Zerwał się z krzykiem. Wrzasnął bardziej ze złości niż ze strachu. Może też po trosze ze zdziwienia. Nie lubił załatwiać swoich potrzeb na łonie natury, ale tym razem zmusiła go do tego sytuacja. I na domiar złego użądliła go osa. W dupę. Pocieszał się, że nie w trakcie, tylko jak już podciągał portki. Przynajmniej się nie pobrudził.
Bobby Rakietnica od blisko trzech godzin maszerował szosą stanową. A zapowiadało się na tak piękną przygodę. Tymczasem odkąd opuścił stację benzynową, przy której wysadził go poprzedni kierowca, nie minął go ani jeden samochód. W żadną stronę. Słońce paliło niemiłosiernie, mokre ubranie kleiło się do przepoconego ciała. W duchu klął pracownika stacji, który zapewnił go, że nie zdąży ujść mili, a już z pewnością złapie transport. Uwierzył, czemu miałby nie wierzyć. Nie lubił ślęczeć bezczynnie wyczekując, zwłaszcza że mężczyzna wydał mu się jakiś podejrzany. Niby nic takiego nie zrobił, ale dziwnie się przyglądał. Wzbudzał niezidentyfikowany, permanentny niepokój. Taki wampir energetyczny, jakich, na szczęście niezbyt często, spotykał na swej drodze.
Przeszedł już ponad dwadzieścia mil i monotonia krajobrazu wprawiała go w coraz podlejszy nastrój. Wyjałowione stepowe pola, suche krzewy i kępy karłowatych drzew. Szosa wiła się leniwie, ginąc na horyzoncie wśród gór, które za nic nie chciały się zbliżyć. Zaczynał żałować pomysłu spędzenia wakacji z autostopem. Mógł wynająć luksusowy hotel gdzieś na Wybrzeżu, czy w górskim kurorcie, spokojnie polecieć samolotem i wygrzewać się teraz na gorącym piasku plaży lub podziwiać górskie krajobrazy. Pełny portfel na tym pustkowiu nie przydawał się do niczego. Mógł jedynie podcierać dupę dwudziesto dolarówkami.
Wycisnął piekący jad, roztarł bolące miejsce i ruszył dalej. Po kolejnej godzinie marszu usłyszał cichy warkot silnika. Z naprzeciwka nadjeżdżała zdezelowana furgonetka. Kierowca najpierw minął go, ale po chwili zwolnił, zatrzymał się i wycofał równając się z piechurem. W oknie szoferki ukazała się ogorzała twarz kierowcy z mocno przymrużonymi oczami. Mężczyzna miał na głowie poplamioną, jeansową czapkę z daszkiem, spomiędzy wyszczerzonych, zaciśniętych zębów sterczał mu własnoręcznie wykonany skręt
- Ile do miasteczka? – rzucił zasapany Bobby.
- A, to zależy do którego – odparł kierowca wyjmując z ust jointa i dla odmiany racząc się piwem pociąganym z otworzonej z sykiem puszki.
Bobby tęsknie popatrzył na pokryte zimnymi kroplami rosy blaszane opakowanie schłodzonego napoju .
- Do najbliższego – rzekł.
- Do najbliższego, chłopcze, to będzie ze sto mil.
- Co?
- To, co słyszysz. Najbliższe miasteczko przy tej trasie jest ze sto mil stąd.
Bobby przeklął siarczyście.
- Ale nie dalej niż pięć – dodał z błyskiem w oku kierowca. – Jest stary motel z barem. Stoi tu odkąd pamiętam. Jak nic z pół wieku. Albo i więcej.
Widząc niezdecydowanie na twarzy Bobbyego rzekł:
- Ale jadę do stacji zatankować. Chcesz, to cię podrzucę.
- Dzięki – odparł. – Właśnie stamtąd idę.
- Uuu, chłopcze. Toś kawałek drogi przemaszerował!
Mężczyzna otworzył nową puszkę piwa i podał Bobbyemy, który nie siląc się na uprzejmości, przytknął ją do spierzchniętych, spragnionych ust. Kierowca w geście pozdrowienia przytknął palce do daszka czapki i po chwili furgonetka kołysząc się na boki odjechała wolno i po paru minutach zniknęła w drżących nad rozgrzaną palącym słońcem nawierzchnią drogi warstwach powietrza. Bobby schował puste opakowanie do płóciennego, wojskowego worka i ruszył przyspieszając kroku. Pięć mil w taki upał to niemało, ale wizja chłodnej kąpieli dodawała mu sił.
Doszedł szybciej, niż się spodziewał. Budynek był dosyć duży, dwupiętrowy z przylegającym do niego szerokim, zagraconym podwórkiem. Nad głównym, szerokim wejściem górowała sporych rozmiarów, wykonana z blachy, uśmiechnięta główka kapusty. Przybrudzony szyld zachęcał napisem, „Motel ‘Pod Wesołą Kapustą’. Bar non stop. Wolne pokoje. Gorąca woda”.
- Co za nazwa? – burknął Bobby i pchnął skrzypiące, drewniane drzwi.
Bar był pusty. Prawie pusty. Poza właścicielem, przy jednym z wielu stolików siedział pochylony, a raczej skulony mężczyzna. Wnętrze było przestronne, widne i, wbrew oczekiwaniom Bobbyego, całkiem przyjemne. Nie cuchnęło uryną, stęchlizną, starym tytoniowym dymem, kwaśnym piwem i kapustą. W powietrzu unosił się delikatny trudny do sprecyzowania, tajemniczy, kręcący w nozdrzach zapach wonnego kadzidełka.
- Dzień dobry – powiedział wesoło siadając przy barze.
Barman przerwał wycieranie kufla i skinął głową. Siedzący w głębi sali gość mruknął na powitanie coś niezrozumiałego, ale w tonie jego głosu nie czuć było wrogości, raczej niepokój.
- Jestem Bobby Rakietnica.
Barman ponownie skinął głową.
- Dostanę pokój i kolację? – dodał.
Barman napełnił kufel pienistym płynem i ociekający postawił na kontuarze. Bobby wypił od razu połowę.
- Dziękuję – rzekł. – Tego było mi trzeba.
Rozejrzał się wokół siebie, na krótką chwilę zatrzymując wzrok na skulonym przy zupełnie pustym stoliku kliencie. Wyglądał na zagubionego, wylęknionego.
- To jak będzie z tym pokojem? – ponowił pytanie odwracając się do barmana. – Znajdzie się coś? Nie macie tu chyba zbyt wielu gości – dodał kiwając brodą w kierunku nieznajomego.
- Wielu nie – odezwał się wreszcie szynkarz również mierząc wzrokiem siedzącego przy stoliku. – Hej! – krzyknął w jego kierunku. – Czas już na ciebie!
Mężczyzna wolno uniósł się od stolika i unikając wzroku Bobbyego niepewnym krokiem ruszył ku wyjściu. Będąc przy drzwiach popchnął je energicznie i puścił się pędem, jakby goniło go stado wściekłych mściuchów.
- Ten ma już dosyć – powiedział gospodarz.
Miał bardzo głęboki głos, co niezbyt harmonizowało z raczej drobnej budowy ciałem. Bobby stwierdził, że do mężczyzny bodaj w każdym elemencie, prócz głosu, pasuje określenie „średni”. Średni wiek, średni wzrost, średnia tusza, średniej długości włosy i broda.
- To zależy – dodał.
Widząc pytające spojrzenie klienta, barman pospieszył z doprecyzowaniem:
- To zależy, co kto uważa, za wiele. Bywają tacy, co dwie osoby biorą za tłum.
Bobby odstawił pusty kufel i rozejrzał się po lokalu.
- Mnie chodziło tylko o pokój – powiedział.
- Znajdzie się. To zależy, jak bardzo panu na nim zależy.
- Zależy, jak bardzo mi zależy? – parsknął wesoło. – Co to niby ma znaczyć? Jakiś kalambur?
- Nic, ponadto, co powiedziałem – odparł spokojnie barman. – Jeśli bardzo panu zależy, to się znajdzie. Jeśli nie bardzo, to się nie znajdzie.
Chłopak przyjrzał się uważniej mężczyźnie, ale nie udało mu się z jego twarzy wyczytać niczego, poza obojętnością.
- Pan sobie ze mnie żartuje? Spodziewa się pan najazdu pielgrzymów, czy jak?
- Nie.
Bobby poruszył się niespokojnie.
- To jak mam w takim razie przekonać, że bardzo mi na tym zależy?
- Nie musi pan przekonywać. Wystarczy powiedzieć.
- Wystarczy, że powiem, że bardzo zależy mi na pokoju i wówczas go dostanę?
- Tak.
- A jeśli po prostu zapytam, czy są wolne pokoje, to co?
- To usłyszy pan, to, co przed chwilą.
- To znaczy?
- Że jeśli bardzo panu zależy, to tak.
Chłopak wytarł spotniałą twarz w wilgotną koszulkę.
- Bardzo zależy mi na tym pokoju – powiedział z wolna tracąc humor. – I na kolacji.
- Bardzo proszę – rzekł barman sięgając pod kontuar. – Tu ma pan klucz. Schodami na drugie piętro i w lewo. Pokój numer siedemset trzy.
- Siedemset trzy?
- Coś nie tak?
- Nie, no w sumie, to wszystko w porządku. Nie sądziłem, że macie tu aż tyle pokoi.
Ruszył we wskazanym kierunku.
- A może powinienem pojechać windą? – rzucił nieco ironicznie.
Barman przyglądał mu się dziwnie, zagryzając paznokieć małego palca.
- Później pan pojedzie – rzekł. – Jeśli panu bardzo zależy.
Nie od razu znalazł swój pokój. Numer siedemset trzy sąsiadował z pokojami numer sto dwadzieścia cztery i trzy tysiące pięćset dwadzieścia osiem. Na piętrze było jeszcze siedem innych o równie absurdalnej numeracji. Pokój był zadbany, przestronny i skromnie, ale praktycznie urządzony. Niewielka, wyłożona gustownymi kafelkami łazienka wyposażona była w kabinę prysznicową i toaletę.
Bobby wziął prysznic i zmienił ubranie. Dopiero po kąpieli poczuł jak bardzo jest głodny. Zasznurował buty i ruszył do baru. Po drodze zajrzał na pierwsze piętro. Numeracja pokoi zaczynała się od jeden i kończyła na piętnaście. Naliczył czternaście pokoi. Raz jeszcze przeszedł skryty w półmroku korytarz, ale nie mógł znaleźć brakującego numeru. Ilekroć uznawał, że brakuje na przykład siódmego, to zaraz go odnajdywał. Było tak z każdym, którego akurat szukał. Po kilku minutach uznał, że wszystkiemu winne jest zmęczenie, głód i ciemność. Zastukał w kilkoro drzwi, ale, tak jak się spodziewał, nie uzyskał żadnego efektu. Zszedł na dół. Zbliżała się pora kolacji, a on nie jadł niczego prócz nieco mdłego w smaku wafla, który nabył na zapuszczonej stacji benzynowej.
- Mogę prosić menu? – zagadnął barmana
- Nie ma menu – odparł oschle mężczyzna. – Na co ma pan ochotę?
Bobby Rakietnica postukał się wskazującym palcem w policzek.
- Ochotę to ja mam na wiele rzeczy – rzekł. – Mógłbym wymieniać do rana. Prościej będzie, jak pan powie, co w ogóle mogę dostać.
- Zapewniam, że będzie łatwiej, jak to pan zacznie.
Bobby po raz kolejny przyjrzał się właścicielowi. Miał bardzo nieokreślone rysy twarzy, jakby rozmyte. Pomyślał, że trudno byłoby go opisać.
- Chciałbym siekane zrazy jagnięce nadziewane delikatnym, borówkowym miąższem, pierogi z farszem z borsuczych jąder i lekko solonej ikry makreli, do tego sałatkę z nosów młodych bobrów z owczym serem na ostro.
Ku zdziwieniu Bobbyego barman zanotował zamówienie.
- Coś do picia? – rzekł.
- Żartuje pan?
- Nie.
- W takim razie proszę butelkę białego wina, najlepiej San Diego d’ Jabbolejro, rocznik 1876.
- Proszę usiąść przy stoliku – powiedział barman. – Za chwilę podamy.
Barman zachowywał całkowitą powagę. Bobby stał z niezdecydowaną miną.
- To może jeszcze tylko kufel piwa na początek?
Mężczyzna bez słowa spełnił życzenie klienta. Bobby usiadł przy stoliku popijając gorzkawy napój. Co za dzień? Pewnie przyjdzie mu do jutra siedzieć z pustym żołądkiem. Żałował, że zatrzymał się w tym miejscu. Ale w końcu nie miał zbytniego wyboru. Do miasteczka było za daleko na pieszą wędrówkę. Może jeszcze zjawi się jakiś kierowca, który zechce podrzucić go bliżej cywilizacji.
Nie zdążył wypić piwa, gdy zza lady wyłonił się barman z obficie zastawioną tacą. Na stole kolejno wylądowały wszystkie zamawiane przez niego potrawy. Na koniec właściciel odkorkował butelkę wina.
- Pan sobie życzy, żebym mu nalał, czy woli pan sam? – zapytał.
Bobby siedział z rozdziawionymi z wrażenia oczami nie mogąc wydobyć z siebie głosu. Barman odczekał chwilę, po czym nalał wino do kieliszka i oddalił się życząc:
- Smacznego.
Rakietnicę wyrwała z odrętwienia aromatyczna woń jagnięciny. Ostrożnie skosztował mięsa. Było wyborne. Początkowo nieśmiało, ale z każdą chwilą coraz bardziej zdecydowanie zaczął kosztować zaserwowanych rarytasów. Wszystko było doskonale doprawione i smakowało niebiańsko, wino dodatkowo podkreślało smak potraw.
Dopijał ostatnie krople wyśmienitego trunku, gdy przy stoliku zjawił się barman.
- Proszę o pański klucz – powiedział.
- Słucham?
- Proszę o klucz od pańskiego pokoju – powtórzył.
- Dla czego?
- Musi pan zmienić pokój.
- A to czemu?
- By uregulować rachunek.
- Nie rozumiem.
- Klient mieszkający w pokoju nr siedemset trzy nie może uregulować rachunku za kolację, jaką pan zamówił.
- Kto tak powiedział?
- Ja.
Bobby Rakietnica odczuwał szum w głowie. Krążące w żyłach wino zaczynało dawać o sobie znać.
- Ile mam zapłacić?
- Pańskie pieniądze nie mają tu żadnej wartości.
- Jak to nie mają? Mów pan ile?
- To bez znaczenia.
Bobby podniósł się z krzesła.
- Słuchaj pan – powiedział hardo. – Idę teraz do swojego pokoju po portfel. Myślałem, że ureguluję wszystko opuszczając ten przybytek, ale skoro panują tu takie porządki. Zaraz wracam. Zdaję sobie sprawę, że rachunek będzie wysoki, ale niech pan pamięta, że nie wolno sądzić ludzi po wyglądzie.
Barman nie zatrzymywał Bobbyego. Chłopak nie bez trudu pokonał schody i po minucie znalazł się na drugim piętrze. Wzrok mu nieco zmętniał, więc mrużąc oczy chodził od drzwi do drzwi próżno usiłując odnaleźć pokój nr siedemset trzy. Wyjął klucz upewniając się, że nie pomylił numeru. Nie pomylił. Niestety na żadnych drzwiach taki nie widniał. Bezskutecznie próbował kolejno otworzyć wszystkie uważając, by jakichś nie pominąć. Po blisko kwadransie zrezygnowany wrócił na dół. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, barman rzekł:
- Proszę o pański klucz.
Bobby zachwiał się lekko i usiadł przy barze.
- Nie mogę znaleźć swojego pokoju – powiedział wolno.
- Oczywiście – skinął mężczyzna. – Przecież mówiłem.
- Ale tam są wszystkie moje rzeczy, ubrania, pieniądze.
- Nieprawda. Pańskie rzeczy zostały przeniesione do pokoju na pierwszym piętrze.
Bobby czuł, że coraz bardziej ciąży mu głowa. Słowa barmana docierały do niego jak przez grubą, wełnianą kotarę. Były coraz cichsze i mniej wyraźne. Z coraz większą trudnością przychodziła mu również kontrola nad własnym ciałem. Poczuł, że się zmoczył i po chwili runął ze stołka na podłogę.
*
Obudziło go pukanie do drzwi. Nie od razu wstał. Wolno otwierał oczy, a delikatne, mało realne odgłosy stukania zaczęły z coraz większą mocą wdzierać się do jego świadomości. Wstał. Miał na sobie czerwoną, satynową pidżamę z logo motelu na piersi. Nieco bolały go jądra, jak po wyjątkowo upojnej, przepełnionej erotyzmem nocy, ale poza tym czuł się nieźle. Rozejrzał się po pokoju. Wszystko było na swoim miejscu.
- Kto tam? – krzyknął nie podchodząc do drzwi.
- Serwis hotelowy.
- Niczego nie zamawiałem – odparł niepewnie.
- Liczę do pięciu, wyważam drzwi z kopa i walę z kałacha do wszystkiego co się rusza.
- Że co?
- Raz, dwa, trzy…
Bobby Rakietnica skoczył do drzwi i szarpnął je mocno. Po drugiej stronie stał ze srebrną tacą uśmiechnięty boy hotelowy.
- Dzień dobry – powiedział uprzejmie. – Pańskie śniadanie.
Nie czekając na zaproszenie wmaszerował do środka i postawił zastawę na niewielkim stoliku przy łóżku.
- Proszę mi wybaczyć ten żart z wyważaniem drzwi – mówił ustawiając naczynia, sztućce i dzbanuszki. – Gdyby potrzebował pan czegoś jeszcze, proszę dzwonić.
Zanim Bobby zdążył o cokolwiek zapytać, boy zniknął zamykając za sobą drzwi.
- Co jest, do cholery? – powiedział sam do siebie.
Szybko przejrzał rzeczy. Niczego nie brakowało. Postanowił wziąć prysznic i przeanalizować wczorajsze wydarzenia. Wspomniawszy wczorajszą kolację, śniadania nie zamierzał ruszać, chociaż kawa, bułeczki, wędlina i inne przysmaki wyglądały wyjątkowo apetycznie.
Wszedł do łazienki. Na sedesie siedział czytający gazetę mocno podstarzały mężczyzna o niezdrowej cerze. Bobby wrzasnął zaskoczony i odskoczył w tył zatrzaskując drzwi.
- Co to, kurwa, ma być?! – krzyknął.
- Czego się drzesz? – usłyszał zza drzwi. – Zaraz wychodzę. Zrób mi kanapkę z dżemem truskawkowym.
Bobby Rakietnica stał jak zamurowany nie mogąc wypowiedzieć słowa, kompletnie nie rozumiejąc zaistniałej sytuacji. Co tu się dzieje? Słyszał, jak mężczyzna spuszcza wodę w toalecie, potem odkręca kran i opłukuje dłonie podśpiewując wesoło stary szlagier „Czy ktokolwiek wie, dla czego mój ukochany wujek Leon spierdolił traktorem do Rio?” z repertuaru nieodżałowanego Saksofonisty. Bobby też lubił ten kawałek, ale bynajmniej nie było mu do śmiechu. Odsunął się od drzwi i stanął w drugim końcu pokoju. Tymczasem niespodziewany gość wyszedł z łazienki i swobodnym krokiem podszedł do stolika ze śniadaniem. Miał na sobie sięgające kolan jedwabne gatki i prążkowaną, przyciasną koszulkę na ramiączkach. Potężny ale sflaczały brzuch, pomarszczona, obwisła skóra na chudych, zwiotczałych ramionach sprawiły, że Bobby poczuł do nieznajomego niechęć, a wręcz odrazę.
- No co jest z tobą? – powiedział nieco sepleniąc mężczyzna. – Gdzie ta kanapka? Wszyscy jesteście tacy sami. Jak któryś chce sobie zaruchać, to jest milutki i uprzejmy, że aż żal dupę ściska, a jak już jest po wszystkim, to rób co chcesz.
Posmarował bułkę masłem i nałożył dżem.
- No co tak stoisz? – zapytał. – Idź sobie wymyć fajfusa, to ci może jeszcze raz zrobię laskę. Tylko przepiję kawą, bo mnie bardzo pali w gardle po wczorajszym. O tyłku nie wspominając – dodał z figlarnym uśmieszkiem.
Bobby pomyślał o bólu w jądrach i natychmiast poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. Skoczył do łazienki niemal przewracając się o potrącony po drodze taboret.
- O! – usłyszał zza drzwi. – A nie mówiłem! Po woli, nie ucieknę ci!
Zwymiotował do sedesu brudząc deskę i podłogę. Nie mógł przestać. Oddał wszystko co zostało z wczorajszej kolacji i nie przejmując się sprzątaniem zrzucił pidżamę i wskoczył do kabiny prysznicowej. Odkręcił gorącą wodę i wylał na siebie cały szampon i płyn do kąpieli. Szorował się ryżową szczotką niemal do krwi. Z nadzieją spojrzał w dół. Jego członek był czerwony i spuchnięty. Ponownie zwymiotował, tym razem niemal samą piekącą podniebienie żółcią. Gdy skończyły się płyny zaczął nacierać się mydłem. Znikająca w odpływie piana nie mogła zmyć z niego tego, co przyprawiało go o mdłości. Szorował się kilkanaście minut, gdy usłyszał otwierające się drzwi. Wbiegając pospiesznie nie przekręcił zamka.
- No co jest, robaczku?
Głos mężczyzny był równie obleśny jak jego właściciel.
- Chcesz, żeby dziadziuś wyszorował ci plecki?
- Nawet się do mnie, kurwa, nie zbliżaj! – wrzasnął Bobby.
- Ojej, co to? Jakaś nowa gierka? Jesteśmy niegrzeczni? Chcemy niewinnego dziadziusia ukarać, tak? Przetrzepać mu dupkę?
Rakietnica dostrzegł przez półprzezroczyste drzwiczki kabiny, jak mężczyzna ściągnął koszulkę i zdejmuje szorty. Nie czekając na dalszy rozwój wypadków wyskoczył spod prysznica i chwycił go za szyję.
- No bez przesady…
Zanim zdążył dokończyć, Rakietnica trzasnął jego głową o brzeg umywalki. Zaskoczony mężczyzna stawiał opór tylko przez chwilę. Nie czując niczego poza przepełniającą go nienawiścią, Bobby tłukł skrwawionym czerepem o porcelanę, zbryzgując posoką całe wnętrze łazienki, aż została mu w dłoniach nieregularna, zgruchotana masa. Opuścił bezwładne, targane przedśmiertnymi drgawkami ciało na podłogę i wybiegł z łazienki. Jego nagi tors, uda i ramiona pokrywały krwawe strzępy i kosmyki siwych włosów. Zaczął wycierać się w prześcieradło, ale całkowicie nie mógł pozbyć się krwi. Wrócił do łazienki i starając się nie patrzeć na trupa spłukał ciało pod prysznicem. Ubrał się i wyszedł z pokoju. Serce waliło mu jak nigdy w życiu, oczy niemal wychodziły z orbit. Pierś unosiła się od szybkiego, ciężkiego oddechu, nie mógł opanować drżenia rąk. Oparł się o ścianę i przymknąwszy oczy próbował uspokoić nerwy. Póki co nie chciał roztrząsać tego co się wydarzyło, a raczej skupić na najbliższej przyszłości. Musi jak najszybciej opuścić to przeklęte miejsce. Później pomyśli co dalej z tym zrobić. Powziąwszy postanowienie ruszył w dół. Był na pierwszym piętrze. A więc zamieniono mu pokój. Z resztą, to w tej chwili bez znaczenia. Chociaż z barmanem też powinien się porachować. Z drugiej strony nie wiedział, jakie niespodzianki tamten może jeszcze skrywać w zanadrzu. Ostrożnie zszedł do baru.
Podobnie jak wczorajszego dnia, w lokalu nie było nikogo. Tym razem nawet jednego klienta. Tylko szorujący kufle barman. I ten dziwny zapach kadzidła. Zakręciło mu się w głowie. Mężczyzna świdrował go zwężonymi oczami, jakby właśnie na niego czekał.
- Proszę, proszę – krzyknął wesoło na powitanie. – Zapraszam.
Bobby ruszył niepewnym krokiem w kierunku baru.
- A, nie, nie – powiedział mężczyzna. – Do stolika proszę.
- Dziękuję – wybełkotał Rakietnica. – Nic mi nie trzeba. Czas na mnie.
Uśmiech nie zniknął z twarzy barmana, ale w jego oczach Bobby dostrzegł taki lód, że niemal zamarzła mu krew.
- Już niedługo – rzekł właściciel. – Rób co mówię i bądź grzeczny. Albo zostaniesz tu na zawsze.
Rakietnica jak w transie ruszył do stolika i usiadł ciężko kuląc ramiona. W głowie miał mętlik nie porównywany z niczym, czego kiedykolwiek doświadczył. Czy powinien spróbować uciec bagatelizując ostrzeżenie barmana? Nie był pewien. Czy w tym dziwnym miejscu cokolwiek zależy od niego? Czuł się zniewolony, wykorzystany. Był mordercą. Czuł się zaszczutym gadem bez żadnych praw i możliwości roszczeń.
Jak przez mgłę usłyszał otwierające się barowe drzwi. Skulił się jeszcze mocniej nie podnosząc głowy.
- Dzień dobry! – usłyszał wesoły głos.
Odburknął coś niezrozumiałego, mając nadzieję, że nie zwracano się do niego.
- Jestem J. D. Motorówa – przedstawił się nowoprzybyły. – Dostanę pokój i coś do jedzenia?
Czas jakby się zatrzymał. Zanim padła odpowiedź dla Bobbyego minęła cała wieczność.
- O. dziękuję – słyszał wesoły głos klienta. – Tego właśnie potrzebowałem. Widzę, że wie pan doskonale czego kto potrzebuje. Coś tu u was pusto.
- Dla kogo pusto, to pusto – odezwał się barman, a Rakietnicę przeszły ciarki. – Hej ty przy stoliku! Czas już na ciebie!
Bobby lękliwie uniósł głowę. Barman najwyraźniej mówił do niego. Wstał wolno i niepewnie ruszył w kierunku drzwi nie chcąc nawet patrzeć na przybysza. W każdej chwili spodziewał się najgorszego. Sam nie wiedział czego. Nie chciał wiedzieć. Nie chciał myśleć. Nie chciał oddychać.
Świeże powietrze uderzyło mu w twarz. Słońce stało już dosyć wysoko, delikatny, chłodny wiaterek muskał orzeźwiająco. Nie odwracając się chwiejnym krokiem ruszył w górę szosy nie dbając o kierunek. Dopiero po kilkudziesięciu metrach odzyskał nieco pewność siebie. Mimowolnie odwrócił głowę. „Motel Pod Wesołą Kapustą. Bar non stop. Wolne pokoje. Gorąca woda”. Zaczął biec.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz