przysłowie

Posól język starą sową, a w głowie ci zahuczy


wtorek, 13 maja 2014

Obuszek



Misie siedziały na zbudowanej z pnia obalonej sosny kładce łączącej brzegi wartkiego, leśnego strumienia. Na pierwszy rzut oka wyglądało, że Bębenek Koala macha nóżkami wesoło i beztrosko, ale rzeczywistość był zgoła odmienna. Miś był mocno podenerwowany, o czym świadczyły, między innymi, ściągnięte w trąbkę usta i pobielałe knykcie zaciśniętych na pałeczkach piąstek. Mamrocząc pod zmarszczonym noskiem słowa monotonnej mantry, jednocześnie wygrywał na brzuszku smętny rytm marsza pogrzebowego. Dźwięki były stłumione i mało precyzyjne, bo niepielęgnowane należycie ciało miejscami ponownie pokryło się sierścią, przestało być sprężyste i wydawało fałszywe tony.
- To niewiarygodne – powiedział do skulonego obok niego małego Trumnisia. – Żeby tak bez powodu od razu walić w łeb? Dobrze, że cię na zupełny amen nie ukatrupił.
- Też jestem rad – pisnął Trumniś delikatnie dotykając bolesnego miejsca na potylicy. – Nie każdy miał tyle szczęścia.
- To znaczy?
Malec westchnął.
- Mówiłem ci już nie raz.
- Sranie w banie – obruszył się Bębenek.
- Bo tak mnie słuchasz. Tylko interesy ci w głowie.
- Nie marudź, tylko mów.
Trumniś wypluł w nurt pestkę czereśni, których zdążył narwać tuż przed wypadkiem. O dziwo agresor mu ich nie odebrał, a przecież w tej części kniei o czereśnie nie było łatwo. Żeby je zdobyć, trzeba było zakraść się do sadu gajowego Winniczka, a to groziło zarobieniem porcji soli, lub poszczuciem psem. I to nie byle jakim. Nieodłącznym druhem gajowego był bowiem nieznanej proweniencji mieszaniec, na którego Winniczek wołał Azor, ale wszyscy w lesie woleli nazywać go Kurwim Synem.
- No to było tak, jak powiedziałem za pierwszym razem – podjął Trumniś. – Zakradłem się do sadu gajowego z samego rana.
- O której?
- Spokojnie. Poszedłem tak jak mówiłeś, między czwartą, a piątą rano.
- Dobrze – pochwalił Koala. – Wtedy jest bezpiecznie, bo obaj śpią. A przynajmniej powinni.
- Tak właśnie było. Spokojnie narwałem całą siatkę i przez nikogo nie zauważony…
- Najszczałeś do studni? – przerwał podejrzliwie Bębenek.
- Oczywiście! – obruszył się Trumniś.
- No, to mów dalej.
- Byłem czujny. Nawet bardzo czujny. Dopóki nie opuściłem sadu, nie minąłem brzózkowego zagajnika i nie wszedłem głębiej w tę naszą bukowinę, w każdej chwili byłem gotów dać dyla w paprocie ot tak – pstryknął palcami – i już by mnie nie było.
Trumniś wsypał sobie do pyszczka cała garstkę owoców, chwilę je przeżuwał, po czym wydął policzki i pod dużym ciśnieniem wystrzelił je przed siebie serią.
- Świtało już, jak dotarłem do polany – podjął. – Mgła zaczęła się podnosić, ale w dalszym ciągu gówno było widać. Nie przejmowałem się, bo przecież miś zna tu każde drzewo, każdy krzak i kępę mchu. Wszedłem właśnie pomiędzy te dwa wielkie dęby, co stoją przy starym dukcie i wtedy coś mnie jak nie jebnie – Trumniś aż się skrzywił na samo wspomnienie. – Ciemno mi się przed oczami zrobiło i dalej to już znasz, bo tak mnie znalazłeś.
- I nikogo, ani niczego nie widziałeś?
- Czerń tylko. Czyli w sumie nic. Bo nic jest czarne, co nie?
- To zależy.
- Od czego?
- Od tego, czy to dobre nic, czy złe. Dobre nic jest białe.
Bębenek przez moment przypomniał sobie, jak był jeszcze zwyczajnym małym misiem koalą obżartuszkiem, i jak tatuś mówił mu nie raz, że nie ma nic do jedzenia. Wtedy to nic wydawało mu się czarne jak głęboka noc, której tak bardzo się bał, albo jak paskudna w smaku smoła, do której żucia zmuszał go dla zgrywy Winston Panierka – jego dawny współpracownik z cyrku. Teraz zaś takie nic jawiło mu się, jak coś lśniącego i skapanego w ciepłych, oślepiająco jasnych promieniach słońca. Lub jak nagły rozbłysk rozwiewający smutki, który pojawiał się w głowie po wypiciu kwaterki eukaliptusówki.
- Za to nic złe, potrafi być czarne jak cholera – uściślił, wzdrygając się mimowolnie.
Trumniś zadrżał aż zjeżyło mu się futerko.
- To ja widziałem bardzo, bardzo złe nic – powiedział szeptem.
Koala odłożył pałeczki i ze stęknięciem stanął wyprostowany na szeroko rozstawionych nogach. Poprawił bębenek, który przez lata nieużywania mocno mu się poluzował pod fałdami regenerującej się skóry i od czasu do czasu boleśnie przycinał mu rozkosznie odradzający się tłuszczyk.
- No dobra – powiedział. – A co z tymi innymi?
Trumniś zawiązał chusteczkę z czereśniami i również podniósł się na krótkie nóżki.
- Pierwsza, to była ta stara bura wiewiórka, co ją znaleźli pod drzewem. Łeb miała roztrzaskany, aleśmy wtedy pomyśleli, że ze starości zrobiła się nieostrożna i spadła z drzewa i czerep sobie rozbiła o kamienie. Potem był borsuk. Też łeb z tyłu rozpieprzony na miazgę. Rano znaleziony nieopodal nory. Nikt tych dwóch nie powiązał, bo i, niby, dlaczego? Żadnego związku. Gdzie wiewiórka, a gdzie borsuk? Tak samo, zresztą, jak te dwa zające. Głupie były, to i wszyscy myśleli, że się na siebie rzuciły i rozbiły łby nawzajem.
- Co? Że jak?
- No nawzajem. Że o siebie. Jeden o drugiego i…
- Rozumiem znaczenie, tylko sensu nie dostrzegam.
- Przecież to proste. Stanęli sobie naprzeciw, jak na westernie, i potem ruszyli na siebie z furią, jak byki na korridzie. Wiesz ile taki byk ma siły?
- Dobra, mów kto jeszcze był.
- Jeszcze jenot. Tragiczna śmierć. Jak dostał w łeb, to aż go przygwoździło do pnia dębu. Wiesz, zębami.  Musiał biedaczysko jeszcze potem parę razy oberwać, bo wszystkie kości miał pogruchotane. Wisiał na tym drzewie przez parę dni, zanim go gajowy ściągnął.
- To jenot był, to coś?
- Jenot.
- A ja myślałem, że to jakaś porzucona pacynka.
- Wszyscy tak myśleli, dlatego wisiał tak długo.
Koala pokiwał głową z niedowierzaniem.
- Czyli, niech no podsumuję – powiedział. – Wiewiórka, borsuk, dwa zające i jenot, czyli pięć ofiar, dobrze liczę?
- Sześć – poprawił Trumniś. – Ja jestem szósty. Tyle, że mnie nie ukatrupił
- No tak, właśnie. Przyjmując, że za to wszystko odpowiada jakiś seryjny socjopata – bo rozumiem, że do tego zmierzasz – to czy nie wydaje ci się to choć odrobinę dziwne?
- Co?
- No, że udało ci się przeżyć?
- Nie. Za to wydaje mi się to cudowne. Miałem szczęście.
Misie ruszyły wzdłuż pnia w kierunku brzegu, na którym znajdowało się ich niewielkie mieszkanko. Wymieniali różne kandydatury na psychopatę czerpiąc z bogatego wachlarza przeróżnych osobowości zamieszkujących knieję. Jednych odrzucali od razu, nad innymi zastanawiali się dłużej, ale nikt jednoznacznie nie pasował do wizerunku sadystycznego seryjnego mordercy.
- Jestem niemalże pewien – stwierdził w końcu Bębenek – że to ten gajowego sługus jest odpowiedzialny za wszystkie te ofiary. Bydle jest złe, tylko dla hecy potrafi kark skręcić. Dybie i na mnie od samego początku, odkąd tu zamieszkaliśmy. Jak tylko będzie okazja, załatwi mnie na cacy, że i pierdnąć nie zdążę. Nawet brata swojego bliźniaka przecież zadusił.
- Brata?
- No wiesz, Puszka.
- Puszek to był jego brat?
- Trudno uwierzyć, co? Porządne było z niego psisko. Aż za bardzo. Fajnie było razem chodzić na ryby, śpiewać szlagiery i pyknąć wieczorkiem z fajki. – Bębenek pokiwał głową z żalem. – Cóż. Za łagodny był, to i go bydlak wykończył. Jeszcze przyjdzie na niego pomsta, już moja w tym głowa.
Szli chwilę w milczeniu.
- A właściwie – podjął Koala – to są jakieś argumenty zaprzeczające, że to nie on, ten bydlak?
Trumniś wzruszył ramionami.
- Puchacz mówił, że w chałupie z Winniczkiem siedzi po całych nocach, to jak mógł jednocześnie w innym miejscu siać terror?
- Może i tak – burknął niezadowolony Bębenek. – Tyle, że puchacz jest stary, to i pewnie ślepawy. Gówno widzi w nocy.
- Ponoć lepiej, niż w dzień. W końcu to puchacz.
- Chuja tam wiesz.
Dzień wolno miał się ku końcowi. Misie dyskutowały o wydarzeniach ostatnich dni przy okazji zbierając grzyby, poziomki i jagody. Odkąd porzuciły cmentarz i przestały parać się biznesem, znacznie pogorszyła im się stopa życiowa, ale za to mocno podreperowała zszargana psychika. Mieszkali w starej, mocno podniszczonej ziemiance, która kiedyś była bunkrem. Znaleźli ją zupełnie przypadkowo  – Trumniś wpadł do niej przez zamaskowany w ściółce wylot kominowy. Włożyli dużo pracy w jej odgrzebanie, opróżnienie z nawarstwiających się w ciasnym wnętrzu warstw piasku i ściółki, odświeżenie i prowizoryczne urządzenie. Musieli też wykopać do niej krótki tunel i zainstalować drzwiczki, za które posłużyła im porzucona na dzikim wysypisku śmieci, deska klozetowa wraz z klapą. Norka nie była duża, ale za to dobrze zamaskowana, ciepła i bezpieczna.
Gdy dotarli na miejsce mocno burczało im w brzuszkach. Bębenek zawiesił nad paleniskiem prowizoryczny garnek zaadoptowany z puszki po malarskiej farbie, a gdy woda się zagotowała, wrzucił do środka pokrojone grzyby, wiązkę młodych pędów dzikiej jabłoni i garść korzonków. Gdy wszystko ponownie zawrzało, odlał część wywaru do osobnej puszki i dorzucił odrobinę wędzonych na jałowcowym dymie jeżyn i dosypał z papierowej torby, nie żałując, kilkanaście drobnych kapelusików mało reprezentacyjnych grzybków, których Trumniś nie lubił, a które Bębenek wprost uwielbiał. W jakimś stopniu zastępowały mu eukaliptusówkę, której tak bardzo mu tu brakowało.
Zjedli kolację i, niedługo potem, zmęczonego i osłabionego ostatnimi wydarzeniami Trumnisia szybko zmorzył sen. Koala również próbował zasnąć, ale przed oczami cały czas przesuwały mu się żywe kolorowe obrazy, w których przeszłość splatała się z odrobiną teraźniejszości, a przede wszystkim z zupełną fikcją. Przez głowę przemykali mu pobratymcy, których jak przez mgłę pamiętał z dzieciństwa, starzy znajomi, jak Goryl Równiacha i Struś Parówa, i przyjaciele, a wśród nich Jelonek Kaładze. Najbardziej wyraziści byli właśnie ci, których poznał w niedoli i dzięki którym przetrwał bodaj najtrudniejsze chwile swojego życia.
Po pewnym czasie postaci, które pozytywnie wyryły się w jego pamięci, zaczęły być coraz częściej zastępowane przez te mniej sympatyczne, by w końcu zewsząd poczęły wyzierać na niego te najbardziej makabryczne, wrogie i złorzeczące. W końcu nie mógł już pozbyć się ponurych obrazów, w których z każdej strony wygrażał mu bezlitosny i chciwy Winston Panierka, który o mały włos nie dokonał na nim publicznej egzekucji, jeszcze w ponurych czasach, gdy Koala zmuszony był do katorżniczej pracy w cyrku.
Wreszcie Bębenek nie mógł już znieść cisnących mu się do głowy posępnych i złowieszczych wizji i postanowił dla kurażu wypić dodatkową porcję naparu z grzybków i poprawić je chmurką dymu z odprężającej mieszanki ziół. Rozochocony pomysłem gwarantującym poprawę nastroju przystąpił do przyrządzania naparu, a następnie dokładnie oczyścił fajkę. Wówczas okazało się, że zioła się skończyły. Sklął w myślach Trumnisia, który o ile dał sobie zaszczepić większość zasad, jakie Koala wpajał mu przez lata, to za nic nie potrafił przyjąć do wiadomości, że zioło trzeba dozować z umiarem. Gdyby nie ponura przygoda, jaka spotkała Trumnisia dzisiejszego ranka, Koala by mu nie odpuścił i wygnał go po nocy po uzupełnienie zapasów. Jednakże, będąc wyrozumiałym, wobec niedyspozycji małego sublokatora, postanowił niezwłocznie udać się w tym celu osobiście.
- Seryjny zabójca – marudził pod nosem zamykając za sobą wejściową klapę. – Zające jak byki w korridzie. Nic dziwnego, że miał takie pomysły, jak wydął mi całą torbę machorki.
Noc była ciepłą i pogodna. Gwiazdy tylko miejscami przysłaniały nieliczne, wąskie pasma chmur, ale strzelistość drzew i panująca w ich dolnych partiach gęstwina sprawiały, że mimo to w lesie było ciemno i parno. Bębenek znał drogę do poletka na pamięć. Wysokie krzaczki, z których kwiatostanów Koala sporządzał fajkową miksturę, rosły na skraju polanki oddalonej o pół godziny marszu od ich domostwa. Miś maszerował nie spiesząc się i umilając sobie czas rozmyślaniem o planach na przyszłość, z którymi wiązał przede wszystkim rozpowszechnienie wśród mieszkańców lasu zwyczaju palenia ziół oraz rozwinięcie ich uprawy, nie wykluczając przy tym handlu, który powinien znacznie podnieść standard ich mieszkania i stopy życiowej. Bez zbytniej przesady. Odkąd zamieszkali w kniei nauczyli się czerpać radość z otaczającej przyrody i nie potrzebowali wygód. Ale zawsze miło byłoby przenieść się do bardziej przestronnej norki, a od czasu do czasu wypuścić się na wczasy do jakiegoś kurortu. A może nawet udałoby się kiedyś wrócić w rodzinne strony…
Bez przeszkód dotarł na miejsce i obrzucił wzrokiem niewielkie poletko smukłych, wysokich krzaków. Kilka, wyrwanych przez niego wcześniej, wisiało korzeniami do góry by suszyć się w naturalnych warunkach w gorących promieniach słońca i owiewanych ciepłym wietrzykiem. Sprawdził palcami stan znajdujących się na końcach gałązek kwiatowych szczytów i z zadowoleniem ocenił, że są gotowe do spożycia. Zerwał kilka z nich i schował do kieszonki. Miał ochotę już teraz nabić fajeczkę, ale powstrzymała go ostatnia przygoda, gdy w podobnej sytuacji skusił się na kilka niewielkich chmurek i potem pół nocy błądził zmarznięty po lesie w poszukiwaniu domu. Gdy wreszcie był pewien, że go odnalazł, nie mógł trafić do drzwi. Był wówczas przekonany, że ktoś zasypał wejście do norki. Dopiero o świcie okazało się, że próbował dostać się do środka z niewłaściwej strony. Do tego Trumniś potem przez klika dni mu się żalił, że nie przespał nocy, bo myślał, że to ogarnięty morderczą furią borsuk lub jenot próbował od tyłu wykopać tunel do ich mieszkania.
Mając w pamięci tamtą historię ruszył żwawo do norki. Bardziej wyczuł, niż dostrzegł niebezpieczeństwo. W pewnym momencie po prostu coś kazało mu uskoczyć w bok. Poczuł tylko świst i niemal w tym samym momencie usłyszał huk, z jakim coś twardego z całą mocą łupnęło o pień pobliskiego dębu. Usłyszał jeszcze tylko stęknięcie i siarczyste przekleństwo, gdy napastnik wytrącony z równowagi chybionym atakiem, wyłożył się w poprzek ścieżki. Bębenek, nie tracąc czasu, dał nura w gęste poszycie i zanim agresor się pozbierał, znieruchomiał w ukryciu bacznie obserwując okolicę. Oczy przyzwyczaiły się do ciemności, a wzrok dodatkowo wzmocniony spożytym wywarem pozwolił Koali wyłowić z mroku sylwetkę pomstującego adwersarza, ale nie był w stanie dostrzec szczegółów. Napastnikiem okazał się być duży czworonóg, sądząc po rozmiarach był nim pies lub wilk. Bębenek obserwował, jak napastnik podnosi z ziemi pyskiem stylisko dużej siekiery i zaczyna rozglądać się po otoczeniu. A więc to nie urojony wymysł Trumnisia, pomyślał Bębenek. Najwyraźniej po lesie grasuje fanatyczny zabójca dybiąc po nocy na samotnych wędrowców, atakując ich siekierą. Koala miał mnóstwo szczęścia, że zdołał uskoczyć w ostatniej chwili. Inaczej pewnie leżałby z roztrzaskanym czerepem, czekając by rankiem odnalazł go gajowy z tym swoim... W jednym momencie Bębenkowi wszystko spasowało do łamigłówki, którą zaczął układać dzisiejszego popołudnia. Bez wątpienia było tak jak przypuszczał. Pies gajowego. Ten sukinsyn nienawidził wszystkich i wszystkiego (oprócz gajowego). Pewnie wymykał się nocą chyłkiem i grasował, a jak już kogoś dopadł, wracał jakby nigdy nic do gajówki, dlatego też na drugi dzień wiedział gdzie prowadzić swojego pana, by znaleźć swoje trofea. Co za zwyrodnialec. Co za szczęście, że udało się ujść z życiem najpierw Trumnisiowi, a teraz i jemu. Bębenkowi mocniej zabiło serce. Co byłoby z Trumnisiem, gdyby Koala padł trupem? Mały był przecież taki niezaradny, łatwowierny i naiwny. Bez Koali nie przeżyłby w lesie tygodnia.
Bębenek zmrużył oczy, by intensywniej zogniskować wzrok na dyszącym pośrodku ścieżki napastniku. Azor, upuścił z pyska siekierę i zaczął intensywnie węszyć kierując się ku Bębenkowi. Koala zamarł przeklinają się w duchu za ciekawość. Powinien walić ile sił przed siebie, a nie czaić się w pobliżu, jak wioskowy głupek w agreście. Miś coraz wyraźniej słyszał świszczący syk wciąganego w nozdrza powietrza. Im ów świst był głośniejszy, tym Koala mocniej pragnął przestać wydzielać z gruczołów powonienie, ale zdawał sobie sprawę, że to niewykonalne. Przeciwnie. Im bardziej chciał, tym silniej wydzielał.
W pewnym momencie zabójca zamarł w bezruchu i uniósł łeb. Oczy lśniły mu w ciemnościach krwistą czerwienią piekielnej bestii. Miś zacisnął powieki.
- Bębenek? – usłyszał chrapliwy głos.
Koala wolno otworzył oczy.
- Bębenek, to ty? – powtórzył pies mniej chrapliwym głosem. – Poznaję cię po zapachu, nie bój się, to ja Puszek.
To powiedziawszy pies skoczył w gąszcz, delikatnie złapał Koalę pyskiem za kark i po chwili położył go po środku ścieżki i zaczął biegać w koło niego wesoło poszczekując i merdając ogonem. Bębenek usiadł ze skrzyżowanymi nóżkami i uważnie przyjrzał się psu. Przebijające się przez konary drzew światło księżyca pozwoliło mu dostrzec, że Puszek miał skołtunioną, matową sierść, był chudy i schorowany, a jego szyja była wykrzywiona na bok pod nienaturalnym kątem. Ruchy miał nerwowe, co chwila rzucał na bok łbem, jakby oglądał się za siebie. Ale bez wątpienia był to Puszek.
- Myślałem, że nie żyjesz ­– powiedział miś.
- Prawie, kolego! Prawie – odparł pies. – Ten wyrodny sukinsyn mało mnie nie udusił. Sam myślał, że jestem już prawie trupem i zostawił mnie wpółżywego, żeby mnie rozwlekły ścierwojady. Cudem udało mi się przeżyć. Jak tylko trochę wydobrzałem wyniosłem się stąd na dłużej, żeby okrzepnąć. Ale już wszystko ze mną w porządku, więc wróciłem jak nowonarodzony!
Koala wstał uradowany, ale szybko na powrót spochmurniał, gdy w blasku księżyca błysnęło ostrze spoczywającej na ścieżce siekiery.
- Jak nowy? – zapytał. – A co ma znaczyć ta siekiera? Puszek…
Pies skoczył ku niemu i groźnie warknął.
- Tylko nie Puszek! – wycharczał zmienionym głosem. – Nie jestem żaden zwyczajny Puszek! A przynajmniej nie taki zwyczajny Puszek! Teraz rozpieprzam wszystkim łby siekierą, bo jestem zły, zły, zły! Zły do cna! Gorszy od Azora!
Koala skulił się pośrodku ścieżki. Pies niebezpiecznie kłapał zębiskami przed jego pyszczkiem, tocząc pianę i miotając groźby.
- Kto tylko stanie mi na drodze – parsknął. – Łeb rozpieprzę siekierą na miazgę! Jestem Puszek Obuszek!
To powiedziawszy Puszek złapał stylisko siekiery zębami, targnął łbem i z całych sił łupnął obuchem w dębowy pień, aż posypała się kora. Warknął i uderzył jeszcze kilkakrotnie. Ślina wisiała mu u pyska, z gardła wydobywał się niezwierzęcy charchot. Odskoczył od drzewa i jego obłędny wzrok spoczął na Koali. Wówczas sylwetka psa jakby zwiotczała, siekiera wypadła z pyska i Puszek radośnie skoczył ku misiowi.
- Bębenek! – krzyknął. – Jak dobrze cię widzieć. Pójdziemy na ryby?
- Jasne, stary – odparł Koala. – Kiedy tylko chcesz.
- Teraz!
- Teraz? Po nocy?
- A czemu nie? Przecież rybom wszystko jedno, czy złapiesz ją w dzień, czy w nocy!  Chodźmy po Trumnisia i walmy nad strumień!
Koala nie był specjalistą od oceny zachowań, ale widział, że z Puszkiem dzieje się coś niedobrego. Gwałtowne zmiany nastroju czyniły z niego niebezpiecznego towarzysza. Zwłaszcza, że to prawdopodobnie on ukatrupił już pięć osób.
 Miś chrząknął.
- A może najpierw palniemy chmurkę na rozluźnienie? – zaproponował wyjmując fajkę.
- Machorka?
- Najlepsza.
- Dawaj.
Usiedli pod drzewem jak za dawnych czasów, Koala przygotował szczyptę ziela i po chwili zaczęli pykać z wrzoścowej fajki. Miś zastanawiał się jak potoczy się dalszy ciąg ich spotkania, ale wraz z upływem czasu jego niepokój mijał, a obawy zdawały się być zupełnie bezpodstawne. W końcu, gdy Puszek zaczął puszczać uformowane z dymu potrójne kółka, romby i prostopadłościany, Bębenek całkowicie się odprężył i wyzbył wszelkich zachamowań i lęków.
- Powiedz no – rzekł – czemu to napadłeś na Trumnisia?
Puszek przez moment nie odpowiadał, krztusząc się krótkimi, powstrzymywanymi spazmami, którym towarzyszyły wydobywające się spomiędzy zębów sinobiałe pasemka. 
- Nawinął się – powiedział z trudem i wypuścić ze świstem wielką chmurę gęstego dymu. – Kapnąłem się w ostatniej chwili, że to on i trochę zluzowałem. Nic mu nie było, jak odchodziłem. W porządku z nim?
- Taaa. Marudzi tylko jak zwykle, mały memłok.
- A wiesz czemu?
- Czemu co?
- No, czemu tak marudzi.
- No czemu?
- Do trumny mu tęskno.
Obaj parsknęli krztusząc się dymem.
Noc płynęła spokojnie, mrok zaczął rzednąć, a oni dowcipkowali w najlepsze.
- A ty tak z tym Obuszkiem to na poważnie? – zapytał Koala.
- W sensie?
- No, że będziesz teraz siepaczem?
Puszek skrzywił się z niesmakiem.
- Bo ja wiem – odparł. – Chyba nie.
- Nie kręci cię rozpieprzanie łbów?
- A skąd!
- No a ta wiewiórka, zające i borsuk?
- Co?
- I biedny jenot zmiażdżony jak pacynka?
- Jenot jak pacynka?
Znów wybuchli śmiechem.
- To nie jest śmieszne, ja wiem, ale nie mogę się powstrzymać – poskarżył się Bębenek.
- No – zgodził się pies.
- Ale tak na poważnie się pytam o nich.
- O co ci chodzi?
- O martwą wiewiórkę z roztrzaskanym łbem, o dwa martwe zające z roztrzaskanymi łbami, o borsuka z roztrzaskanym łbem i o jenota –pacynkę z roztrzaskanym łbem.
Puszek westchnął.
- O ile mi wiadomo, to wiewiórka spadła z drzewa, bo stara była i już mało sprytna. Zające same sobie łby roztrzaskały, jak byki na korridzie, a jenota załatwił Winniczek, tak dla postrachu i podtrzymania wśród mieszkańców rodzącego się poczucia paniki. A jak nikt nie poznał się na groźbie, bo wszyscy myśleli, że to pacynka, to gajowy strasznie się rozsierdził i roztrzaskał łeb borsukowi kolbą karabinu, bo ten się akurat napatoczył. I w ten sposób ta historyjka się utrwaliła, że ktoś serynie wykańcza zwierzęta. No to postanowiłem się podłączyć, że to niby ja. Że jestem taki okrutny Puszek Obuszek. Ale tak naprawdę to napadłem tylko Trumnisia i ciebie. Wielki ze mnie okrutnik, nie ma co.
To rzekłszy Puszek posmutniał i zaczął pociągać nosem.
- Daj spokój – próbował pocieszyć go Koala. – Jesteś przecież groźny. Na pierwszy rzut oka, to jesteś taki sam jak ten twój brat, Kurwi Syn. Przy odpowiednim marketingu możesz jeszcze zrobić karierę zwyrodniałej bestii, zamordysty i siepacza.
- Myślisz?
- Pewnie.
Gdy doszli do porozumienia świt całkiem przegnał już resztki mroku. Umówili się na ryby z nastaniem kolejnego wieczora i rozstali w dobrych nastrojach. Puszek zabrał swoją siekierę i zniknął w gęstwinie, Koala zaś raźno ruszył ku swojej norce. Nieprzespana noc zaczęła dawać mu się we znaki, oczy się kleiły, pyszczek raz po raz rozdziawiał do ziewania.
Gdy wyszedł z wysokiego lasu i pozostał mu do pokonania tylko ostatni odcinek, jakim był niski świerkowy zagajnik, dostrzegł pomiędzy oddalonymi o kilkanaście metrów drzewkami przemykającą sylwetkę psa.
- Puszek!? – krzyknął Koala, ale nie miał zbyt dużej nadziei, że to jego przyjaciel.
Bębenek przeczuwając niebezpieczeństwo rzucił się ile sił ku norce. Wystarczy minąć zagajnik i będzie na miejscu. Gnał ile sił, kątem oka dostrzegając sylwetkę biegnącego równolegle z nim, nieubłagalnie i szybko zbliżającego się do niego psa. Nie zważając na kłujące gałęzie drzewek, które boleśnie chłostały go po pyszczku i szarpały futerko, Koala pruł na przełaj jak najkrótszą drogą, ale gdy poczuł na karku oddech pościgu wiedział, że nie da rady. Zacisnął jednak zęby i parł do przodu ile sił. Ku swojemu zdziwieniu i niemającej granic radości pokonywał w ten sposób kolejne dziesiątki metrów i w końcu dopadł drzwi, nie doznając żadnego uszczerbku na zdrowiu. Złowrogie zębiska nie zatopiły się w jego ciele, ani nawet nie kłapały już za plecami. Musiał się zdarzyć jakiś cud, bo inaczej Azor z pewnością by go dopadł.
Nie oglądając się za siebie Bębenek zamaszystym ruchem otworzył klapę i zaraz równie energicznie zatrzasnął ją za sobą ryglując na wszystkie możliwe zamki, zasuwki, sztaby i haczyki. Na drżących nogach doszedł do stołu i opadł na skrzynkę służącą za krzesło. Chwilę oddychał ciężko, po czym wypił kilka łyków wody. Gdy ochłonął, zastanowiło go, że impet, z jakim wpadł do norki, nie obudził Trumnisia. Zaniepokojony zajrzał do małej sypialni swojego współlokatora, ale łóżeczko Trumnisia było puste.
Niemal w tym samym momencie załomotała kołatka do drzwi wejściowych. Koala dopadł klapy i spojrzał przez wizjer. Po drugiej stronie stał uśmiechnięty Trumniś. Bębenek szybko otworzył drzwi wpuszczając towarzysza do środka. Koala był zaniepokojony, ale jednocześnie uradowany obecnością przyjaciela. Zamierzał obsztorcować go za beztroskie nocne wycieczki i narażanie życia, ale szybko zmienił zdanie dostrzegając trzymany przez misia, oblepiony ociekającą krwią sierścią, tłuczek do kotletów.
Trumniś minął rozkołysanym krokiem Bębenka i skierował się do swojej sypialni podśpiewując wesoło pod nosem:

Puszek Okruszek,
Obuszek,
Bardzo go lubię,
Przyznać to muszę.













Brak komentarzy: