Kazimierz miał nie lada dylemat. Przed chwilą pożegnał listonosza, który dostarczył mu sporych rozmiarów przesyłkę. Nie spodziewał się jej. Nie spodziewał się w ogóle jakiejkolwiek przesyłki. Usiłował przypomnieć sobie, czy czasem po pijanemu nie zamawiał czegoś przez Internet, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Profilaktycznie przejrzał pocztę, ale nie znalazł żadnego maila potwierdzającego dokonanie zakupu. Z resztą cóż mógł kupić? Nawet gdyby, to przecież płyty, czy książki nie wymagały pakowania w pudło, w którym mógłby zmieścić się mały Koreańczyk z dziewiętnastocalowym telewizorem. Chciał odmówić przyjęcia paczki, ale żal mu było kuriera, który nie bez wysiłku przytaszczył pudło. Przesyłka była zaadresowana na niego i z góry opłacona, więc wystarczyło tylko pokwitować odbiór.
Siedział teraz na wysłużonej kuchennej wersalce, na której lubił od czasu do czasu zdrzemnąć się po sutym posiłku i przyglądał się paczce. Podło było dosyć ciężkie, pod dotykiem palców wyczuł, iż przesyłka jest solidnie zapakowana w sklejkę i drewno owinięte dodatkowo brezentem. W końcu ciekawość nie pozwoliła mu dłużej czekać. Podjąwszy decyzję delikatnie rozciął papier pakowy i odwinął płótno. Wieko nie chciało odskoczyć, niemało się więc namozolił zanim sięgnął po śrubokręt, którym podważył oporną pokrywę. Wnętrze wyściełane było pakułami i starym, cuchnącym stęchlizną sianem. Z niemałym obrzydzeniem zaczął ostrożnie rozgarniać susz wkrętakiem nie wiedząc, czego może się spodziewać. Na dnie wyczuł kilka niewielkich przedmiotów i coś miękkiego, co sądząc po rozmiarach było główną atrakcją paczki. Po woli usuwał kolejne warstwy siana i pakuł, aż jego oczom ukazała się zawartość. Kazimierz nie krył rozczarowania.
- Mały Furman – stwierdził. – Na cholerę mi mały Furman?
Wyjął niewielką, może dwudziestocentymetrową postać i położył na blacie stołu. Z pudła wydobył jeszcze bat, mały kociołek na prowiant, niewielkich rozmiarów pudełeczko i instrukcję.
- Nie ma fury – szepnął zawiedziony. – Jak już przysłali, to powinien być komplet. Co mi po Furmanie bez fury?
Rozłożył instrukcję i zaczął uważnie czytać.
- Acha – rzekł po chwili sięgając po małe pudełeczko. – A to sprytne dopiero.
Zgodnie ze wskazówkami, w środku powinna być składana fura i jeden nadmuchiwany koń. Po kilku minutach przymierzania i dopasowywania wóz był gotowy. Nadmuchał konia i przyjrzał się końcowemu efektowi. Fura mu się podobała. Wyglądała naturalnie i choć miniaturowa, była dosyć solidnie wykonana. Ale koń? Wyglądał, jak tandetna zabawka z odpustu. Kazimierz zaczął gorączkowo przeglądać instrukcję z nadzieją, że w pośpiechu pominął jakiś szczegół. Kilkakrotnie pospiesznie przewertował książeczkę i nie znalazłszy potwierdzenia swych przypuszczeń zaczął ponownie przegrzebywać zawartość przesyłki. Bez efektu.
- Co za gówno? – przeklął.
Próbował odszukać adres nadawcy, lub chociaż etykietkę z nazwą producenta, ale na próżno. Litery były porozmazywane, pozacierane, lub rozmyte. Nie do odczytania. Nerwy spowodowały, że pot wystąpił mu na nos. Obgryzając paznokieć lewego kciuka, co zwykle czynił w sytuacjach generujących podwyższony stan irytacji, szarpnął drzwi lodówki. Wyjął dwie butelki jasnego piwa, podważył kapslem kapsel i energicznym ruchem otworzył z hukiem wystrzału. Połykając łapczywie orzeźwiający płyn nie spuszczał nerwowego wzroku ze stołu, na którym spoczywała zawartość otrzymanej pocztą skrzynki. Z instrukcji wynikało, że przed przystąpieniem do dalszych czynności należało odczekać około kwadransa. Kazimierz odstawił piwo postanawiając spożytkować ten czas na zaległą, poranną toaletę.
Wrócił po kilkunastu minutach odświeżony, ale w dalszym ciągu zdenerwowany niezadowalającą go zawartością przesyłki. Przestał przykładać wagę do faktu, że była ona niespodziewana i nie kosztowała go praktycznie nic. Wadliwość kompletu, w szczególności jakość konia, odbierał jako niesmaczny dowcip ze strony nadawcy. Z drugiej jednak strony nie mógł skojarzyć, kto chciałby takową paczkę nadać i tym samym celowo wyprowadzić go z równowagi. Bardziej skłaniał się ku wnioskowi, że coś jednak przeoczył w instrukcji. To z kolei znów utwierdzało go w przekonaniu, że jednak furmański zestaw został z premedytacją skonstruowany wadliwie, a zamiarem nadawcy jest to, by on bez końca mitrężył czas i nerwy na przeglądaniu owej nieszczęsnej instrukcji. Takie przeświadczenie miało wpływ na wzrost wzbierającej w nim irytacji równy, jeśli nie jeszcze bardziej znaczący, jak i potencjalnie przypadkowe uszkodzenie przesyłki w trakcie transportu, w co akurat za nic nie chciał uwierzyć.
Tymczasem mały Furman doszedł już do siebie i w momencie, gdy Kazimierz wszedł do pokoju, dokonywał właśnie przeglądu technicznego fury. Zdawał się przy tym zupełnie ignorować obecność człowieka, co nie było może zbytnio dziwne, ale mimo to dodatkowo pobudziło jego podirytowanie.
- Fura jest w porządku – rzekł. – Konia ci tylko dali jakiegoś takiego trefnego. Z dykty.
Furmanek w dalszym ciągu nie zwracał uwagi na mężczyznę. Energicznie potrząsał deskami burt, kopniakami sprawdzał ciśnienie w oponach, oceniał jakość dyszla, siedziska i pozostałych detali, na które Kazimierz w ogóle nie zwrócił uwagi. Gospodarz popijał piwo nie odrywając od małego gościa wzroku. Upływający czas spowodował, że nieco puściły go nerwy, a całą sytuację zaczął nawet odbierać, jako zabawną.
Furmanek skończył ogląd fury i sprawdzał teraz bat. Machnął nim kilkakrotnie ze świstem, aż Kazimierz odruchowo zrobił krok w tył.
- O rzesz ty – szepnął z podziwem. – Masz chłopie energię.
W dalszym ciągu nie udało mu się zwrócić uwagi małego Furmana. Przypomniał sobie, że w broszurze instruktażowej wytłuszczonym drukiem zamieszczone były wskazówki, co do słownictwa i tematyki rozmów, jakie można poruszać w rozmowach, a jakich lepiej unikać. Zupełnie je zbagatelizował, ale wobec takiej, a nie innej postawy gościa sięgną po nią ponownie. Szybko po raz kolejny przekartkował niewielką, ale dosyć grubą książeczkę i zatrzymał się na interesującej go stronie.
- „Wykaz tematów i słów – czytał głośno, – użycie których w rozmowie z Furmankiem należy ograniczać, lub bezwzględnie unikać*”
Sprawdził zamieszczony u dołu strony odnośnik, z którego dowiedział się, że niektóre wymienione w dalszej części tekstu tematy i słowa mogą zostać użyte w określonych okolicznościach w celu osiągnięcia żądanego efektu, ale wyłącznie przy bezwzględnym zachowaniu wskazanych środków ostrożności. Dalej wymienione były owe sytuacje z użyciem bardzo dużego stopnia szczegółowości. Kazimierz nie należał do nadmiernie cierpliwych, zaprzestał więc lektury już na samym początku. Z resztą metoda redakcji instrukcji była tak jałowa i w ukierunkowaniu tematycznym zawiła, że nie sposób było zbyt długo poświęcać jej uwagi, nawet przy dużym stopniu samozaparcia. Utkwiło mu w pamięci jedynie kilka mniej, lub bardziej przypadkowych szczegółów, jak na przykład przytoczone na wstępie pierwszego rozdziału ostrzeżenie, by pod żadnym pozorem nie nazywać Furmanka „woźnicą”. Sugerowano wręcz, by, jeśli oczywiście użytkownik chce utrzymać Furmanka pod względną kontrolą, w ogóle unikać używania tego słowa w jego obecności. W tym miejscu była jedna z setek gwiazdek odsyłających czytelnika do wyjaśnień dodatkowych, z których dowiedział się, że słowa „woźnica” można użyć, oczywiście z zachowaniem należytej ostrożności, w takiej sytuacji, gdzie użytkownik będzie chciał w sposób przemyślany wywołać w Furmanku agresję i nienawiść konkretnie ukierunkowaną.
Dalsze stronice opasłej broszury dostarczały szeregu informacji o podobnej treści, więc przeleciał po nich szybko nie przykładając doń większej uwagi.
- Co za brednie – westchnął.
Już miał rzucić instrukcję na wersalkę, gdy w ostatniej chwili odnalazł to, czego szukał. Dopiero na jednej z ostatnich stronic. Tekst był zamieszczony u samego dołu pomniejszoną czcionką.
- Co jest, kurdibolen? – przeklął po swojemu otwierając kolejną butelkę, tym razem pomagając sobie szczeliną w futrynie.
- „Hasło niezbędne do nawiązania kontaktu z Furmankiem” – przeczytał i bardziej wnikliwie zlustrował dalszy tekst.
W tym czasie mały Furman zakończył przegląd asortymentu i znieruchomiał przy końskim boku z wiązką siana w dłoni. Kazimierz przyjrzał mu się dokładnie. Malec wyglądał, jakby czas dla niego przestał płynąć. Spojrzał raz jeszcze w instrukcję i wyrecytował:
- „Choć dmuchany koński zad, ty Furmanie chwyć za bat”.
Gdy tylko słowa przebrzmiały Furmanek podjął czynności w momencie, w którym ich zaprzestał. Zaczął przesuwać sianem po końskim zadzie, który pod wpływem każdego kolejnego dotyku nabierał bardziej naturalnego, dla końskiego, odcienia. Kazimierz stał z rozwartymi ze zdziwienia ustami i patrzył, jak z każdą chwilą miniaturowy koń wyzbywa się właściwości sztucznej, tandetnie wykonanej zabawki, zyskując w zamian żywe, końskie cechy.
Po kilku minutach zwierzę parsknęło, rzuciło łbem i machnęło ogonem. Furmanek poklepał je uspokajająco po karku i podał kubeł z obrokiem, który znajdował się na wyposażeniu przesłanego kompletu. Furmanek wskoczył na kozioł, cmoknął na konia i fura ruszyła wolno kierując się ku brzegowi stołu. Gdy kopyta zastukały o krawędź spojrzał wymownie na Kazimierza. Mężczyzna zamarł z butelką przy ustach.
- Że niby co? – zapytał.
Nie doczekał się odpowiedzi, co przestało go już dziwić, ale nadal irytowało. Rozejrzał się po pokoju i po chwili ruszył do przedpokoju, z którego następnie przyniósł deskę do prasowania. Oparł ją o blat i ponownie odsunął się bliżej progu. Koń stuknął kopytem w miękką nawierzchnię prowizorycznej pochylni i nerwowo rzucił grzywą. Furmanek przez dłuższą chwilę oceniał skonstruowaną przez Kazimierza drogę do podłogi i najwyraźniej uznawszy jej solidność za wystarczającą ponownie cmoknął na wyczekujące zwierzę. Fura delikatnie zjechała na dywan i z niespodziewanym przyspieszeniem pomknęła do sąsiedniego pokoju. Kazimierz rzucił się jej śladem, ale zanim dopadł drzwi zaprzęg już wracał. Odskoczył ustępując drogi szarżującej furze, a w szczególności powożącemu, który stał już na ugiętych nogach wymachując batem jak w szaleńczym amoku. Rzucił okiem w głąb pomieszczenia i zanim ruszył za niecodziennym gościem dostrzegł przeciętego w pół pluszowego misia, z którego bezładnie wystawały kłębki białego puchu.
- Miś! – krzyknął i na chwilę głos uwiązł mu w gardle – O rzesz ty mały kutasino!
Zanim się obejrzał Furmanek objechał już całe mieszkanie, czemu towarzyszył trzask otwieranych i zamykanych zamaszyście drzwi, po czym wrócił do pokoju, z którego rozpoczął rajd.
- Czekaj tu! – rzucił Kazimierz. – I nie ruszaj się nawet na centymetr, bo nie ręczę za siebie!
Szybko pobiegł do kuchni, potem zajrzał do łazienki i stwierdził, że nie ma dalszych zniszczeń, nie licząc pociętej na plasterki gumowej kaczuszki i, co gorsza, rozbitej na drobno gipsowej figurki bernardyna obejmującego beczułkę rumu. Wrócił do pokoju i stwierdził, że Furmanek stoi tam, gdzie go pozostawił. Zastanowił się, czy zastosował się do jego polecenia, czy też zrobił to z uwagi na własne widzimisię. Nie może tak być. Musi wyraźnie dać małemu gnojkowi do zrozumienia, kto tu jest panem, a kto tylko małym Furmankiem.
Próbował znaleźć odpowiednie słowa reprymendy, gdy nagle przypomniał sobie roztrzaskanego bernardyna. Cholera. Był do niego naprawdę przywiązany. Dostał go od babci z pół wieku temu. Pamiątka z wycieczki w góry. Nie miała większej wartości materialnej, ale to nie było istotne. Budził emocje. Pamiętał, że gdy dostał upominek, czuł się srodze zawiedzony, bo liczył na figurkę małego mońciocha albo mściucha, ale babcia, pewnie ze względu na to, że była łagodnego usposobienia tradycjonalistką, wybrała psa. Z czasem, szczególnie od śmierci kobiety, Kazimierz nabrał szacunku dla podarunku i starał się pamiętać, by zawsze zabierać go ze sobą, ilekroć tylko zmieniał miejsce zamieszkania, co przytrafiało mu się dosyć często. Stawiał go zawsze w kuchni, w której zwykł spędzać najwięcej czasu. A teraz jego ukochana pamiątka leżała roztrzaskana, a na jej szczątkach widać było ślady miniaturowych kół.
- Kij z misiem i kaczuszką, ale dla czego pies? – rzekł z wyrzutem.
- Każdy Furman nie znosi psów – odparł wyzbytym z emocji, skrzekliwym głosem Furmanek.
Kazimierzowi z niemocy opadły ramiona.
- W takim razie, czemu też miś i kaczuszka? – załkał bezradnie.
- Nie wiedziałem, że w kuchni czaił się pies.
- Jak to czaił? I w ogóle co to ma do rzeczy?
- Gdybym wiedział, że jest tam to podłe zwierze, niedźwiedzia bym oszczędził – zaskrzeczał rzeczowym tonem Furmanek. – Bardzo mi nie zawadzał. Ale nie wiedziałem, boś mi nie raczył o tym zakomunikować – dodał z wyrzutem.
- A skąd, do ciężkiej cholery, miałem wiedzieć, że to takie ważne?
- Było uważniej czytać. Każdy Furman musi od czasu do czasu kogoś usiec.
- No ale kaczuszka…
- Srają gdzie popadnie – przerwał Furmanek. – Nawet tam, gdzie jedzą.
Kazimierzowi brakowało argumentów na dalszą rozmowę. Wziął do ręki instrukcję, ale zanim zdążył przeczytać choć słowo, bębenki przeszył mu ostry odgłos dzwonka. Koń stanął dęba, ale szybko się uspokoił pod łagodnym dotykiem niewielkiej, szorstkiej dłoni. Gospodarz spojrzał na ścienny zegar i przeklął cicho. Wycofał się na korytarz zamykając drzwi na klamkę. Na palcach podszedł do judasza i z nadzieją spojrzał na klatkę schodową. Niestety. Przed wejściem stał Bolek Szczęka. Kazimierz nerwowo potarł policzki dodając sobie w ten sposób pewności siebie, bo pewności kogoś innego dodać sobie nie potrafił.
- Kto tam? – zapytał próbując nadać głosowi obojętny ton.
- Otwieraj, nie pierdol! – usłyszał znajomy, głęboki głos.
Kazimierz upewniwszy się, że zabezpieczający łańcuszek tkwi na swoim miejscu uchylił drzwi.
- Bolek? – rzekł udając zdziwienie i, dla wstępnego ułagodzenia nieproszonego gościa, próbując przemycić w głosie nić sympatii, której w rzeczywistości wcale nie odczuwał.
Zamiast odpowiedzi Bolek przysunął twarz do powstałej przy futrynie szczeliny i syknął:
- Weź lepiej zdejmij te farfocle, bo cię zawczasu naruszę.
- Ha, ha! – wybuchnął nieszczerze gospodarz. – Dowcipniś z ciebie, Bolek, nie ma co.
Otworzył drzwi częściowo się za nimi kryjąc.
- I dla kogo Bolek, dla tego Bolek – rzekł Bolek wtaczając się do przedpokoju. – Dla ciebie to póki co pan Bolek. Albo pan Bolesław nawet.
Mężczyzna pozwolił, by Kazimierz zamknął drzwi, ale nie odmówił sobie wcześniejszego przytrzaśnięcia go nimi o ścianę.
Bolek był dwudziesto paro letnim, potężnym, ponad dwumetrowym i szerokim w barach osiłkiem, z płaskim czołem, wydatną, niemal kwadratową szczęką i wąsko, głęboko osadzonymi oczami. Ostrzyżone po żołniersku włosy przykrywała kolorowa, zawiązana z tyłu głowy bandana. Ubrany był w przepastną, czarną, skórzaną kurtkę upstrzoną napisami, z których Kazimierz zdążył przeczytać jedynie „Powerboy from Kentaky”, sięgającą mu połowy ud grubych jak filary mostu, na których opinały się elastyczne, markowe, jasnoniebieskie spodnie typu dres. Całości dopełniały wielkie, według oceny Kazimierza, całkiem z resztą słusznej i na wskroś obiektywnej, ponad półmetrowe, białe adidasy, których podeszwy przy każdym kroku na ułamek sekundy rozbłyskiwały pomarańczowym, ostrym światłem.
Gospodarz nie przestając nerwowo rechotać i zachwycać się poczuciem humoru pana Bolesława, poprowadził go do kuchni.
- Co to? – rzekł osiłek .– To się nie na pokojach gości przyjmuje?
- Sprzątam – odparł szybko Kazimierz. – Bałagan mam.
- Wyprowadzasz się może? – zapytał podejrzliwie intruz.
- Skądże. Gdzie ja niby mam się wynieść? Choć może by się i przydało. – westchnął zrezygnowany – Wszystko mi się wali na łeb.
To rzekłszy zamaszyście zamiótł resztki glinianej figurki i wrzucił je do kubła w szafce pod zlewozmywakiem.
- Ty, ty – parsknął Bolek. – Ty mi tu nie pieprz takich gówien! Dawaj szmalec, bo ciebie zaraz będą zbierać!
- Po co te nerwy? – odparł Kazimierz odrobinę spokojniejszym tonem. – Pożyczyłem, to i oddam. To chyba jasne jak słońce, no nie?
Szczęka nie skomentował słów gospodarza, wyszczerzył tylko zęby w niezdrowym uśmiechu.
- No. Dobrze, że się zgadzamy w tej, jakże ważkiej i delikatnej materii – podsumował Kazimierz.
Siedzący przy kuchennym stole Bolesław zaszurał adidasami, które kilkakrotnie rozbłysły. Nie lubił, gdy mówiono do niego niezrozumiałymi dlań słowami, ale zawsze w takich sytuacjach wstydził się przyznać, że nie bardzo wie, o co chodzi współrozmówcy. W takich chwilach wolał szybko zmienić temat.
- Widzę, że i za prasowanie się wziąłeś – rzekł trącając opartą o blat deskę, która ze stłumionym przez dywanik łomotem upadła na podłogę. – Bardzo dobrze, Kazio, żeś się wziął za babską robotę, bo taki pierdoła jak ty, baby se nie znajdzie. Chyba że jakiegoś paszteta, albo taką, co ma we łbie nie po kolei i na gówno mówi papu.
Bolek najwyraźniej uznawszy, że wypowiedział niezwykle zabawną kwestię wybuchnął gromkim rechotem. Kazimierzowi w ogóle nie było do śmiechu. Zwłaszcza, że i poziom dowcipu dalece odbiegał od tych, które zwykły go bawić. Chwytając się za głowę wstrzymał tylko oddech i z udawanym przestrachem spojrzał na okna. Osiłek przestał rechotać i podrywając się z przestrachem podążył za jego spojrzeniem.
- Co jest?
- A nic – odparł Kazimierz. – Myślałem, że szyby mi popękają.
- Czego?
- Od nadmiaru emitowanych decybeli.
- Acha.
Bolek usiadł i przez chwilę milczeli.
- Browca jakiegoś nie masz? – spytał wreszcie.
- Znajdzie się – odparł Kazimierz wyjmując z lodówki dwie butelki.
Bolek wychylił całość jednym haustem i przeciągle beknął.
- Masz kasę?
- Mam.
- Nie gadaj? Wszystko?
- Wszystko.
Pod stołem ponownie na chwilę rozbłysło.
- No to na co czekasz? Dawaj. I dolicz dwie bańki za moją fatygę.
- W banku.
- Że co?
- Pieniądze są w banku. Nie sądzisz chyba, że trzymam w domu tyle pieniędzy?
- Co? Jak to? Że co? W jakim, kurwa, banku! – mężczyzna poderwał się od stołu przystawiając Kazimierzowi do twarzy wielką jak bokserska rękawica pięść. – Dziś termin, kurwa, termin, rozumiesz, kurwa?!
Nie czekając na odpowiedź zdzielił siedzącego w głowę, aż ten potoczył się z krzesła. Najwyraźniej zadowolony z efektu swojej interwencji ponownie usiadł zabierając się za ledwie napoczęte piwo Kazimierza.
- Zapieprzaj do tego zasranego banku – kontynuował z uśmiechem. – A pan Bolek sobie tu na ciebie poczeka popijając piwko, masz tam pewnie jeszcze kilka sztuk?
- Dziś sobota – rzekł gospodarz podnosząc się z podłogi. – Nieczynne.
Bolek ściągnął brwi.
- To dymaj do bankomatu! – wypalił zadowolony, że tak szybko udało mu się odnaleźć wyjście z sytuacji.
- Nie da rady – odparł gospodarz. – Za duża kwota. Nie da się tyle wypłacić.
Tego było Bolkowi nadto. Westchnął ciężko i wstał górując nad siedzącym niczym skalny nawis.
- Jak chcesz – wycedził. – Mnie tam wszystko jedno. A może i lepiej. Nie lubię cię. Za dużo się mądrzysz. Z chęcią spuszczę ci taki wpierdol, że proboszcz cię nie wyświęci.
Kazimierz nie zrozumiał tekstu o proboszczu, za co winę zrzucał na swój niezbyt przychylny stosunek nie tyle do samej wiary, co do kleru, ale nie to było teraz jego największym problemem. Zdawał sobie sprawę, że nie ma szans w fizycznej konfrontacji z takim osiłkiem, ale nie zamierzał też łatwo oddać skóry. Nie miał pieniędzy, a dług który w akcie desperacji zaciągnął u jednego biznesmena okazał się niemożliwym do spłacenia. Początkowo wprawdzie zamierzał oddać wszystko, co do grosza, ale gdy w umówionym terminie stawił się ze skrupulatnie odliczoną kwotą, uwzględniającą także astronomiczne koszty, pana Antoniego, jak nazywano gangstera, chwilowo nie było w domu. Obecny tu Bolek przeprosił go wówczas, że nie może pośredniczyć w przekazywaniu pieniędzy i kazał mu przyjść następnego dnia. Tak też zrobił, ale wtedy okazało się, że odsetki urosły o dalsze dwadzieścia procent. Za zwłokę. Kolejnym razem wzrosły koszty manipulacyjne, czy jak tam je nazwano i w efekcie dług wynosił już trzykrotność zaciągniętego. W obecnej chwili przypadał kolejny, ostateczny termin spłaty. A pieniędzy nie było. Kazimierz przeklinał w myślach sam siebie głównie przez to, że dał się podejść w tak prosty sposób. Przecież od tego typu przypadków aż roi się w gangsterskich filmach i programach detektywistycznych, w których produkcji prześcigają się ostatnimi czasy wszystkie wiodące programy telewizyjne, serwując za każdym razem mierniejsze jakościowo, jak i też tematycznie coraz bardziej durnowate propozycje w tym zakresie. Sam tyle razy drwił z naiwności ofiar naciągaczy i oszustów. Niestety, jak na ironię, sam teraz padł ofiarą podobnej działalności. Pomyślał, że jeśli zakończy się tylko na mordobiciu i złamaniach, będzie szczęśliwcem.
Zaśmiał się gorzko, co podziałało na Bolesława jak wyzwanie do walki. Sto trzydzieści kilogramów mięśni rzuciło się na Kazimierza młócąc powietrze twardymi, jak cegły pięści. Zanim gospodarz zdążył cokolwiek zaplanować otrzymał potężny cios, który wysadził go z taboretu i rzucił na lodówkę. Zamroczony poczuł, jak mocne palce zaciskają się na jego ramionach i po chwili ponownie stracił kontakt z podłożem lądując na przeciwległej ścianie roztrzaskując tym samym wykonane ze sklejki półki oraz z przejmującym hukiem tłukąc całą ich porcelanowo szklaną zawartość. Runął na zlew czując, jak kawałki naczyń ranią mu plecy i czaszkę. Jak przez mgłę słyszał miotane przez Bolka przekleństwa, słowa docierały do niego coraz słabiej, aż w po chwili wszystko ucichło.
*
- Tylko żebyś mi tu, kurwa, nie wykitował – mamrotał zdenerwowany Bolek poklepując skrwawioną twarz ułożonego na kuchennym blacie Kazimierza.
Stół był chyba jedynym kuchennym meblem, jaki ocalał. Bolesław ściągnął z głowy chustę i otarł nią spotniałą twarz.
- Chyba żem, kurwa, trochę przesadził – stęknął. – Jasna cholera, co robić?
Drżącymi palcami wydobył z kieszeni kurtki niewielką plastikową torebkę, z której wysypał na podniesiony z podłogi kawałek gładkiej deski sporą ilość białego proszku. Wprawnymi ruchami rozprowadził go po drewnianej powierzchni, po czym wciągnął nosem przez zrulowany banknot. Jeden i drugi raz. Odczekał chwilę i powtórzył dawkę. Za moment poczuł, jak krew zaczyna mu szybciej krążyć, płuca wypełnia czyste powietrze, a na pokryte rdzą trybiki mózgu skapują krople życiodajnego oleju. Zaczęła rozpierać go energia i chęć podjęcia kolejnych wyzwań. Rozejrzał się. Cała powierzchnia podłogi pokryta była mniejszymi i większymi kawałkami, odłamkami, drzazgami i strzępami pochodzącymi z połamanych, potłuczonych, lub w inny sposób zniszczonych kuchennych mebli i innego asortymentu. Taborety, półki, szafki, radio, ścienny zegar, mikrofalówka, elektryczny czajnik, toster, dzbanki, szklanki, kubki, talerze, doniczki, żyrandol. Dosłownie wszystko. W kącie leżały nawet pogięte sztućce i deska do prasowania z odłamanym stojakiem i rozprutym, puchowym wierzchem. Drzwi lodówki były głęboko wklęśnięte. A wszystkiego dopełniały zbryzgane krwią ściany. Z resztą nie tylko one. Czerwone krople i smugi pokrywały niemal wszystko, co tylko znajdowało się w kuchni. Łącznie z Bolkiem. Wyglądało to, jakby przed chwilą zakończyła się kilkunastorundowa potyczka w piegi, z drobną różnicą jedynie w kolorystyce. Szczęka nigdy w piegi nie grał ale mniej więcej wiedział na czym polegała, i że była to stara gra towarzyska polegająca na bardzo prostych i od lat nie zmienionych zasadach: gracze w liczbie minimum trzech zasiadają wokół stołu, po czym odbywa się losowanie (metoda losowania jest dowolna). Wytypowany w jego drodze uczestnik wali na środek blatu jak największe kupsko, a następnie ładuje w nie z całych sił szeroką deską. Wygrywa najwytrwalszy po wyeliminowaniu pozostałych przeciwników.
Bolek uśmiechnął się chorobliwie głupkowato. Nie ma co. Fachowa robota w zakresie demolki. Tyle, że szefowi bardziej zależało na odzyskaniu szmalu, a nie na rozpierduszce, nawet tak profesjonalnie wykonanej. Pochylił się nad zmaltretowanym ciałem Kazimierza starając się wyczuć oddech, jednocześnie palcami szukając na szyi tętna. Wyprostował się z ulgą. Zdawał sobie sprawę, że nie jest może zbytnim intelektualistą, ale na swojej robocie znał się dobrze. Nie na darmo od lat trenował całymi godzinami w domu i na siłowni. Dzięki temu utrzymywał świetną kondycję fizyczna i był jednym z najlepszych fachowców w swojej dziedzinie. Mało kto na mieście mógł mu podskoczyć, na co mu więc była cała ta wiedza, którą zachłystują się tacy jak ten leżący na stole wór gówna? No tak, ale ten flak winien był panu Antoniemu kupę forsy, po którą szef wysłał właśnie jego. A on nie powinien zawieść pokładanego w nim zaufania. Jeśli dobrze wykona tę robotę może wkrótce liczyć na awans. Nie było przecież tajemnicą, że pan Antoni swoją błyskotliwą karierę również zaczynał jako egzekutor długów, a do czego później doszedł dzięki ciężkiej pracy każdy z branży doskonale wie.
Podbudowany jawiącą się w najbliższej przyszłości możliwością wspinania po szczeblach biznesowej kariery ponowił próby ocucenia nieprzytomnego gospodarza. Po chwili stwierdził, że bez wody się nie obejdzie, rozejrzał się więc w poszukiwaniu naczynia, w które mógłby ją nalać. Niestety wszystko było zniszczone. Nie zastanawiając się przystawił do zlewu cały stół i przesunął ciało tak, by głowa zwisała bezpośrednio pod kranem. Na całą moc odkręcił kurek z niebieskim oznaczeniem i zimny strumień rozprysnął się na boki odrobinę zmywając z pokiereszowanej, opuchniętej twarzy krwawe ślady. Po chwili Kazimierz zakrztusiwszy się odkaszlnął i zwymiotował wprost na szeroką pierś pochylającego się nad nim mężczyzny. Bolek zaklął, ale zbyt zależało mu na świadomości ofiary, by wyładować na niej swoją złość. Przynajmniej na razie. Ponownie przeniósł przytomniejącego Kazimierza na stół i przesunął go na miejsce.
- Słuchaj facet – zaczął. – Albo powiesz gdzie jest kasa, albo zacznę z tobą na poważnie, rozumiesz?
Kazimierz rozumiał aż za dobrze. Uświadamiał mu to ból docierający bodaj z każdego centymetra ciała. Był znacznie osłabiony upływem krwi i cierpieniem. Szczególnie silny był ból przetrąconego kolana i pulsujący łomot, jaki przeszywał prawe ramię paraliżując je od łokcia, aż do piersi. Pewnie strzaskany obojczyk. Jęknął. I to nieszczęsne kolano. Kalectwo ma już zagwarantowane. Nagle poczuł na twarzy dotyk obmywającego ją ręcznika, a sądząc po zapachu była to raczej ścierka do naczyń. Z nadzieją otworzył jedno oko, drugie pokrywała opuchlizna wielkości dorodnej śliwki, ale ujrzał tylko swojego dręczyciela. Ponownie jęknął zrezygnowany.
- A kogo żeś się spodziewał? – syknął oprawca. – Ciotki Teresy?
- Matki…
- Nie bój nic. Jak tak dalej będziesz śpiewał, to niedługo ją zobaczysz, kurwa, i jebane aniołki też.
Mężczyzna energicznym ruchem zrzucił zabrudzoną kurtkę i bardziej jeszcze upapraną, dopełniającą kompletu dresową bluzę, odsłaniając muskularne ramiona, które opinał skąpy podkoszulek na ramiączkach i uprząż podtrzymująca kaburę z bronią. Z potężnej jak rura kanalizacyjna szyi zwisał grubo ogniwowy, połyskujący złotem łańcuch. Bez wątpienia Bolesław zaliczał się do klasyki gatunku, którego był przedstawicielem.
- Zadam ci teraz bardzo ważne pytanie – huknął. – Więc słuchaj uważnie. Gdzie trzymasz hajc?
- W banku – stęknął Kazimierz. – Mówiłem już…
Urwał jęknąwszy. Przeszywającemu bólowi towarzyszył trzask łamanego palca.
- Zapomniałem dodać – wycedził Bolek, – że karą za kłamstwo będzie złamanie kolejnego palucha. Masz jeszcze dziewięć.
- Możesz mnie wykończyć – z trudem odparł Kazimierz. Popękane usta czyniły z mowy prawdziwą udrękę. – Ale wówczas nie dostaniecie nic. W poniedziałek pójdę do banku i…
Drugi trzask.
- Dawaj kartę do bankomatu – przerwał brutalnie mięśniak. – I PIN.
- Ale limity…
Kolejny trzask. Ból rozlewający się i promieniujący na całe ciało był nie do zniesienia. Kazimierz nie miał już sił na dalszą pogawędkę. Nich się dzieje, co ma się dziać. I tak nie ma już na to wpływu.
- 2843 – stęknął. – Karta jest w kieszeni marynarki.
Bolek nie drgnął. Po kilku chwilach rzekł:
- Słuchaj. Zdajesz sobie sprawę, że cię tu zostawię związanego i jak wrócę bez kasy, to zabawię się z tobą inaczej?
Pochylił się niemal dotykając wargami ucha leżącego.
- Jesteś nawet ładniutki – syknął. – W pierdlu gorszym robiłem dobrze.
Wyprostował się i rozejrzał w koło.
- Gdzie ta marynarka?
- Na wieszaku… w korytarzyku.
Usłyszał oddalające się kroki, którym towarzyszył chrzęst rozgniatanych butami odłamków pokrywających płytki podłogi. Przez obolałą głowę galopowały ponure myśli, z których jedna była gorsza od drugiej. Plan nie był najgorszy. Bydlak wypłaci trochę grosza, to może się uspokoi, a do poniedziałku może coś się wymyśli. Tylko co? Przecież próbował już wszystkiego. Obskoczył banki, fundusze, nawet te obłudnie reklamujące się w telewizji lichwiarskie instytucje, odwiedził rodzinę, znajomych, odnowił stare kontakty. Bez większego efektu. Nadużył już zaufania pożyczając pieniądze na spłatę pierwotnego długu, których nie mógł oddać z konieczności dalszego pompowania grosza w bezdenną kieszeń pana Antoniego.
Od dalszych rozmyślań oderwał go miażdżący uścisk dłoni zaciskającej się na połamanych palcach.
- W co ty, kurwa, facet grasz? – usłyszał – Może to lubisz, co?
Bolek zaczął wykręcać obolałe kości.
- O co… O co ci chodzi? – jęknął ranny.
- O co mi chodzi? Chodzi o twoją jebaną marynarkę, frajerzyno, w której miała być twoja pierdolona karta!
- Rano ją tam wkładałem…
- Gdzie? Nie ma żadnej marynarki! Mów, do chuja pana, gdzie ją chowasz, albo rozpieprzę ci całą chałupę, zerwę podłogi i podziurawię ściany na wylot!
- Jezu – jęknął – W pokoju…
- Co?
- Zapomniałem – wysapał Kazimierz. – Rano miałem wyjść, ale się wróciłem… Zostawiłem ją w pokoju… Na krześle przy stole.
Bolek bez słowa odwrócił się i kopniakiem wysadził z zawiasów prowadzące do pokoju drzwi, po czym zniknął w jego wnętrzu miotając przekleństwa. Nagle tonacja jego głosu uległa zmianie. Nadal klął, ale jakby inaczej. W tym momencie Kazimierz przypomniał sobie o Furmanku, o którym w wyniku rozmowy z Bolkiem zupełnie zapomniał. Zatętniła w nim nutka nadziei. Spróbował się podnieść, ale ból był zbyt dotkliwy, przekręcił więc tylko głowę i mętnym wzrokiem wpatrywał się w korytarz. Nagle z pokoju, niczym z procy, wystrzelił Bolesław przyciskając dłoń do szerokiego rozcięcia na piersi obficie broczącej krwią. Skrwawiona była również noga pozbawiona kawałka nogawki wraz ze znaczną częścią mięśnia łydki. Podskakując na zdrowej kończynie osiłek ruszył do kuchni. W jego oczach Kazimierz dostrzegł strach i niepewność, co podziałało na niego lepiej, niż wszelkie jakiekolwiek medykamenty.
- Co to, kurwa ma być? – krzyknął przez zaciśnięte zęby. – Ujebał mi kutas kawałek nogi, kurwa!
Tuż za nim z pokoju wypadł zaprzęg, który wziął ostry zakręt i znieruchomiał przed progiem kuchni. Po chwili Furmanek cmoknął na konia i ten zaczął się wycofywać do pokoju. W tym momencie kątem oka Kazimierz dostrzegł, jak Bolek chwiejąc się z podkuloną, ociekającą posoką nogą, wolno odpina kaburę nie spuszczając fury z oczu. Zadrżał. Przecież jeśli ten bydlak wykończy Furmanka, to co później zrobi z nim? Nie mógł do tego dopuścić.
- Hej! Furmanie! – zawołał przypominając sobie słowa instrukcji. – On powiedział, że wyglądasz jak Woźnica!
Nim Bolek zdążył zareagować zaprzęg już szarżował wprost na niego z całym impetem. Mężczyzna odwrócił się próbując znaleźć zasłonę za jednym z elementów kuchennego kredensu, zanim jednak zdążył uczynić choćby pół kroku usłyszał jeden po drugim dwa świsty i jego ciało wygięło się niczym sylwetka osiągającego metę sprintera. Gangster runął na stół zrzucając z niego Kazimierza, który bezwładnie runął na podłogę. Upadkowi towarzyszyła fala bólu, która pewnie pozbawiłaby rannego przytomności, ale nagła zmiana przebiegu wydarzeń wywołała wzrost poziomu adrenaliny, której przypływ znieczulił krwawiące rany. Patrzył, jak Bolek drżącą ręką wydobywa z kabury pistolet i z wytrzeszczonymi z przerażenia oczami odwraca się ku przeciwnikowi. Furmanek mocno ściskając lejce stał na szeroko rozstawionych nogach wywijając batem jak prawdziwy fechmistrz. Pokryta pianą końska szyja naprężała się przy każdym szarpnięciu fury, której deski trzeszcząc wytrzymywały pierwszą poważną próbę jakości. Wtedy padł strzał, którego huk spotęgowany zamknięciem w małym pomieszczeniu zadzwonił w uszach niczym armatnia salwa. Kula nieznacznie minęła nogę powożącego i roztrzaskała lewą burtę zaprzęgu. Furmanek przeklął siarczyście i bezlitośnie ciął pozbawiając Bolka broni wraz z całym ramieniem, które z plaśnięciem odpadło na podłogę. Oparty o stół osiłek z niedowierzaniem patrzył na falami bluzgającą z rany fontannę. Oczy zaczęły zachodzić mu mgłą. Przyjęta potężna porcja narkotyku powodowała, że wbrew naturze nadal stał na własnych nogach. Jak przez mgłę zlokalizował broń, na której zaciskały się jego własne, martwe palce. Nagle poczuł „to”. Starsi koledzy po fachu mówili o tym „oddech śmierci”. Jego osobiście uświadomił Piętrowy Dzidek, niedościgniony wzór do naśladowania. Dokładnie pamiętał słowa swojego mentora.
- „ Pamiętaj” – mówił. – „Możesz wykończyć pięćdziesięciu, stu, dwustu, za każdym razem wychodząc cało bez większego szwanku. Będziesz czuł się z tym dobrze, silny i niepokonany. Ale kiedyś przyjdzie czas, jaki przychodzi na każdego z nas. Poczujesz wtedy oddech śmierci i będziesz wiedział, że to już koniec, że nie ma odwrotu. Wspomnisz jeszcze moje słowa. Byle nie za szybko”.
Bolek wspomniał je teraz. Zaraz potem przycisnął dłoń do rozharatanego gardła i dławiąc się runął z bulgotem na podłogę. Zanim skonał, ogarnięty morderczym szałem Furmanek poszlachtował go na drobno, a pobudzony bitwą koń szaleńczo młócił kopytami krwawe szczątki. Po chwili nikt już nie poznałby Bolka. Nawet proboszcz by go nie wyświęcił. Zmęczony potyczką Furmanek opadł na siedzisko i delikatnie cmoknął na dzielnego towarzysza. Zaprzęg wolno ruszył w kierunku korytarza.
Kazimierz oniemiały z wrażenia wpatrywał się w odjeżdżającego z mieszaniną podziwu, szoku i niedowierzania. Kuchnia wyglądała jak przedświąteczna rzeźnia. Co dalej? Szpital, policja, sąd, więzienie? Oczami wyobraźnie widział się kolejno we wszystkich po kolei. Widział również, jak opuszcza wszystkie, za wyjątkiem ostatniego. Zadrżał. Jeśli w ogóle dożyje jutrzejszego dnia. Pokrzepiające było to, że właściwie powinien już nie żyć, więc może i uda się jakoś wszystko ogarnąć. Odpocznie chwilę i jakoś to będzie. Dokładnie przeczyta instrukcję.
- Hej! Furmanie! – zawołał słabym głosem.
Zaprzęg zatrzymał się i malec zwrócił ku niemu rubinowe oczy.
- Dziękuję.
Furmanek opuścił głowę.
- To za niedźwiadka. – bąknął i zniknął za rogiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz