Co też go podkusiło, by skracać sobie drogę przez pole? Zaoszczędzał tym sposobem około dziesięć minut czasu, czyli jakąś jedną piątą tego, ile trwałby marsz szosą, więc stosunkowo niewiele. Zwłaszcza, że wcale mu się nie spieszyło.
Zastanawiał się teraz, skąd na polu było tyle wody. Ani ostatnio nie padało, ani też teren w okolicy nie był specjalnie podmokły. Tymczasem niemal całkiem przesiąkły mu buty, które niecały tydzień temu kupił na targu w sąsiedniej wiosce. W dodatku naciągnęły jakąś wyjątkowo cuchnącą cieczą, której woń unosiła się wyłącznie tuż nad łąką, na wysokości powyżej półtora metra od powierzchni będąc praktycznie niewyczuwalną. Uświadomił to sobie dopiero, gdy zahaczył nogą o wystający z ziemi korzeń i upadł na kolana. Co dziwne, woda nie cuchnęła wszędzie.
Ale po kolei. Nie dalej, jak sto metrów wcześniej, Michał schylił się by podnieść spomiędzy kępy traw butelkę po winie. Tam nie cuchnęło.
- No proszę – mruknął. – Niby to roboty na wsi nie ma, a butelki wszędzie leżą.
Schował trofeum do parcianej torby. Miał już sześć sztuk. Starczy na chleb. Odkąd zlikwidowano lokalny pegieer nie przelewało im się i liczył się każdy grosz. To, co skapywało z sołectwa za garażowanie w stodole sprzętu rolniczego nie starczało na długo. Trzeba było dorabiać zbierając butelki, puszki, złom i makulaturę lub imać się dorywczych prac. Do roli smykałki nie miał ani on, ani jego ślubna.
Po dalszych kilkudziesięciu krokach w wilgotnej trawie dostrzegł niewielką, grawerowaną szkatułkę.
- A cóż to? – zdziwił się schylając. – Butelki i puszki to jedno, ale żeby takie coś?
Piękna, ręczna robota. Aż z wrażenia przysiadł na kamieniu. Wtedy też jeszcze nie śmierdziało.
Przyjrzał się uważnie metalowemu pudełeczku na próżno próbując odczytać dziwne znaki pokrywające jego wieczko. Spróbował je otworzyć, ale zamknięcie nie chciało odskoczyć. Puściło dopiero, gdy mocno podważył je kozikiem. W wymoszczonym aksamitem wnętrzu spoczywała maleńka, przezroczysta, szklana fiolka z zielonkawym płynem.
- A to co za cholerstwo? – mruknął.
Wyjął naczynko i mrużąc oczy uniósł je przyglądając się zawartości pod światło. Płyn był klarowny, idealnie przeźroczysty. Powąchał. Było szczelnie zamknięte i nie uwalniało żadnego zapachu. Pogrzebał w pudełku, ale w wyściółce, poza fiolką nie było niczego. Wrócił do oglądania naczynia. Maleńka szyjka zatkana była korkowym czopkiem. Próbował wyciągnąć go palcami, ale, z uwagi na permanentnie obgryzane niemal do żywego ciała paznokcie, na próżno. Nóż też na wiele się nie zdał. Był zbyt duży. Bardziej nadawał się do zarzynania świń. Przejrzał kieszenie i torbę, ale nie znalazł nic, co pomogłoby mu uporać się z maleńkim korkiem. Schował naczynko do szkatułki, by później spróbować w domu, ale zanim pudełko zniknęło w torbie wyjął fiolkę ponownie i bez przekonania spróbował zębami. Mimo iż starał się być wyjątkowo ostrożny i delikatny, cienkie szkło pękło mu w ustach. Zerwał się z kamienia wypluwając kawałki szkła. Znajdujący się wewnątrz płyn nie miał żadnego smaku, jednak z obawy przed trucizną przez blisko minutę pluł zielonkawą pianą, aż ślina wróciła do naturalnej barwy. Ucieszył się, że nie pociął sobie ust i nie połknął szkieł. Schylił się po upuszczoną szkatułkę i wówczas coś rozbłysło mu przed oczami, a raczej boleśnie eksplodowało wewnątrz czaszki. Osunął się w trawę.
Nie był pewien ile czasu leżał bez przytomności, ale położenie słońca na niebie wskazywało, że nie trwało to zbyt długo. Rozejrzał się zdziwiony. Wówczas po raz pierwszy poczuł tą paskudną woń. Smród był okrutny i bardzo intensywny, nigdy czegoś podobnego nie wąchał. Z pewnością była to najbardziej przykra woń, z jaką kiedykolwiek miał do czynienia. Nawet pamiętna gnojówka starego Gęgały mniej cuchnęła, a to graniczyło wręcz z cudem.
Krążąca we wsi legenda głosiła, że gnojówka starego Gęgały cuchnęła tak strasznie, iż w końcu któregoś dnia spowodowała, że chłopina przechodząc obok dostał od tego smrodu zawrotów głowy i bez przytomności runął w jej śmierdzącą toń, topiąc się na śmierć. Ciała nigdy nie odnaleziono. Baby mówiły, że się rozpuściło na amen i teraz cuchnącego bajora pilnuje duch starego Gęgały. Zjawa podobno pojawiała się, gdy ktoś za bardzo zbliżał się do gnojówki i wówczas zaciskała na gardle takiego nieszczęśnika swoje kościste palce i wciągała go w przykrytą gnijącym kożuchem toń. Ludzie ze wsi nie dawali temu wiary, ale mimo to szerokim łukiem omijali dół, w którym bulgotała owa gnojówka i tylko nieliczni, co bardziej odważni śmiałkowie decydowali się podejść, by stanąć oko w oko ze zjawą i powąchać owianego złą sławą smrodu. Ponoć wrażenie było niezapomniane. A sam duch? Cóż. Każdy opisywał go inaczej, ale wszystkie opowieści niosły, że był straszny nie mniej niż ów smród.
Michał poderwał się i rozejrzał z obrzydzeniem próbując zlokalizować źródło paskudnego odoru. Szybko doszedł do wniosku, że wszystkiemu winna jest woda. Ta cholerna woda, której nie powinno tu przecież w ogóle być. Łąki zawsze były suche, nawet jak kilka dni lało. Od kiedy zmeliorowano okolicę, wieś nie miała problemu z mokradłami, które kiedyś zalegały w okolicach powodując, że trzeba było do sąsiedniej wsi chodzić naokoło, przez górki.
Kilkakrotnie splunął z obrzydzeniem. Woda, która ukazywała się w trawie pod wpływem nacisku stopy wcale nie wskazywała, że może być źródłem odoru. Była względnie czysta i przejrzysta. A jednak cuchnęła nieprzyzwoicie. Świadomość stąpania po tak plugawej nawierzchni spowodowała, że Michał capnął pobrzękującą zawartością torbę i ostatnie kilkadziesiąt metrów pokonał biegiem. Tym samym zyskał na czasie podwójnie. Choć wcale mu na tym nie zależało. Za to w wyniku biegu popryskał sobie kurtkę na plecach i przemoczył spodnie niemal do kolan. Pomyślał o nowych butach. Po wysuszeniu, ciemnobordowego odcieniu skóra cholewek pewnie straci swój oryginalny błysk, a co gorsza, może wystąpić problem z pozbyciem się owej paskudnej woni, która cały czas uparcie docierała do jego nozdrzy zza pleców. Zdarł kurtkę i rzucił ją w krzaki. Była stara. Żadna strata. Butów nie wyrzuci, dopóki była nadzieja, że uda się je uratować.
Odcinek dzielący jego dom od miejsca, w którym wrócił na drogę odbył szybkim krokiem nie tracąc czasu na wizytę w sklepie. Zakupy nie uciekną. Musi przede wszystkim odkazić obuwie i umyć stopy. Kto wie. Jeszcze nabawi się jakiegoś wstrętnego choróbska. Na szczęście nie spotkał nikogo po drodze. Nie miał ochoty na rozmowę z kimkolwiek, zwłaszcza, że musiałby pewnie tłumaczyć swój wygląd i tym samym tracić cenny czas. Wpadł do domu trzaskając drzwiami i zanim ucichł huk, jaki skutkiem owego trzaśnięcia powstał, był już z powrotem na zewnątrz. Jego żona, Kryśka, która przywykła do raczej spokojnego usposobienia swojego ślubnego, wybiegła za nim na ganek, poważnie zaniepokojona, co też takiego mogło spowodować takie a nie inne jego zachowanie. Stała na podeście w milczeniu i z lekką bojaźnią obserwowała, jak Michał niezwykle energicznie naciąga wodę ze studni, kręcąc korbą z takim zapamiętaniem, jakby dopiero co powrócił z pola po całym dniu roboty bez kropli wody. Odezwała się dopiero, gdy mężczyzna zaczął jednocześnie zzuwać soje nowe buty, zaczepiając czubkiem jednego o piętę drugiego, co wyglądało dosyć zabawnie. Nie było jej jednakże do śmiechu, bo nad całą tą pozornie śmieszną sceną unosiło się coś w rodzaju aury jakiejś złowrogiej tajemniczości.
- Co ty robisz, Michaś?! – krzyknęła zaniepokojona.
Mężczyzna odrzucił buty niemal w tym samym momencie, w którym cebrzyk ukazał się nad cembrowiną. Wylał na obuwie całą jego zawartość i ponownie zaczął czerpać wodę, tym razem pozbywając się jednocześnie spodni.
- Michał?
Kobieta była coraz bardziej zdenerwowana. Wiedziała doskonale, że jej mąż również. Byli małżeństwem od ponad piętnastu lat, toteż zdążyła go już poznać na tyle dobrze, by wiedzieć, że w takich chwilach, jak ta, nie należy mu zawracać głowy pytaniami. Będzie chciał, to sam powie. Mimo tej wiedzy, niecodzienna sytuacja nie pozawalała kobiecie powrócić do domowej roboty. Cierpliwie obserwowała więc miotającego się przy studni małżonka, który ocierając pot z czoła, naciągał kolejne kubły wody, by natychmiast wylewać je to na buty, to na swoje nogi.
- Przynieś mydło i szczotkę! – krzyknął nagle nawet na nią nie spoglądając. – Albo lepiej proszek. Ten do gaci!
Kryśka nie tracąc czasu na zastanowienie, odwróciła się w progu i skoczyła do kuchni. Złapała blaszaną miednicę i załadowała do niej środki czyszczące. Po chwili była już na podwórzu.
Tymczasem przy studni zrobiła się już pokaźnych rozmiarów kałuża, wręcz bajoro.
- Bój się Boga, Michał…
Kobieta z bliska spojrzała na twarz męża i słowa uwięzły jej w gardle. Oczy mężczyzny płonęły szaleństwem, usta drżały wykrzywione grymasem strachu, był blady jak dupa młynarza. Zdawał się jej wcale nie dostrzegać. Gorączkowo wyciągał kolejne wiadra wody i powiększał coraz szerzej rozlewającą się kałużę. W pewnym momencie, gdy na górę docierał któryś z kolei kubeł, ociekająca wodą korba wyślizgnęła się ze zmęczonych dłoni i cebrzyk z furkotem łańcucha poleciał w dół. Żelazny uchwyt zakręcił się wściekle uderzając w czoło pochylonego nad nim Michała. Mężczyzna zatoczył się na rozchwianych nogach i zanim Kryśka zdążyła ruszyć mu z pomocą, poleciał w tył i runął na plecy w łopian porastający kępami okolicę studni. Kobieta rzuciła miednicę i skoczyła ku leżącemu. Poklepywanie po twarzy nie pomogło. Teraz ona zmieniła męża przy korbie, kręcąc zawzięcie. Po chwili capnęła pełne wiadro i zamaszystym gestem chlusnęła nieprzytomnemu na japę. Strumień zimnej wody podziałał w oczekiwany sposób. Leżący parsknął i z pomocą żony uniósł się do pozycji siedzącej. Potarł czoło i syknął. Skóra na głowie nie była przecięta, ale czuć i widać już było, jak rośnie pod nią guz. Ze zdziwieniem spojrzał na klęczącą przy nim kobietę.
- Co się stało? – spytał zaskoczony.
- Co się stało? – odparła kobieta oddychając szybko. – Pół obejścia zalane wodą. Sam zobacz, co żeś narobił!
Świadomość, że mężowi nic poważniejszego nie dolega sprawiła, że Kryśkę opuściła troska i lęk ustępując miejsca złości. Pomagając Michałowi wstać, wymyślała mu i utyskiwała sapiąc.
- Co cię ugryzło? Wpadłeś do chałupy, jak jakiś opętaniec, a wyskoczyłeś jakby cię kto w dupę ukłuł gorącym pogrzebaczem. Dorosły chłop, żeby w samych galotach po podwórzu latał! W niedzielę!
- W galotach? – wymamrotał mężczyzna bez zrozumienia.
Spojrzał na swoje skąpe odzienie, potem powiódł półprzytomnym wzrokiem po zalanym podwórzu, dostrzegł porzucone nieopodal, skołtunione spodnie, buty… Na widok obuwia oczy rozwarły mu się szerzej.
- To przez ten cholerny smród! – krzyknął. – Nowe buty!
- A żebyś wiedział, że nowe. Do kościoła miały być.
Widząc zafrasowaną i wystraszoną minę męża, szybko dodała uspokajająco:
- Wysuszy się, natrze pastą i z powrotem będą się świecić, jak bykowi jajca.
Upewniwszy się, że Michał pewnie już stoi na nogach, podwinęła spódnicę i ruszyła przez kałużę w kierunku wystających ponad powierzchnię cholewek.
- Zostaw je! – krzyknął nagle Michał. – Nie dotykaj tych cholernych butów! I wyłaź szybko z tej wody!
Kryśka, stojąc z nogami skrytymi za kostki, spojrzała na niego z pytającą miną.
- Wyłaźże mówię! – krzyknął.
Od strony obejścia ziemia wokół studni była mocno wydeptana i woda nie wsiąkała szybko. Skoczył do kobiety, ale zatrzymał się na brzegu rozlewiska wyciągając w kierunku niej ręce.
- I zostaw te cholerne buty!
Kryśka wyszła z kałuży.
- Siadaj na ławce – powiedział Michał.
Ledwie kobieta zdążyła przysiąść, a już mężczyzna capnął ją za nogi i zadarł ku górze.
- Rozum postradałeś!? – krzyknęła zaskoczona niemal przewracając się w tył. – Co wyprawiasz!? Przestańże, bo jeszcze kto zobaczy i ludzie będą później gadać, żeśmy bałamutniki.
Michał klęknąwszy obwąchał jej stopy, po czym usiadł obok niej i zbliżył do nosa swoje.
- Nie śmierdzą – rzekł wzdychając z ulgą.
- Co?
- Nie śmierdzą – powtórzył. – Nawet nie wiesz, jak śmierdziały wcześniej. W życiu nie czułem takiego smrodu.
- Co ty bredzisz?
Michał pokrótce opowiedział małżonce swoją przygodę. Wysłuchała go uważnie przyglądając mu się z ciekawością i troską.
- I jak to wytłumaczyć? – zapytał na koniec. – Skąd takie coś na naszych łąkach?
Kobieta parsknęła rozkładając ręce.
- A bo to mało śmierdzących rzeczy na świecie – powiedziała. – Może żeś w gówno jakieś wlazł i robisz teraz z tego wydarzenie.
- W gówno, w gówno – żachnął się ze złością. – A w gówno, nie w gówno!
Popatrzyła na niego kiwając głową dobrotliwie.
- Chodzi mi o to – dodał spokojniej, – że nie żadne tam gówno. Mówię ci, że ta woda tak cuchnęła. Ani chybi, ktoś musiał coś rozlać na polu.
- Może tą starą gnojówką od Gęgały podeszło? – zaproponowała.
- A gdzie tam – skrzywił się. – Mówiłem ci, że nawet gnojówka od starego Gęgały, to przy tym kadzidło. Z resztą, to za daleko, żeby tak podeszło.
Siedzieli przez kilka minut w milczeniu. Kryśka nigdy nie chciała dać wiary, że Michał naprawdę wąchał gnojówkę Gęgały, a jego ostatnie oświadczenie tym bardziej ją w tym przekonaniu utwierdziło. Coś cuchnącego jeszcze bardziej, niż gnojówka starego Gęgały? Toć to jakaś kompletna niedorzeczność. Sama osobiście również nigdy jej nie wąchała, a będąc kobietą z natury ciekawą i przy tym wcale nie bojaźliwą, nie mogła z tego powodu zaznać spokoju. Już jako dziecko podchodziła wraz z ojcem w okolicę starego obejścia, ale jej dzielny rodzic, mimo naprawdę dużej odwagi i niezaprzeczalnej hardości ducha, nie mógł zdobyć się na ten ostatni, decydujący krok, który pozwoliłby mu okryć się zasłużoną dozgonną sławą i chwałą. Mężczyzna poświęcił na to całe swoje życie, a mimo to nikt tego nie docenił.
Kryśka również czuła wewnętrzną potrzebę osobistego przekonania się o tym cuchnącym fenomenie. Gnojówka była dla niej wyzwaniem i, choć nikomu się nie pochwaliła, cały czas o tym myślała, dojrzewała do tej misji i była pewna, że kiedyś się zdecyduje. Inaczej jej dusza nie przestanie się kołatać i domagać wyjaśnień, a bohaterska śmierć jej ojca próbującego dosłownie zgłębić trawiącą wszystkich tajemnicę, pójdzie na marne. Nigdy sobie nie wybaczyła, że nie było jej wówczas przy boku rodzica. Może wtedy nie zginąłby wciągnięty w piekielne odmęty gnojówki? Niewdzięczni ludzie gadali, że się opił i sam wpadł w bajoro, podobnie jak stary Gęgała, ale ona wiedziała, że to nieprawda. Że to zły duch się o niego upomniał.
Przymrużyła oczy w zadumie. Słońce zaczęło z wolna chylić się ku zachodowi, na widocznym za chałupą horyzoncie niebo nabrało pomarańczowego odcienia.
- Bardziej mnie ta szkatułka ciekawi – powiedziała w końcu.
- Szkatułka?
- No mówiłeś, że zanim zaczęło śmierdzieć, to żeś jakieś pudełko znalazł. Z tą małą flaszczyną.
Michała jakby olśniło. Wstał i po chwili wrócił z torbą, którą wcześniej porzucił za studnią. Po brzdęku słychać było, że nie wszystkie butelki doniósł w całości.
- Szlak by to – mruknął odpinając blaszaną klamrę.
Zajrzał do środka i zaczął ostrożnie wyjmować kawałki szkła.
- Co jest? – bąknął podirytowany.
Na ziemię kolejno powędrowały butelki, zawinięta w poplamiony papier bułka z konserwą, mała gumowa kaczuszka znaleziona po drodze w rowie przy starej wędzarni i atrapa suszonych borsuczych jąder, którą kupił na jarmarku. Na widok tych ostatnich oczy kobiety rozbłysły radośnie.
- Och, Michaś! – krzyknęła porywając w drżące dłonie niespodziewany prezent – Pamiętałeś! I po co było zmyślać tą historyjkę ze szkatułką!
To powiedziawszy pocałowała męża soczyście. Michał pod wpływem ostatnich wydarzeń zupełnie zapomniał, że kupił żonie upominek. Miał być na gwiazdkę, a tak? Cóż. Nie wypadało teraz odbierać, by później dać ponownie. Poza tym nie to było w tej chwili najważniejsze. Co innego zaprzątało mu myśli.
- Gdzie rzesz się podziała? – mruknął ignorując wdzięczność i słowa kobiety.
Kryśka przyjrzała mu się z niedowierzaniem. Radość po woli ustępowała irytacji. Była zła, że mąż nie dał jej możliwości należycie cieszyć się z prezentu.
- Och, daj spokój – powiedziała z irytacją. – Czego ty szukasz?
- Powinna przecież tutaj być – rzekł. – Pamiętam, że ją chowałem.
Wytrzepał z torby całą zawartość. Po szkatułce nie było śladu.
- Ale co?
- No, szkatułka. Przecież ci mówiłem.
- Myślałam, że zmyśliłeś, żeby…
- Cholera!
Rzucił torbą o ziemię, potem ją kopnął i usiadł powrotem.
- Pewnie wypadła, jak biegłem.
Ponownie zamilkli na kilka chwil. Czas płynął, choć sprawiał wrażenie zupełnie odwrotne. Powietrze było parne i gorące, bzyczały owady, z oddali słychać było ryk krów gotowych do wieczornego dojenia.
- Do Bączkowskiego na karty miałeś na siódmą iść – powiedziała w końcu Kryśka opierając głowę o ramię męża
- Odechciało mi się – odparł. – Chodźmy do domu.
Wstali i omijając wodę ruszyli ku otwartym szeroko drzwiom. Michał spojrzał na wystające cholewki i westchnął.
- Szkoda ich – powiedział. – Takie piękne były.
- Oj, tam od razu były – zaoponowała Kryśka biorąc go pod łokieć. – Jak takie porządne, jak miały być, to wyschną i nic im nie będzie.
Pokiwał głową bez przekonania. Weszli do domu.
- Zupy ci wleję – rzekła.
- Nie jestem głodny. Położę się na chwilę. We łbie mi się kręci.
- Od tej korby – oceniła. – Łupnęło tak, że myślałam, żeś już zimny trup. Małego Kolaśkę jak koń w zeszłym roku kopną to mu czerep się rozdupczył na dwie połówki, że i nie było co nawet po księdza posyłać, a przecież ciebie nie mniej pierdyknęło.
- Nie tak łatwo mnie wykończyć – powiedział siadając na pryczy.
- Przyłóż masła, żeby bani sinej za dużej nie było, bo ludzie znowu będą gadać, żeś się po pijanemu do piwniczki po schodkach stoczył.
- Jak to znowu? – zainteresował się mężczyzna. – Kto gadał?
- Nie ważne kto, ważne co.
- Ale przecież już wiem co, ale nie wiem kto? – upierał się. – Mów kto?
- Baby w sklepie gadały – odparła wymijająco.
- Które baby?
- Oj które, które – podirytowała się Kryśka. – Przecież nie do mnie gadały, tylko jak mnie nie było. Powtórzyła mi później stara Malinowska, bo słyszała, jak tak gadały, żeś pijak, tyfus i lebiega.
- Co?
Tak rozprawiając doszli do chałupy.
- Połóż się – poprosiła łagodnie kobieta – a ja zaparzę ci kropli, tych na spirytusie, co ci dobrze na sen robią. Jak się prześpisz, to ci się i poprawi jak ręką odjął.
- Ale, że te baby takie wścibskie i kłamliwe, żeby takie pierdoły pleść? – mamrotał lokując się na wąskiej, twardej pryczy ustawionej wzdłuż kaflowego pieca, o tej porze roku zupełnie chłodnego. – Ciemnota i głupota. Pewnie ich chłopy same tylko piją na umór, a potem się przewracają i łby rozbijają, to i te durne śmondy myślą, że wszystkie tak samo ciągną bimber bez pomyślunku. Skaranie boskie z tymi tępakami. Że też toto łazi po świecie i żadna choroba tego nie weźmie i ludziom porządnym spokoju nie zada. Tylko co który człowiek porządny, to go od razu tyfus splami albo inny liszaj oblezie, że i nawet się dobrze życiem nie zdąży nacieszyć należycie. Oj niesprawiedliwe te czasy coraz bardziej, a lepszych jak nie widać, tak nie widać. Jak tak dalej pójdzie, to trzeba będzie się w dębową jesionkę ubrać i do dołu spać położyć na wieczny spoczynek. Byle tylko ciemnego i głębokiego, żeby tych wszystkich plugastw więcej nie słyszeć i nie patrzeć na te tępe i wredne pyski.
Mężczyzna wyciągnął się wygodnie i po chwili zaczął z cicha pochrapywać od czasu do czasu przerywając, by powiedzieć coś coraz bardziej niezrozumiałego. Kryśka milczała, cierpliwie czekając aż Michał się wygada i zaśnie, jak to zwykle bywało w podobnych sytuacjach. Wiedziała, że mąż pomarudzi, pojęczy, ponarzeka, niewyraźnie pobełkocze, by w końcu na dobre się rozchrapać.
Odstała kilka minut w drzwiach i upewniwszy się, że zapadł w sen, wyszła z chałupy i ruszyła do stodoły. Odszukała grabie na najdłuższym stylu i tak wyposażona stanęła na skraju nieco pomniejszonego, niespiesznie jednak wsiąkającego już bajora. Uważając, by nie zamoczyć nóg wygarnęła ubłocone buty. Nie podzielała obaw męża, ale na wszelki wypadek wolała zachować ostrożność. Zahaczyła grabiami za sznurowadło i uniosła pod nos ociekający kamasz. Aż kaszlnęła odskakując i odrzucając jednocześnie roztaczający nieopisany wręcz fetor but.
- O Jezu – stęknęła parskając.
Omijając źródło smrodu szerokim łukiem podeszła na skraj wody od przeciwnej strony i uklękła pochylając się nad odbijającą obraz chałupy powierzchnią. Żadnego fetoru. Woda pachniała świeżo. Ziemią, trawą, wiejskim życiem i letnią, wieczorową porą. Spojrzała na ociekające, pociemniałe od wilgoci obuwie.
- Kryśka!
Odwróciła się zaskoczona. Na ganku nieoczekiwanie pojawił Michał, który wzywając ją zamaszystymi gestami maszerował ku niej purpurowy z wściekłości. Widać nie spał tak mocno.
- Chciałaś mi ją odebrać? – ryknął. – Ty zdziro. Nie daruję ci!
Kobieta patrzyła jak kroczy w samych galotach z rozwichrzoną fryzurą, bosy z zaciśniętymi pięściami.
- O co ci chodzi? – odparła zdziwiona i mocno wystraszona.
- Dobrze wiesz, karwasz twa mać – kontynuował atak wykrzywiając usta w grymasie nienawiści. – Myślałaś, że usnę, a ty ją sobie przywłaszczysz! Ty szmato podstępna! Rację miała mamusia jak mnie ostrzegała, żeś wredna i kłamliwa! Ale już ja cię oduczę tego wszystkiego. Raz na zawsze.
Zarechotał chorobliwie.
- Ale co? – nie rozumiała kobieta blednąc niepokojąco. – Chciałam tylko te buty wyłowić i ...
- Dupa, nie buty!
Był już po drugiej stronie kałuży, ale najwyraźniej w dalszym ciągu obawiał się wkroczyć w jej wody, bo zaczął ją teraz ostrożnie okrążać uważając, by przypadkiem nie zmoczyć stóp.
- Przyznaj się – cedził przez zaciśnięte zęby. – Gdzieś ją schowała? Powiedz po dobroci, to ci oszczędzę męki.
Kobieta widziała, że mąż nie zachowuje się normalnie. Nie był sobą. Wolno wyprostowała się na kolanach. Wspomnienie odrażającego fetoru wierciło jej w nosie nie pozwalając skupić myśli.
- Gdzie schowałaś szkatułkę, krówsko?! – syknął Michał będąc zaledwie kilka kroków od niej.
Zanim zdążyła odpowiedzieć powierzchnia kałuży zabulgotała i niemal w tej samej chwili kobieta zniknęła wciągnięta z niesamowitą siłą pod mętną taflę.
Michał jakby odzyskał panowanie nad własną osobowością. Chorobliwy grymas wściekłości zastąpił wyraz lęku i przerażenia.
- Kryśka! – ryknął skacząc ku miejscu, w którym jeszcze przed chwilą klęczała.
Dopadł go, ale po żonie pozostały już tylko unoszące się na powierzchni sandały. Nie zastanawiając się złożył dłonie jak do modlitwy i niczym zawodowy pływak skoczył w ślad za kobietą. Woda rozstąpiła się przed nim ukazując jego przekrwionym z przerażenia oczom dno kryjące się kilka centymetrów niżej. Nie przygotowane na taką przeszkodę ręce rozwarły się na boki, palce wykrzywiły z niepokojącym trzaskiem, głowa boleśnie zaryła w rozmiękłą ziemię. Krztusząc się i parskając zaczął brodzić na klęczkach macając dno. Wstrząs spowodowany uderzeniem i ból w dłoniach nieco wróciły mu jaźń.
- Kryśka! – wrzeszczał. – Kryśka!
Stał po kostki w wodzie, z nosa sączyła się krew. Miał wywichnięte trzy palce i zerwany paznokieć, ale w tym momencie zupełnie tego nie odczuwał. Ze skrajnym niedowierzaniem lustrował powierzchnię wody zmrużonymi, zanieczyszczonymi brudną wodą i załzawionymi oczami, dysząc ciężko i ocierając z twarzy błoto, które cisnęło się do ust i nozdrzy. Pierś falowała mu ciężko, nogi drżały, usta nie mogły znaleźć słów, by odpowiednio oddać targające nim wewnętrzne emocje. Co się stało? Jak to możliwe? Czy to wszystko działo się naprawdę? Co on najlepszego narobił? Z nadzieją spojrzał ku chałupie licząc, że zobaczy stojącą na ganku Kryśkę pukającą się w czoło z dobrodusznym uśmieszkiem. Zamiast niej dostrzegł przemykający po ziemi cień, który przepełznął w poprzek po powierzchni kałuży i zniknął pomiędzy liśćmi łopianu. Z miejsca, z którym przerażony i zdziwiony niecodziennymi wydarzeniami Michał stracił cień z oczu, oślepił go srebrno pomarańczowy refleks. Światło zachodzącego słońca odbijało się w lśniącej, idealnie wypolerowanej powierzchni. Zamarł na chwilę. Niedaleko studni dostrzegł szkatułkę. Musiała wypaść, gdy gorączkowo rzucił torbą zanim jeszcze zaczął obmywać buty. Skoczył ku niej rozchlapując na boki mętną wodę. Drżąc z podniecenia usiadł na ławeczce przyglądając się pudełku. Tym razem wieczko odskoczyło bez najmniejszych problemów. Wewnątrz znajdowała się fiolka z zielonym płynem. Michał odetchnął z ulgą.
- A już się bałem – wymamrotał.
Wstał i ruszył do domu zupełnie zapominając o żonie. Gdy mijał kałużę, spod jej powierzchni wystrzeliło ramię, a zaraz za nią ukazała się postać Kryśki. Silne palce zacisnęły się na kostce Michała, raniąc ciało do krwi.
- A ty gdzie, gagatku? – syknęła zmienionym, nieco gulgoczącym głosem.
Michał chciał odskoczyć od brzegu, ale uścisk był zbyt silny. Kurczowo przyciskając szkatułkę do piersi, zgiął w kolanie wolną nogę, ale zawahał się. Wówczas szczerząca zęby twarz jego żony zmieniła się przybierając wygląd starego, pomarszczonego mężczyzny. Chociaż minęło już tyle lat, Michał bez trudu ją rozpoznał. Gęgała. Kopną z całej siły w mokrą, oblepioną włosami i błotem twarz. Raz, drugi, trzeci. Głowa odskakiwała w tył, jak w automacie, ale uścisk nie zelżał. Na chwilę przerwał przerażony, gdy dostrzegł, że to jednak jego Kryśka, która być może oczekuje od niego pomocy. Wyciągnął ku niej rękę, gdy wówczas kobieta uśmiechnęła się złowróżbnie ukazując pod skrwawionymi wargami wyszczerbione zęby, efekt jego panicznego wierzgania.
- Jest moja, chwaście – wybełkotała sięgając ku szkatułce.
Michał otrząsnął się z chwili zawieszenia i zaczął panicznie macać dłońmi w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby mu posłużyć za oręż skuteczniejszy, niż pozbawiona buta stopa. Mętna, brudna woda sięgała coraz wyżej, kobieta ciągnęła go mocno w głąb niemalże czarnej, lodowatej mimo upalnego dnia toni. Wściekłe, nienawistne oczy świdrowały mu myśli, zimne wargi i szczerbate dziąsła zamknęły się na wielkim palcu jego odsłoniętej stopy. Poczuł przeszywający ból i z przerażeniem ujrzał, jak kobieta najpierw odrywa, a zaraz potem wypluwa jego ociekający krwią palec, wykrzywiając usta szyderczo.
- Oddawaj – syknęła plując szkarłatną pianą. – Albo odgryzę ci kutasa.
Pokonując dojmujący ból i jednocześnie uważając, by nie wypuścić cennego pudełeczka przekręcił się na bok i obrzucił okolicę szybkim spojrzeniem. Dostrzegł butelki. Na szczęście były w zasięgu ramienia. Capnął pierwszą i z całej siły trzasnął parskającą głowę z boku, na wysokości skroni. Butelka i głowa wydały głuchy, nieprzyjemny dźwięk. Huknął raz jeszcze, aż szkło rozprysło się w drobne kawałki. Sięgnął po drugą i trzasnął raz jeszcze celując w zęby, również tłukąc szkło. Poczuł, że uścisk słabnie. To dodało mu otuchy i wiary w siebie. Chwytał kolejno pozostałe butelki i wkładając w uderzenia wszystkie siły, jedna po drugiej roztrzaskał je o coraz bardziej zmasakrowaną, nie przestającą bełkotać głowę. Gdy huknął ostatnią, był już oswobodzony, a ciało znikało pod powierzchnią.
- Giń, poczwaro – stęknął i przeturlał się jak najdalej od kałuży.
Z bezpiecznej odległości wpatrywał się w wodę oczekując nie wiadomo czego, bezwiednie głaskając przy tym czule wieczko pudełka. Już miał wstawać, gdy na powierzchni zaczęły pojawiać się pęcherzyki powietrza, najpierw ledwo widoczne, malutkie, jak wypuszczane przez ryby w akwarium, następnie nieco większe, podobne do tych w garczku z wrzącą cieczą. Z każdą chwilą woda również jakby gęstniała, upodobniając się wreszcie do powierzchni wulkanicznych bajor z gorącym, bulgoczącym błotem. Tłuste bąble jeden po drugim rosły coraz szybciej i zajmując niemal całą przestrzeń kałuży wybuchały z plaśnięciami rozsiewając wkoło krople gorącej, żrącej mazi, która trawiła, paliła i truła trawę, łopian, ziemię. Wszystko.
Michał odskoczył na względnie bezpieczną odległość i, co chwila odwracając się przez ramię, pognał do stodoły. Po chwili wewnątrz coś huknęło, wielka, drewniana brama wystrzeliła z zawiasów i na podwórze wypadł, czarno czerwony traktor strzelając z rury wydechowej, emitując do atmosfery kłęby ciemnych spalin. Maszyna runęła w kierunku bramy wyjazdowej. Tymczasem kałuża znacznie się już rozprzestrzeniła przybierając wygląd rozlewającego się kopca brudnego, cuchnącego budyniu, z którego co i rusz tryskały fontanny żrącej wszystko, kwaśnej mazi.
Mimo niecodziennej, groteskowo makabrycznej sytuacji Michał miał wrażenie, że najgorsze dopiero może się wydarzyć. Nie tracąc czasu na ratowanie skromnego dorobku życia minął złowróżbne bajoro i z trzaskiem rozjechał klatki dla kur. Przerażone ptaki piszczały i gdakały miażdżone lub rozpierzchały się na boki miotając wokół pióra i skorupy jaj. Mężczyzna poczuł na skórze żar i duszący dym bijący od rozlewiska, kilka trujących kropel dosięgło go, boleśnie paląc skórę i ciało, wżerając się w nie jak w masło. Zacisnął zęby i zbagatelizował przejmujący ból, jeszcze mocniej pociągając za drążki i wciskając pedały do samej podłogi. Niemal udało mu się już dotrzeć do bramy, gdy piętrząca się już na wysokość dachu chałupy dymiąca hałda plunęła w kierunku uciekającego z wyciem traktora, wielką, nieregularną bryłą mazi. W momencie, gdy maszyna mijała właśnie chlewik wrząca substancja dosięgła kierowcę, przywierając z plaśnięciem do jego pleców. Michał syknął z bólu. Poczuł, że traci dech i władzę nad ciałem, nozdrza wypełnił swąd palonej skóry i włosów. Przywierająca, dymiąca substancja zaczęła wypuszczać cienkie macki i oplatać się wokół szyi i brzucha mężczyzny. Próbował ją zrzucić, ale przy każdym kontakcie z trującą substancją jego ciało topniało, skwierczało i kurczyło się boleśnie. Z przerażeniem patrzył na swoje ręce, z których początkowo znikły palce, potem nadgarstki, pozostawiając tylko dymiące, kurczące się kikuty.
- Nie tak szybko – usłyszał szept.
Maź przybrała groteskową postać starego Gęgały, który zaraz ustąpił miejsca uśmiechniętej złowróżbnie Kryśce. Kobieta bez słowa zacisnęła dłonie na szyi mężczyzny, wtapiając palące palce w skórę, wnikając w głąb ciała tamując oddech i krążenie. Przywarła do jego przerażonych ust płonącymi kwaśnym żarem wargami zlewając się z nimi w bulgoczącą, skwierczącą i drgającą konwulsyjnie całość. Traktor zwolnił, skręcił, ze zgrzytliwym stęknięciem uderzył w ścianę chałupy i znieruchomiał.
Okolicę wypełniła cisza. Zakłócał ją jedynie słabnący bulgot gotującej się w sadzawce, spiętrzonej mazi, która jednakże zaczynała z wolna wracać, skąd wypełzła. Żadnych dźwięków nie wydawała również podrygująca na miejscu kierowcy, bliżej nieokreślonych kształtów, tętniąca bryła. Masa mazi z wolna, majestatycznie, jakby z trudem przechyliła się na bok i przelała się przez burtę kabiny spływając na ziemię. Na podobieństwo pozbawionego muszli ślimaka zaczęła pełznąć ku coraz słabiej bulgoczącemu bajoru, z którego zaczęły rozwlekać się na boki wijące, tłuste macki. Zgarniały wszystko, co miały na drodze. Narzędzia, roztrzaskane klatki dla zwierząt, naczynia, fragmenty ogrodzenia, wyłapywały ptactwo i inną zwierzynę, która dotychczas nie zdążyła uciec na bezpieczną odległość. Lepkie ramiona ciągnęły ku nienasyconemu jak przepastna paszcza bajoru i pakowały do niego wszystko, co tylko zdołały chwycić, jakby próbowały jednorazowo zadośćuczynić wiekom głodu całej ludzkości. Tętniące trzewia dymiły, pluły i parskały pochłaniając łapczywie wszelki pokarm, bryła cuchnącej mazi co chwila to powiększając się to znów topniejąc i rozlewając się na boki błotem, wystrzeliwała z niesamowitą mocą ku coraz bardziej odległym, łakomym kąskom. Żrące wstęgi owinęły się wokół ciągnika i targnęły nim w tył, szarpiąc i drąc zgrzytającą pod naciskiem klejącej siły blachę, jak pergamin i wlokąc go ku centrum rozlewiska. Po chwili traktor z plaśnięciem zniknął pod bulgoczącą powierzchnią, nienasycona substancja zaczęła się uspokajać, rzednąć i cofać ku swoim piekielnym źródłom.
Wraz z ustającym bulgotem i łagodniejącą powierzchnią bajora wszechogarniające milczenie przyrody zaczęły zakłócać coraz bardziej śmiałe śpiewy ptaków, jęły ponownie docierać odgłosy tętniącej życiem wsi, która na pewien czas jakby zamarła lub została odcięta od centrum wydarzeń niewidoczną, dźwiękoszczelną barierą. Po kilku minutach na podwórzu rozlewała się tylko niewielka sadzawka, a po dalszej krótkiej chwili jedynie płytka kałuża. Na jej powierzchni unosiła się para sandałów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz