Do wschodu słońca mającego rozpocząć mroźny wigilijny dzień pozostawało jeszcze dobre dwie godziny, gdy dwuskrzydłowe drzwi prowadzące do długiego korytarza izby przyjęć otworzyły się gwałtownie z niesionym przez echo pustego pomieszczenia łoskotem wywołanym uderzeniem w nie czterokołowego wózka popychanego przez wrzeszczącego sanitariusza. Z miotającego się, przypasanego do noszy ciała bryzgały jasnoczerwone strugi tętniczej krwi. Ranna rzucała się w konwulsjach, w czego efekcie dwaj sanitariusze spływali posoką, podobnie jak ściany i wszelkie sprzęty, które mijali. Kobieta wrzeszczała przeraźliwie zagłuszając nawoływania ratowników.
- „B” minus! – krzyczał wyższy z sanitariuszy, który odwracając na bok twarz przytrzymywał rzucającą się pacjentkę – „B” minus! – odkaszlnął zachłysnąwszy się buchającą krwią – Szybko! Ze dwa wiadra!
Dyżurująca pielęgniarka sięgnęła po telefon i zaczęła gorączkowo wykrzykiwać do słuchawki. Na niemalże martwym dotychczas korytarzu nagle zahuczało od tętniących kroków obutych w drewniane chodaki stóp. Gwałtownie otwierały się i zatrzaskiwały kolejne drzwi, wybiegali i wbiegali lekarze, pielęgniarki, sanitariusze i inni pracownicy personelu medycznego, którzy zaalarmowani wcześniej przez lekarza pogotowia oczekiwali na przybycie pacjentki przygotowując niezbędny sprzęt, lekarstwa, środki znieczulające, sale operacyjne na kilku Oddziałach, na wszelki wypadek, gdyby należało operować w wyspecjalizowanych w konkretnej dziedzinie chirurgii warunkach. Zewsząd dobiegały podniesione głosy, nad którymi górował nie słabnący mimo upływu krwi ryk pacjentki.
- Nie chcę! – krzyczała chrapliwie – Zostawcie mnie, sukinsyny! Nie mogę! Muszę umrzeć! Zanim się dowie! Muszę! Zostawcie!
Przerażona pielęgniarka odprowadzała ten krwawy pochód szeroko rozwartymi oczami i ustami. Kobieta robiła co mogła, żeby prowizorycznie założone opaski uciskowe nie powstrzymywały upływu krwi z porozrywanych arterii. Miotała się i rzucała, naprężała, wierzgała, usiłowała gryźć. Śliskie od krwi dłonie zsuwały się i utrudniały sanitariuszom zatamowanie krwotoku. Siostra otrząsnęła się dopiero, gdy szkarłatny orszak zniknął za drzwiami windy, która szybko oddaliła obłąkańcze krzyki na inny poziom szpitala.
Pielęgniarka była doświadczonym pracownikiem. Przez blisko dwadzieścia pięć lat pracy w zawodzie naoglądała się całe mnóstwo makabrycznych przypadków, które nie tylko zwykłego śmiertelnika przyprawiały o zawrót głowy i prowadziły do omdleń. Nie raz zdarzały się przypadki, kiedy potrafiła zachować chłodny spokój, podczas gdy inni wymiotowali. Lekarze, pielęgniarki, policjanci. Niemniej od czasu do czasu miały miejsce zdarzenia, które i w niej potrafiły wzbudzić grozę, wstręt, czy obrzydzenie. Każde było inne, zaskakujące, nieprzewidywalne, niewyobrażalne, nierealne. To było właśnie jedno z takich. Inne niż wszystkie. Nie potrafiła powiedzieć, co było w tej pacjentce takiego ujmującego, co odróżniało ją od innych obficie broczących krwią ofiar. Ta właśnie cecha byłą tą, która łączyła wszystkie te beznadziejne przypadki. Cecha zrzeszająca w sobie całą masę słów i określeń, jak tajemniczość, niewiedza, niepokój, obcość, niechęć, ciekawość, strach. Do tego objawy fizyczne, jak mrowienie, gęsia skórka, jeżenie włosów, cierpnące stopy i dłonie, ścisk w gardle, suchość w ustach, wstrzymanie oddechu. Poczucie, jakby czas nagle zatrzymał się na chwilę w bardzo niepożądanym momencie. Ale ta miała jeszcze coś. Coś znajomego. Pielęgniarka zdawała się odczuwać jakąś wewnętrzną więź z tą pacjentką, co było o tyle dziwne, że przecież nawet nie wiedziała, kim jest ranna kobieta. Chociaż z drugiej strony miała świadomość, że stan przywiezionej, szczególnie wykrzywiona grozą i bólem, pokryta krwią i posklejanymi włosami twarz zupełnie nie pozwalały na poznanie jej rysów i nie byłaby w stanie zidentyfikować kobiety, nawet gdyby to była jej własna matka.
Z odrętwienia wyrwał ją ostry, podniesiony głos. Potrząsnęła głową i spojrzała na jego właściciela.
- Słucham? – powiedziała zaskoczona.
- Gdzie ją umieszczono? – gorączkował się mężczyzna.
- Kogo?
Nieznajomy ściągnął nerwowo usta. Ciszę jaka zapanowała po chwilowym gwałtownym rumorze zakłócały jedynie jego stukające w blat paznokcie. Westchnął nerwowo.
- Przed chwilą przywieziono poważnie ranną pacjentkę – powiedział. – Gdzie ją odwieziono?
Pielęgniarka przyjrzała się mężczyźnie uważnie. Był w średnim wieku, wysoki, z włosami przyprószonymi siwizną. Wydawał się jej znajomy, ale za nic nie mogła sobie skojarzyć gdzie mogła go spotkać. Nie było w nim niczego szczególnego, jeśli pominąć to, że wyglądał niechlujnie i był ubrany w ciemny, pognieciony płaszcz, przykrywający brązową marynarkę narzuconą na beżową koszulę z rozpiętym kołnierzykiem. Pod szyją zwisał luźno przekrzywiony, prążkowany krawat. Zmęczona twarz z mocno podkrążonymi, przekrwionymi oczami, kilkudniowym zarostem, szarą cerą i blizną przecinającą w poprzek policzek nie wzbudzały zaufania. Mężczyzna sprawiał wrażenie, jakby od dłuższego czasu niezbyt dobrze sypiał, nieczęsto zaglądał do łazienki, a podstawę diety stanowiły dlań tytoń i alkohol. Taki klasyczny przykład klienta nocnych barów, jakich kobieta jej pokroju mogła zobaczyć w kryminalnych filmach. Nie wzbudzał zaufania za grosz.
- Pan jest z rodziny? – zapytała
- Nie.
- Więc nie mogę udzielić panu takich informacji.
- Czyżby?
Nieznajomy przechylił się przez kontuar sięgając do wewnętrznej kieszeni marynarki. Zanim zdążył z niej cokolwiek wydobyć kobieta wyczuła nieprzyjemną woń jego oddechu. Mieszanina kawowych fusów, alkoholu i górujący nad nią odór zaniedbanych zębów i dziąseł.
- Już wiem! – niemal krzyknęła odskakując w tył. – Pan z policji kryminalnej. Pan inspektor…
Mężczyzna uderzył otwartą dłonią o blat, czemu towarzyszyło ostre plaśnięcie, co ucięło wypowiedź pielęgniarki. Kobieta wyprostowała się mocno zaciskając i ściągając usta. Oboje na chwilę znieruchomieli.
- A więc? – podjął policjant – Pani Barbaro? – dodał odczytując dane z jej przypiętego do piersi identyfikatora.
- W tej chwili za wcześnie jeszcze żebym mogła cokolwiek stwierdzić – odparła. – Pacjentka dopiero co została przywieziona i jest teraz na bloku operacyjnym…
- Na którym?
- Nie wiem, musiałabym sprawdzić…
- To niech pani sprawdzi.
- Ale…
- No ruszże się! – syknął ponownie się pochylając.
Barbara sięgnęła szybko po słuchawkę. Nawiązała kilka połączeń wywołując kolejne numery okraszając wypowiedzi wewnętrznym, niezrozumiałym dla policjanta żargonem. Inspektor niecierpliwie przestępował z nogi na nogę zły, że nie może rozszyfrować słyszanych informacji.
- Jest na zamkniętym bloku – powiedziała wreszcie odkładając telefon.
- Na którym?
- Jest niedostępny nawet dla policji.
Nie miał zbyt dużo czasu. Właściwie nie miał go już wcale. Jeśli można by tak powiedzieć, to chyba był nawet na minusie. Tłumaczenie nie zda się na wiele. Zwłaszcza w przypadku tej konkretnie, służbiście usposobionej i niezbyt mu chętnej kobiety.
Barbara spojrzała w kierunku drzwi pomieszczenia, które zajmowali ochroniarze i niemal w tym samym momencie ramię mężczyzny wystrzeliło jak wyrzucony z kuszy bełt. Zanim mózg pielęgniarki zarejestrował co się stało, kościste palce silnej dłoni policjanta zacisnęły się na jej długiej szyi.
- Posłuchaj, dziwko – wycedził plując jej w twarz przyprawiającą o mdłości cuchnącą pianą. – Nie mam czasu na pierdoły. Jej nic już nie uratuje, a ja muszę zadać tylko jedno pytanie. Rozumiesz? Muszę. Inaczej to się nigdy nie skończy. I albo mi w tym pomożesz, albo ci skręcę kark.
Rozluźnił uścisk i chwycił kobietę za splecione pod czepkiem włosy przyciągając jej głowę do blatu.
- Mów – niemal wycharczał.
Po chwili wyszedł z windy na innym piętrze i szybkim krokiem ruszył w kierunku bloku operacyjnego. Tak jak się spodziewał pielęgniarka zdążyła powiadomić już ochronę. Zza oddalonych o kilkanaście metrów bocznych drzwi korytarza wyszło dwóch trzymających dłonie na kaburach broni ochroniarzy. Wiedząc, że mają do czynienia z policjantem zachowywali ostrożność, miny mieli niezbyt zdecydowane, chociaż zdawali sobie sprawę, że jego władza tu nie sięga. Nie zwalniając kroku inspektor zastrzelił obu zanim którykolwiek zdążył się odezwać. Głowa pulsowała mu boleśnie, żyły piekły leniwie toczącą się w nich lawą, płytki oddech świszczał. Miał wrażenie, że z każdym wdechem wciąga do płuc garść zgryzionych, suchych słonecznikowych łuskwin, wzrok tracił na wyrazistości. Nie czuł się dobrze. Nie był pewien czy podoła. Miał przed sobą jeszcze jedne drzwi. Za nimi znajdował się blok operacyjny.
Otarł spotniałe czoło i pchnął obrotowe drzwi. Tuż za nimi ujrzał przyczajonego wartownika, który bez ostrzeżenia otworzył ogień. Chwilę później strażnik leżał już martwy z czaszką rozłupaną rękojeścią rewolweru. Inspektorowi zostały tylko dwa naboje, a te będą mu potrzebne do zakończenia tej trwającej już zdecydowanie zbyt długo tragikomedii. Dwie kule strażnika trafiły go w ramię i drasnęły żebra nie robiąc na nim jednakże żadnego wrażenia. Nie taki koniec miał zapisany. Przynajmniej na razie.
Pchnął drzwi do przedsionka sali operacyjnej i po chwili wkroczył na jasno oświetlony, zwykle sterylnie czysty, w tym momencie zachlapany krwią blok. Zgromadzeni wokół lekarze i asystenci wpatrywali się w niego niepewnie. Funkcjonariusz zignorował ich trzymając w wyciągniętej dłoni broń. Po krótkiej chwili milczenia jeden z lekarzy odezwał się lekko przytłumionym maską chirurgiczną głosem.
- Jeśli przestaniemy, pacjentka umrze.
- Nie byłbym taki pewien – powiedział policjant ruszając w kierunku stołu.
Zanim wykonał dwa kroki uszu zgromadzonych dobiegł od korytarza odległy tupot ciężkich butów. Inspektor bez zastanowienie wymierzył lufę w głowę nieprzytomnej kobiety i usłyszał suchy stukot zaciętego zamka. Przełknął ślinę, na czoło wystąpił mu pot. Szarpnął zabezpieczeniem i spróbował raz jeszcze, ale z takim samym skutkiem. Rozejrzał się rozgorączkowanym wzrokiem po najbliższym otoczeniu. Jego wzrok padł na sanitariuszkę ściskającą w lekko drżących dłoniach akcesoria chirurgiczne, między innymi kilka podłużnych, ostrych skalpeli. Kobieta odczytując zamiary policjanta zrobiła krok w tył, ale mężczyzna działał szybko i zdecydowanie. Doskoczył i spróbował wyrwać jej tacę, ale dziewczyna uczepiła się jej kurczowo. Uderzył ją w twarz zaciśniętą pięścią jednocześnie chwytając lancet i odwracając się w kierunku pacjentki. Zanim jednak zdołał sięgnąć gardła rannej w drzwiach ukazała się barczysta sylwetka kolejnego ochroniarza, który nie marnując czasu na ostrzeżenia wpakował w pierś policjanta trzy naboje. Mężczyzna odrzucony impetem salwy runął na niewielki stolik z ręcznikami.
- Wy głupi głupcy – zdążył wycharczeć i skonał z westchnieniem.
*
- Eleonora Prąd?! – usłyszała twardy, służbisty głos. – Proszę otworzyć. Policja. Wiemy, że jest pani w domu. Ostrzegam, że wyważymy drzwi. Proszę nie pogarszać swojej sytuacji.
Spojrzała przez judasz. Na klatce stało kilku mężczyzn, niektórzy w mundurach. Uchyliła drzwi.
- Pani Eleonora Prąd? – zapytał wysoki, szpakowaty, może pięćdziesięcioletni funkcjonariusz.
- O co chodzi?
- Policja – rzekł drugi, niemal identyczny, tyle że nieumundurowany, przysuwając jej do twarzy służbową legitymację – Inspektor Hektor Pomidor. Mamy nakaz rewizji.
Nie czekając na reakcję kobiety popchnął drzwi i przyciskając wystraszoną i zaskoczoną Eleonorę do ściany wszedł do środka. Zaraz za nim do mieszkania wmaszerowali trzej pozostali policjanci.
- Zaraz, zaraz! Chwileczkę! – próbowała się bezskutecznie opierać. – To jakieś nieporozumienie!
- Pani Eleonora Prąd? – funkcjonariusz syknął jej z bliskiej odległości prosto w twarz.
W oddechu Pomidora czuć było smród psujących się dziąseł, nieprzetrawionego alkoholu i kawy.
Z obrzydzeniem odchyliła głowę w bok.
- Tak – powiedziała przełykając gorzką ślinę.
- Więc nie ma mowy o żadnej pomyłce.
- Proszę chociaż powiedzieć, o co chodzi? – próbowała.
- Wszystkiego dowie się pani na komendzie.
*
Pokój był widny i dosyć obszerny, nie przypominał małych, ciasnych, ledwo oświetlonych klitek, jakie widywała w filmach obrazujących podobne do tej sytuacje. Oddzielający ją od śledczego stół był długi i zarazem szeroki, niemalże kwadratowy, wzdłuż ścian ciągnęły się szafki i półki uginające się od akt i przeróżnej dokumentacji, na ścianie za plecami policjanta rozpięta była mapa miasta i poprzyczepiane mnóstwo różnego formatu mniej lub bardziej udanych zdjęć twarzy, całych postaci, miejsc i przedmiotów. Do stołu dosuniętych było sześć krzeseł, z których połowa była wolna. Jedno, naprzeciwko Eleonory zajmował Hektor Pomidor, a po jej lewej, przy krawędzi usiadł nieznany jej, bardzo tęgi, siwiejący mężczyzna o wąsko osadzonych, małych, ale za to niezwykle ruchliwych oczach. Mimo, iż nie było widać, aby się pocił, co chwila ocierał czoło złożoną w płaską kostkę, bawełnianą chusteczką. Mężczyzna zdawał się w ogóle jej nie dostrzegać, będąc całkowicie pochłoniętym regulacją skomplikowanej aparatury, którą przyniósł ze sobą do pokoju. Przypominała nieco radiomagnetofon starego typu, z tą różnicą, że miała niezliczoną liczbę pokręteł, suwaków i przycisków oraz rozkładany, prostokątny monitor, na którym co i rusz szalały kolorowe słupki i wykresy.
- Cholera jasna – powiedział mężczyzna. – Diabli by wzięli tą przestarzałą technologię.
- Przestarzałą? – zdziwił się Pomidor. – Dostaliśmy ją nie dalej jak trzy miesiące temu.
- Dla mnie to jak trzydzieści lat – odparł grubas. – Jesteśmy jedynym wydziałem, który jeszcze tego używa. To mniej więcej tak, jakbyś chciał słuchać płyt z gramofonu Bambino.
- Bez przesady.
- Mówię serio. Teraz są takie czasy, że postęp w tej dziedzinie niemal galopuje. Ale spokojnie. Tu podkręcimy, tam obniżymy i będzie dobrze.
- To po jaką cholerę tyle ględzenia?
- Te maszynki mają swoje dusze. Jak się trochę ponarzeka, to działa na nie mobilizująco. Starają się później udowodnić, że mają olbrzymie możliwości. Są bardziej wydajne.
Pomidor spojrzał na kolegę i machnął ręką.
- A tak dla formalności – zwrócił się do Eleonory Prąd. – To jest nasz specjalista od wszelkiego sprzętu elektronicznego wykorzystywanego przy nasłuchu, rejestracji dźwięku i obrazu. Wincenty Kapusta, we własnej osobie.
To mówiąc Pomidor ukłonił się teatralnie, a Wincenty Kapusta spąsowiał na całej, olbrzymiej twarzy.
Eleonora jak do tej pory nie rozumiała niczego. Zupełnie nie zmieniła tej sytuacji prezentacja owego otyłego jegomościa. W życiu o nim nie słyszała.
- Czy mogłabym się wreszcie dowiedzieć, – powiedziała nie kryjąc irytacji – dla czego zostałam zatrzymana?
Zamiast odpowiedzi usłyszała piskliwy ton i aż podskoczyła nie wiedząc, czego się spodziewać. W tym samym momencie monitor rozbłysnął jaśniejszym, pulsującym światłem, poczym zgasł, by po chwili zaświecić na nowo.
- O! I proszę bardzo – rzekł Kapusta rozpierając się w krześle. – Błysnęło, huknęło, skończone dzieło, jakby powiedział woj Wit.
Śledczy zalał wrzątkiem dwa kubki z kawą i spojrzał pytająco na Eleonorę.
- Nie, dziękuję – powiedziała cicho.
- Słucham?
- Dziękuję – powtórzyła. – Nie pijam kawy.
- A kto pani proponował kawę? – rzekł zdziwiony Pomidor. – Zdaje się, że pani o coś pytała?
Kobieta zamrugała powiekami niezdecydowana.
- Nie rozumiem – wydukała. – Ach! Oczywiście, pytałam dla czego zostałam zatrzymana?
- Dla czego została pani zatrzymana?
Policjant usiadł naprzeciwko ostrożnie próbując kawy.
- Ależ cholera kwaśna – bąknął odstawiając kubek.
Zaczął się przenikliwie wpatrywać w przesłuchiwaną. Trwało to kilkadziesiąt sekund. Kobieta poruszyła się niespokojnie.
- To jakaś…
- Co pani mówi nazwisko Leonard Porzeczka? – rzucił śledczy otwierając leżącą na wierzchu sterty dokumentów teczkę.
- Zupełnie nic – odparła Eleonora.
- Bardzo pani siebie pewna.
- Po prostu nie znam nikogo o podobnym nazwisku.
- Ach tak.
Policjant wstał i zaczął przechadzać się po pokoju wertując kartki papieru. Jego współpracownik z nałożonymi słuchawkami siedział wpatrzony w monitor i zdawał się być w ogóle nie zainteresowany tym, co dzieje się wokół niego.
Pomidor złożył papiery i pochylił się nad kobietą.
- Niech pani uważnie posłucha – rzekł. – Wymienię teraz kolejno kilkanaście nazwisk. Proszę mi przerwać jeśli któreś coś pani powie.
Prąd słuchała jak policjant odczytuje dane, ale żadne z nich nie wydało jej się znajome. Mężczyzna rzucił na stół plik papierów i rzekł:
- Wszyscy ludzie, których nazwiska odczytałem nie żyją.
- A co ja mam z tym wspólnego?
- Właśnie tego usiłujemy się dowiedzieć. Wszystkie tuż przed śmiercią dzwoniły na pogotowie.
Policjant przerwał wpatrując się w kobietę.
- I co pani na to?
- A co mam powiedzieć? Wiele osób dzwoni na pogotowie, gdy tylko gorzej się poczuje. To chyba całkiem naturalne, nie sądzi pan? Rozumiałabym pańskie podejrzenia, czy wątpliwości, gdyby dzwonili do gazowni, albo do tartaku.
- Do gazowni, albo do tartaku – parafrazował policjant. – Bardzo to ciekawe. A czy pani pracowała w gazowni, albo w tartaku w przeciągu ostatniego roku?
- Co to za pytanie? Naturalnie, że nie.
- Bo widzi pani, tak się składa, że wszystkie te telefony odebrała pani.
- Że co?
- Wszystkie telefony odebrała pani – powtórzył Pomidor. – Siedemnaście osób przez trzy noce. Na prawdę doskonały wynik. Sprytny Zdźich z Kopalni i Cwany Mietek Żelazko razem wzięci przy tym wysiadają.
Kobieta sprawiała wrażenie, jakby nie docierały do niej słowa śledczego.
- Co pan mi tu insynuuje? Co mnie obchodzi jakiś Sprytny Zdzich?
- Nic – odparł. – Zupełnie nic. Ja tylko stwierdzam fakty.
- A niby jak pan to ustalił?
- A w bardzo prosty sposób – odparł siadając na powrót. – Każda z ofiar miała przy sobie telefon, bądź też zostawiła go w domu. To chyba nie jest takie dziwne. I niech pani sobie wyobrazi, że, jak już wcześniej mówiłem, każda z nich zanim, że tak to literacko ujmę, wyzionęła ducha, ucięła sobie z panią krótką pogawędkę. Każdorazowo przybliżona godzina śmierci zbiega się z ową rozmową. I niech mnie pani nie pyta, skąd to wiem, bo pracuje nad tą sprawą kilkudziesięciu funkcjonariuszy w całym kraju i o pomyłce mowy być nie może.
Eleonora wpatrywała się w policjanta szeroko rozwartymi oczami. Chciała coś powiedzieć, bronić się, krzyknąć, ale nie mogła znaleźć odpowiedniego słowa. Absurd oskarżeń ją przerastał.
- Powiem pani jeszcze coś ciekawego – kontynuował policjant. – Od jakichś dziewięciu miesięcy w różnych stronach naszego pięknego kraju dochodzi do tajemniczej serii zbrodni. Cyklicznie. Mniej więcej, co trzy tygodnie. Jak do tej pory każdorazowo ginęło od pięciu, do czternastu osób. I zawsze każda z nich dzwoniła pod ten sam numer telefonu. Czyli, teraz mamy wynik rekordowy. A razem uzbierało się sto szesnaście ofiar.
Policjant zapalił papierosa.
- To jakieś koszmarne nieporozumienie – odezwała się cicho Eleonora. – Co ja mam z tym wspólnego?
- Czy ja mówię niewyraźnie?
Pomidor wypuścił kłąb sinego dymu.
- Wicuś?
Otyły mężczyzna na chwilę oderwał wzrok od wykresów i spojrzał na współpracownika nieco zagubionym wzrokiem.
- Proszę?
- Czy ja mówię niewyraźnie?
- W życiu.
- Niech mi pan oszczędzi tego cyrku – powiedziała głośniej Prąd. – O co jestem oskarżona?
- O – ucieszył się Pomidor. – Wreszcie zaczęła pani słuchać i rozumieć. A słyszała pani, jak mówiłem, że wszystkie sto szesnaście ofiar tuż przed śmiercią dzwoniło na pogotowie? Na pogotowie, w którym pani pracuje?
Kobieta wyprostowała się na krześle.
- Chce mi pan powiedzieć – odparła hardo. – Że z ustaleniem numeru telefonu pogotowia zeszło wam dziewięć miesięcy?
- Zgadza się – przyznał policjant. – Dziwne, prawda?
- Bardzo dziwne – przyznała. – Zwłaszcza, że nad sprawą pracuje, jak był pan łaskaw mnie poinformować, kilkudziesięciu funkcjonariuszy. Doprawdy doskonały wynik.
- Niech pani nie ironizuje – rzekł ostro Pomidor. – Rozmowy były każdorazowo szyfrowane w sposób uniemożliwiający namierzenie tego cholernego numeru. Dopiero siedzący obok pani specjalista po trzech miesiącach intensywnej pracy złamał kod. Nie może być mowy o pomyłce. To telefon pogotowia. Zawsze podczas pani dyżuru.
- To absurd.
- Doprawdy?
Policjant ponownie wstał i stanął za plecami otyłego kolegi.
- Jak tam Wicuś? – rzucił opierając mu dłoń na ramieniu.
- Gotowe – odparł Kapusta. – Mamy wszystkie sto szesnaście rozmów.
- Doskonale.
Śledczy wrócił na swoje miejsce.
- To dziwne urządzenie, rzekł – oczywiście odpowiednio przygotowane, zmodyfikowane i dostrojone przez naszego mistrza, pozwala nam odsłuchać wszystkie rozmowy, jakie odbyły się z wybranego numeru w danym okresie. Do tego identyfikuje numery dzwoniących i, nie muszę chyba dodawać, podaje nam dokładną godzinę, minutę i sekundę połączenia.
- Doprawdy świetnie – przyznała Eleonora. – Jeśli to prawda, to powinno zakończyć ten kabaret. Nie spałam od trzech nocy i mam już serdecznie dosyć tej komedii.
- I tu się z panią zgodzę – przyznał. – Po części. To powinno zakończyć sprawę, tyle, że kabaretem, czy komedią bym jej raczej nie nazwał. Wicuś, daj ostatnią – dodał zwracając się do operatora skomplikowanego urządzenia.
Kapusta zdjął słuchawki i włączył zewnętrzne nagłośnienie. Po chwili pomieszczenie wypełnił szum, po którym nastąpił piszczący sygnał i dźwięk podnoszonej słuchawki telefonu.
- Słucham, pogotowie – głos Eleonory był zmęczony.
- Umieram – odpowiedział jej męski niespokojny głos.
- Halo? – ponownie głos Eleonory – Spokojnie. Proszę podać swoje dane. Jakie są objawy?
- Nazywam się Leonard Porzeczka. Nie mogę oddychać – odparł mężczyzna. – Pocę się nosem od środka.
- Słucham?
- Leonard Porzeczka. Ul. Wałowa 17/45. – mówił mężczyzna. – Druga brama od grobli. Proszę mi pomóc. Pocę się nosem od środka. Gluty śmierdzą mi potem. Duszę się. Umieram.
- Halo? – ożywiała się – Czy to jakiś żart?
- Nie mogę oddychać – odparł mężczyzna. – Pocę się nosem od środka.
- Halo? – głos Eleonory. – Halo! Czy to jakiś głupi żart? Proszę nie blokować linii, ktoś może naprawdę potrzebować pomocy!
Chwila milczenia i ponowny zaniepokojony głos:
- Proszę mi pomóc. Umieram. Umieram. Ratunku!. Pocę się nosem od środka. Gluty śmierdzą mi potem. Duszę się.
- A utop się pan!
Szczęk odkładanej słuchawki.
- I co pani na to? – syknął Pomidor.
- To… – wyjąkała blednąć jeszcze bardziej. – To jakaś chora manipulacja.
- Tak? A czyj to głos?
- Mój – przyznała. – Ale ja tego nie powiedziałam.
- Acha. A więc to pani głos, tylko nie pani to mówi?
- Dokładnie – przyznała drżącym głosem. – Doskonale pamiętam tę rozmowę. Początek się zgadza, ale później miała zupełnie inny przebieg. Ten mężczyzna ze mnie szydził!
- Doskonale pani pamięta tę rozmowę?
- Oczywiście – odparła gorliwie. – A co w tym dziwnego?
- Pamięta pani wszystkie rozmowy telefoniczne z pacjentami, czy może należałoby tu powiedzieć potencjalnymi, lub nawet niedoszłymi pacjentami?
Kobieta parsknęła.
- Co pan mi próbuje wmówić? Coś pan insynuuje? – fuknęła nie kryjąc irytacji. – A pan pamięta?
- Tu nie chodzi o mnie – powiedział chłodno Pomidor. – Ale jeśli ma to zaspokoić pani ciekawość i pomóc w koncentracji, to odpowiedź brzmi „nie”. Nie mogę pamiętać wszystkich rozmów telefonicznych, bo bywa, że odbywam ich kilkadziesiąt dziennie.
- Otóż to – przyznała Eleonora. – No ale kilka ostatnich chyba pan pamięta?
- Zwykle tak – przyznał. – Jeśli wynika z nich coś istotnego, to nawet z pewnością.
- No widzi pan.
- Więc, jak? Pamięta pani tę rozmowę, czy nie? Było w niej coś szczególnego?
Z każdą chwilą głos Eleonory przybierał na głośności. Była już mocno zaczerwieniona na twarzy, jej podkrążone oczy nadawały jej wyrazu właściwego dla ludzi długo uzależnionych od alkoholu, lub innych rujnujących organizm używek.
- To był jeden z tych idiotycznych żartów, – podjęła – jakie śmieszą ludzi o chorych umysłach i wypaczonej osobowości! To musiał ktoś jakoś później przetworzyć, ponownie zgrać! Nie znam się na tym. To wy jesteście specjalistami. Ja nie mam pojęcia jak to wyjaśnić!
- A widzi pani – rzekł spokojnie Pomidor. – To zupełnie tak jak my. Też nie wiemy, jak to wyjaśnić.
- Czyli panowie mi wierzą? – szepnęła z nadzieją. – Że to manipulacja?
- A nie. O tym nie może być mowy – odparł policjant. – Autentyczność nagrań jest poza najmniejszym podejrzeniem. Chodziło mi raczej o to, jak pani to robi?
- Co?
- Jak pani potrafiła zmuszać tych ludzi do samobójstw? I jak, na Boga, udaje się pani manipulować rejestracją chronologii połączeń?
- Co?
- Następujące po sobie połączenia w rzeczywistości miały kolejność w zupełnie innych momentach.
Eleonora milczała wpatrując się w policjanta przeszklonym wzrokiem. Cała ta absurdalna historia w połączeniu z fizycznym zmęczeniem sprawiła, że przestał do niej docierać sens słów policjanta. Zwłaszcza, że dla niej sensu były one pozbawione.
- Ja chyba śnię – szepnęła.
- Bynajmniej. Na przykład mężczyzna, któremu kazała pani się utopić zrobił to w sposób dokładny i skuteczny. Po prostu wyszedł z domu, wszedł do zatoki i utonął. W podobny sposób zareagowali wszyscy pozostali. Wicuś, puść pani kilka ostatnich.
Kapusta chwilę zmieniał układ pokręteł i suwaków, odegrał na klawiszach krótką sekwencję i po chwili pomieszczenie wypełnił przerywany krótkimi sygnałami głos Eleonory.
- A utop się! A strzel pan sobie w dupę! A ukręć se pan łeb! A wysraj pani sobie flaki! Przez okno pan skocz!
- Dosyć – powiedział Pomidor i głos ucichł. – Twierdzi pani, że doskonale pamięta zapis rozmowy, którą wcześniej pani zaprezentowaliśmy?
- Już mówiłam – odparła drżącymi ustami. – Ale te? To naprawdę…
- Skupmy się na tej ostatniej.
Kobieta z trudem przełknęła suchą ślinę.
- Tak. Pamiętam ją doskonale, bo rozmawiałam z tym człowiekiem na ostatnim dyżurze – spojrzała na zegarek. – Nie dalej jak, sześć, siedem godzin temu.
- A widzi pani – ucieszył się policjant, chociaż była to raczej gorzka radość. – Bo wydaje nam się, a właściwie to należałoby powiedzieć, że jesteśmy co do tego całkowicie i ponad wszelką wątpliwość zgodni, że wkradła nam się tutaj taka jedna drobna niejasność.
- Mianowicie?
- Mianowicie chodzi o to, łaskawa pani, że to była rozmowa sprzed ponad pół roku.
*
- Słucham, pogotowie – powiedziała zmęczonym głosem.
Trzecią noc z rzędu miała dyżur. Była sroga i zapowiadająca się na wyjątkowo długą zima, godzina czwarta trzydzieści osiem rano. Czwarta trzydzieści osiem w nocy. Dyżur był okropny. Nie było mowy o zmrużeniu oka.
- Umieram – zabrzmiał męski głos o nieco niepokojącym tonie.
- Halo? – ożywiała się. – Spokojnie. Proszę podać swoje dane. Jakie są objawy?
- Nie mogę oddychać – odparł mężczyzna. – Pocę się nosem od środka.
- Słucham?
- Pocę się nosem od środka. Gluty śmierdzą mi potem. Duszę się.
- Czy to żart?
- Och nie, w żadnym wypadku nie może być mowy o głupim dowcipie. Gluty śmierdzą mi potem nie na pomysły – mężczyzna zarechotał chorobliwie.
- A utop się pan! – nie wytrzymała i odłożyła słuchawkę.
Miała dosyć. Że też ludzie nie mają co robić po nocach i zamiast odpoczywać, trzymają się ich idiotyczne żarty. W ciągu ostatnich trzech dyżurów było pod tym względem gorzej niż zwykle. Każdej nocy odbierała dwa, trzy tego typu telefony.
Do godziny szóstej aparat telefoniczny milczał. Westchnęła ciężko wychodząc na do szpiku kości przeszywające chłodem powietrze. Do domu pojechała taksówką. Bała się prowadzić. W mieszkaniu zrzuciła palto na podłogę i nie rozbierając się padła na łóżko. Zasnęła w locie. Miała wolny dzień i zamierzała go przespać w całości.
Około godziny czternastej obudził ją świdrujący umysł sygnał telefonu. Ilekroć zdarzały się jej okresy tak wykańczające, jak ten, borykała się z myślą wyłączenia telefonu. Niemniej nigdy tego nie uczyniła. Nie pozwalało jej na to poczucie obowiązku. A nuż ktoś się rozchoruje i będą jej potrzebować na pogotowiu?
Przez niemal kilka minut nie mogła się rozbudzić. Śniło jej się, że rozmawia przez telefon z jakimś przerażonym mężczyzną, który nie potrafił jej powiedzieć, czego chce. Był to nico dziwny sen, w którym nie była sobą, tylko jakby obserwowała odbywającą się scenę na ekranie lub w teatrze. Eleonora ze snu była właśnie na dyżurze, ale nie miała na sobie służbowego fartucha tylko zielony lekarski płaszcz, jakich używają chirurdzy podczas operacji. Jęczący do słuchawki mężczyzna błagał o pomoc, mówił, że musi wyskoczyć przez okno, chociaż tego nie chce. Eleonora ze snu rozmawiała z nim, ale Eleonora śniąca słyszała i rozumiała wyłącznie słowa mężczyzny, a wypowiedzi jej samej były bardzo niewyraźne, zagłuszone szumami, urywane, jakby były odtwarzane z mocno porysowanej płyty gramofonowej. Sen nie przynosił upragnionego ukojenia i relaksu, stając się w zamian coraz bardziej męczącym, niemal tak samo, jak z każdą chwilą wzrastał strach dzwoniącego mężczyzny. Co gorsza, nie była też już wcale pewna, czy mężczyzna naprawdę czegoś panicznie się boi, czy też stroni sobie z niej żarty, co niestety nie zdarzało się rzadko.
Kobieta nerwowo przewracała się z boku na bok, od czasu do czasu z jej ust dobywał się cichy bulgot przeplatany ze złośliwym, szyderczym chichotem. Koszmary umiejscawiały się najczęściej w dobrze znanym z życia otoczeniu, a Eleonora niemal cały czas spędzała na pogotowiu. Godziny domowego odpoczynku upływały jej najczęściej na śnie, więc czas prywatny nie stanowił zbyt dobrej pożywki dla sennej wyobraźni. Tak więc najczęściej śniły jej się właśnie dyżury, w trakcie których raz jeszcze przeżywała wydarzenia, które już się odbyły, jak również i takie, jakie nigdy nie miały miejsca. Po tylu latach pracy momentami trudno jej było odróżnić fakty od sennych wizji i pojawiała się w pracy nie wiedząc, czy to co miała w pamięci dotyczy faktów, czy też owoców jej wyobraźni.
Natarczywy dźwięk dudnił jej w głowie, jak przemykający peronem pociąg widmo. Nie potrafiła ocenić, czy dręczy ją koszmar, czy też ktoś uporczywie usiłuje wyrwać ją z głębokiego, mającego przynieść odprężenie snu.
W końcu otworzyła oczy i wsłuchała się w obezwładniającą ciszę. Telefon milczał. Nie miała pewności, czy naprawdę dzwonił. Wstała, podniosła słuchawkę i wybrała służbowy numer pogotowia.
- Ela? – usłyszała głos dyspozytorki.
- Cześć Basiu – odparła ziewając. – Skąd wiedziałaś, że to ja?
- Jezu – odparła przyciszonym, jakby konspiratorskim głosem pielęgniarka – Dobrze, że się odezwałaś. Pewnie słuchałaś już wiadomości. A czytałaś „Głos Poranny”?
- Ja lecę z nóg, skarbie – powiedziała lekko podirytowana. – Nie spałam trzy noce. Nie pogniewaj się, ale dzwonienie do mnie z taką sprawą nie jest najlepszym pomysłem. Nie sądzisz, że sensacje mogą poczekać?
- Szuka cię policja! – niemal krzyknęła kobieta. – Byli tu już dwa razy. To pewnie oni dzwonili. Bo na pewno nie ja.
- Co? – Eleonora aż usiadła. – O czym ty mówisz?
W tym momencie usłyszała dzwonek i jednoczesne, bardzo stanowcze stukanie do drzwi.
- Oddzwonię – powiedziała i odłożyła słuchawkę.
Policja? Nie miała czasu na analizę swoich ostatnich dni, ale była pewna, że nie zrobiła niczego, za co mogła by być poszukiwana. A teraz ten łomot do drzwi.
*
Wincenty Kapusta siedział przy biurku z marsową miną. Po raz kolejny przetwarzał porcję materiału, która mimo intensywnej obróbki nadal zdawała się kryć w sobie istotne tajemnice. Nie było na to dowodów, ale doświadczony policjant podświadomie to wyczuwał. Miał nadzieję, gorliwie wierzył, że dzięki uporowi znajdzie odpowiedzi na nurtujące go pytania. W końcu musi przecież paść choć cień światła na całą tą toczącą się bez końca kabałę. Inaczej śmierć jego przyjaciela pójdzie na marne, a do tego nie może dopuścić. Nie wolno mu. Nie po tych wszystkich wspólnych latach pracy.
Przełączył aparaturę w stan aktywności i zaczął skrupulatnie wprowadzać dane i parametry z zaszyfrowanych, bądź też uszkodzonych plików. Nie spodziewał się szybkich efektów. Jak do tej pory nie udało się otrzymać czytelnego przekazu szybciej, jak po trzech godzinach, a i to było swoistego rodzaju rekordem. Na ogół czekał blisko pięć godzin na dane na tyle obrobione, by dały się wykorzystać do czegoś bardziej konkretnego. Raz jeszcze odsłuchał to, co udało mu się dotychczas odszyfrować, ale na niewiele się to zdało. Nagranie niemal niczym nie różniło się od dotychczasowych.
- Słucham pogotowie – usłyszał wyraźny głos dyspozytorki, Eleonory Prąd.
- Pomocy… – to był męski, drżący z przerażenia głos, brzmiący jakby znajomo, ale jednocześnie dziwnie obco, nienaturalnie.
- Proszę się uspokoić i powiedzieć co się dzieje.
- Umieram…
- Proszę podać nazwisko i adres.
- Pić… On chciał tylko napić się kawy…
- Spokojnie. Skąd pan dzwoni? Czy ktoś z panem jest?
- Umrę… Ja umrę… A on chciał tylko kawy…
- Proszę podać adres.
- Dwie kawy… Prosił o dwie duże kawy…
Dialog na chwilę się urwał. Słychać było nerwowe oddechy obu rozmówców.
- Czy pan mnie słyszy?
- Dwie duże… czarne…
- Czy to jakiś żart?
To był koniec rozmowy. Dalej słychać było tylko długi sygnał przerwanego połączenia i szczęk odkładanej słuchawki. Wincenty pokręcił głową z rezygnacją. Wstał ze starego wysłużonego, obitego zielonkawą tkaniną krzesła i wyszedł na korytarz. Ścienny zegar wskazywał prawie dwadzieścia minut po pierwszej w nocy. Na ogół o tej godzinie komenda była pusta poza nielicznymi, pracującymi akurat nad jakimiś nie cierpiącymi zwłoki sprawami, lub też nie mogącymi spać śledczymi, dla których poza tymi przesiąkniętymi kryminalnym smrodem murami nie istniało godne uwagi życie, a prywatność była złem koniecznym. Najwyższe, szóste piętro budynku, który zajmowała komenda stołeczna, zarezerwowane było wyłącznie na gabinety i laboratoria. Ze względów bezpieczeństwa nie przetrzymywano tu więźniów, nie prowadzono przesłuchań. W końcu świadomość, że tuż nad głową czeka wolność, nie wpływała korzystnie na wyobraźnię przestępców.
Wincenty skierował kroki do umiejscowionej przy windach dyżurki. Pełniący nocną służbę funkcjonariusz czuwał wspomagając się kawą, którą właśnie wlewał z plastikowego termosu do dużego porcelanowego kubka.
- Co to, Mieciu? – zagaił Kapusta. – Nie smakuje nasza kawka?
Zaskoczony mężczyzna drgnął i odrobina kawy trafiła na biurko.
- A żeby cię! – parsknął. – Tyle razy cię prosiłem, żebyś tego nie robił – skarcił kolegę z wyrzutem.
- Ty masz, Mieciu, czuwać, a nie dawać się podejść, jak gajowy na jagodach.
- Dobra, dobra.
Przez chwilę przekomarzali się, ale rozmowa niezbyt im się kleiła. Późna godzina, a przede wszystkim ostatnie wydarzenia sprawiły, że nie były to najlepsze chwile na beztroską gawędę i żarty
- Ktoś jeszcze siedzi? – zapytał na odchodne Kapusta.
Dyżurny popatrzył na monitory i ewidencję obecności.
- Na czwartym jest jeszcze ten Jurek Sobota, co go kobita odeszła i zrobiła w trąbę z chałupą. Szkoda chłopa, ale jak głupi, to niech teraz cierpi. Ja to tam zawsze mówiłem, że babie wierzyć nie można, bo jak tylko ma okazję, to ci zrobi koło dupy, że się potem będziesz bał pierdnąć, żeby se nóg nie połamać. Jakby tak każdy…
- Oprócz niego, ktoś jeszcze? – przerwał Wincenty wiedząc, że inaczej czeka go kilkuminutowy monolog. – Mariana nie ma?
- Tego z dochodzeniówki?
- Tego samego.
- Na urlopie – odparł Mietek nie patrząc nawet w rejestry. – Oprócz ciebie i tego nieszczęśnika tylko ja tu dzisiaj kwitnę. No i chłopaki na dole. A co?
- Nic szczególnego – odparł Kapusta drapiąc się nerwowo w udo. – Jakoś tak tu dzisiaj nieswojo.
Mietek wzruszył ramionami nie komentując opinii Wincentego i głośno pociągnął z kubka.
- Na razie.
- No.
Kapusta ruszył ku drugiemu końcowi korytarza. Coś go gryzło, ale nie potrafił wskazać, co to takiego. Od jakiegoś czasu miał wrażenie, że ktoś go obserwuje, albo podsłuchuje. To chyba najwyraźniejszy sygnał, że powinien odpocząć, pójść na urlop, wyjechać w jakieś spokojne miejsce, iść na ryby, pospacerować. Powinien. Co do tego nie było dwóch zdań. Ale zanim do tego dojdzie, zanim będzie mógł spokojnie zostawić pracę, musi doprowadzić do końca tę bez końca ciągnącą się sprawę. Sprawę, która spędzała mu sen z powiek, sprawa której poświęcał kilkanaście godzin na dobę, sprawa którą żył i o której coraz częściej śnił. Ta cholerna zagadka z pewnością nie pozostawała bez znaczenia dla jego kondycji zarówno psychicznej, jak i fizycznej. Miał wrażenie, że ostatnimi czasy mocno wzrosło mu ciśnienie, ale nie miał czasu by iść z tym do lekarza. Zdarzało się również, szczególnie wieczorną porą, że łapały go duszności i coś cisnęło w piersiach. Często zdarzało mu się, że z lękiem ogląda się przez ramię, boi się wchodzić do ciemnych pomieszczeń, czuje niepokój przed odbieraniem telefonów. Czyżby nerwica? Do tego to cholerne przeświadczenie, że ktoś go permanentnie inwigiluje. Czy to możliwe? Jego? Faceta uchodzącego za jednego z najlepszych specjalistów w tej dziedzinie w całym kraju? Z drugiej strony, czemu nie? Całe lata to przecież on podsłuchiwał innych, dla czego więc w końcu sytuacja nie miała się odwrócić?
Nie to było wszakże najważniejsze. Musi najpierw dopilnować by po śmierci Pomidora wszystkiego nie zaniedbano, za wszelką cenę musi doprowadzić do rozwiązania tej cholernej sprawy. Odszyfrował i odsłuchał w sumie już kilka godzin nagrań i nie ruszył nawet na krok. Było to z jednej strony fascynujące, ale z drugiej było również tak bardzo irytujące, że momentami chciało mu się płakać i krzyczeć z niemocy. Miał nadzieję, że dzięki najnowszym danym coś się ruszy, ale do tej pory jedyny pożytek z informacji, jakie udało mu się uzyskać był taki, że przypomniał sobie, że nie pił jeszcze wieczornej kawy. Nic dziwnego, że był zmęczony i umysł nie pracował my na najwyższych obrotach, do czego zdążył go już przyzwyczaić w ciągu długich nocnych posiadówek.
Automat z kawą najpierw niepokojąco chrobotał, potem zaczął przyjemnie mruczeć, wreszcie prychnął i po chwili słychać było już tylko szum uderzającego o papierowe ścianki kubków wrzącego strumienia i buchającej aromatycznej pary. Zanim naczynia wypełniły się pienistym napojem, uszu Wincentego dobiegł niepokojący szmer przypominający odgłos szarpnięcia za ortalionową tkaninę. Policjant odwrócił się odruchowo. Niecałe dwa metry za nim stał Hektor. Twarz mężczyzny była ziemisto blada, oczy wodniste i podkrążone sino burymi łukami sięgającymi niemal połowy policzków pokrytych kilkudniowym zarostem. Miał na sobie sięgający kostek wiązany od tyłu jasnozielony lekarski płaszcz poplamiony zakrzepłymi burymi plamami i bryzgami. W dłoni trzymał słuchawkę telefonu ze zwisającymi kawałkiem kabla. Gdy otworzył usta, zakrzepła w kącikach ust krew cicho trzasnęła i drobne okruszki sypnęły się na nieruchomą pierś mężczyzny. Pomidor wyciągnął dłoń w kierunku kolegi, jego wzrok zdawał się przenikać Wincentego i skupiać się na automacie i napełnionych kawą kubkach.
- Pić – bardziej zachrzęścił, niż powiedział.
Kapusta cofnął się krok. Jego usta drżały niemal konwulsyjnie.
- Pić – powtórzył Hektor wyciągając przed siebie słuchawkę. – Do ciebie.
Wincenty sięgnął po nią jak w transie i przytknął do ucha.
- Halo? – szepnął drżącym głosem.
- Słucham? – usłyszał nerwowy kobiecy głos.
- On mi kazał…
Zamilkł i słuchał przez chwilę obserwując, jak powłóczący nogami Hektor podchodzi do automatu, podnosi kolejno kubki z kawą i łapczywie wlewa ich zawartość w usta. Po chwili na podłodze wokół jego stóp zaczęła tworzyć się nieregularna ciemna plama cieczy. Pomidor wolno zgniótł kartonowy kubek upuścił go na pokryte płytkami podłoże korytarza.
- Na co czekasz? – zapytał teraz z kolei bulgoczącym głosem. Na jego wargach przez chwilę pokazał się zabarwiony lekko na brudnoróżowy odcień przezroczysty bąbel, który zaraz bezdźwięcznie pękł.
Wincenty bezwładnie opuścił ramię, rozchylił palce dłoni i patrzył jak słuchawka niczym w zwolnionym tempie lekko obracając się bezdźwięcznie upada na podłogę, jakby była zrobiona z gąbki. Wolno podszedł do okna i otworzył je szeroko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz