przysłowie

Posól język starą sową, a w głowie ci zahuczy


wtorek, 22 marca 2011

Przeklęty Tonny Pifpaf

W saloonie zaległa niemal absolutna, na wskroś przesycona trwogą cisza. Wszyscy przerwali to, co w danym momencie czynili i bez ruchu wpatrywali się rozświetlone dobiegającymi z zewnątrz słonecznymi promieniami wejście. A jeszcze przed momentem wszystko było takie proste. Lała się poślednia whisky i takiejż jakości piwo, pianista zaiwaniał skoczne melodie, kobiety piszczały, mężczyźni pokrzykiwali grając w karty, oglądając tancerki, lub też po prostu dyskutując o codzienności, czyli w tym przypadku, pędzeniu bydła, cenach koni i uprzęży, Indianach i coraz to nowych falach napływających ze wschodu farmerów. Ot, zwykła szara, ale i w swoisty sposób kolorowa codzienność miasteczkowego lokalu. I pomyśleć, że wystarczyły zaledwie dwa słowa, by to wszystko wyparowało w mgnieniu oka. A słowa te wypowiedział stary, poczciwy Leo Koryto, stajenny, który każdego popołudnia ślęczał przy małym stoliku nieopodal drzwi przekonany, że dzięki temu kiedyś dostrzeże jako pierwszy coś, co zaważy na przyszłości miasteczka i jego mieszkańców. I wreszcie nadszedł ten dzień, choć gdyby Leo miał wybór, wolałby tak bezczynnie ślęczeć do końca swoich dni, niż doczekać chwili, w której będzie zmuszony wypowiedzieć te dwa sakramenckie słowa. A nie powiedział ich ot tak sobie. Najpierw długo przyglądał się zbliżającej się wolno postaci, patrzył jak mężczyzna przywiązuje końską uzdę do barierki i stukając ostrogami lekko wskakuje na kolejne stopnie schodków. Koryto nie mógł na daremne rzucać tak poważnych ostrzeżeń. Gdyby okazało się, że to pomyłka, mieszkańcy mogliby nigdy mu tego nie wybaczyć. Ale nie mogło być wątpliwości. To był z pewnością on.
- Tonny Pifpaf – wyszeptał drążącymi z przerażenia ustami.
Nie powiedział tego głośno i ani razu nie powtórzył, ale znaczenie słów było tak olbrzymie, że fala niepokoju gwałtownie przewaliła się po kolejnych stolikach niosąc powtarzaną z ust do ust druzgoczącą wieść, pozostawiając za sobą grobową ciszę i bezruch. Nikt nie chciał bez potrzeby się narażać. Nigdy nie było wiadomo, co też może Tonnyego sprowokować. Słowo, gest, ruch, oddech, spojrzenie. Najlepiej było zatem tkwić w pozycji, w jakiej w danym momencie ktoś się znajdował. Gdyby było to możliwe, najlepszym wyjściem byłoby również nie oddychać. Kiedyś był nawet jeden taki śmiałek, Mikkey Podwiązka, który całe lata poświęcił na opanowywanie trudnej sztuki kontrolowanego wstrzymywania oddechu w długim okresie czasu. Trzeba nawet przyznać, że poczynił bardzo solidne postępy w tej sztuce, niemniej jego poświęcenie okazało się finalnie tragiczne. Któregoś razu, gdy na widok Tonnyego wstrzymywał oddech ponad trzy kwadranse, tak się skupił na nieoddychaniu, że zaniedbał kontrolę nad innymi swoimi odruchami w skutek czego pierdnął przeciągle i na tyle głośno, by zwrócić uwagę Fifpafa. Na domiar złego dźwięk, jaki wydała przy tym odbytnica Mikkeya tak go zaskoczył, że ze zdziwienia otworzył zaciskane mocno powieki, a blask jego źrenic niemal poraził Tonnyego. Ile czasu Podwiązka byłby w stanie wstrzymywać oddech pozostanie już niestety tajemnicą, gdyż wyprowadzony z równowagi Pifpaf władował w niego cały magazynek ołowiu.
Leo dobrze pamiętał tamto zajście. Zresztą pamiętali je doskonale wszyscy mieszkańcy miasteczka. Miikkey Podwiązka nie był jednakże jedyną osobą, która zdecydowała tak jawnie się postawić Tonnemu Pifpaf. Innym niemniej zaciekle i stanowczo okazującym swój opór był przyjezdny śmiałek, który zauroczony lokalną społecznością, po kilku dniach pobytu zdecydował się zamieszkać w miasteczku. O tym, że nie była to dla niego najszczęśliwsza decyzja niech świadczy to, że nie pożył tu długo. Ale po kolei. Żądny przygód młodzieniec przyjechał do miasteczka pewnego rześkiego, wczesnozimowego poranka. Jego koń był mocno wychudzony, ubranie sfatygowane, kapelusz nieudolnie przyszyte rondo. Tępe niczym zęby widelców w podrzędnej spelunie ostrogi wykonane z podrzędnego stopu pokrywały plamy rdzy i brudu. Skóra butów była miejscami poprzecierana, przez dziury w cholewach prześwitywały strzępy wysłużonych onuc.
- Jestem Quancy Petarda – przedstawił się szeryfowi podczas pierwszego spotkania. – Nie śmierdzę groszem, ale jestem pracowity i mam złote serce. Przynajmniej tak o mnie mówią.
Szeryf, Ziggy Kabura, nie miał dobrego zdania o włóczęgach, a Quancy na takiego właśnie wyglądał, niemniej od samego początku coś ujęło doświadczonego mężczyznę w wyglądzie chłopaka. Młodzieniec miał szeroką, rumianą i szczerą twarz rolnika, krzepką sylwetkę z tęgimi ramionami, lekko krzywe nogi i mięsiste wargi. Ktoś o takim wyglądzie musiał być poczciwy i szczery.
- Przydasz się przy budowie kościoła – powiedział szeryf. – na razie możesz spać w stajni przy saloonie. Płacę dwa dolce dniówki.
Tak dorywcza praca Quancyego stała się początkiem jego wielkiej miłości do miasteczka i jego mieszkańców. Petarda przypadł również do gustu miejscowemu pastorowi, który podobnie jak szeryf od pierwszego spojrzenia dostrzegł w chłopcu czyste, proste, nie skażone pułapkami cywilizacji dobro. Sędziwy Bobby Kropidło nie miał wątpliwości, że oto ma przed sobą swojego następcę. Już od dłuższego czasu rozglądał się za kimś, w kim mógłby pokładać nadzieje na godne kontynuowanie jego nauk, ale niestety miejscowym młodzieńcom nie było po drodze do kościoła. Trudno było nawet znaleźć pomoc do celebrowania mszy i po latach usilnych prób, musiał w końcu powierzyć tę służbę nieco mało rozgarniętemu, utykającemu na lewą nogę, Andrew Protezie, który od powrotu z wojny trochę dziwnie się zachowywał, był małomówny i nieufny. Dużo czasu spędzał za to w kaplicy, więc prędzej czy później wybór musiał paść na niego. Andrew pełnił również funkcję kościelnego, dzwonnika, ogrodnika i grabarza. Duchowny chciał jeszcze przysposobić go do roli organisty, co pozwoliłoby mu dodatkowo zaoszczędzić na budżecie, ale niestety okazało się, że Proteza ma uszkodzony słuch i nie toleruje wysokiej tonacji, która z kolei była niezbędna do odgrywania nabożnych chorałów. Nieszczęśnik musiał sobie na czas mszy kłaść w uszy plastelinę, bo inaczej mocno się ślinił i dostawał konwulsji. Z początku stanowiło to spory problem dla prowadzenia mszalnych celebracji, ale z czasem Kropidło opracował sprawne przechodzenie do kolejnych etapów nabożeństw w sposób, który pozwalał Protezie opuszczać kościół na czas odgrywania partii organowych i powracania po ich zakończeniu akurat wtedy, gdy jego pomoc stawała się konieczna.
Andrew był bardzo pomocnym i dobrodusznym człowiekiem, ale Bobby doskonale zdawał sobie sprawę, że kaznodziei z niego być nie może. Kropidło będąc osobą głęboko uduchowioną nie tracił wszakże nadziei, że kiedyś przyjdzie dzień, w którym pojawi się młodzieniec godny tej zaszczytnej funkcji. I oto wreszcie miał go przed sobą. Quancy Peterda zdawał się być kandydatem z wszech miar idealnym. Niemalże swoistym darem bożym. Chłopak okazał bardzo pojętnym uczniem, przy tym był bardzo pracowity, imał się każdej, nawet najcięższej roboty, prawie wcale nie pił mocnego alkoholu, a piwa w ogóle nie dotykał. Niemal wzór cnót.
Zachwytu mężczyzna nad młodym przybyszem nie popierała żona pastora, Mary Armagedon. Kobieta widziała w chłopcu szatańskiego sługusa. Nie była w stanie tego wytłumaczyć, ale powszechny podziw, jaki udzielił się innym członkom lokalnej społeczności był dla niej wyraźnym sygnałem, że coś jest nie tak. Quancy Petarda był za dobry, aby mógł być prawdziwy. Mary bacznie obserwowała chłopca, patrzyła mu na ręce, nie raz złapała się nawet na tym, że go śledzi. Nigdy jednak nie udało jej się złapać go na czymś, co wskazywałoby na jego nieszczere intencje. Poza jednym. Gdy pewnego dnia korzystając, że chłopak gościł u nich na obiedzie, przeszukała kieszenie jego pozostawionego w sieni płaszcza. Znalazła w nich jedno otwarte i drugie zapieczętowane opakowanie prezerwatyw. Na co mu prezerwatywy, skoro, jak otwarcie utrzymywał, wcale nie interesowały go tego typu uciechy czynione w celach rozrywkowych, a sakrament poczęcia był dlań świętością? To nie było normalne. Przynajmniej tak wówczas uważała. Dążenie do wyjaśnienia tejże nurtującej ją zagadki popchnęło ją w końcu do tego, że posunęła się nawet dalej, za co miała nosić w sercu do siebie żal i towarzyszyć jej miało poczucie wstydu do końca jej żywota. Mianowicie korzystając z okazji, jaką był urządzany na cześć założycieli osady w każdy pierwszy weekend września doroczny bal, próbowała uwieść chłopaka, co miało w jej mniemaniu dać jednoznaczne świadectwo jego konszachtów z diabłem. Bo czy rozpusta i cudzołóstwo to nie dzieło szatana? A ona? Czyż w ten sposób sama również nie grzeszyła? Nie. Ona robiła to przecież w dobrej wierze, dla dobra wszystkich. Nie kierowała się pospolitą zwierzęcą chucią, tylko altruistycznym poczuciem odpowiedzialności za swoich współplemieńców.
Tak więc, gdy zabawa wkroczyła na pełne obroty, kolejne beczułki, karafki, gąsiory i butelki zaczynały ziać pustką, tańce szły bardziej skoczne i frywolne, a krzyki, śpiewy i śmiechy stawały się coraz głośniejsze i nieskładne, Mary poprosiła Quancyego na bok, w zacisze osłonięte przyczepą z kubłami wody przygotowanymi na wypadek zaprószenia pożaru. Gdy niczego nie świadomy chłopak udał się za kobietą, ta upewniwszy się wcześniej, że nikt ich nie obserwuje, stanowczym ruchem chwyciła go dłonią za krocze, mówiąc drżącym z podniecenia szeptem:
- Co aniołeczku, przyznaj się, że chciałbyś wepchnąć we mnie tego swojego niesfornego wawrzocha?
Zaskoczony chłopak tylko wybałuszył oczy niezdolny do wypowiedzenia choćby słowa.
- No co? – nie ustępowała Mary Armagedon. – Przyznaj się, że twój ptaszek już się nie może doczekać, kiedy zawita do mojej dziupli. Zakładaj mu gumowy czepek i nie każ damie czekać.
I wtedy przez bardzo krótką, ulotną chwilę miała wrażenie, że słyszy i czuje, jak pękają mu skorupki, ale zanim zdołała się nad tym zastanowić, chłopak powiedział przepraszającym tonem:
- Ale ja mam cycka z tektury, proszę panią.
Po tych słowach Armagedon puściła chłopaka i cofnęła się o krok.
- Co?
- Nie mógłbym pani wychachmęcić nawet gdybym chciał – wyjaśnił Quancy. – Mój członek jest zrobiony z tektury i jakbym go pani wsadził, to by nasiąkł i odpadł. Już nawet jak jszczę to się o to obawiam. Dlatego też tak mało piję i dożo pracuję fizycznie, żeby ograniczyć oddawanie moczu, a namiar wody wydalać wraz z potem przez skórę. Dlatego też zawsze mam przy sobie kondomy – dodał z rozbrajającą szczerością dobywając z kieszeni paczkę prezerwatyw i prezentując ją na wysuniętej przed siebie dłoni. – Dla bezpieczeństwa. Na wypadek deszczu.
Mary Armagedon rozpłakała się i uciekła do kaplicy, w której leżała krzyżem do bladego świtu, kiedy to znalazł ją Andrew Proteza, który przyszedł przygotować kościół do świątecznego nabożeństwa. Kościelny zaprowadził kobietę do domu, gdzie o wszystkim opowiedziała pastorowi zaklinając się, że nie miała złych intencji. Bobby Kropidło był człowiekiem wyrozumiałym. W końcu sam nauczał miłosierdzia, tolerancji i zrozumienia drugiego człowieka i jego różnych występków, toteż nie czynił żonie wyrzutów. Nawet się roześmiał, co bardzo ją zdziwiło.
- Trzeba było przyjść z tym do mnie – wyjaśnił. – Od dawna wiedziałem, że Quancy ma cycka z tektury.
- Tak? – zapytała przez łzy.
- Oczywiście – przyznał obejmując roztrzęsioną, ale nieco uspokojoną już kobietę. – Przecież jestem pastorem.
Od tamtej pory nikt nie niepokoił młodego mężczyzny i ten mógł całkowicie skupić się na swojej misji. A ową misją była właśnie walka z okrutnym Tonnym Pifpaf. Gdy bowiem Petarda po raz pierwszy usłyszał o tym człowieku, jakim jest okrutnikiem, ile bólu i cierpienia przysporzył mieszkańcom parafii, wiedział, że nie spocznie, dopóki nie przyczyni się do nawrócenia złoczyńcy, lub jeśli to nie okaże się możliwe, do bardziej drastycznego rozwiązania. Długo zastanawiał się, w jaki to sposób mógłby osiągnąć swój cel, ale każdy kolejny pomysł na jaki wpadał, z początku zdający się być wreszcie tym najlepszym, okazywał się być gorszy od wszystkich poprzednich. W ten sposób zdecydował się w końcu na realizację pierwszego, który przyszedł mu do głowy bodaj zaraz po tym jak usłyszał historię młodego Billyego Tornistra.
Billy Tornister podobnie jak on sam przywędrował do miasteczka gnany przygodą i młodzieńczą chęcią poznawania świata. Co prawda nie stał się ulubieńcem wszystkich, tak jak miało to miejsce przypadku Quancyego, ale nie dawał też nikomu specjalnych powodów, które miałyby czynić z niego obiekt społecznej nienawiści. Billy zamieszkał w stojącym na peryferiach miasta szałasie zrobionym przed laty przez wędrownych traperów. Domostwo było mocno podupadłe, tak więc nikt z mieszkańców nie czynił sobie względem niej żadnych pretensji, toteż Billy zaczął wieść spokojne życie, starając się nikomu nie zawadzać. Żył z tego co upolował na prerii, od czasu do czasu przynosił też miejscowemu sklepikarzowi zajęcze skórki, które trafiały później na sklepowe skórki. Mieszkańcy, szczególnie kobiety, szybko doceniły kunszt i precyzję kuśnierskich zdolności Billyego i po jakimś czasie jego towar stał się mocno pożądany. Tornister zaczął nawet przyjmować zlecenia na futra, najpierw jedno, dwa na tydzień, z czasem jednak coraz więcej i więcej. Zdawało się, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Za zarobione pieniądze wyremontował szałas, który po jakimś czasie przestał już przypominać prowizoryczną chatę, stając się solidną, zgrabną konstrukcją. Niestety dobrze prosperujący proceder dosyć rychło przyczynił się do jego tragicznej śmierci. Któregoś dnia bowiem, gdy wracał z łowów objuczony zdobyczą, spotkał na swojej drodze Tonnyego Pifpaf. Wiedząc co mu grozi niemal natychmiast znieruchomiał, ale niestety ciężar ubitego zwierza mocno ograniczał jego zdolności utrzymywania się w bezruchu i zanim Tonny wystarczająco się oddalił, Tornistrowi drgnął policzek. Dwa dni później mieszkańcy miasteczka zaniepokojeni nieobecnością Billyego i, co mu się wcześniej nie zdarzało, niedotrzymaniem realizacji terminów przyjętych zamówień, ruszyli na poszukiwania i znaleźni jego ciało podziurawione jak sito.
Quancy Petarda nie krył wzruszenia, gdy usłyszał tę tragiczną historię. W duchu poprzysiągł sobie, że pomści nieszczęsnego Billyego. Postanowił sobie wówczas, że jedynym sposobem na powstrzymanie okrutnego Tonnyego Pifpaf, będzie wyjście mu naprzeciw i gdy tamten go spostrzeże, Billy wcale nie znieruchomieje, tylko wygarnie mu w twarz całą prawdę o jego nikczemnej egzystencji. To nie może nie odnieść skutku. Petarda nie wyobrażał sobie, że może istnieć ktoś, kto usłyszawszy o sobie takie okrutne rzeczy potrafił będzie przejść obok nich bez refleksji. Nie tracił wiary. Każdy człowiek ma w sobie dobro, tylko trzeba mu wskazać właściwą drogę i przekonać go, by z niej nie zbaczał.
- I miał rację – zwykł w tym momencie opowiadanej historii mawiać Leo Koryto.
Przypadek Quancyego Petardy był bodaj najbardziej wziętą legendą miasteczka i to niemal zawsze o nią prosili odwiedzający te strony wędrowcy. Sława Quancyego Petardy przekroczyły bowiem nie tylko mury miasteczka ale jak rwąca rzeka pomknęła ku dalekim krainom niosąc wraz ze swoimi wodami zbierane po drodze ubarwienia i zanieczyszczenia, które czyniły ją jeszcze bardziej atrakcyjną. Zdarzało się coraz częściej, że okolice misteczka odwiedzali ludzie bardziej ciekawi opowieści o Billym, niż o samym Tonnym, choć bez Pifpafa Quancy przecież w ogóle by nie zaistniał. Ale może właśnie to, że było to aż tak oczywiste, sprawiało, że stało się mniej atrakcyjne?
- Gdy tylko na jego drodze pojawił się Tonny Pifpaf – kontynuował stary gawędziarz – Quancy wcale się nie uląkł i nie znieruchomiał bezczynie, tylko dumnie wypiął pierś.
W tym momencie wszystkich słuchających przechodził zawsze dreszcze emocji i podziwu. Co mniej cierpliwi nie wytrzymywali i przerywali Leowi.
- I co, i co się stało?
Wówczas dla jeszcze mocniejszego podgrzania atmosfery Koryto robił dłuższą pauzę, a gdy słuchających ogarniał szmer nerwowego podniecenia zakończał.
- Quancy miał w sobie tyle stanowczości, że wypinając godnie pierś w jednym momencie stał się istnym uosobieniem dumy i honoru. W tej właśnie chwili został na wieczne lata symbolem poczucia nieustawicznej potrzeby podejmowanie heroicznych postaw w obronie bliźniego. Jego mieniąca się w słońcu sylwetka była tak przepiękna i przepojona uczuciem, że Quancy znieruchomiał w tej bohaterskiej pozie na dobre i do dziś stoi na rozdrożu, gdzie możecie go oglądać każdego dnia i składać mu u stóp wiechcie kwiatów i śpiewać dziękczynne psalmy.
Tak więc gdy w szparze pomiędzy futryną a uchylonymi drzwiami saloonu Leo zobaczył tego przeklętego nikczemnika zbliżającego się pewnym, zuchwałym krokiem, historia Quancyego Petardy przemknęła mu przez myśli w okamgnieniu.
- Tonny Pifpaf – wyszeptał drżącymi z przerażenia ustami i znieruchomiał.

Brak komentarzy: