Poza tym eliminacja idioty nie daje żadnej satysfakcji, poza świadomością zrobienia pożytecznego uczynku dla społeczeństwa. Zresztą, to i tak iluzoryczna uciecha. Kretyni pączkują jak drożdże. Na miejsce jednego wyrasta dwóch kolejnych. Walka z głupotą to czysta donkichoteria.
- To chyba dobrze, no nie? – parsknęła kobieta. – W końcu gdzie podziali by się ci mądrzy, gdyby zabrakło głupich? Żeby pozostać mądrymi musieliby wyłonić głupich spośród siebie. Jak myślisz, Mateuszek, w której grupie byś się wówczas znalazł?
Mężczyzna spurpurowiał.
- A może to ja będę dzielił? – odparł.
- Ty? – Natalia szczerze zachichotała.
- Wiem, że uważasz mnie za kogoś gorszego od siebie – wycedził. – Jestem dla ciebie narzędziem, a nie partnerem. Tak skrajnie ufasz swojemu intelektowi, że nie dopuszczasz możliwości, że myśleć inaczej, to wcale nie oznacza gorzej.
- To ty masz kompleksy, nie ja. Sądzę, że pomoże ci świadomość dobrze wykonanej pracy. Sukcesu. Myślę, że zamiast się droczyć, powinniśmy wspólnie wziąć się do roboty. Natychmiast.
Przemknęła obok pękatego cielska.
- Wywarło już czeka – ucięła. – Muszę jeszcze na chwilę wstąpić do magazynu.
*
- Ty sukinsynu – wykaszlała wściekła Natalia. – Wszystko ukartowałeś. Naraziłeś nasze życie! Świadomie naraziłeś życie niewinnych ludzi. Wystawiłeś na szwank moją reputację…
- O tak – przerwał pan Henio. – Twoja reputacja jest tutaj najważniejsza. I tak nieźle, że łaskawie znalazła się na trzecim miejscu.
- Nie drwij ze mnie, parszywcu.
- Drwić? Gdzieżbym śmiał?
- Zginęło blisko tuzin osób! Jest czworo rannych, w tym dwóch bardzo ciężko, a ty mi tu wychodzisz z taką gadką? Gdzie w tobie etyka? Gdzie humanizm?
Mężczyzna wstał zza biurka nasuwając mocniej okulary.
- Pozwól że coś ci wyjaśnię…
- Spróbuj.
- Nie przerywaj mi!
Natalia zamilkła. Pan Henio niezwykle rzadko się unosił. Jeśli już miało to miejsce, znaczyło, że sprawa jest naprawdę poważna.
- Sprawa wcale nie jest taka poważna – rzekł uspokajająco jakby przeczuwając jej obawy. – I nie mów mi nic o ofiarach. To ryzyko wliczone w zawód naukowca. Nie ma mowy o ofiarach przypadkowych, bo takich nie ma. Wszystkie są konieczne. Poza tym, nie tobie mnie oceniać. Myślisz, że pozjadałaś wszystkie rozumy? Że masz monopol na mądrość i wiedzę? W porządku, naukowiec powinien być pewny swego, ale nie może być ślepy.
Zrobił kilka kroków, jakby zbierał myśli.
- Powiedz, ile czasu się znamy? Od kiedy razem pracujemy?
- Co to ma do rzeczy?
- Odpowiedz!
Natalia zwęziła usta powstrzymując się przed dalszym komentarzem.
- Ponad dwadzieścia lat.
- Ponad dwadzieścia lat. Ponad dwadzieścia lat wspólnych badań, wzlotów i upadków, sukcesów i porażek, potu, łez i radości. Czy przez wszystkie te lata kiedykolwiek cię okłamałem?
- Do tej pory sądziłam, że nie.
- Bo tak jest, do cholery! Niczego nie ukartowałem, nie zrobiłem też nic, co nie było konieczne. Dla dobra nauki. Nie dla własnych, nie dla twoich, ani kogokolwiek innego prywatnych interesów. Przewidziałem wszystko i wszystko zrobiłem z premedytacją.
- Podmieniłeś pacjentów.
- Nieprawda. Do komory trafił właściwy.
- Widziałeś, co się z nim stało.
- Widziałem. Efekt przerósł nawet moje najśmielsze oczekiwania. Oczywiście w kontekście pozytywnym.
Widząc niedowierzanie w oczach kobiety uspokoił ją gestem ręki i ponownie usiadł za biurkiem.
- Posłuchaj – rzekł. – Nie mogłem powiedzieć ci wszystkiego nie dla tego, że ci nie ufam. Nie mogłem powiedzieć ci wszystkiego dla dobra eksperymentu. I dla twojego również. Twoje, wasze reakcje byłyby wówczas inne. Bardziej obserwowałabyś, przewidywała i zapobiegała, niż reagowała. A wówczas obraz byłby niepełny.
Kobieta w dalszym ciągu milczała.
- Pacjentów było dwóch. I obaj są jednakowo ważni.
- Przecież tego drugiego wypuściłeś. Okazał się bezużyteczny.
- Mylisz się. Jego terapia była zupełnie inna. Długotrwała i mniej inwazyjna. Przyjmował surowicę, nad którą sama pracowałaś przez ostatnie pół roku.
- Nie przynosiła efektu.
- Przeciwnie. Przyniosła. I ot całkiem obiecujący. Nie mniej odczuwalny, jak w pierwszym przypadku. Sama zobacz.
Wstał i ruszył między regały.
- No chodź – ponaglił widząc wahanie kobiety.
Jak od dotyku czarodziejskiej różdżki jeden segment ściany odjechał w tył i przesunął w bok odsłaniając skrywane wnętrze. Natalia nie raz była tego świadkiem, ale nigdy nie udało się jej dostrzec w jaki sposób pan Henio steruje mechanizmem poruszającym przejściem. Wewnątrz ustawione było szereg mniejszych i większych monitorów, pulpitów sterowniczych i konsolet.
- Spójrz na dwunastkę – powiedział.
Na jednostajnie migoczącym ekranie dostrzegła obraz sali konferencyjnej. Była mocno i jaskrawo oświetlona. I zupełnie pusta.
- No i co? – zapytała nie rozumiejąc.
- Przypatrz się uważnie.
Patrzyła. Szersze i dłuższe stoły, rzędy krzeseł. Usiłowała dostrzec, czy ktoś nie kryje się pod nimi, ale nie mogła niczego dostrzec. Nie dla tego, że miała ograniczoną widoczność. Po prostu nikogo tam nie było. Już miała dać upust swojej irytacji, gdy nagle jeden ze stołów poruszył się. Jego blat zaczął się marszczyć i wybrzuszać, jakby niewidzialne dłonie gniotły pokrywającą go ceratę. Z tą różnicą, że żadnych dłoni być tam nie mogło, podobnie zresztą jak i samej ceraty. Falował blat stołu, jak ciasto, jak plastelina. Naraz jedna jego połowa rozwarstwiła się pod kątem prostym, druga zaś zsunęła na bok i opadła na podłogę. Natalia z niedowierzaniem patrzyła, jak część stołu zupełnie oddziela się od reszty i zaczyna mocno dygotać po woli obracając się wokół własnej osi, coraz szybciej i szybciej. Po chwili wirowała już z taką prędkością, że nie sposób było rozpoznać jej kształtów.
- Co to jest, u diabła?
- Sama zobaczysz. To nie potrwa długo. Jesteś jedyną osobą, która to widzi. To także twoje dziecko.
Natalia zerknęła na mężczyznę przelotnie. Tym razem już bez cienia wyrzutu. Stał wpatrzony w ekran, uśmiechnięty i zafascynowany, krzyżując ręce na piersi. Patrzyła i ona. Wirujący obiekt nie zaczął zwalniać. Zatrzymał się gwałtownie, co dodatkowo zaskoczyło oglądającą. Z niedowierzaniem wpatrywała się w obraz stojącego w sali mężczyzny.
- Ty przebiegły sukinsynu – szepnęła z podziwem. – Ty mały skubańcu. Dopiąłeś swego. Udało ci się to stworzyć!
- My stworzyliśmy – odparł zadowolony z siebie Pan Henio. – Zrobiliśmy to razem.
- My? – niedowierzała, ale w jej głosie brzmiała nadzieja. – Ale ja przecież nie miałam pojęcia…
- To nie prawda. Zrobiliśmy dwie wielkie rzeczy za jednym zamachem. Sam nie dałbym rady. Musiałem tak pokierować badaniami, żebyś całą swoją uwagę skupiła na jednym. Ja pilnowałem drugiego, praktycznie nie interesując się pierwszym. Nie dałbym rady koordynować obu, tak jak i ty dzieląc uwagę na dwoje nie byłabyś w stanie dać z siebie maksimum, a tylko to gwarantowało skuteczność. Zaufałem ci bez reszty, Natalio, zdałem się na twoje doświadczenie, wiedzę i umiejętności. Na twoją intuicję, trafność doboru współpracowników, oceny sytuacji, chłodnego rozsądku. Nawet przez chwilę nie wątpiłem, że ci się uda. Że nam się uda. I tak się stało. Mamy wreszcie odpowiedzi. Mamy receptury! Czy wiesz jakie to stawia przed nami perspektywy? On potrafi przenikać wszelkie drewniane powierzchnie, może w nie wchodzić i tkwić w nich niezauważony prze dowolną ilość czasu. To cud nauki.
- Dla nauki to z pewnością cud – potwierdziła kobieta. – Ale co na to powie dana jednostka, potencjalny pacjent, jego rodzina? Nie będziemy mogli rozpowszechnić tego dzieła. Okrzyknięto by nas Frankensteinami naszej epoki.
- Ty kobieto małej wiary – nie dawał za wygraną Pan Henio. – Jakie to ma znaczenie? Jesteśmy naukowcami. Liczy się przede wszystkim postęp, rewolucja i ewolucja. To do nas, naukowców, należy kreowanie przyszłości, nadawanie tempa przemianom, innowacyjność. Oceni nas historia!
Pan Henio promieniał.
- Poza tym przecież to dopiero początek! Z czasem nauczymy się nad tym panować. Z naszego pomysłu będzie można korzystać dowolnie, nikogo nie będziemy zmuszać. Tylko sobie wyobraź. Taki transport. Ludzie gniotący się w pociągach, autobusach, samolotach, płacący ciężkie pieniądze za podróżowanie w często uwłaczających godności ludzkiej warunkach. Dzięki naszemu wynalazkowi ludzie będą stawać się sześciennym klocuszkiem, częścią stolika, oparcia, styla od łopaty, podłogi, ściany, burty fury, czy czegokolwiek dusza zapragnie. Może nawet kredki w piórniku. Na miejscu będą powracać do swojej ludzkiej postaci i po wszystkim. Albo taki wywiad. Wyobrażasz sobie jaka to zdobycz dla wojska?
- Chcesz się sprzedać wojsku?
- Mówię tylko czysto hipotetycznie. Żeby uzmysłowić ci rangę naszego odkrycia!
- Ależ ja jestem jej świadoma. Mnie nie musisz przekonywać. Interesuje mnie jedynie kwestia samokontroli. Jak to wygląda.
Pan Henio pokiwał głową, skrzywił się i machnął ręką.
- Na razie jeszcze nie wiem – odparł. – Istnieje wiele pytań, na które musimy odnaleźć odpowiedzi. Na przykład, jakie są zależności pomiędzy poszczególnymi grupami zawodowymi, społecznymi, religijnymi, świadomościowymi, czy w ogóle jakimikolwiek. Póki co mamy dane dotyczące jedynie dwóch grup zawodowych. Nie mam pewności, jakie znaczenie ma też poziom intelektualny potencjalnych dawco biorców. Selekcjonując tych dwóch postaraliśmy się, by obaj mięli podobny. Zastanawia mnie co byłoby, gdyby dzieliły ich znaczne różnice. Czy przemiana poszłaby identycznie? Czy intelekt ma tu jakieś kluczowe znaczenie i, dajmy na to, ten mądrzejszy opanowałby ciało głupszego szybciej i zdominował mocniej, niż w przypadku drugiego. Albo może na odwrót. Nie mam pojęcia. Czeka nas jeszcze wiele pracy.
- Jest jeszcze kwestia temperamentu. Ten wygląda na w miarę spokojnego.
- Jest potulny, jak znak zodiaku.
- Drugi za to wręcz kipi nienawiścią, wrogością i potrzebą destrukcji.
Pan Henio wzniósł oczy ku górze.
- Kobieto! Toż to tylko efekty uboczne. Zupełnie nieważne i możliwe do korekty. O ile zaistnieje taka potrzeba, rzecz jasna.
- Co masz na myśli?
- Zastanów się. To przecież rasowy murarz. Gdy dokonała się całkowita przemiana zachował się całkowicie zgodnie ze swoją nową tożsamością. Wraz z asymilacją zyskał również wiedzę drugiego biorco dawcy, wiedział więc gdzie szukać wrogów. Sam zresztą mieszkał na osiedlu stolarzy. Nietrudno mu było dopaść ofiary. A potem? No cóż. Potem był ścigany. Zanim to nastąpiło nie był agresywny wobec osób postronnych. Dopiero gdy poczuł się zagrożony, osaczony, zaszczuty jak zwierzę. On się bronił. I, co trzeba przyznać, robił to bardzo skutecznie. Mimo, iż nie jest jeszcze w pełni ukształtowany. Pomyśl jakim będzie przeciwnikiem, gdy okrzepnie, nauczy się panować nad swoimi umiejętnościami, nad nowym ciałem.
Kobieta raz jeszcze spojrzała na ekran.
- Nie ucieknie?
- Nie ma takiej możliwości. Tam są drewniane tylko meble. Nie ma okien, ściany z betonu, drzwi metalowe. Poza tym wszystko wskazuje, że on się tam doskonale czuje. Wcale nie ma ochoty uciekać. Czerpie niezbędną energię z drewna. Czuje się bezpiecznie.
- Co mam robić?
- Otóż to. Zanim ci powiem, muszę wiedzieć, czy nadal jesteś i będziesz ze mną?
Natalia popatrzyła na mężczyznę oczami pełnymi ufności, wierności, podziwu i podzięki.
- Oczywiście – odparła.
- Nie możesz we mnie wątpić – nie ustępował Pan Henio. – Nawet na chwilę. Nawet jeśli uznasz, że mój pomysł, albo polecenie jest absurdalne. Nie możesz się zawahać.
- Nie zawiodę.
- Zatem dobrze. Nie ukrywam, że liczyłem na taką odpowiedź. Jesteś mi potrzebna. Tylko ty wiesz co robię i kim naprawdę jestem. Wiesz, że nie zależy mi na rozgłosie. Od tego mamy tego tłustego kretyna.
- Nie jest aż takim idiotą.
- A co znaczy „aż takim”? Idiota to idiota. Zawsze nim będzie. Stopniowanie nie ma tu znaczenia. Ma tyle rozumu, ile nam właśnie potrzeba. Gdyby nie my, nie byłby nawet łbowym. I przyciąga uwagę, co nam jest wielce na rękę. Posłuchaj. Nie ma co nadawać sprawom rozgłosu. Będziemy dalej pracować, jakby nic wielkiego się nie wydarzyło. Rów nie jest może mocno rozgarnięty, ale jego zamiłowanie do pieniędzy i kariery jest na tyle silne, że będzie trzymał jęzor w tłustej mordzie. Nie znam tego twojego głowowego, ale sprawia wrażenie uzdolnionego. Tylko jak z jego lojalnością?
- Nie będzie sprawiał problemów. Jest całkowicie pochłonięty projektem, uczciwy i wierny. Szanuje naszą pracę. Nauka jest dla niego najważniejsza. Widzi we mnie swojego mentora. Nie zawiedzie.
- Skoro tak mówisz. Świetnie. Pozostają jeszcze żołnierze. Może lepiej ich odłączyć?
- Nie ma takiej potrzeby – odparła żarliwie. – Ręczę głową za ich dowódcę. To najlepszy fachowiec spośród żyjących. Nie wzięłaby do oddziału żadnego pajaca. Poza tym ma jeszcze niezwykle ważny powód osobisty.
Widząc pytające spojrzenie mężczyzny dodała pospiesznie:
- Obiecałam jej zabieg korekcyjny. Ma zniekształconą głowę. Strasznie zdeformowaną.
- Będziesz się bawić w plastykę?
- W tym przypadku, to nie taka zwykła plastyka. To prawdziwe wyzwanie. Aby stworzyć odpowiedni model zastępczy trzeba rozłożyć czaszkę na drobno, potem odpowiednio dociąć i złożyć powtórnie. Dopasować skórę.
- Nie wierzę, że to słyszę. Chcesz się zajmować takimi pierdołami?
- Dla mnie to nie są pierdoły. Poza tym nawet nie zdajesz sobie sprawy jak ta kobieta cierpi. Przez co przeszła i przechodzi każdego dnia, gdy tylko patrzy w lustro. Koszmar.
- Tylko żebyś nie zapomniała, jakie są priorytety.
- Daj spokój. Nie zamierzam się nią zajmować, dopóki nie zamkniemy projektu. Poza tym dzięki temu trzymam ją przy sobie. Nie to, żebym w nią wątpiła. To doskonały fachowiec, honorowy i zasadniczy. Wiąże ją kontrakt z Instytutem i do póki my będziemy w stosunku do niej w porządku, ona z pewnością nie zawiedzie.
- Dobrze. Zatem wszystko jasne. Wracaj do ambulatorium i dopilnuj wszystkiego. Regeneracja powinna przebiegać bez zakłóceń. I trzymaj krótko tę świnię. Wiesz co robić.
- Wiem. Spokojnie. Wszystko tak mu przedstawiam, że w końcu wychodzi z moimi pomysłami jak ze swoimi, szczerze myśląc, że faktycznie jest ich autorem. Kłócę się z nim tylko dla tego, że inaczej stałby się podejrzliwy. Nie ma obawy.
Pan Henio pokiwał głową na znak aprobaty.
- Jest jeszcze jedna sprawa – rzekł. – Chodzi o tę Aurelię i zabieg, który jej obiecałaś.
Kobieta wysłuchała mężczyznę, z każdym słowem coraz mocniej zwężając usta. Po chwili bez słowa komentarza wyszła z magazynu i ruszyła szybko ku laboratorium.
*
- Wszystko gotowe – zameldował Wywarło. – Zgodnie z założeniami. Prawie.
- Co znaczy „prawie”? – rzuciła ostro Natalia.
- Nie udało się uratować jednego żołnierza – odparł szybko. – Tego ze zmiażdżoną głową.
- To nieistotne – odetchnęła.
Maurycy Jadwiga poniósł śmierć na własne życzenie i przejmowanie się nim nie leżało ani w interesach jej, ani projektu, ani Instytutu. Ryzyko wpisane w zawód. Gdyby zachował należytą, zalecaną ostrożność i nie rwał się przed szereg, wyszedłby z całej akcji bez szwanku. Jadwiga znalazł się zbyt blisko murarza, zanim ten został całkowicie znieczulony. Głowa żołnierza została uderzona i zgnieciona o ścianę z taką mocą, że fragmenty tkanek rozprysły się w koło w promieniu kilkunastu metrów. Nie mieli ani możliwości, ani czasu by je dokładnie wyzbierać. Uraz odniesiony wskutek zadanego z morderczą siłą ciosu betonową pięścią był nieodwracalny. Nawet mimo szybkiej dezaktywacji i zahamowaniu funkcji życiowych. Wstrzymano coś, czego praktycznie w żołnierzu już bezpowrotnie nie było. W takich sytuacjach procedura była prosta. Osoba z defektem niemożliwym w danym momencie do wyeliminowania była pakowana do odpowiednio opisanego pojemnika i trafiała do przepastnego magazynu umiejscowionego w katakumbach Instytutu. Później, jeśli pozwalały na to osiągnięcia medycyny i techniki był reaktywowany, bądź w zależności od aktualnych potrzeb, wykorzystywany w innych celach. Z tego też powodu do misji zlecanych przez Instytut trafiali każdorazowo żołnierze bez wyraźnych więzi rodzinnych, co ułatwiało szybkie zamykanie wszelkich ewentualnych spraw roszczeniowych. Maurycego Jadwigę Natalia, mimo iż ufała Aurelii, dodatkowo sprawdziła osobiście. Był kandydatem idealnym pod każdym względem. I to był jedyny mankament jego szybkiego odejścia. Miał zadatki na doskonałego żołnierza. Poza nim i Gustawem, którego oficjalnie należało poddać długim zabiegom rekonwalescencyjnym, wszyscy członkowie grupy operacyjnej byli już zdrowi, lub ich stan był stabilny i ich życiu nie zagrażało niebezpieczeństwo. Dla Instytutu nie istniały praktycznie żadne obrażenia, których nie dałoby się szybko wyleczyć, czy usunąć. Oczywiście nie były to „świadczenia” dostępne powszechnie. W ogóle niewiele osób było wtajemniczonych w tajne projekty Instytutu, a w szczególności grypy nadzorowanej przez Natalię, nawet tych w miarę oficjalnych. W laboratoryjnych komorach strzaskane na miazgę kości zrastały się, w oczach powracając do pierwotnych kształtów, porozrywane naczynia łączyły się w nowe tkanki, które ożywiały mięśnie z nieodczuwaną przed kontuzją mocą i siłą.
Najmniej złożone okazały się obrażenia porucznik Zuch i to ona najszybciej opuściła komorę. Nieco dłużej zeszło z doprowadzeniem do optymalnej kondycji Zygę i Gerarda, ale mimo iż ich ciała były poważnie pokiereszowane i w naturalnych warunkach nie powinni przeżyć kwadransa, teraz czekali już tylko na krótką serię zabiegów rehabilitacyjnych i ponownie mogli wracać do służby. Co prawda pierwotnie problematycznie jawiła się sytuacja Gerarda Bucha. Mężczyzna spadając z dachu uderzył karkiem w metalową rurkę konstrukcji rusztowania w skutek czego głowa oddzieliła się od korpusu lądując w dosyć głębokiej, powstałej w wyniku długotrwałego i intensywnego opadu kałuży. Dzięki amortyzacji mózg nie uległ zniszczeniu i jego powrót do zdrowia był tylko formalnością. Spoiwo mimo zmiażdżonej klatki piersiowej, z której zaraz po uderzeniu żelazną szyną, żebra sterczały jak świeczki z urodzinowego tortu, również nie nastręczył naukowcom większych trudności.
Aurelia odetchnęła z ulgą na wieść, że jej ludzie nie trafią do „magazynu”, by tam oczekiwać na nowe medyczne dobrodziejstwo. Na początku współpracy z Instytutem kobieta nie była do końca zadowolona z możliwości, jakie naukowcy oferowali w dziedzinie rekonwalescencji i szeroko pojętego uzdrawiania. Uważała, że to nie po wojskowemu. Gryzło ją to przez długi czas, aż któregoś dnia udała się do zakonu na spotkanie z zaprzyjaźnionym mnichem. Ta rozmowa ją odmieniła, pozwoliła spojrzeć na swoje życie z perspektywy nieco szerszej niż żołnierskie rzemiosło. Nauczyła się doceniać osiągnięcia medycyny niekonwencjonalnej, jak na te czasy, będąc jednocześnie przekonaną, że to właśnie dzięki oddaniu i poświęceniu jej ludzie dostępują możliwości korzystania z najnowszych osiągnięć nauki w tym zakresie. Z czasem zdawałoby się niezwykle nowatorskie operacje staną się wszakże zwyczajnymi zabiegami. Coraz bardziej intensywnie zaczęła myśleć o swojej sytuacji osobistej i o umowie jaką zawarła z Natalią Odważnik. Czy mogła zaufać tej starszej kobiecie? Wszelkie wątpliwości w tej materii ulatywały z niej każdorazowo, gdy tylko ukradkiem spoglądała w swoje lustrzane odbicie. Podjęła decyzję i nie zamierzała się wycofywać.
Dalsze rozmyślania przerwało jej wejście doktorki.
- Coś cię trapi? – zagadnęła.
- Chciałabym jak najszybciej poddać się zabiegowi – odparła Aurelia.
- Doskonale. Byłoby optymalne dla ciebie, dla was, jeśli opuścicie Instytut w tym samym czasie.
Widząc niepewność w oczach kobiety, Natalia oparła dłoń na jej ramieniu.
- Twój żołnierz czuje się dużo lepiej – powiedziała. – Zdaje się, że opanowaliśmy sytuację.
Aurelia popatrzyła na kobietę z nieukrywanym niedowierzaniem.
- O ile dobrze pamiętam, nie wiedzieliście za wiele o tej substancji.
Spomiędzy kłębów sinego dymu wyłonił się dobrotliwy uśmiech.
- Zapomniałaś, gdzie jesteśmy i, przede wszystkim, kim jesteśmy.
- Nie zbywaj mnie w ten sposób.
- Ależ nie miałam takiego zamiaru.
Wgniotła niedopałek w kryształową popielnicę i wsunęła do ust kolejnego papierosa.
- Posłuchaj – podjęła poważniejszym tonem. – Sprawy Instytutu są objęte całkowitą tajemnicą. Wiesz o tym dobrze. Wiesz także dużo więcej niż powinnaś. Najważniejsze, że odzyskaliśmy kontrolę nad sytuacją. I możemy zająć się tobą. Nie martw się o swojego człowieka. Dzięki substancji, o której wspomniałaś, odzyskuje siły szybciej, niż ktokolwiek się spodziewał. Najdalej za trzy dni będzie mógł wrócić do służby. Nie powinniśmy marnować czasu na czcze gadanie, tylko brać się do roboty. Oboje wyjdziecie stąd w formie lepszej, niż mieliście ją kiedykolwiek. Musisz tylko mi zaufać. Tak jak do tej pory. Wszystko jest przygotowane. Mamy twoje świeże wyniki badań. Organizm jest oczyszczony i w takiej sytuacji twoje ciało jest w optymalnej kondycji do przeprowadzenia zabiegu. Wywarło to najlepszy głowowy, z jakim kiedykolwiek pracowałam. Chcę wywiązać się z naszej umowy. Pozwól mi.
Niespełna dwa kwadranse później Aurelia weszła do kapsuły. Pastylki podane przez Zbigniewa pozwoliły na odprężenie i oczyszczenie myśli z trosk. Była spokojna gdy zamykała się nad jej ciałem klapa komory. Poczuła delikatne ukłucie i niemal natychmiast zapadła w głęboki sen.
Wywarło zaakceptował rozpoczęcie programu i wrócił do swojego gabinetu. Czekała na niego Natalia przechadzając się nerwowym krokiem po jasnym pomieszczeniu.
- Nie ma się czym denerwować – rzekł głowowy. – Program jest niezawodny. Nie powinno…
- Zamknij się – parsknęła. – Dałam jej słowo, że wyjdzie stąd za trzy dni razem z tym swoim żołnierzem.
- Dałaś słowo i go dotrzymasz. Przecież…
Oboje podskoczyli, gdy z powstałego w ścianie przejścia wyszedł ubrany w długi, czarny kitel pan Henio. Wywarło z niemym zdziwieniem wpatrywał się w miejsce, z którego przed chwilą wyszedł mężczyzna. Przejście zamknęło się za jego plecami na powrót stając się litą ścianą.
- Co pan tu robi? – zapytał z niedowierzaniem głowowy. – Jak pan tu wszedł?
Dla Zbigniewa pan Henio był tylko panem Heniem, magazynierem, dobrotliwym, nieco gderliwym, ale w sumie przyzwoitym, zwykłym człowiekiem. Tyle zdążyło przemknąć przez jego umysł, gdy poraził go jasny, niezwykle intensywny błysk. Z długim westchnieniem zamarł w bezruchu nie otrzymując odpowiedzi
- Co się dzieje? – zapytała zdezorientowana i zaskoczona Natalia.
- A co ma się dziać? – odparł mężczyzna siadając w fotelu przed klawiaturą – Wszystko zgodnie z planem.
Kobieta zacisnęła wargi. Od jakiegoś czasu była stawiana przed faktami, miała coraz mniejszy wpływ na przebieg badań. Projekt coraz bardziej wymykał się spod jej kontroli, a ona sama stawała się tylko narzędziem. Ufała panu Heniowi, ale instrumentalny sposób w jaki od kilku dni ją traktował stawał się dla niej nieznośny. Była zbyt doświadczona, by ktokolwiek mógł traktować ją jak pierwszego z brzegu asystenta. Nikt nie miał do tego prawa. Nawet on.
- Co mu zrobiłeś? – syknęła spoglądając na nieruchomą postać głowowego.
Pan Henio pochylony nad klawiaturą wprowadzał skomplikowane kody autoryzacyjne, po których na ekranie zaczęły pojawiać się pulsujące wykresy i słupki.
- I gotowe – rzekł rozpierając się wygodnie.
- Odpowiedz – nie rezygnowała.
- A o co pytałaś?
Natalia wpatrywała się w monitor próbując odczytać informacje, ale zupełnie nie znała programu, który uruchomił mężczyzna. Przeniosła wzrok na głowowego. Wywarło nadal stał bez najmniejszego ruchu. Jego ciało stawało się coraz jaśniejsze. W pierwszej chwili kobieta sądziła, że po prostu bladł pod wpływem zwolnienia funkcji życiowych, ale to było coś zupełnie innego. Skóra i włosy stawały się jakby przezroczyste, pulsując i migocząc przemiennie jaśniejszym i ciemniejszym odcieniem. Nagle głowowy spojrzał na nią, uśmiechnął się, przybrał postawę zasadniczą, ukłonił się i zniknął. Jego ubranie z cichym łopotem opadło na podłogę.
- Co to ma być? Coś ty mu zrobił?
Pan Henio klasnął radośnie w dłonie.
- Robi wrażenie, nieprawdaż?
- Ale on…
- Za dużo wiedział – uciął mężczyzna.
- Był świetnym fachowcem.
- Dla tego tylko go zawiesiłem.
- Zawiesiłeś?
- Kiedy tylko zechcę, pojawi się z powrotem gotowy do współpracy na każde skinienie. Bez zadawania dręczących pytań, prowadzenia spraw na własną rękę, moralnych przemyśleń i wątpliwości.
- Posuwasz się za daleko.
- Wydawało mi się, że mamy już za sobą podobne kwestie. Czyżbyś zmieniła zdanie?
Do tej pory, mimo iż targały nią wewnętrzne sprzeczności, Natalia nie zamierzała wycofywać się ze współpracy. Wykonywała polecenia, mimo iż nie raz, a szczególnie ostatnimi czasy, decyzje wydawały jej się mocno przesadzone i pozbawione odrobiny humanitaryzmu. A przecież cała ich praca miała na celu niesienie ludziom pomocy, szukania nowych rozwiązań dla ratowania życia. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że niekiedy nauka wymaga ofiar, ale miała wrażenie, że coraz częściej o tym zapominają za wszelką cenę próbując dokonywać nowych odkryć bez względu na środki. Do tej pory jakoś to znosiła przyjmując argumentację pana Henia za własną. Te wszystkie górnolotne idee pozwalały jej z czystym sumieniem realizować kolejne projekty nie zwracając większej uwagi, na to, że wokół niej powstaje coraz więcej grobów. Przyczyniła się do uśmiercenia większej liczby istnień, niż uratowano dzięki wynikom jej pracy. Miała wrażenie, że jest wykorzystywana. Że ślepo wypełnia zachcianki chorobliwie ambitnego, czy wręcz nawiedzonego szaleńca.
- Miał mi pomóc przy operacji Aurelii – powiedziała nie kryjąc zawiedzonego tonu. – Nawet dokonał już wstępnych obliczeń pod nią konkretnie. Nie będzie zadowolona, jeśli po przebudzeniu okaże się…
- Proszę, skończ – przerwał mężczyzna. – Doprawdy irytuje mnie twoja słabość. A kimże oni wszyscy są dla ciebie? Dokonujemy wielkich rzeczy, a że od czasu do czasu przy okazji ucierpi jakiś przeciętny zjadacz chleba, to jakie to ma znaczenie? Prosiłem, abyś całą uwagę skupiła na pracy nie myśląc o metodach, tylko o celu. Cała odpowiedzialność i tak spadnie na mnie. Jeśli już tak bardzo cię to męczy.
- Dałam jej słowo…
- A je cię z niego zwolniłem.
- Niby jakim prawem?
- A takim, że w tej właśnie chwili ten odrażający wybryk natury ulatuje z dymem ku przestworzom, gdzie może wreszcie znajdzie ukojenie.
- O czym ty mówisz?
- Nie sądziłaś chyba, że pozwolę narazić projekt dla ratowania jakiejś tam poczwary. Już zbyt długo z nami współpracowała, za dużo rzeczy widziała, niejedno słyszała.
Natalia patrzyła na niego z niedowierzaniem. Zupełnie wyparował gdzieś obraz wspaniałego mentora, niewiarygodnie zdolnego i inteligentnego naukowca, w zamian ukazując człowieka o zwyrodniałym, chorym umyśle. Nie mogła uwierzyć, że do tej pory za nim podążała bezkrytycznie przyjmując wszystkie jego decyzje jako słuszne. Tyle lat. Tyle pracy. Cały jej świat był iluzją. Co powinna teraz zrobić? Odwrócić się? Czy mogła jakoś naprawić to, do czego się przyczyniła? A może jednak powinna doprowadzić sprawy do końca? Może nadarzy się jeszcze okazja i będzie miała wpływ na przebieg wydarzeń. Była świadoma, że jeśli teraz zrezygnuje, pan Henio wyeliminuje ją bez mrugnięcia okiem. Nie może dać mu do zrozumienia, że nie wierzy już w jego dzieło.
- Nie kwestionuję twoich decyzji – powiedziała wolno. – Jednak musisz przyznać, że zasługuję na odrobinę więcej szacunku. Mógłbyś trochę rzadziej stawiać mnie przed faktem dokonanym. Przynajmniej gdy chodzi sprawy bezpośrednio mnie dotyczące.
Pan Henio zabębnił palcami o blat stołu. Kobieta doskonale wiedziała, że to oznaka zdenerwowania. A nie chciała, żeby się denerwował. Szczególnie teraz, gdy zupełnie nie wiedziała, jakie ma plany.
- Nieważne – powiedziała szybko. – Grunt, że wszystko jest pod kontrolą. Kwestia jeszcze, co zrobimy z Rowem. Zakładam, że o tym też pomyślałeś.
- I dobrze zakładasz. Grubas siedzi grzecznie w swoim chlewiku i czeka na polecenia. Twoje polecenia. Jak tylko skończymy z tym ostatnim żołnierzem, przestanie być nam potrzebny. Możesz zdecydować, co z nim zrobić. Moje zdanie w tej kwestii już chyba poznałaś, tak że ufam, że podejmiesz decyzję właściwą. Do tego czasu pilnuj go. To kretyn, ale musimy być ostrożni.
Wychodząc z gabinetu Natalia w każdej chwili spodziewała się, że mężczyzna ją wyeliminuje. Odetchnęła dopiero, gdy znalazła się na innym piętrze. Szybkim krokiem pokonała długi korytarz i weszła do niewielkiego pomieszczenia dla sprzątaczek. Od razu uderzyła ją w nozdrza ostra woń chemikaliów. Przestawiła ukrytą pomiędzy stylami szczotek dźwignię i przeszła na drugą stronę pomieszczenia. Rów siedział w jej gabinecie tak jak go zostawiła, przerzucającego pliki z dokumentacją medyczną. Uśmiechnął się na widok kobiety. W jego brodzie tkwiły okruchy chleba. Natalia odwróciła wzrok.
- Wszystko w porządku? – zagadnęła.
- W najlepszym – odparł. – Zaczynamy. Ta substancja jest niesamowita. Żołnierz wraca do zdrowia w niewiarygodnym tempie, ale to jeszcze nic. Ten drugi dziwoląg, to dopiero egzemplarz. Tylko spójrz.
Przekręcił monitor w jej stronę.
- Tak jak kazałaś, przeniosłem go na minus trzecie – powiedział. – Miałaś rację. Mam wrażenie, że żadne inne miejsce nie byłoby wystarczająco zabezpieczone.
Obraz nie był krystalicznie czysty, ale widziała dokładnie wnętrze izolatki. Potężny mężczyzna, albo raczej to, czym się stał, siedział w centrum obszernego pomieszczenia na niewielkim, metalowym stołku. Obok niego wirowała gruszka betoniarki. Murarz zajrzał do jej wnętrza, po czym podniósł się i przechylił okrągły wlot ku podłodze, w której ział niewielkich rozmiarów otwór. Betonowa masa z plaśnięciem opuściła urządzenie i szerokim strumieniem powędrowała w głąb tunelu. Gdy tylko została opróżniona murarz chwycił wielką łopatę i zaczął ponownie napełniać gruchę piaskiem i cementem. Na koniec wlał do środka kubeł wody i ponownie usiadł formując z resztek osadzonego na brzegach urządzenia betonu małych stolarzy, których, gdy tylko stwardnieli, rozgniatał na proch kielnią, lub obcasem i z powrotem wrzucał do betoniarki. W międzyczasie z bocznej ściany wysunęła się wąska platforma, z której zsunęło się kolejno kilka worków z półproduktami służącymi do wytwarzania cementu. W rogu pomieszczenia stało urządzenie przypominające automat do kawy, z tą różnicą, że było znacznie większe i zamiast napełniać plastikowe kubki aromatycznym płynem, wlewało do blaszanych wiader wodę. Wszystko pracowało bez zarzutu.
Natalia w duchu po raz kolejny musiała przyznać, że przewidywania pana Henia ponownie okazały się wizjonerskie. Z początku powątpiewała, czy usadowienie pacjenta w izolatce przypominającej wystrojem niewielki plac budowy jest dobrym pomysłem, ale naukowiec był tak pewny siebie, że nie śmiała oponować. I miał rację. Mężczyzna zdawał się być całkowicie pochłonięty produkcją zaprawy murarskiej. Póki co nie sprawiał wrażenia znudzonego i, jeśli wierzyć zapewnieniom pana Henia, ten stan nie powinien się szybko zmienić. Jeśli jednak zacznie zdradzać symptomy braku zadowolenia, mięli w zanadrzu inne urządzenia, które w tej chwili nie były uruchomione i widoczne dla pacjenta. Gdyby stał się niespokojny w każdej chwili byli gotowi odwrócić jego uwagę kompletem oryginalnych, markowych kielni, nową, bardzo wydajną kapelnicą, piecem do wypalania cegieł, formą do produkcji pustaków, prasą do wytwarzania niewielkich rolek papy i taśmociągiem służącym do odbioru produkcji i przenoszenia jej poza pomieszczenie. Mieli również przygotowanych, co zresztą najbardziej bolało Natalię, dwunastu schwytanych podstępnie prawdziwych stolarzy, którzy, póki co, nie zdając sobie sprawy ze swojej sytuacji, przebywali na jednym z zamkniętych oddziałów Instytutu. W razie potrzeby, gdyby murarzowi nie wystarczyło pastwienie się nad ich betonowymi imitacjami, mięli być wrzuceni do jego izolatki, by ten mógł wyładować na nich emocje. Pan Henio przewidział również, że pacjent nie będzie zastanawiał się nad efektem swojej pracy. Do póki miał pochłaniające go w całości zajęcie nie powinien sprawiać kłopotu. W więc sprawa jest praktycznie rozwiązana. Mężczyzna nie potrzebował jeść, ani pić, wszelkie środki niezbędne do życia czerpał wprost z otaczającego go środowiska, głównie cementu, wapna i piasku. Jeśli nadal wszystko będzie szło zgodnie z założeniami, dla relaksu i lepszej kondycji psychofizycznej dwa razy w tygodniu będzie zażywał kąpieli w rzadkim lepiku wlewanym do specjalnej balii, która po zabiegu będzie chowała się w ścianie. Murarz nie musiał też spać. Wystarczające będzie, że co drugą dobę utnie sobie odprężającą, godzinną drzemkę w foli wypełnionej wapnem gaszonym, a głowę włoży do kubła ze świeżym betonem. Niezwykle istotnym było też to, że nie będzie musiał załatwiać potrzeb fizjologicznych, w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Wystarczyło mu, że od czasu do czasu splunie betonowymi kulkami powstałymi ze zbierającej się w ustach zaprawy, lub rzygnie wilgotnym cementem. Pamiętała, że pan Henio tryskając szampańskim humorem gwarantował, że Betoniarz, jak naukowiec zwykł nazywać swoje najmłodsze dziecko, będzie najmniej kłopotliwym ze wszystkich ich dotychczasowych podopiecznych.
- Zobaczysz – zapewniał śmiejąc się do rozpuku. – Wystarczy, że od czasu do czasu wysra się piachem i wapnem, albo wyjszczy wodą i smołą. Jego izolatka, to perpetum mobile. Cały efekt jego produkcji będzie odwracalnie przechodził proste procesy i natychmiast w postaci surowców, lub półproduktów trafiać będzie z powrotem na jego mały plac budowy. I tak to będzie działać. Bez żadnych zakłóceń i odchyleń. Aż do momentu, gdy będzie nam potrzebny. A wówczas też będzie posłuszny. Już ja o to zadbam.
Natalia nie wątpiła w słowa mężczyzny. Wiedziała, że od dłuższego czasu pracował nad skomplikowanym mikroprocesorem, który zamierzał wszczepić któremuś z pacjentów. Podejrzewała, że betoniarz był odpowiednim kandydatem. Korzystając z tego, że pana Henia bez reszty pochłonęła praca nad konstrukcją elektronicznego czujnika mającego gwarantować całkowitą kontrolę nad jego nosicielem, kobieta weszła w posiadanie kilku ważnych informacji, którymi, jak podejrzewała, naukowiec raczej nie chciałby się z nią podzielić. Tak więc dowiedziała się, że pan Henio nawiązał już kontakt z jakimś tajemniczym kontrahentem. Ze strzępków informacji jakie zdobyła wynikało, że naukowiec planował w przyszłości przeprowadzić niezwykle trudny eksperyment mający na celu daleko idące zmiany w organizmie Betoniarza, polegające głównie na jego cybernetyzacji. A do tego był również niezbędny perfekcyjnie panujący nad funkcjonowaniem zmutowanego cybermurarza nadajnik nadawczo odbiorczy. A konstrukcja takiego nie była rzeczą prostą i wymagała wtajemniczenia w projekt kolejnych naukowców, którzy po ewentualnym wykonaniu powierzonych im zadań staną się zbędni. Pamiętała, że na samą myśl o takiej ewentualności przeszedł ją dreszcz. Z ulgą przyjęła więc informację, że pan Henio wybrał inną drogę zapanowania nad świadomością Betoniarza. Chciał pozyskać do współpracy jednego z Listonoszy, którzy sami posiadając po części organizmy elektroniczne byli w stanie szybko przejąć kontrolę nad urządzeniami i organizmami cybernetycznymi przy pomocy mało skomplikowanych nadajników. Tak przynajmniej brzmiała teoria, bowiem nigdy dotąd Instytut nie gościł w swoich murach żadnego Listonosza. Nie miała więc pojęcia, jak pan Henio chce tego dokonać, ale z posklejanych strzępków informacji wynikało, że udało mu się nawiązać kontakt z kimś, kto gwarantował dostarczenie chętnego do współpracy Listonosza. Na samą tę myśl przeszedł ją dreszcze ekscytacji. Móc obcować z taką istotą, to niezwykła nobilitacja i gratka dla każdego naukowca. Zawsze fascynowali ją ci mali blaszani odmieńcy, ale wobec braku możliwości jakiegokolwiek kontaktu z tymi istotami bardziej była skłonna stwierdzić, że są czystym wytworem wyobraźni wybitnych umysłów i w rzeczywistości w ogóle nie istnieją. Jakież było więc jej zdziwienie wówczas, gdy odczytała te sensacyjne informacje.
Teraz już się w ten sposób nie ekscytowała. Bardziej skłonna była uznać, że i to jest tylko elementem perfidnego, doskonałego planu pana Henia. Że tak naprawdę nie ma żadnego blaszanego Listonosza, a przeciek informacji, które zdobyła, było zamierzonym działaniem szalonego naukowca, które miało ją uspokoić oraz zapewnić jej współpracę i zaufanie. Jeśli taki był jego cel, to go osiągnął.
Spojrzała podejrzliwie na kołyszącego się w fotelu Rowa. Była pewna, że między innymi dzięki niemu zdobyła część informacji. Skoro pan Henio uważał go za takiego durnia, to jakim cudem grubas wszedł w ich posiadanie? Wykluczała możliwość zaniedbania ze strony naukowca. To już prędzej Wywarło. Ale on już jej pomóc nie mógł. Żałowała go. Był naprawdę zdolnym człowiekiem. I może właśnie dla tego musiał odejść.
Potrząsnęła głową. Za dużo pytań bez odpowiedzi, za mało czasu na drążenie.
- Coś nie tak? – wysapał Rów wstając.
- Wszystko w porządku, Mateuszek – odparła z westchnieniem. – Pracuj dalej. Ja muszę jeszcze coś załatwić.
- A co?
- Dowiesz się w swoim czasie.
Otworzyła drzwi. Znów ten nieprzyjemny zapach proszków i substancji dezynfekujących.
- W swoim czasie – powtórzyła.
- Nie sądzę – usłyszała za plecami. – Ty stara, kłamliwa suko.
- Że co? – zapytała bardziej zaskoczona niż oburzona.
Odwróciła się czując, jak krew napływa jej do twarzy. Zamierzała obrzucić grubasa stekiem wyzwisk, ale błysk przed oczami spowodował, że nie mogła wydusić z siebie nawet słowa. Poczuła jak wiotczeją jej mięśnie, jak traci kontrolę nad ciałem. Bezwładnie osunęła się na podłogę nie mogąc zapobiec upadkowi. Nadal zachowywała jeszcze zdolność odczuwania, tak że upadek był dla niej bolesny. Uderzyła głową w kant biurka, co ją na chwilę zamroczyło. Przestała widzieć na jedno oko, które wypełniło się krwią sączącą się z niezbyt głębokiego, ale szerokiego rozcięcia na czole. Powoli traciła czucie.
- Masz za swoje – syknął Rów. – Tyle razy prosiłem, żebyś do mnie tak nie mówiła.
Mężczyzna przyjrzał się efektowi swojego działania. Kobieta leżała na boku bez ruchu z nienaturalnie rozrzuconymi ramionami i podkulonymi nogami. Oznaki życia zdradzały jedynie drgające nieregularnie gałki oczne. Stanął nad nią w lekkim rozkroku, tak aby go widziała i rozpiął spodnie.
- Nie to, żebym miał na ciebie ochotę – powiedział ze złośliwym uśmiechem. – Powiem wręcz, że czuję obrzydzenie na samą myśl o kopulowaniu z takim wrednym, starym i plugawym ścierwem. Ale wiem też, że tobie to jeszcze bardziej nie w smak, tak więc poniosę tę ofiarę. I nie martw się. Zaaplikowałem ci taką dawkę, że zanim zdechniesz zdążysz mnie na pewno poczuć.
Przyklęknął, przekręcił ją na wznak i rozdarł na bezwładnej kobiecie fartuch, rozpinaną, popielatą sukienkę, następnie koronkową, śnieżnobiałą bieliznę. Ta ostatnia mu się spodobała i, mimo iż skrywała stare, pomarszczone jak pergamin ciało, poczuł mrowienie w lędźwiach.
- Że też nie szkoda ci pieniędzy na takie fatałaszki – powiedział sapiąc i ocierając z czoła pot. – To już mój dziadek miał gładsze jaja niż ty cycki.
Stojąc w dalszym ciągu tak, aby Natalia mogła go widzieć zrzucił płaszcz i sięgnął w głąb przepastnego rozporka. Wyjął sflaczałego członka i zaczął nim wywijać. Kobieta nie wzbudzała w nim żadnego podniecenia nie mógł więc osiągnąć wzwodu, nawet mimo pobudzonej zażytym afrodyzjakiem wyobraźni.
- Nie bój się – burknął. – Na wszystko znajdzie się sposób.
Stękając i ciężko sapiąc, kucnął nad kobietą okrakiem, rozchylił jej usta i przytrzymując bezwładną głowę wsunął w nie zwiotczałą męskość. Pojękując wykonał kilka gwałtownych ruchów i raptownie odskoczył. Głowa Natalii przekrzywiła się na bok, ze śliniących ust wysunęła się sztuczna szczęka. Mimo obcowania z najnowszymi osiągnięciami nauki kobieta była tradycjonalistką. Mogła prowadzić badania i przeprowadzać transplantacje na wszystkich, ale swojego ciała nie chciała poprawiać.
- O rzesz ty! – parsknął z obrzydzeniem Rów i zwymiotował na podłogę.
Przetoczył się na czworaki i z trudem wstał. Uderzył leżącą otwartą dłonią rozcinając jej usta. Owinął w dłoni pukiel siwych włosów, przeciągnął ciało po lśniącej podłodze i zostawił z twarzą w cuchnącej kałuży rzygowin.
- Znajdzie się i na to sposób – powiedział odchodząc.
Wrócił po kilku minutach z fiolką błękitnej mikstury. Podniósł kobietę i ułożył ją na szerokim biurku.
- Wiesz, co to jest? – rzekł przysuwając przed jej oczami fiolkę – Hiszpańska mucha, to przy tym polopiryna. Wziąłem trzy dawki.
Rozsunął rozporek. Napęczniałe pod wpływem chemicznego afrodyzjaku prącie przybrało imponujące rozmiary przechodząc nawet najśmielsze oczekiwania Rowa. Patrzył na nie z nieukrywanym podziwem.
- Popatrz tylko. Chciałem cię ukarać, a wyjdzie na to, że zgarniesz pierwszą nagrodę – zarechotał lubieżnie. – Poczekamy jeszcze parę minut?
Sięgnął po telefon.
- Mówi Rów. Wszystko zgodnie z planem. Możecie zaczynać. Będę za jakieś pół godziny w umówionym miejscu.
Odłożył słuchawkę.
- A co sobie myślałaś? – parsknął. – Ty i ten twój słodkojebliwy, podstępny sukinsyn, który myśli, że pozjadał wszystkie rozumy tego świata? Doprawdy, nie mogę wprost uwierzyć – szydził. – Dwa takie światłe i genialne umysły. Tak absolutnie perfekcyjne, że nie dopuszczają do siebie myśli, że w trudnych i zawiłych sprawach to proste i sprawdzone metody sprawdzają najbardziej. Nawet jeśli są drastyczne. Ale nie martw się. Olśnienie jest już tuż, tuż.
Rozłożył Natalii na twarzy ilustrowany magazyn erotyczny i po chwili wszedł w nią gwałtownie.
*
- W porządku – powiedziała kobieta odkładając słuchawkę.
Bez słowa wstała od biurka i podeszła do wąskiej, wysokiej, blaszanej szafki. Jej dwie towarzyszki uczyniły podobnie. Działały jak wyjątkowo zgrany zespół. Bez zbędnych słów, machinalnie, z rutyną i jednocześnie wysokim profesjonalizmem. Wyjęły z szafek skórzane, brązowe, mocno wysłużone torby, przerzuciły je przez ramiona i opuściły pomieszczenie.
*
Pan Henio krzątał się w laboratorium. W jego ruchach nie dało się dostrzec nerwowości. Był pewny siebie, nad wszystkim panował. Poświęcił wiele lat różnym projektom, ale wreszcie jego ciężka praca została nagrodzona. Nieosiągalne dotąd marzenia stawały się realne. Oto udało mu się powołać do życia trzy istoty, które pod jego czujnym okiem w szybkim tempie staną się perfekcyjne, idealnie doskonałe. Nie potrafił pohamować radości. Musi tylko pozbyć się jeszcze Rowa. Niepokoiła go również Natalia, ale z niej nie mógł jeszcze zrezygnować. Jej wiedza i doświadczenie były zbyt cenne. Jeszcze góra trzy godziny i będzie po problemie. Dotychczasowe wyniki badań z łatwością pozwolą mu zamknąć usta przeciwnikom Instytutu. Nigdy zresztą nie miał większych problemów z omamianiem członków szacownego Zarządu, ale tym razem miał namacalne dowody, że jego badania nie ograniczają się tylko do generowania kosztów, jak głosili oponenci, ale i przynoszą wymierne skutki. A czymże jest pieniądz wobec osiągnięć nauki?
Izolatki w których przebywały efekty eksperymentu doskonale zdały egzamin i okazały się doskonale dopasowane do potrzeb ich nowych lokatorów. Betoniarz bezustannie produkował zaprawę murarską, nie zdając sobie sprawy, że na tym samym poziomie, niecałe pięćdziesiąt metrów od niego, podobnie jak on, w pocie czoła uwijał się Człowiek Drewno, perfekcyjnie odmierzając i docinając deski, produkując sklejki i meble. Obaj osiągnęli harmonijny stan permanentnego, niczym nie zakłócanego spokoju i zadowolenia. W ten sposób zamykał się projekt „G”.
Pan Henio zaczął z wolna rozmyślać o doborze odpowiednich współpracowników do kolejnego eksperymentu, którego zarys miał już gotowy w głowie. Gdy ogłosi sukcesy, jakie osiągnął, chętni powinni walić drzwiami i oknami. Uznał, zresztą nie bez podstaw, że całkowitą kontrolę nad nowymi podopiecznymi powinien uzyskać nie później niż w przeciągu najbliższego miesiąca. Nie zdecydował jeszcze, do czego będzie można wykorzystać żołnierza, który cały czas podlegał mutacjom, ale był pewien, że jest to początek czegoś wielkiego. Czegoś, co wyznaczy nowe drogi współczesnej nauce. Oczywiście pod jego kierunkiem. Odpowiedzialność za wszystkie dotychczasowe niepowodzenia, których dopatrzy się Zarząd, wezmą na siebie liczni nieobecni, którzy w skutek własnych niedopatrzeń, zaniedbań i niekonsekwencji popełnili błędy, które przypłacili życiem. Oczywiście oni również okażą się winni śmierci niewinnych i przypadkowych ofiar.
Pan Henio uśmiechnął się na samą myśl ewentualnej konfrontacji z ciekawskimi przedstawicielami Zarządu. Cała dokumentacja i informacje dostępne w bazie danych wskazują jednoznacznie, że za cały projekt odpowiada doktor Mateusz Rów, który go od początku koordynował, kontrolował, dobierał sobie współpracowników, kierował bieżącymi zadaniami i odpowiedzialny był za informowanie o ewentualnych problemach. A on niestety okazał się przecież osobą nieodpowiedzialną, która pod wpływem początkowych sukcesów popadła w euforyczny stan samozachwytu nad swoją doskonałością i nieomylnością. Wskutek powyższego doktor zaczął popełniać kolejne błędy narażając życie niewinnych ludzi, by w efekcie samemu ponieść śmierć w do końca nie wyjaśnionych okolicznościach, lub też w momencie zdania sobie sprawy z nieodwracalności swoich uczynków, po prostu ulotnił się jak szczur i zaginął bez śladu. Gdyby któryś z członków Zarządu okazał się niedowiarkiem i chciał nieco bardziej podrążyć temat, to prędzej, czy później dokopie się informacji, że to jednak nie Rów stanowił mózg całego projektu, a był jedynie tłustą marionetką w rękach chorobliwie ambitnej i wyzutej z ludzkich uczuć, doktor Natalii Odważnik. A co ona na to? Cóż. Ona niestety również nie będzie mogła odpowiedzieć na ewentualne pytania z przyczyn podobnych, jak i sam Rów.
Końca tej historii pan Henio w obecnej chwili jeszcze nie znał, ale doskonale zdawał sobie sprawę, że znacznie inny scenariusz jest bardzo mało prawdopodobny. Raz jeszcze upewnił się, że w bazie danych dostępne są wyłącznie korzystne dla jego wersji zdarzeń informacje i wyłączył komputer. Otworzył drzwi i zamarł. Na korytarzu stały trzy tęgie kobiety w przepastnych płaszczach roboczych. Uśmiech spełzł mu z twarzy ustępując miejsca wyrazowi niemego przerażenia.
- Sprzątaczki… – jęknął.
Mimo iż nigdy nie widział ich na żywo, a sylwetki i metody działań znał jedynie z opisu i ściśle chronionych, nielicznych nagrań video, to natychmiast rozpoznał je bez trudu. Kilkakrotnie korzystał już z ich usług. Oczywiście całkowicie nieoficjalnie i nie osobiście. Wszystko załatwiał zawsze ten głupi grubas. Pan Henio zdążył jedynie pomyśleć, że źle ocenił otyłego mężczyznę.
- Pozdrowienia od doktora Rowa – powiedziała stojąca po środku.
Zanim sparaliżowany strachem pan Henio zdążył zatrzasnąć drzwi, poły odzieży rozchyliły się i trzy kobiety jednocześnie zaatakowały. Poruszające się z niesamowitą szybkością, odpowiednio przerobione i dodatkowo wyposażone w specyficzne oprzyrządowanie style od szczotek, wbiły się w ciało mężczyzny i rozerwały je na drobne kawałki. Kobiety weszły do gabinetu zamykając drzwi. Nie tracąc czasu na czczą gadaninę zrzuciły torby i płaszcze skrywające przytroczone do pasów bezkształtne plastikowe worki i mniej lub bardziej regularne, mniejsze i większe zbiorniki. Szybko spryskały i posypały pokryte fragmentami krwawych tkanek pomieszczenie przygotowanymi wcześniej roztworami i proszkami. Po chwili zewsząd zaczęły unosić się mdłe, bezbarwne opary, wydzielające słodkawą, gryzącą woń, która dla większości śmiertelników była zabójcza. Ale nie dla nich. Długie lata obcowania z chemikaliami nie raz sprawiły, że wszystkie ulegały kontrolowanym mniej lub bardziej groźnym zatruciom, ale ich silne, zahartowane organizmy i opracowywane antidota nie pozwalały im umrzeć. Każde kolejne ściśle i pieczołowicie zaplanowane zatrucie produkowanymi własnym sumptem zabójczymi toksynami wywoływały pewnego rodzaju mutacje układu immunologicznego ich organizmów, w efekcie czego uodparniając je na działanie toksyn. Po kilkunastu latach prac w rodzinnym laboratorium zaczęły produkcję specyficznych mikstur, które niejednego wyprawiły już w nieznane. Wraz ze wzbogacaniem wiedzy w zakresie chemii rozwijały również inne swoje zainteresowania, które po pewnym czasie także opanowały do perfekcji. A wszystkie trzy łączyło zamiłowanie do sprzątania i sztuk walki. Dzięki połączeniu wszystkich tych dziedzin i zamiłowań stworzyły własny niepowtarzalny styl, który nie był może najpiękniejszy, ale łącząc w sobie elementy karate, judo, aikido, pięściarstwa, szermierki oraz fechtunku przeróżną bronią sieczną i kłującą, między innymi floretem, dzidą i harpunem, stawał się trudny do rozpoznania przez co niemożliwy do zaplanowania obrony i w efekcie zabójczy dla potencjalnego nawet bardzo wprawnego w walce przeciwnika. Dla przypadkowego obserwatora do złudzenia przypominał bowiem krzątaninę jaka zwykle towarzyszy uwijającym się przy pracy sprzątaczkom. Do tego dochodziła jeszcze perfekcja w dziedzinie usuwania śladów czegokolwiek i kogokolwiek, zewsząd i niemal w każdych warunkach.
Kobiety odczekały chwilę patrząc jak oczyszcza się pomieszczenie trawiąc najdrobniejsze organiczne resztki i naciągnęły beretki i nausznicę. Sprzątaczka w odmiennym nakryciu głowy zgasiła światło i jarzącymi się oczami przefiltrowała pomieszczenie promieniami ultrafioletowymi.
- Dobra dziewuchy – powiedziała ocierając japę ścierką. – To by było na tyle.
*
Natalia skonała zanim Rów z nią skończył. Jej bezradny mózg po prostu się wyłączył. Wściekły mężczyzna stoczył się z martwego ciała podciągając spodnie.
- Chciałem jeszcze na ciebie naszjczyć – sapnął. – Ale teraz to bez znaczenia.
Okrył ciało własnym fartuchem, poplamionym i brudnym. Spojrzał na zegarek. Miał jeszcze dosyć czasu. Więcej niż zakładał. Liczył na dłuższą zabawę ze znienawidzoną kobietą. Cóż. Trudno. Usiadł przed monitorem i wsunął do stacji dysk z opracowanym przez siebie programem wirusowym. Nikt w Instytucie nie zdawał sobie nawet sprawy z umiejętności jakie Mateusz posiadał w dziedzinie informatyki i cybernetyki. Gdy tylko miał dostęp do właściwego sprzętu potrafił szybko rozszyfrować każde hasło, złamać wszelkie kody i klucze. A wyposażenie Instytutu było najlepsze z możliwych.
Uśmiechnął się złośliwie na wspomnienie, że niemal wszystkie persony w Instytucie traktowały go jak przygłupa, knując za jego plecami, a tymczasem same dostarczyły mu oręża przeciw sobie. Wybitny naukowiec jakim mieniła się być doktor Natalia Odważnik i ten przygłupi profesorek, który był tak pewien swojego geniuszu, że nawet nie dopuszczał do świadomości, że ktoś taki jak on dawno już przejrzał jego plany i podsuwał mu sporządzane przez siebie mylne raporty, sfałszowane wyniki badań i wprowadzał kontrolowany przez siebie chaos informacyjny.
Wyjął płytę i wsunął na jej miejsce kolejną.
- O – powiedział z zadowoleniem śledząc pojawiające się na monitorze słupki, znaki i wykresy. – I to jest prawidłowy i rzeczywisty przebieg wydarzeń. Czyż nie piękne jest poświęcenie dla dobra nauki?
Czyjeś palce zastukały w drzwi umówionym sygnałem. Wyłączył komputer i wpuścił do środka trzy Sprzątaczki. Wyszedł na korytarz.
- Ile wam to zajmie? – wysapał z progu.
Kobieta obrzuciła fachowym spojrzeniem przykryte ciało i resztę pomieszczenia.
- Chwilę.
Rów zamknął drzwi. Po niespełna kwadransie kobiety bez słowa opuściły gabinet. Dla pewności odczekał jeszcze pięć minut i wszedł z powrotem. Po ciele nie było śladu. Zniknął również nieprzyjemny fetor płynów fizjologicznych i wymiocin. Bardziej dla formalności niż z obawy włączył raz jeszcze komputer i przejrzał dostępne dane. Po informacjach wprowadzonych chwilę temu przez pewnego siebie pana Henia nie było śladu.
Usatysfakcjonowany sięgnął po telefon, którego używał tylko w wyjątkowych sytuacjach. Późna pora nie stanowiła problemu. Po kilku sygnałach w słuchawce odezwał się znajomy, rześki jak zwykle głos Ruperta Błonnickiego.
- Mówi Rów – powiedział Rów. – Wszystko gotowe.
Po drugiej stronie zapanowała cisza.
- Halo? – powtórzył – Mówi Rów.
- Dobrze się spisałeś. Dostaniesz nagrodę.
- Wywiązywałem się tylko z umowy.
Rozmówca odłożył słuchawkę. Rów wyłączył komputer, wstał, podszedł do szafy i wyjął skórzaną, brązową kurtkę. Zmienił buty i wyszedł z gabinetu zamykając drzwi na klucz. Ruszył długim korytarzem ku windom. Od szybu dzieliło go może dziesięć metrów, gdy usłyszał sygnał oznajmiający, że na jego piętrze zatrzymała się kabina. Zwolnił kroku zaniepokojony. O tej godzinie nie powinno na tym poziomie być nikogo. Nie zapuszczała się tu nawet ochrona. Rozsuwane drzwi otworzyły się szeroko. Rów zamarł w bezruchu. Wewnątrz stał Gustaw Kałużyński. Jego ciało pokrywała czarna maź, która nie cofnęła się, a wręcz przeciwnie. Widać ją było na każdym skrawku odsłoniętego ciała żołnierza. Głowa, szyja, pozbawiony odzieży tors, ramiona, dłonie.
Mężczyzna wolno opuścił kabinę i stanął w rozkroku rozglądając się lśniącymi żółto oczami. Rów postąpił krok do tyłu, potem następny. Żołnierz nie reagował. Gdy dzielący ich dystans podwoił się, doktor wolno odwrócił się i zaczął oddalać szybkim krokiem. Zanim zdążył zniknąć za zakrętem usłyszał świst i niemal w tym samym momencie poczuł silne, ale jednocześnie miękkie uderzenie w głowę. Odwrócił się i odruchowo sięgnął do potylicy. Wymacał coś lepkiego pokrywającego czaszkę, coś ruchomego i niepokojącego. Stojący przed windą żołnierz nie ruszył się nawet o centymetr. Rów próbował wymacać nieregularny kształt, podważyć go i odrzucić, ale jego wysiłki nie odnosiły oczekiwanego rezultatu. Coś pełzło mu po plecach wzdłuż kręgosłupa, potem poczuł to na żebrach i brzuchu. Zaczął szarpać odzież i rozpinać koszulę, starając się jednocześnie nie spuszczać wzroku z żołnierza. Jego ciało pokrywały czarne macki, podobne do tych, jakie widział u Kałużyńskiego w początkowym stadium asymilacji. Szybko się rozrastały. I zupełnie nie reagowały na próby ich usunięcia. Rów zaczął gorączkowo coraz mocniej szczypać i szarpać ciało nie odczuwając przy tym spodziewanego bólu. Wpił paznokcie w pulchne fałdy, oderwał duży kawał zakażonej skóry i cisnął ochłapem o podłogę. Z rany zaczęła wypływać czarna maź. Poczuł mdłości. Z przerażeniem patrzył jak wyciekająca z niego substancja łączy się z zewnętrzną i coraz szybciej przenosi się na dalsze części ciała.
Nawet nie dostrzegł, jak żołnierz skoczył i błyskawicznie znalazł się przy szamoczącym się doktorze.
- Zaskoczony? – krzyknął Gust. – To jest właśnie twoja nagroda. Poświęcenie dla dobra nauki.
Chwycił go pod łokieć i powlókł za sobą do windy, jak szmacianą lalkę. Rów bezskutecznie próbował walczyć. Nie mógł też wypowiedzieć słowa. Niestety coraz bardziej krępująca go powłoka i silne ręce żołnierza uniemożliwiały również podjęcie jakiejkolwiek skutecznej akcji. Bombardowany nieznanymi dotąd bodźcami mózg nie był w stanie znaleźć skutecznej obrony przed inwazyjną substancją, która z każdą chwilą coraz bardziej utrudniała mu kontrolę nad ciałem zniekształcając je, gnąc i plugawiąc nieznanym. Pokrywała go nie tworząc, tak jak w przypadku żołnierza, czegoś w rodzaju pancerza, a upodabniając go raczej do nieregularnej, kulistej bryły.
Tymczasem Kałużyński wlókł go bezceremonialnie w dół klatką schodową. Rów co kilka kroków przewracał się i spadał obijając się o schody i barierki. Końcowy odcinek pokonał na plecach ciągnięty za nogę przez żołnierza.
- No to jesteśmy na miejscu.
Kałużyński wprowadził kod na tabliczce kontrolującej otwieranie drzwi. Potężne, pneumatyczne, stalowe wrota rozsunęły się z sykiem. Mężczyzna bez trudu podniósł wielką, coraz bardziej bezkształtną, czarną masę będącą do niedawna Rowem i umieścił ją na szerokiej platformie. Doktor, mimo iż nie był zdolny do jakiejkolwiek reakcji, w miarę dobrze odbierał otaczającą go rzeczywistość. Jego czerniejące oczy obserwowały, jak Gustaw zatrzaskuje za nim ciężką pokrywę i zaraz potem poczuł, że przesuwa się w głąb po czymś ruchomym, metalicznym, wydającym cichy, mechaniczny pomruk. Nie miał pojęcia co się z nim dzieje. Łudził się, że wszystko jest snem, ale podświadomie wiedział, że sny nie są aż tak wyraziste. Jego podróż tajemniczym, pochłoniętym ciemnościami taśmociągiem nie trwała długo. Gdy tylko znieruchomiał rozsunęły się szerokie skrzydła kolejnych drzwi i mechaniczne ramię wypchnęło go na zewnątrz. Spadł z hukiem z pułki zainstalowanej na półtorametrowej wysokości. Z przerażeniem poznał, że znajduje się w izolatce Betoniarza. Miał ograniczone unieruchomieniem szyi pole widzenia i widział jedynie część pokrytej piachem i cementem podłogi. Słyszał też pracę betoniarki i odgłosy uwijającego się z łopatą murarza. Z początku nic się nie działo, ale po chwili bardziej sobie uświadomił, niż poczuł, że ponownie jest wleczony po podłodze. Murarz ułożył go w pobliżu klekoczącej nowiutkiej, nieużywanej dotychczas kapelnicy i pochylił się nad nim fachowo oceniając jego przydatność. Uniósł połyskującą w blasku świetlówki kielnię i odrąbał kawał pulsującego czernią ciała. Rów poczuł jedynie nieznaczne ukłucie, jakby szczypnięcie. Widział jak jego oprawca przygląda się plastycznemu kawałowi nieznanej doktorowi materii, który do niedawna był jego własną nogą. Murarz wrzucił ją do gardzieli maszyny, która jakby z wdzięcznością zafurkotała i ponownie pochylił się nad ciałem odcinając kolejną porcję. Ostatnią dozę wsadu stanowiła niemal idealnie okrągłą głowa z nadal odbierającym rzeczywistość umysłem i wytrzeszczonymi przerażeniem oczami, które znalazłszy się wewnątrz kapelnicy pod wpływem działania wysokiej temperatury po chwili eksplodowały.
Murarz odczekał aż cały materiał przetopi się na gorący, gotowy do użycia lepik i przelał go do dużej blaszanej wanny. Lubił swoją pracę i wykonywał ją sumiennie, z oddaniem. Dzięki temu miał poczucie dobrze wykonanej roboty. Wyłączył kapelnicę, zrzucił robocze ubranie i z lubością wyciągnął się w rzadkiej mazi. Nie ma to jak odprężająca, kojąca kąpiel po ciężkim dniu harówki.

Brak komentarzy: