przysłowie

Posól język starą sową, a w głowie ci zahuczy


piątek, 22 listopada 2013

Szewczenko

Zenon Zgliszcz podskoczył i w tym samym momencie beknął, niczym stary Gruzin. Aż zabolało go podniebienie miękkie. Jakby zwrócił niewidzialną pingpongową piłeczkę. Przykre uczucie. Zwłaszcza, że towarzyszył mu posmak nieprzetrawionej kiszki podgardlanej, która, jak przypuszczał, była przyczyną niestrawności, jaka gwałtownie zaczęła mu doskwierać.
- A miała być, w psie dupsko, świeżutka – jęknął. – Zielonkawa naturalnie od ziół i przypraw…
Beknął ponownie, tym razem już z trudem powstrzymując cisnące się do gardła treści żołądkowe.
- Olaboga – marudził skwaszony. – Przecież nie będę rzygał. Wódka jeszcze nie przetrawiona, szkoda.
Ostrożnie wstał z kuchennej wersalki, podszedł do zlewu i odkręcił kurek z zimną wodą. Ochłoda twarzy przyniosła jedynie ulotną, krótkotrwałą ulgę. Nalał pełną szklankę i przechylił trzema dużymi łykami. Nie zdążył nawet oderwać naczynia od ust, gdy wzbogacona płynem zawartość żołądka gwałtownie wróciła tą samą trasą, przy okazji torując sobie drogę również nozdrzami. Zenon parsknął i, mimo iż dzielnie walczył usilnie próbując powstrzymać torsje, nie dał rady wygrać z naturą, która postanowiła pozbyć się z organizmu szkodliwych związków i substancji. Niestety, ku rozpaczy mężczyzny, cztery szybkie strumienie zabrały do odpływu nie tylko kawałki wstępnie strawionej podgardlanki, ale również drogocenny trunek, w którego posiadanie Zenonowi udało się wejść po wyjątkowo trudnych zabiegach. W pierwszej chwili próbował zatkać odpływ dłonią, ale zaraz dał spokój, przez załzawione oczy odprowadzając treści umykające w kanalizacji.
- Nie te lata już – jęczał. – Pół wieku przepierdziane, z okładem, to i gardziel już nadwyrężona ma prawo być. I wańc nie ten. Na dietę trzeba będzie iść, płatki żreć, ryż, zieleninę, gotowane tylko…
Stał chwilę nieruchomo analizując swoje aktualne położenie. Było mu szkoda zmarnowanego alkoholu, z drugiej strony zaś cieszył się, że minęły mu nudności.
Od materialno-zdrowotnych rozmyślań oderwał go dzwonek do drzwi. Po chwili okazało się, że przyszedł sprawca jego kaźni.
- Co ci się tak ryj świeci – rzucił wesoło Stasiu Gołąbek – jakbyś się do gromnicy tulił?
- A spierdalaj – odparł Zenon zamykając za przyjacielem drzwi.
- Co się ciskasz, człowieku?
- To po tej twojej podgardlanej, co taka świeżutka miała niby być.
Oskarżenie sprawiło, że twarz Stasia stężała, oczy nabrały czujności.
- Nie miała być – zaoponował gorliwie – tylko była. Miód w gębie.
- Chyba w twojej – parsknął Zgliszcz. – Boś przyzwyczajony żreć byle gówno.
Oblicze Gołąbka niepokojąco poczerwieniało.
- Że co, łajzo? – syknął.
- Gówno.
- Co gówno, co gówno?
- Gówno, mówię.
- Chyba tam u ciebie, w tym łbie pustym.
- Nie przeginaj, dziadu, bo ci do tego chuderlawego dupska nakopię i moment się skończy kariera garmażera.
- Nakopać to ty możesz dzielnicowemu kartofli, bąblu bagienny.
Mężczyźni ubliżali sobie i przekomarzali się przez klika minut, ale obaj doskonale zdawali sobie sprawę, że nie ma to większego znaczenia. Zawsze tak ze sobą rozmawiali, przez dziesiątki lat znajomości. Po mniej więcej kwadransie powiedzieli sobie wszystko w temacie podgardlanki, co jednak nie zmieniło ich skrajnie różnych opinii w kwestii jej świeżości. Różnica zdań była czymś nieodłącznym, co towarzyszyło ich przyjaźni, cementowało ją i było jej mocnym fundamentem. Jak jeden był zadowolony, to drugi musiał narzekać, jak Zenon cierpiał, to Stasiu się cieszył. Oczywiście tylko pozornie. Wgłębi duszy łączyło ich czyste i bezinteresowne uczucie, jakie może wiązać tylko starych przyjaciół.
- Hajs jakiś masz? – zmienił temat Zgliszcz.
- Gówno mam.
- Jak to?
- Wzięli go znowu do czubków. I to tym razem chyba na dobre już.
- Kogo? Mietka?
- No a kogo? Przecież nie prałata Jankowskiego.
- Kiedy?
- Dziś rano. Dopiero co z Władkiem się widziałem, z jego bratem w sensie. Mietkowi całkiem już odbiło na punkcie tej kaczki, co jej dał Klaudia na imię i gadał z nią, jak z córką. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że chłop tak ich skołował, tych łapiduchów, że najpierw zamiast niego, wzięli Władka przez pomyłkę. Dopiero w szpitalu poznali, że pacjenta pomylili. Dobrze, że w ogóle się połapali, bo to wcale nie takie proste w ich przypadku. Nie dość, że podobni do siebie jak kominiarze, to jeszcze obaj naprane we łby tęgo mają.
- A kto nie ma.
- No.
Chwilę siedzieli w nerwowym milczeniu. W końcu Gołąbek zaczął się niespokojnie wiercić, co mogło oznaczać tylko jedno.
- Coś tam wymyślił? – rzucił Zenon.
Stasiu skrzywił się z niesmakiem i podrapał po siwej, gęstej, jak na siedemdziesięciolatka, czuprynie.
- No gadajże – niecierpliwił się Zgliszcz.
Gołąbek cmoknął, sięgnął do kieszeni sfatygowanych portek od jasnobrązowego garnituru i kładąc na blacie stołu niewielkie papierowe zawiniątko, odchylił się mocno na oparcie krzesła i zrobił tajemniczą minę, nie kryjąc przy tym zadowolenia.
Zenon chwilę przyglądał się to przyjacielowi, to tajemniczemu zwitkowi, by w końcu sięgnąć po to drugie.
- Zostaw! – huknął Stasiu.
Zenon aż podskoczył.
- No i czego ryczysz? Chciałem zobaczyć tylko, nie? Jak nie mogę, to na cholerę żeś to przywlókł?
- Poczekaj, poczekaj – zarechotał Gołąbek. – Najpierw posłuchaj.
Zenon pokiwał głową z aprobatą, choć z twarzy nie zniknął mu grymas niezadowolenia.
- Jak szedłem od Mańka, to spotkałem tego sowieckiego cwaniaczka z dziewiątki, tego co niby robił w cyrku kiedyś, no jakże mu jest...
- Tego z nosem?
- No, wiesz o którego chodzi?
- Jasne.
- Jakże mu jest, Błochin, Biełanow, czy jakoś tak…
- Nieważne, dawaj.
- No mówię, idę sobie od Mietka, patrzę a tu ten wyłazi z kamienicy dźwigając dwie siaty wypchane jakimś gównem, to się go pytam, co tak targa, a ten że gówno i żebym spierdalał, to mu powiedziałem, że sam żeby spierdalał, bo i co miałem powiedzieć, jak mi taki pion do gał skacze.
- No pewnie.
- Miałem mu już wiązankę puścić, ale ten wtedy przystanął i spojrzał na mnie z takim zdumieniem, jakby ducha zobaczył.
- O! – krzyknął zaskoczony. – Stachu!
Zdziwiłem się nie mniej od niego, to i mu nie nawtykałem więcej.
- Dobrze, że cię widzę – mówi do mnie. – Muszę szybko wyjechać. Jakby dzielnicowy się pytał, to powiedz mu, że mi ktoś w rodzinie umarł i musiałem pojechać na drugi koniec kraju, żeby pozałatwiać formalności pogrzebowe, spadek i tak dalej, rozumiesz?
- Ja tam z tym komuchem nie gadam – mówię mu.
- Ale jakby przypadkiem pytał – nalegał.
- Czego mnie, niby? – pytam ćwoka.
- No przypadkiem – upiera się tłuk.
- Mnie nie zapyta, bo wie, że każę mu spierdalać – tłumaczę niećwiei.
- To Zenkowi powiedz, niech on mu powie – on na to. – Zenek nie ma oporów przed gadką z Mierzejewskim.
- Co?! – uniósł się Zenon. – Że niby ja lubię gadać z dzielnicowym?
- Ja tylko powtarzam, co mi ta pierdoła nagadała.
- A to kutafon wredny! Ja z dzielnicowym?!
- W każdym bądź razie powiedział, co ci przekazałem, wsiadł na rower i tyle go widziałem.
- No i co?
- No mówię. Pojechał w cholerę, nie wiem gdzie i po co.
Zenon przyjrzał się uważnie staruszkowi.
- Na cholerę mi to mówisz? Mam sobie to gdzieś zapisać, czy jak?
Po twarzy Gołąbka przemknęło rozbawienie.
- Rozchodzi się o to – podjął – że jak wsiadał na ten rower, to mu z jednej z tych toreb wypadło to – zakończył wskazując na zawiniątko.
- To?
- Dokładnie.
- Znaczy się, co?
- Cudowny proszek.
- Cudowny proszek?
Zenon, w momencie, w którym kończył pytanie, doznał jednoczesnego olśnienia. Pracujący w cyrku sąsiad był chemikiem amatorem, który od lat pracował, a przynajmniej tak twierdził, nad recepturą proszku, który po zmieszaniu z wodą miał dawać czysty spirytus w stężeniu uzależnionym od stopnia rozcieńczenia. Mężczyzna zawsze był już tuż tuż od pasjonującego odkrycia, ale nigdy nie udało mu się osiągnąć upragnionego celu.
- Nie pieprz? – powiedział Zenon ponownie sięgając po zwitek.
Tym razem Stasiu go nie powstrzymywał. Po odwinięciu skrawka gazety na dłoni Zgliszcza znalazł się mały foliowy pakiet z różowym proszkiem. Zenon nie wiedział dokładnie, czego ma się spodziewać po wyglądzie, ale to co zobaczył raczej go rozczarowało.
- No i?
- Co, no i? – obruszył się Gołąbek. – Dawaj jakąś flachę, byle dużą.
- Chyba nie myślisz…
- Dawaj!
Zenon westchnął i wstał od stołu w towarzystwie odgłosów strzelających mu w stawach kości. Zignorował gromadę stojących między oknem a lodówką półlitrówek, chwilę pogrzebał w szafce pod zlewem, by w końcu odwrócić się i rozejrzeć po kuchni, a następnie wyjść do pokoju. Wrócił z wazonem.
- Nada się?
- Perfekcyjny.
Gospodarz opłukał naczynie pod bieżącą wodą i postawił przed staruszkiem.
- Proszę bardzo – powiedział. – Czyńże magu swoje dzieło.
Stasiu puścił mimo uszu złośliwość i z pieczołowitością zaczął otwierać maleńką torebeczkę. Skupienie jakie towarzyszyło tym czynnościom dodatkowo Zenona rozbawiło.
- Nie chcesz chyba powiedzieć – parsknął – że w to wierzysz?
- Znaczy się?
- No, że rozcieńczysz to z wodą i będziemy mieli gorzałę?
- Sam zobaczysz.
Gołąbek uniósł dzban i ważył go w dłoni oceniając jego litraż.
- Ze trzy będzie?
- Jak po brzegi dasz, to powinno tyle wleźć.
- Trzeba zostawić trochę luzu.
- A ty niby skąd wiesz?
- Może bulgotać i pianą rzygać.
- Myślisz?
- Albo dymem.
- Parą, chyba.
Stasiu nabrał wody i postawił wazon na środku stołu.
- Nieważne, czym. Zamknij oczy.
- Nie pieprz.
- No zamknij.
Zenon zarechotał nerwowo, ale zastosował się do prośby przyjaciela. Stasiu ostrożnie dosypał do wody niewielką szczyptę proszku, resztę chowając do kieszeni. Powierzchnia zmętniała, pokryła się zmarszczkami, na jej powierzchnię zaczęły wydobywać się szybko pękające z plaśnięciami bąble.
- A nie mówiłem – rzucił ostrzegawczo Stasiu. – Dawaj pokrywkę!
Siedzieli kilka minut obserwując z fascynacją, jak blaszana przykrywka z brzdękiem podskakuje na krawędziach wazonu, początkowo gwałtownie, z czasem coraz woniej, by w końcu zupełnie znieruchomieć. W końcu odgłos ustał, ale przyjaciele nie mogli się zdecydować, by zajrzeć do środka. Gdy przeciągające się oczekiwanie stało się nerwowe, ciszę przerwał Zenon, który złapawszy się na tym, że poważnie uwierzył w cud przemiany, nieco się poirytował.
- No dawaj – zachęcił Gołąbka. – Podziel się sukcesem.
- Trzeba jeszcze chwilę poczekać, żeby okrzepło.
- A tyś skąd taki zorientowany?
- Czytałem.
- Czytałeś?
- Właśnie.
- Niby gdzie? W „Domowym fachowcu”?
Odpowiedziało mu milczenie.
- A może w „Vademecum bimbrownika”?
- Zamknij się i patrz.
- Patrzę przecież, ale…
- Cicho!
Po chwilowym bezruchu wazon zaczął się trząść, podskakiwać i wirować, z kolei, dla odmiany, pokrywka tkwiła teraz na nim nieruchomo, jakby była przyklejona.
- Oj – jęknął Zenon wstając i odsuwając się od stołu. – Żeby tylko nie wybuchło!
- Nie wybuchnie.
- Skąd ta pewność?
- Woda nie wybucha.
- Woda może i nie, ale ten proszek cudny… Przecież jak to spiryt ma być, to i temperaturę złapać musiało.
Stasiu popatrzył na przyjaciela z obawą, również podnosząc się z krzesła.
- Myślisz?
Odpowiedział mu nagły spokój. Wazon zatrzymał się po środku stołu, nic nie wybuchło. Gołąbek, któremu przez chwilę udzieliły się obawy przyjaciela, teraz ponownie przybrał kpiarski wyraz twarzy.
- No i po krzyku – stwierdził.
- Się okaże.
Przykrywka drgnęła, czemu towarzyszył syk ulatującego z wnętrza obłoku czerwonawej pary, który, wydobywając się, jęknął cicho, jakby robił to z niezwykle wytężonym wysiłkiem. Unoszący się w górę kłąb nie wydzielał żadnej woni, a nawet jeśli, to nie była ona wyczuwalna dla czujnie przyglądających mu się przyjaciołom. Opary szybko uleciały, czemu nie towarzyszyło nic szczególnego, toteż uwaga obserwatorów skupiła się na wazonie, a ściślej mówiąc, pokrywce, która zaczynała zachowywać się coraz bardziej niecodziennie. Najpierw zaczęła się lekko unosić i opadać z różnych stron na wysokość nie większą niż centymetr, by następnie na chwilę znieruchomieć w zawieszeniu.
Zenon ze świstem wypuścił powietrze, które wstrzymywał od momentu, gdy pokrywka zaczęła podrygiwać. Obserwował naczynie z bezpiecznej odległości stojąc przechylony z nogami częściowo wysuniętymi na korytarz.
- Myślisz, że to już koniec? – zapytał szeptem.
Stasiu pozostał w kuchni, ale w każdej chwili gotów był wyskoczyć na przedpokój.
- A bo ja wiem? – odparł. – Powinno chyba na koniec jakoś zasyczeć, zabulgotać, albo coś w tym stylu.
- A niby czemu?
- Nie wiem. Tak mi się zdaje.
Pokrywka ponownie drgnęła, po czym zaczęła wolno obracać się zgodnie ze wskazówkami zegara, przesuwając się krótkimi kilkucentymetrowymi szarpnięciami, którym towarzyszyły jękliwe dźwięki, jakby poruszała się dzięki zainstalowanej od wewnątrz małej korbce, z wysiłkiem wprawianej w ruch przez kogoś, lub też coś znajdującego się w środku.
- Słyszysz? – zapytał z przejęciem Stasiu. – Widzisz?
- No – odparł nieco bezwiednie Zenon. – Co?
- Kręci się.
- Tak jakby. Masz swój spiryt. Cholera wie, co tam jest w środku.
Mijały kolejne minuty. Wazon stał dalej nieruchomo, pokrywka co jakiś czas poruszała się nieznacznie, ale poza tym nie wydarzyło się nic niecodziennego.
- Długo zamierzasz tak stać? – zapytał Zenon.
- Co?
- Będziemy tak stać do rana?
- To zajrzyj.
- Ja?
- No a kto? To twoja chałupa.
- Ale tyś to przywlókł.
- Było protestować zanim zacząłem. Teraz rusz dupę i zajrzyj do środka.
- Sam zajrzyj.
- Dobra. Ale nawet nie powąchasz. Dawaj szklankę.
- Na cholerę?
- Nie będę chlał z wazonu.
- Chlał?
- No przecież nie wymoczę sobie w spirytusie jaj.
- W spirytusie? Myślisz, że się udało?
- Pewnie, że się udało. Ale ty się nie przekonasz.
- A czemuż to, niby?
- Nie chcesz dupy ruszyć, to i nie tkniesz.
Stasiu nie czekając na reakcję przyjaciela ruszył do zlewu, niezbyt dokładnie opłukał stojącą w nim szklankę i skierował się ku stołowi. Zgliszcz obserwował go uważnie z korytarza, próbując ocenić, czy staruszek blefuje. Z jednej strony obawiał się tego, co może znajdować się w wazonie, z drugiej zaś, targała nim ciekawość. Poza tym nie miał ochoty handryczyć się z przyjacielem na wypadek, gdyby ich eksperyment się powiódł.
To ostatnie, choć mało prawdopodobne, zmobilizowało go do działania.
- Zaczekaj! – powstrzymał staruszka wkraczając do kuchni energicznym, zdeterminowanym krokiem. – Sam zobaczę.
Stasiu ustąpił bez słowa i nie protestując oddał przyjacielowi szklankę. Zgliszcz podszedł wolno do stołu, na moment się zawahał, ale w końcu pewnym ruchem uniósł pokrywkę i zrobił krok wstecz.
- No dalej – zachęcał go Gołąbek. – Na co czekasz?
Zgliszcz przez moment stał niezdecydowany, ale w końcu podszedł do stołu, odłożył na blat pokrywkę i postawił na nim szklankę. Sięgnął po wazon i zamarł w bezruchu. Na krawędzi naczynia zaciskały się palce dwóch, wielkości dziecięcych, różowiutkich dłoni. Zenon wlepił w nie wzrok i nijak nie był w stanie go oderwać. Po chwili z wnętrza wazonu, z trudem przeciskając się przez szczelinę, wychylił się pękaty zwitek tkaniny, pod którym kryła się okrągła głowa, ze spoglądającymi na mężczyznę dwoma wielkimi, równie jak głowa okrągłymi, czarnymi oczami.
- Dzień dobry – powiedział mały gość stękając z wysiłku.
- Dzień dobry – odparł Zenon machinalnie.
- Dobry – jęknął Stasiu wpatrując się w dziwnego malca.
Przybysz, stękając, okręcił się wokół własnej osi, bacznie lustrując otoczenie, po czym ponownie utkwił wzrok w Zenonie, ukradkiem spoglądając również na Stasia. Przyjaciele milczeli przyglądając się nieznajomemu z mieszaniną zaskoczenia, niedowierzania, podziwu i strachu. Zenon, nie chcąc spuścić choćby na chwilę małego z oczu, stanął bokiem do stołu tak, aby widzieć jednocześnie skulonego przy zlewozmywaku Gołąbka.
- No co się tak czaicie? – zapytał nagle nieoczekiwany gość. – Pomóżcie!
To rzekłszy ponownie stęknął z trudem wyciągając ku Zenonowi ręce.
Zgliszcz cofnął się z lękiem ani myśląc stosować się do prośby nieznajomego.
- Lepiej mów, ktoś ty? – rzucił hardo.
- Pomóż! – domagał się malec.
- Mów coś za jeden! – nie ustępował Zenon.
Przybysz przestał siłować się z wazonem i utkwił w Zgliszczu spojrzenie, w którym nie było już jednak prośby, która została zastąpiona zwolna narastającą wściekłością.
- Nie to nie – powiedział. – Pożałujecie tego, kozie syny!
Zanim któryś z przyjaciół zdołał w jakikolwiek sposób zareagować, przybysz mocno odchylił się w tył, potem równie gwałtownie rzucił się wprzód, w efekcie czego wazon zachwiał się i runął ku podłodze. Przerażony Zenon skoczył ku naczyniu i w ostatniej chwili pochwycił wazon, ratując go jednocześnie przed niechybnym strzaskaniem się o pokrytą płytkami PCV podłogę.
- Precz! – krzyknął uwięziony wewnątrz przybysz. – Precz, mówię, bo ta ziemia spłynie posoką!
Zenonowi nie było do śmiechu, ale cała ta sytuacja sprawiła, że usiadł na podłodze rechocząc. Przyjrzał się uważniej wystającej z wnętrza wazonu groteskowej głowie i sterczącym w górę pod nienaturalnym kątem cienkim ramionom. Spoglądającą nań twarz pokrywała siatka zmarszczek powstałych wskutek wykrzywienia grymasem wściekłości, ściągnięte złością usta przybrały popielaty odcień i znieruchomiały w pozie epatującej niemą wściekłością.
- Co się tak pieklisz, kurduplu? – parsknął Zgliszcz i odwróciwszy się do Gołąbka dodał: – Widziałeś go? Ryj mu zsiniał, jak nieboszczykowi dupa, i groźnego toto udaje.
Stasiu nerwowo przestąpił z nogi na nogę.
- Lepiej go nie drażnij – rzucił ostrzegawczo.
- Co? – zdawał się nie słuchać Zgliszcz. – Tylko na niego popatrz – zarechotał chorobliwie. – Zmarszczył się do tego, jak buły wędkarza. Zaraz gotów nas obu trupem położyć samym tym patrzeniem. Oj zejszczę się za moment jak nic.
- Przymknij mordę, mówię ci – syknął bardziej zdecydowanym tonem Gołąbek. – Żeby żałoby nie było.
Zenon nie zwracał uwagi przyjaciela, zanosząc się coraz bardziej histerycznym, chrapliwym śmiechem.
- Te maniuńkie usteczka… – cmoknął. – Jak szczurzy odbycik...
- Zamknij się! – krzyknął Gołąbek, którego, w przeciwieństwie do przyjaciela, zaczęła oganiać panika. – Ja stąd wypieprzam! – oznajmił wycofując się w głąb korytarza.
Tymczasem nieznajomy z premedytacją świdrował Zenona wzrokiem, powodując u niego coraz większe rozbawienie, co zdawało się być oczekiwaną przezeń reakcją. Gdy Zgliszcz niemal tarzał się już po podłodze targany spazmami śmiechu, malec nadął się i plunął mu w twarz plwociną bardzo obfitą jak na rozmiary plującego.
Zgliszcz poderwał się na nogi. Jego szampański humor zniknął jak borsuk z tarninie.
- Ożeż ty mały fiucie! – parsknął z odrazą ucierając rękawem twarz.
Gołąbek widząc, na co się zanosi, skoczył ku przyjacielowi chcąc złapać go za rękę, ale zanim zdołał przebyć połowę dzielącego ich dystansu, Zenon wziął solidny zamach i, ku rozpaczy Stasia, trzasnął intruza w twarz otwartą dłonią. Impet uderzenia wyrwał mu z dłoni wazon, który z furkotem poleciał w tył i poturlał się po twardej posadzce. Wściekły lokator naczynia zdołał jeszcze raz plunąć w kierunku Zenona, ale ruch obrotowy sprawił, że ślina zawinęła mu się w poprzek policzka, co dodatkowo wzmogło w nim wściekłość. Wazon niepokojąco jęczał przy każdym podskoku, by w końcu roztrzaskać się o ścianę w kącie pomieszczenia. Zanim Zgliszcz zdołał ocenić następstwo swojego wybuchu dopadł do niego Gołąbek i ułapiwszy za kołnierz, zaczął wlec w stronę drzwi.
- Co, co! – protestował Zenon. – Puszczaj, zatłukę tego wrednego robala.
- Czyś ty na łeb upadł? – jęczał staruszek bezskutecznie mocując się z silniejszym Zenonem. – Zaraz będzie po nas!
Jakby na potwierdzenie jego słów z kąta kuchni, gdzie dokonał żywota dzban, doszedł ich uszu chrzęst rozgniatanej ceramiki. Zgliszcz łypnął w tym kierunku w dalszym ciągu gotów do walki, ale to co ujrzał skutecznie ostudziło jego zapędy. W dalszym ciągu purpurowa ze złości, pękata głowa zaczęła szybko wznosić się ku górze, a jej skurczone zwiotczałe ciało stawało się coraz większe i większe nabierając przy tym niepokojącej tężyzny. Fałdy skrywającej postać szaty rozwijały się i prostowały, a ukryta w jej połach istota szybko pęczniała z szelestem i chrzęstem, jakby była skórzastym, wypełnionym lotnym gazem balonem.
Po chwili przed oniemiałymi mieszkańcami kamienicy stanął potężny, groźnie posapujący mężczyzna, niemal sięgający brodatą, wyposażoną w turban głową sufitu. Potężne bary i wystające z szerokich rękawów, wielkie jak szufle dłonie, zdradzały nadludzką krzepę nieznajomego zdradzały. Reszta sylwetki przybysza skryta była w fałdach satynowego płaszcza sięgającego połami podłogi.
Olbrzym pochylił się nad zastygłymi w bezruchu przyjaciółmi. Stasiu znieruchomiał odchylony w tył z jedną nogą wysuniętą na korytarz i dłońmi zaciśniętymi na kołnierzu Zenona, który z kolei skamieniał zapierając się rękami i nogami, by tym samym jak najmocniej utrudnić Gołąbkowi wywleczenie go na korytarz. Obaj wpatrywali się w intruza szerokimi ze strachu i zaskoczenia oczami, usta mieli półotwarte, wszystkie mięśnie napięte i twarde jak uda wystraszonej prostytutki.
- No i co teraz powiecie wrzody bardaszane? – wycedził przez zaciśnięte zęby przybysz.
Odpowiedział mu podwójny podmuch ze świstem wypuszczanego z płuc, nagromadzonego, niemal sprężonego powietrza. Gołąbek puścił Zenona i stanął bardziej w korytarzu niż w kuchni, Zgliszcz zaś wolno podniósł się na drżące w kolanach nogi i obejrzał się z lękiem na przyjaciela.
- No powiedz coś – jęknął.
- Ja?
- A kto to tu przywlókł?
- Było nie szaleć.
- Milczeć! – ryknął intruz tak potężnie, że Gołąbkowi aż zadrżała sztuczna szczęka.
Nieznajomy wyprostował się, po czym wycofał ku stołowi i usiadł na niepokojąco trzeszczącym pod jego ciężarem krześle.
- Macie pojęcie, kto ja jestem? – zapytał.
- Przyznam, że nie za bardzo – stwierdził Zenon.
- Mgliste – dodał Stasiu.
Nieznajomy łypnął na niego spode łba.
- Mgliste, powiadasz? – rzekł. – Znaczy, że co nieco wiesz?
Gołąbek przełknął głośno.
- Bardzo, bardzo, co nieco – odparł. – Właściwie to prawie nic.
Widząc, że przybysz nie jest zadowolony z odpowiedzi, staruszek szybko dodał:
- To pomyłka jakaś – mówił waląc się pięścią w wątłą pierś. – To nie tak miało być. My… – zająknął się. – Myśmy chcieli się napić tylko… czegokolwiek, właściwie to spirytusu, w sumie. Ale zamiast spirytusu, pan żeś się pojawił w całej swojej krasie. Tak wydaje mi się, przynajmniej, znaczy się, że jesteś pan kimś, kto powstał z proszku spirytusowego, choć to niedorzeczne się wydaje, jakby się nad tym zastanowić.
Stasiu urwał ocierając z czoła perlisty pot.
- No mów – zachęcił nieznajomy, którego tłumaczenie staruszka rozbawiło, a tym samym sprawiło, że panujące w pomieszczeniu napięcie jakby nieco zelżało. – Bardzo to ciekawe. Co to chcieliście z tego proszku uzyskać?
- No miał być z tego spiryt, taki do picia – uściślił Gołąbek. – Tak przynajmniej coś gadał… ten, no, ten z nosem, co podobno w cyrku kiedyś robił – spojrzał błagalnie na Zenona. – No jakżeż mu było…
- Szewczenko! – wypalił Zenon doznawszy nagłego olśnienia.
- O właśnie! – ucieszył się Stasiu, jakby wraz z przypomnieniem sobie nazwiska skończyły się dlań wszelkie troski. – Tak powiedział ten sukinsyn Szewczenko, komunista jeden! Że ten proszek, co tam nad nim dłubał, to takie ma właściwości, że się z niego robi spiryt. Tak powiedział, jak matkę kocham!
Przybysz zarechotał.
- Spiryt?
- Tak mówił ten kacap – odparł Gołąbek oblizując spierzchnięte usta suchym jak kozi balas językiem.
- I co jeszcze mówił?
- Że z tego proszku można zrobić bimber – wtrącił Zenon. – Starczy wody tylko dolać.
Przyjaciele popatrzyli na przybysza z nadzieją, ale ten zdawał się zupełnie nic sobie nie robić z ich oczekiwań, obserwując ich tłumaczenia z rozbawieniem. Stasiu nieco ochłonął po pierwszym szoku, jakiego doznał w wyniku pojawienia się nieznajomego i teraz trochę bardziej pewnie spoglądał na obcego, a jego twarz zaczęła zwolna przybierać właściwy jej, bezczelny wyraz. Zenon nadal czuł się bardzo niepewny i skołowany. Obaj w dalszym ciągu nie mogli jednakże zdobyć się na nic więcej, niż tyko wpatrywanie się w dziwnego przybysza.
- No i co? – przerwał w końcu ciszę nieznajomy. – Oczekujecie, że naciurkam wam do flaszki bimbru?
Zenon spuścił wzrok zmieszany.
- W sumie, to nie zaszkodziłoby – odparł Stasiu, a jego oczy zrobiły się wielkie jak u dzieci w japońskiej kreskówce. – Właśnie! – niemal krzyknął olśniony. – To może tak miało być! Z tego proszku nie robi się spiryt, tylko czarodziej, co wyczarowuje spirytus! Taki duszek Spirytusek!
- Chybaś na łeb upadł – skwitował Zenon.
- Mówię ci, że tak – upierał się Gołąbek. – Chociaż ze dwa litry wyczaruj Spirytusku jedyny – dodał spoglądając błagalnie na górującą nad nimi postać. – Albo…
- Całkiem dobrze kombinujesz, jak na taką starą pierdołę – przerwał mu nieznajomy. – Mniejsza o imię. Dla mnie imiona nie mają większego znaczenia. Spirytusek może być. Młody jeszcze jestem. To mniej więcej, tak jak „Duszek”. „Spiryt” to inaczej „duch”, a nie żaden spirytus.
Zenon spojrzał na Stasia bez zrozumienia, ten z kolei uśmiechnął się bezczelnie.
- Czary-mary – zarechotał. – Będą bimbru cztery gary.
Zenon jęknął z mieszaniną rezygnacji i irytacji przenosząc pytający wzrok na Spirytuska.
- Duch? – nie dowierzał.
- Zgadza się.
- Znaczy, że spiryt, to niby taka zjawa? – dopytywał Zgliszcz. – Albo upiór? Szklanka ducha, albo dwa litry upiora? Dobre sobie. – Zarechotał, ale szybko się uspokoił przypomniawszy sobie okoliczności pojawienia się przybysza.
- Spiryt – rzekł duch przenikając mężczyzn wzrokiem na wskroś.
- Co spiryt? – zdziwił się Stasiu.
- Ja jestem Spiryt.
- Od spirytusu?
- Już mówiłem. Spiryt, w sensie dżin.
- Hola, hola – zaprotestował Zgliszcz. – Gdzie tam ginowi do spirytusu.
- Nie ma porównania – zgodził się Gołąbek.
- Jestem duchem w proszku, a raczej z proszku. Z prochu w proch, jak to mawiają. Wy mnie uwolniliście i teraz musicie spełniać moje zachcianki, bo inaczej pozamieniam was w stare kupska. Trzeba ponosić konsekwencje swoich czynów. Cieszcie się, że nie jestem jakimś tyranem i despotą. Nie mam zbyt wygórowanych wymogów, nie karzę wam składać sobie ofiar. Parę drobiazgów mnie zadowoli. W końcu jakość dżina jest adekwatna do ilości dosypanego proszku – zakończył wymownie wpatrując się w przyjaciół.
Mężczyźni chwilę milczeli przypatrując się nowopoznanemu i zastanawiając się nad dalszym postępowaniem. Obaj miewali już w życiu dziwne przeżycia, ale to tutaj nie było podobne do niczego, spośród nawet najbardziej zwariowanych historii, jakich byli świadkami, bądź o których kiedykolwiek słyszeli.
- Zaraz, zaraz, Spirytusek – przerwał ciszę Gołąbek, którem niemalże całkiem wróciła już pewność siebie, z którą nierozłącznie związana była bezczelność i złośliwa natura. – Skoro jesteś, jak twierdzisz, dżinem, to czy czasem nie ty powinieneś spełnić nasze życzenia, a nie wydawać nam polecenia?
Spirytusek spiorunował Stasia spojrzeniem, ale mężczyzna wcale się tym nie zmieszał. Gdy tylko w głowie Gołąbka zaświtało skojarzenie z baśniowym duchem, wróciła mu wiara we własną przebiegłość.
- No? – domagał się odpowiedzi.
- Absurd – prychnął dżin. – Co to ja jestem, jakiś bajkowy cymbał bimbał?
- No…
- Może i nie hołduję jakiemuś przesadnemu okrucieństwu – przerwał Spirytusek – co oczywiście nie oznacza, że nie mogę zrobić odstępstwa od swoich upodobań. Nie mam za to żadnych zahamowań we wszelkich przejawach obleśności. Mogę sprawić, na przykład, żeby w okamgnieniu zgniły wam dupska. Albo wątroby.
- E tam – Stasiu machnął ręką. – Z tym to akurat…
Urwał, gdyż w tymże momencie dżin sapnął złowieszczo, uniósł się wraz z krzesłem ponad podłogę i zawisł mniej więcej w połowie drogi w górę, niemal dotykając głową sufitu.
- I nie to, żebym czegokolwiek potrzebował – kontynuował. – Cokolwiek mi potrzebne, zjawia się na pstryknięcie, o tak…
Pstryknął palcami i w jednym momencie na stole stanęła skrzynka wódki czystej. Gołąbek aż z wrażenia wypluł sztuczną szczękę, którą przytomnie złapał dłonią, nim ta zdołała parabolicznym lotem dosięgnąć podłoża. Zanim zdążył jednak na powrót ulokować ją na miejscu, duch ponownie strzelił palcami i po skrzynce nie było śladu.
- … i od pstryknięcia znika – zakończył ze złośliwym uśmieszkiem.
- Och… – westchnął Stasiu i zanim zdołał ponownie zaczerpnąć tchu, jego ciało również uniosło się nad podłogę.
- Hej! – zaprotestował. – Co to ma być? Nie chcę, puszczaj dziadu!
Dżin niewiele robiąc sobie ze słów Gołąbka, zawiesił go również pod samym sufitem. Po chwili dołączył do niego Zenon, Spirytusek zaś na powrót spoczął na podłodze.
- Teraz milczcie i słuchajcie – powiedział.
Przyjaciele chwilę szamotali się, próbując zmienić swoje położenie, ale szybko doszli do wniosku, że odpychanie się od sufitu i wierzganie nie ma wpływu na ich pozycje.
- Tylko od was zależy, jak długo tu zostanę i tym samym, ile czasu będę was bezwzględnie wykorzystywał, jak tylko mi się spodoba. W związku z powyższym proponuję, byście nie tracąc czasu na utyskiwania ruszyli na poszukiwanie potrzebnych mi do powrotu rekwizytów.
To powiedziawszy opuścił mężczyzn na zielonkawy gumo linoleum.
- A żeby odesłać mnie do domu – podjął po chwili – bez większych szkód dla waszych żałosnych bytów, ty młodszy skoczysz do sklepu po karton półtłustego mleka, kisiel cytrynowy, trzy paczki Bebiko 2, kilo marchwi, żwir dla kota, denaturat i cukier.
- Denaturat i cukier to nawet mam…
- W tym czasie stary pierdoła kupi cztery butelki amoniaku, dwadzieścia twardych ołówków, paczkę waty, gwóźdź, puszkę butaprenu i pół kilo saletry. Macie godzinę.
Przyjaciele przez chwilę stali z niepewnymi minami, jakby zastanawiali się, czy usłyszane przed chwilą słowa padły z ust dziwnego gościa, czy tylko im się uroiły.
- Czas leci – zachęcił ich dżin z niecierpliwością machając dłonią, jakby odganiał z kolana natrętną muchę kupiorę. – Za niewykonanie zadania będzie sroga kara.
Pierwszy zaprotestował Gołąbek.
- Moment, moment – rzekł czerwieniejąc na twarzy. – Po pierwsze, to nie życzę sobie, by nazywano mnie starą pierdołą, zaś po drugie, to…
- Nie ruszę palcem – wtrącił się hardo Zenon zniecierpliwiony i zdegustowany bezczelnością i pewnością siebie przybysza. – Choćbym miał się i usrać, to wolę… – przerwał czując jak w jednym momencie zrobiło mu się ciasno w portkach. – Olaboga…
Zgliszcz momentalnie zamilkł, a jego chwilowy tupet i waleczność na powrót zastąpiły strach i uległość. Jęknął zrezygnowany i okrakiem ruszył do łazienki.
Spirytusek spojrzał wymownie na Stasia, któremu głos uwiązł w gardle.
- … po drugie – podjął Gołąbek. – Po drugie, to bardzo chętnie przejdę się do sklepu.
Ruszył na sztywnych nogach do wyjścia.
- Poczekam na dole – krzyknął do mszczącego za drzwiami Zenona. – A tak na marginesie – dodał niepewnie odwracając się do dżina. – Tu w realnym świecie, nie da rady iść do sklepu i tak od pstryknięcia dostać zakupy. Trzeba zabulić prawdziwą forsą, panie dżinie, a ja jestem pusty jak łeb dzielnicowego, więc...
- Nie trać czasu na tak przyziemne sprawy – odparł duch. – Jak już znajdziesz, czego ci trzeba, będziesz też i miał czym zapłacić. Albo weźmiesz na zeszyt, jak zazwyczaj. Ruszaj.
- Ale…
Dżin zrobił nieznaczny ruch palcem i w jednym momencie drzwi wejściowe otwarły się z trzaskiem uderzając o ścianę, niewidzialna noga kopnęła Gołąbka w chude pośladki, i Stasiu pomknął płynnym lotem w dół ku wyjściu, a zaraz za nim podążył Zenon z portkami samopas wędrującymi z powrotem w górę.
- Zaraz, moment! – protestował Zgliszcz unosząc się ku wyjściu. – Spodnie muszę zmienić! – wrzeszczał. – Mam obesraną nogawkę!
Drzwi mieszkania zamknęły się z hukiem i po chwili obaj przyjaciele znaleźli się na zewnątrz. Zgliszcz drżącymi ze zdenerwowania palcami otworzył pogniecioną paczkę z papierosami, na której przy pomocy zabranego z domu tępego ołówka zapisał listę zakupów swoich i Stasia. Bez słowa rozerwał opakowanie i wręczył przyjacielowi jego zestaw. Zapalili zaciągając się głęboko, co podziałało na nich odprężająco.
- Niech no ja tylko dostanę w swoje ręce tego Szewczenkę – wycedził przez zęby Zenon. – Tak mu do dupska nakopię, że będzie tydzień jszczał na bok.
- Zrobię to samo – zgodził się Stasiu. – Albo napuści się na bydlaka tą mendę Mierzejewskiego. Będzie miał za swoje, dziad sowiecki, jak mu milicja na dupę wsiądzie. Jak donosicielstwem się brzydzę, to jak tu stoję, wyślę anonim jakiś na komendę, że ten kacap kozy wali w piwnicy, albo że hoduje tę heroinę, czy tam coś.
- Heroiny się nie hoduje, jak świń, tylko wytwarza chemicznie w laboratorium – skwitował Zenon.
- To i lepiej jeszcze – ucieszył się staruszek. – I tak już ludzie gadają, że on chemik amator jest, to i będzie bardziej wiarygodne.
Chwilę pomarudzili i poprzeklinali swojego niespodziewanego ciemiężyciela, ale obaj zdawali sobie sprawę, że to nie Szewczenko był teraz ich zmartwieniem.
- No i co robimy? – zapytał po chwili milczenia Zenon. – Minęło już ze sześć minut, a cholera wie, co ten bydlak zrobi, jak nie załatwimy tych pierdoł, które przecież pewnie mógłby sam sobie wypstrykać, złośliwy sukinsyn.
Stasiu skrzywił się z niesmakiem. Nie miał ani krztyny ochoty spełniać zachcianek Spirytuska, ale widział, co stało się z Zenonem i, że lepiej z dżinem nie zadzierać. Podświadomie Stasiu przeczuwał, że duch zamierza karać ich abstynencją, czego za nic nie chciał doświadczać.
- Ty zapierdzielaj do sklepu – odparł szybko – a ja skoczę na melinę do Wehrmachta po amoniak i saletrę. Butapren i watę też pewnie będzie miał.
- Dobra.
Ruszyli w przeciwnych kierunkach. Zenon szedł szybkim krokiem, co i rusz sięgając do kieszeni i spoglądając na pożółkły cyferblat starego, pozbawionego paska ręcznego zegarka. Do osiedlowego sklepu miał zaledwie parę kroków, ale wolał nie ryzykować. W spożywczaku było co prawda wszystko, czego kiedykolwiek potrzebował, ale teraz było przecież inaczej. Po pierwsze nie chciał się wychylać z kupnem kisielu, mleka i żwiru dla kota, by ktoś nie pomyślał, że mu się coś w łeb zrobiło. Zaraz doniosą dzielnicowemu i ten znowu zacznie go nachodzić, jak wówczas, gdy był zmuszony przez jakiś czas opiekować się żółwiem. Mierzejewski nie dawał mu wówczas spokoju nękając go i nachodząc, dręcząc pytaniami, wyłaniając się zza każdego rogu, z wszelkich zakamarków, bez względu na porę dnia, świątek czy piątek. Ilekroć Zenon wyszedł z domu, zaraz pojawiał się dzielnicowy, a gdy tylko nie wychodził z domu przez czas dłuższy niż trzy, cztery godziny, zaraz dobijał się do drzwi pod pretekstem interwencji na złożoną przez kogoś skargę lub też pojawiał się niby przypadkiem wykorzystując wizyty listonosza, czy inkasenta.
Zenon nie chciał ponownie przechodzić przez coś podobnego. Z drugiej zaś strony nie wiedział, co to jest Bebiko 2 (w spożywczaku nigdy nie rzuciło mu się w oczy nic o podobnej nazwie), więc nie chciał ryzykować straty czasu i konieczności udawania się potem do kolejnego sklepu.
Od konieczności decydowania się na którąkolwiek z opcji wybawił go sąsiad i przyjaciel w jednym, Heniek Kielonkiewicz, który wyrósł spod ziemi jak koźlarz babka i natychmiast, niemalże siłą, zaciągnął go do sklepu, zachęcając deklaracją zakupu napoju winno-owocowego, ziołowo-korzennego, w skrócie zwanego windrinkiem.
- Co się tak spieszysz? – dopytywał Heniek trzymając Zenona za rękaw flanelowej koszuli, tuż przed progiem sklepu, jednocześnie zamawiając wino skinieniem ręki. – Umarł ktoś? Zachorował, w znaczeniu?
- No właściwie nie – odparł Zgliszcz obserwując jak butelka z winem opuszcza plastikową skrzynkę i za pośrednictwem sklepowej wędruje do rąk Kielonka, który nawet nie pofatygował się, by wejść do sklepu. – Muszę tyko coś załatwić na mieście.
- Na mieście? – zainteresował się Heniek sprawnie w międzyczasie ściągając zębami z szyjki butelki plastikowy korek.
- W sklepie większym znaczy się – doprecyzował Zgliszcz przyjmując od przyjaciela poczęstunek.
- A co konkretnie?
Pytanie sprawiło, że Zenon skrzywił się z niechęcią i po oddaniu Heńkowi wina, przez chwilę przyglądał się w milczeniu, jak Kielonkiewicz zakręcił butelką i, wprawiwszy jej zawartość w ruch wirowy, pochłonął połowę jej zawartości.
- A nic w sumie – odparł w końcu beznamiętnym głosem. – Mleko, kisiel, takie tam pierdoły.
- Kisiel? – Heniek popatrzył na kolegę z podejrzliwością. – Znowu znaleźliście stary gąsior, w znaczeniu?
Myśli Zenona pogrążone były w zupełnie innych rejonach, toteż nie tyle nie dosłyszał, co kompletnie nie zarejestrował zdanego mu pytania.
- Że co?
Taka reakcja tylko wzmogła czujność Kielonkiewicza.
- Dobra, dobra – zarechotał. – Wy to tam zawsze coś wyniuchacie. Jak nie w piwnicy, to z mety coś przywleczecie. Ale żeby kisiel? To już lepiej żelatyny dodać, takiej jak w owocowych galaretkach, w znaczeniu, to się ładnie zetnie i można potem ciąć jak…
- Marchew i pokarm dla kota.
- Deserek… – zakończył Heniek i zawiesił głos. – Kot?
- Dla kota – przytaknął Zgliszcz.
- Masz kota? – Kielonek wybałuszył oczy. – Ty? Mózg ci oparszał na stare lata? Zajszczy ci chałupę, że do końca świata walić będzie octem i starym, wysuszonym gównem, w znaczeniu.
- Nie mam żadnego kota – westchnął Zenon. – Na głowę jeszcze nie upadłem.
- To na cholerę ci pokarm? – dociekał Heniek. – Nie zamierzasz chyba… No nie. Żeby to niedrogie było, to jeszcze rozumiem, ale przecież taniej wyjdzie ci konserwa turystyczna, albo jakiś pasztet, albo nawet…
- To nie dla mnie!
Kielonek przez chwilę przyglądał mu się bez zrozumienia.
- A dla kogo w takim razie? Dla Stacha?
- Dla kota!
Heniek pokiwał głową i pociągnął z butelki.
- Mówiłeś przecież, że nie masz kota, w znaczeniu?
- Bo nie mam! – krzyknął zniecierpliwiony Zgliszcz. – Ale pokarm muszę kupić. Zresztą, po jaką cholerę ja tu czas marnuję, przecież za pół godziny muszę być z powrotem w chałupie!
Kielonkiewicz dokończył wino.
- Czekaj moment – rzekł. – Oddam szkło.
Zniknął w sklepie i choć Zenon nie zamierzał na niego czekać, pojawił się z powrotem tak szybko, że Zgliszcz nie zdołał zrobić nawet pięciu kroków.
- Wszystko jest – oznajmił z progu Heniek. – Mleko, kisiel, marchew, żarło dla wszarza. Gdzie będziesz leciał?
Chcąc nie chcąc Zenon wszedł do sklepu.
- Pani Mieciu – powiedział nie siląc się na wyjaśnienia. – Chude mleko… – tu zająknął się i sięgnął po pogniecioną paczkę papierosów, na której zanotował listę zakupów. – Półtłuste znaczy się, kisiel cytrynowy, kilo marchwi, żwir dla kota… O żwir, a nie pokarm, widzisz Heniu, pomyliłbym i cholera wie, co by z tego wyszło. I Bebioko 2, trzy paczki.
Sklepowa aż z wrażenia szeroko otworzyła oczy, które na ogół sprawiały wrażenie zupełnie nieruchomych, tkwiących w półprzymkniętej, sennej pozycji. Kielonek też się zdziwił, ale że zdołał oczy wytrzeszczyć już wcześniej, to w tym momencie nie zmienił wyrazu twarzy.
- Be bi ko? – powtórzyła wolno sylabizując.
- No – potwierdził Zenon. – Trzy razy.
Sprzedawczyni odchyliła się i popatrzyła na Zenona podejrzliwie.
- A cóż to znowu znaczy? – zapytała.
- Pani Mieciu – wtrącił Kielonkiewicz. – Coś kupskiem tu u pani zalatuje.
- Zamknij się – syknął Zgliszcz i szybko odparł ekspedientce: A cholera wie. Sam nie wiem, myślałem, że pani prędzej będzie wiedzieć.
Kobieta skrzyżował na piersiach ramiona wierząc podstęp.
- Że mam niby uwierzyć, że chcesz pan kupić prawdziwe Bebiko?
- Kiedy wyraźnie śmierdzi – upierał się Heniek.
- Że co?
- Milcz!
- Kupą zalatuje, w znaczeniu.
- Jak żeś się zesrał, to i zalatuje! – nie wytrzymał Zenon.
- Że ja niby? Sam żeś się zesrał.
- Panowie, na litość pańską!
- Przepraszam – sapnął Zenon.
- Ja tam wiem co mówię – bąknął Kielonek. – I co czuję.
- Dobra, dobra – kobieta udobruchała się wątłymi przeprosinami, bo bardziej niż irytował ją niesmaczny dialog, intrygowały zakupy Zgliszcza. – Pan poważnie z tym Bebiko?
- Jasne, że tak.
- Nie wino?
- Wino? Nie, skąd, gdzie wino? Bebiko.
- Na pewno to nie wasza nowa nazwa dla koktajlu, albo wina? – nie dawała za wygraną. – Tak jak z tym bobofrutem? Bo ostrzegam, że dziś nie mam nastroju na żarty i jak was się heca trzyma, to na łbach rozwalę, a zapłacić każę!
- Normalne Bebiko! – huknął Zenon. – Cokolwiek to jest. Przecież to nie dla mnie – dodał szybko na wszelki wypadek, gdyby okazało się to coś mogącego go skompromitować. – Znajomy prosił przy okazji, to biorę. Tak jak to dla kota i mleko, i kisiel, i marchew… I w ogóle. Pewnie wszystko dla tego kota. Marchew pewnie też, teraz świat na głowie stoi, to może i są jakieś te nowe rasy, co zieleninę wpieprzać mogą, no nie Heniu?
- Jasne – przyznał Kielonek. – Wszystko teraz możliwe. Moja ciotka, co na przedmieściach mieszka, to ma takiego psa małego, wrednego i złośliwego nawiasem mówiąc, co mu kanapki robi z drobiową wątróbeczką, bo świńska za gorzka, i na to normalnie pomidorek i sałata, żeby żelaza dużo psina miała, w znaczeniu. W mordę! To ja nieraz ziemniaki gołe wpieprzać muszę, albo z cebulą tylko, a ten mały bydlak…
- No właśnie – przerwał Zenon widząc, ze przyjaciel zaczyna się nakręcać. – Więc widzi pani sama, jak to jest. A ja to, przy okazji, wino jedno też poproszę dla siebie, tak żeby nie było gadania.
Kobieta poszła na zaplecze mrucząc coś pod nosem i po chwili wyłoniła się z zamówionymi zakupami.
- Żwir mam tylko taki – powiedziała kładąc na ladzie plastikową torbę wypchaną drobnym, białym, kamiennym tłuczniem. Może być?
Zenon parsknął.
- A boa ja się znam? Ma być żwir, to niech będzie żwir.
Zgliszcz wyciągnął z kieszeni szmacianą torbę i zaczął upychać w niej zakupy. Na moment zatrzymał się przy mleku w proszku.
- Bebiko 2 – przeczytał na głos. – Mleko następne dla niemowląt powyżej 6 miesiąca życia. Co to ma, kurwa mać, być? Niby jak?
- Sam żeś pan chciał przecież – odparła z nieskrywaną dezaprobatą sklepowa.
- Ale jak to, że następne?
- Że co?
- No, dlaczego następne? Rozumiem, że jak wezmę najpierw jedno, to wtedy to drugie jest następne, ale jak następnym może być to pierwsze?
- No, to logiczne nawet jest – podchwycił Heniek. – Pani Mieciu, niech mu pani znajdzie to wcześniejsze.
Sklepowa przyglądała się mężczyznom z mieszaniną irytacji, ciekawości i niechęci. Wreszcie zmarszczyła nos i rozejrzała się po podłodze.
- Faktycznie jakby tak coś kupą – mruknęła.
- A nie mówiłem! – podchwycił Heniek. – Pewnie pani wlazł jakiś sierściuch i narżnął. Będzie teraz śmierdzieć do świąt, albo i parę lat. Mojemu bratu, jak taki kiedyś w piwnicy nawalił…
Nie dokończył, bo Zenon bezpardonowo wyciągnął go ze sklepu za brzeg koszuli.
- No co? Czego szarpiesz, jak zwierz jakiś wścieknięty?
- Bo na cholerę o tym smrodzie tak w kółko pieprzysz? – parsknął podając Kielonkiewiczowi butelkę z winem. – Otwórz lepiej.
- Bo i śmierdziało. Ale zaraz – Heniek otworzył szerzej oczy. – Nadal jakby coś tak jedzie, jakby od ciebie.
- Bo mam obesraną nogawkę – odparł Zenon uznając, że dalszy kamuflaż nie ma sensu.
- Co? Ty? Dziecko cię obesrało? Takie małe? Niemowlę, w znaczeniu?
- Jakie dziecko? Ja sam!
- Sam? Jak sam? Że się zesrałeś ty sam, w znaczeniu?
- Nie! A właściwie, to w sumie tak. Ale nie tak normalnie.
- Nie normalnie?
- Właśnie.
- Że nie dupą, w znaczeniu?
- Nie o to. Chodzi o to, że to nie tak, że nie mogłem wytrzymać i chlasnąłem w pory. Albo, że od wódki.
- To jak?
- Taki jeden to sprawił.
- Co? Że ktoś za ciebie się zesrał? Zakład taki, w znaczeniu? Może i to możliwe, ale że w twoje pory, to już nie bardzo łapię. Chyba, że siedział w twoich porach, zesrał się i ci oddał. Tyle, że po jaką cholerę żeś zakładał takie posrane. Było zmienić. Chyba, że, żeś nawet nie wiedział, że ufajdane, ale to też nie za bardzo, bo śmierdzi fest. A może tylko cię odrzyzdał po prostu? Tak złośliwie, albo…
- Zamknijże się człowieku!
- To o co chodzi?
- Gość mnie wystraszył tak, że… że nie wytrzymałem i już. Trochę w nogawę poleciało. Nie zdążyłam zmienić. Daj lepiej łyka.
Heniek ściągnął zębami korek, po czym oddał przyjacielowi butelkę i machnął ręką.
- A zresztą, co mnie to obchodzi. Twoje portki, ty w nich łazisz. Ale stań lepiej po zawietrznej.
Smak wina poprawił obu mężczyznom humor. Zenon nie przypuszczał, że uda mu się wszystko tak sprawnie i szybko załatwić. Zerknął na zegarek i odprężywszy się pociągnął tęgi łyk.
- Na zdrowie, panie Koperek! – pozdrowił zbliżającego się znajomego mężczyznę. – Piękny dziś dzień! – dodał rozochocony, aż sam się zdziwił swoją serdecznością.
Wyciągnął butelkę ku mężczyźnie, ale ten nie przyjął poczęstunku, więc podał ją Kielonkowi. Oddalili się od sklepu popijając i wesoło rozprawiając.
Koperek wszedł do sklepu.
- A ten co znowu taki wesoły? – zagaił panią Miecię, która kończyła właśnie notować w zeszycie zakupy Zenona. – Jakby zasiłek dostał?
Sklepowa machnęła ręką.
- Dostać nie dostał, bo jak zawsze na zapis wszystko wziął – odparła i zaraz przechyliła się przez ladę robiąc konspiratorską minę. – Podejrzana sprawa, panie Leonie – szepnęła osłaniając usta dłonią. – Zakupy porobił niby dla kogoś innego, ale to przecież każdy wie, że on do pomocy niechętny, zwłaszcza jak do sklepu trzeba iść. Chyba, że by mu kto na wino dał, albo co – zamyśliła się. – Mogło i tak być, bo wino też wziął.
- Ale jakie dziwne zakupy? – zainteresował się Leon.
- No mleko, kisielek, Bebiko, pieluchy – zaczęła wyliczać lekko rozmijając się z prawdą.
- Że, jak dla dziecka?
- No właśnie!
Koperek zarechotał.
- No chyba pani zwariowała – parsknął. – Niby, że on? A z kim? Chyba, że z tym starym zapijaczonym dziadygą.
Kobieta poczerwieniała, ale nie dała łatwo za wygraną.
- Nie dalej będzie jak miesiąc temu – rzekła – jego kobita się tu kręciła. Głupia by była, jakby do tej lebiegi wróciła, ale to przecież i dziwniejsze rzeczy się zdarzają. Bo to prawdę panu dziś kto powie? Każdy jakieś sekrety kryje i woli do ziemi zabrać tajemnicę, niż drugiemu zdradzić, że to niby strach. Teraz ludzie, panie, nieufne są, wylęknione.
Koperek zmarszczył brwi.
- Pani poważnie tak? Z tym dzieckiem?
Kobieta przetarła ladę kawałkiem kraciastej flaneli.
- Ja tam, panie Leonie, nic nie wiem – odparła. – Mówię tylko, co widziałam. Nakupił artykułów dziecięcych i zachowywał się co najmniej dziwacznie.
- No to fakt – przyznał mężczyzna i błyskiem w oku. – Nawet poczęstować chciał winem.
- Sam pan widzisz. Zresztą. Nie ma co dociekać i mędrkować. Niedługo samo się wyjaśni. Przecież dzieciaka w piwnicy nie schowa? Co panu podać?
- O mam tu na kartce spisane – odparł Koperek podając kobiecie pognieciony zwitek papieru.
- Co my tu mamy – powiedziała ekspedientka rozwijając kartkę. – A tak na marginesie, to nie czujesz pan tu smrodu jakiegoś?
- Smrodu? Że popsuło się coś?
- Nie. Że kupa.
- Kupa? – mężczyzna pociągnął kilkakrotnie nosem obracając się na boki. – Nic nie czuję. W sensie, że kupy. A co?
- A bo mi ci dwaj wmawiali, że tu kupą śmierdzi kocią.
- Kocią? O to, to na pewno nie.
*
Stasiu czuł w gardle uciążliwe pieczenie i suchość, której nie był w stanie zaleczyć kilkoma potężnymi łykami wody, jakie zaczerpnął z kranu tryskającej leniwymi strumieniami parkowej fontanny.
- Szlag by to trafił – jęknął. – Taki piękny dzień, a człowiek musi latać za jakimiś bzdurami, zamiast się uczciwie napić. Skąd ja mu do cholery wezmę dwadzieścia ołówków?
Przed chwilą wyszedł ze sklepu papierniczego, w którym, zgodnie z własnymi przewidywaniami, nie udało się wyprosić żadnych destruktów, a o możliwość wzięcia na zeszyt nawet nie pytał, bo nawet nie znał sprzedawcy. Amoniak, butapren, watę i saletrę wycyganił od znajomego mechanika z warsztatu samochodowego.
- Na cholerę miałem na metę lecieć z takimi pierdołami – tłumaczył sam siebie kierując się ponownie do warsztatu.
Przyczyną takiego rozwiązania nie była jednak troska o spokój, czy też czas prowadzącego melinę, niejakiego Wehrmachta, tylko dług, jaki Stasiu u niego zaciągnął kilka dni temu, i którego nie zdołał do tej pory spłacić. Właściwie, to nie tyle dług, co zobowiązanie, do wywiązania się z którego Stasiu nie był jeszcze gotów. Poza tym, przecież mechanik Witek miał u siebie dosłownie wszystko, z czego był ogólnie znany wśród mieszkańców osiedle. I nie chodziło wyłącznie o rzeczy, które w niezbędne są w mechanice samochodowej. Znalazło się tym sposobem nawet trzy twarde ołówki. Ale Stasiu potrzebował dwudziestu. Chcąc nie chcąc, po niepowodzeniu w sklepie papierniczym, musiał do Witka wrócić i poprosić o parę groszy pożyczki. Gołąbek miał poważne uprzedzenia, jeśli chodzi o pożyczanie pieniędzy i starał się tego nie robić, jeśli nie był zmuszony. No chyba, że chodziło o alkohol, wówczas problem nie istniał. Na wódkę można było zadłużać się do woli. Ale prosić na inne rzeczy już nie. A on potrzebował właśnie na inne rzeczy.
- By to grom spalił – jęknął opuszczając sklep. – Tyle udręki o byle gówno.
Pogrzebał raz jeszcze w kieszeniach wydobywając wszystkie najdrobniejsze nawet monety, jakimi dysponował. Uzbierało się trzy siedemdziesiąt dwa. Niewiele. Zanim jednak ruszy po prośbie, musiał wykorzystać wszystkie możliwości.
- Panie – rzucił od progu do sprzedawcy. – A ile kosztuje taki ołówek?
- Jaki?
- Twardy.
- Ale jakiej firmy?
- Najtańszy.
- Najtańszy… trzy siedemdziesiąt za opakowanie, pięć sztuk w paczce.
- Kurwasz twarz.
- Nie mścij pan tak, bo tu dzieci się kręcą.
- A w dupie mam dzieci i…
Dalszą wypowiedź Gołąbka zagłuszyła przejeżdżająca ciężarówka, spod opon której wzbiły się tumany wysuszonej słońcem, pylistej nawierzchni osiedlowej drogi. Stasiu już szykował się do poczęstowania kierowcy wiązanką przekleństw, gdy w tym momencie dostrzegł reklamę zdobiącą burtę dostawczaka.
- „Centrum meblowe, akcesoria do wnętrz domów i do ogrodów” – przeczytał jak urzeczony i już go nie było.
Niespełna kwadrans później czekał już na Zenona pod klatką schodową. Że też wcześniej o tym nie pomyślał. Miało być dwadzieścia twardych ołówków, jest nawet więcej. Stasiu pochwalił się w myślach za pomysłowość, choć tak po prawdzie, to pomysł nie był jego, tylko małego wnuczka Kwiatkowskiej spod siedemnastki. Stasiu zupełnie przypadkiem podsłuchał kiedyś, jak dzieciak chwalił się kolegom, że metr miarki i ołówki na zajęcia z techniki zawsze „zawija” z marketu, dzięki czemu zostaje mu na fajki. Pomysłowy gówniarz, nie ma co. Wystarczyło tylko skoczyć do marketu, a tam ołówki za darmo rozdają razem z miarkami. Nawet nie musiał się zbytnio czaić. Zgarnął dwie garści do kieszeni i już go nie było. Co prawda trochę krótkie, ale przecież nie było mowy o długości, tylko o sztukach. Dwadzieścia pięć krótkich ołówków i trzy te, które dostał od Witka.
- Wszystko masz?
Głos Zenona wyrwał Gołąbka z samo zachwytu.
- Wszyściutko! – odparł gorliwie Stasiu potrząsając reklamówką.
Ochoczo ruszyli na górę by na chwilę zatrzymać się na półpiętrze.
- Zaczekaj – powiedział Gołąbek. – Jeszcze tego mi brakuje.
To powiedziawszy, bez większego wysiłku, wyciągnął z próchniejącej futryny rdzewiejący gwóźdź.
- No. Teraz mam wszyściunienieńko.
- I co teraz? – zapytał Zenon.
- Co, że co? – zdziwił się Stasiu.
- No, myślisz, że damy mu te zakupy i co się stanie?
Gołąbek wzruszył ramionami.
- A co mnie to obchodzi – odparł. – Niech sobie to weźmie i wypieprza skąd przyszedł… – urwał i mina mu zrzedła. – Cholera. Wazon rozdupczony.
- Właśnie.
- I co to, myślisz, oznacza?
- Nie wiem. Może trzeba mu zorganizować jakiś zastępnik – spojrzał na zegarek. – Czas się kończy. Lepiej mu to zanieśmy i później się pomyśli.
W mieszkaniu nic się nie zmieniło przez pół godziny ich nieobecności, poza tym, że dżin przeniósł się z kuchni do bardziej przestronnego, widnego pokoju. Lewitował ponad drewnianym stołem, oczy miał półprzymknięte, nogi i ramiona skrzyżowane, jakby oddawał się jakimś nabożnym rozmyślaniom lub medytacji. Gdy przyjaciele pojawili się w mieszkaniu, duch płynnie przeniósł się na okrytą plecioną, poprutą w wielu miejscach narzutą wersalkę.
Wobec niezdecydowania mężczyzn, dżin wskazał im blat stołu.
- Dawać tu wszystko, coście zorganizowali – powiedział.
Zenon postawił na stole przyniesioną z kuchni butelkę denaturatu, po czym kolejno wyciągnął z torby karton półtłustego mleka, trzy paczki Bebiko 2, kilogram marchwi i na koniec żwir dla kota. Wytrzepał torbę o nogawkę i jednocześnie przypomniał sobie o kisielu, który schował do kieszeni i o fetorze unoszącym się z jego nogawki.
- O – powiedział. – I kisielek jeszcze. A teraz, jeśli to nie problem, to ja bym skoczył portki zmienić.
- Chwila – powstrzymał go Spirytusek wskazując na Stasia. – Jeszcze ten drugi gamoń.
- Że kto niby? – obruszył się Gołąbek. – Patrz, cwaniaczku.
To powiedziawszy, z miną zwycięzcy, wyłożył na stół żądane produkty, najpierw amoniak, dalej puszkę butaprenu, saletrę i watę, wyciągnięty z futryny zardzewiały gwóźdź, na końcu zaś wysypał na blat garść ołówków z gestem, jakby, co najmniej, obdarowywał głodne sieroty suszonymi borsuczymi jądrami.
- No i kto tu jest gamoń? – zarechotał.
Dżin obrzucił zgromadzone przedmioty znudzonym spojrzeniem.
- Dobra – rzekł. – Ty możesz iść – wskazał na Zenona – a ty obskrob warzywa. Byle szybko.
Zenon zniknął w toalecie, zaś Gołąbek, tłumiąc złość, ruszył do kuchni zabierając ze sobą marchew. Zanim dotarł do celu, z łazienki wypadł Zenon.
- Co jest? – krzyknął w kierunku dżina. – Nie mogę portek zdjąć.
- Jak to? – zdziwił się Gołąbek. – Dupa ci spuchła, czy jak?
- Normalnie, jakby przyklejone były. Ciągnę w dół, a one ani drgną.
Obaj spojrzeli pytająco na ducha.
- Musi do was dotrzeć – westchnął Spirytusek – że odkąd was odwiedziłem, wasze życie uległo diametralnej odmianie. W każdej sferze.
- Co to znaczy? – parsknął Zgliszcz. – Że nawet spodni nie mogę zdjąć?
- To na przykład. Albo to – dodał pstrykając palcami.
W tym momencie spodnie Zenona zniknęły ustępując miejsca obcisłym, prążkowanym, żółto-niebieskim kalesonom, z długimi, sięgającymi kostek nogawkami.
- Pomyśl teraz – powiedział – co może się stać, jak sytuacja się powtórzy. Zatem dwa razy się zastanów zanim zrobisz cokolwiek, co negatywnie podziała mi na unerwienie.
Stasiu ulotnił się w międzyczasie i teraz wrócił z oskrobanymi marchewkami, z uznaniem oceniając wygląd przyjaciela.
- Nieźle – rzekł. – Jeszcze czapkę ci dać pajaca i będziesz wyglądał jak Stańczyk.
Ledwo to powiedział, a na głowie Zenona pojawiła się kolorowa czapka ze zwisającymi pomponami, zaś flanelową koszulę zastąpił pstrokaty kaftanik.
- O! – szczerze ucieszył się Gołąbek kładąc na stole ociekające wodą warzywa. – Powiem ci, Spirytusek, że to cię się udało perfekcyjnie.
Zgliszcz zacisnął zęby i pięści, ale nie powiedział słowa obawiając się dalszych efektów działania złośliwej natury gościa. Tymczasem dżin podniósł się z łóżka i z aprobatą ocenił przyniesione przez przyjaciół produkty.
- No, przyznaję – stwierdził. – Nie spodziewałem się, że takie lebiegi jak wy dadzą radę zdobyć choćby gwóźdź. A tu taka niespodzianka. Nie dość, że wszystko przynieśliście, to nawet czasu wam starczyło. Chyba na nagrodę jakąś zasłużyliście, co? – Zanim przyjaciele zdołali odpowiedzieć, dodał: W takim razie do dzieła.
Duch rozsupłał ukryty w fałdach odzienia pas i jednym płynnym ruchem zrzucił szaty stając przed przyjaciółmi całkiem nagi. Jego ciało było sine, o popielistej karnacji, pokryte znamionami i plamami, raczej niezdrowe. Dżin nie miał żadnego owłosienia, a bujna broda okazała się być, przytroczoną przy pomocy gumki, atrapą. Ponadto jego ciało zdradzało anomalia morfologiczne, z których większość na pierwszy rzut oka nie była widoczna, na co główny wpływ miała otaczająca całą postać, delikatnie fluorescencyjna, lub fosforyzująca aura stanowiąca swoisty kamuflaż. Nagi Spirytusek wyglądał, jakby otulała go cienka warstwa świetlistej mgiełki.
Przyjaciele przyglądali się dżinowi z niekłamanym zainteresowaniem, ale też lekkim zażenowaniem spowodowanym całkowitą nagością.
- Patrz – szepnął ukradkiem Stasiu. – Nie ma jaj, ani ptaka.
- I dupy – odparł półgębkiem Zenon.
Dżin, nie zwracając uwagi na komentarze mężczyzn, kołyszącym krokiem podszedł do stołu i zaczął kolejno sięgać po przyniesione przez przyjaciół produkty. Najpierw wypił mleko i zaraz po nim cztery butelki amoniaku, a następnie, z gruchotem, wsypał sobie w gardziel koci żwir. Wszystko to sprawiło, że jego postacią zaczęły targać delikatne konwulsje, ponadto stała się częściowo przezroczysta, że widać było nawet wirujące w nim w mlecznobiałe kipieli drobne kamyki. W pokoju zaczął unosić się mocno gryzący w nozdrza zapach. Po kilku minutach ciało Spirytuska ponownie jakby stężało, uspokoiło się, przestało emanować jasnością i na powrót stało się nieprzezroczyste. Dżin z determinacją rozpruł kolejno wszystkie pudełka ze sproszkowanym mlekiem i zamaszyście porozsypywał ich zawartość po pokoju, aż mężczyźni zmuszeni byli osłonić oczy i usta przed unoszącymi się tumanami pyłu. Gdy po chwili mleczna mgiełka opadła, ich oczom ukazał się Spirytusek odmieniony, jakby odmłodniały, o gładkiej, niemal dziecięcej skórze, z bladym, ale niesprawiającym wrażenia chorego, odcieniem, który zaraz, gdy tylko dżin schrupał marchewki, ściemniał nadając jej wygląd zdrowej śniadości.
Przyjaciele wpatrywali się w niego, jak urzeczeni, z rozdziawionymi ustami i szeroko rozwartymi oczami.
- A teraz – powiedział dżin na powrót zarzucając odzież – wypijemy za wasze zdrowie. Połowa ma zostać – zastrzegł.
To powiedziawszy podał przyjaciołom butelkę denaturatu, samemu zaś rozdarł torebkę kisielu. Gołąbek podskoczył i zadrżał nerwowo, jak nastolatka przyłapana na podglądaniu onanizującego się sąsiada, szybko odkręcił korek, wypił kilka tęgich łyków fioletowego płynu i oddał alkohol Zenonowi.
- Wal, Stańczyk – zachęcił. – Na zaostrzenie dowcipu.
Zgliszcz, również lekko rozkojarzony, przytknął szyjkę do ust nie spuszczając spojrzenia z dżina, który w tym czasie, drobnymi porcjami, wsypywał sobie proszek w rozchylone usta. Po chwili torebka po kisielu powędrowała na podłogę, a opróżniona do połowy butelka poturlała się w kąt pokoju. Mężczyźni rozochoceni i pobudzeni wypitym alkoholem zaczęli nerwowo przestępować z nogi na nogę w oczekiwaniu na dalszy rozwój wydarzeń.
- Widziałem w kuchni kilkadziesiąt butelek po wódce – powiedział Spirytusek. – Przynieście wszystkie nakrętki.
Gdy przyjaciele ruszyli zrealizować polecenie, dżin na powrót usiadł na łóżku, wysypał na blat saletrę i wymieszał ją z zawartością stojącej na stole, plastikowej cukiernicy. Następnie rozerwał torbę z watą, którą rozpostarł na podłodze i wylał na nią pozostały w butelce denaturat. Gdy po kilku minutach Zenon przyniósł torbę z metalowymi korkami, Spirytusek wybrał dwadzieścia z nich, pozbawił je papierowych wyściółek i wypełnił przygotowaną mieszanką cukru i saletry. Przysłonił zawartość okrągłymi tekturkami, szybko i sprawnie pozaginał brzegi nakrętek i przedziurawił je gwoździem, po czym, przy pomocy kleju, przytwierdził do końcówek ołówków.
- Otwórzcie szeroko balkon i słuchajcie – powiedział nie przerywając pracy. – Obaj jesteście mendowaci, ale dobrze wywiązaliście się z zadania. Dlatego też daruję wam zniewagi, jakich się względem mnie dopuściliście, szczególnie ty – wskazał na Zenona – i nie pozamieniam was w stare kupska. Mało tego. Spełnię po jednym waszym życzeniu – popatrzył na przyjaciół. – Małym.
- Małym? – zapytali jednocześnie.
- Adekwatnym do zadania, jakie dla mnie wykonaliście. Przyznacie, że zrealizowanie go nie przysporzyło wam większego trudu. Inaczej byłoby, gdybym zażądał, dajmy na to, wiadra diamentów, które to, notabene, nadałby się bardziej niż koci żwir.
- Łatwo też nie było – zaprotestował Zenon. – Do tego wstydu się najadłem przez te portki.
- A ja musiałem gadać z nieznajomym chłopem z papierniczego – dodał Stasiu.
- A Mietka ze spożywczego pewnie myśli, że jakiegoś bachora mam na boku.
- I na mecie wiszę przysługę, co jakbym nie musiał za tymi zakupami łazić, to bym już się wywiązał.
- I, że tego kota mam niby, co…
- Dobra, dobra – przerwał dżin. – Zastanówcie się. Macie czas do wieczora. Do tego czasu musicie wypowiedzieć swoje życzenia. I ostrzegam. To nie są żarty. Jak wasze życzenia będą zbyt wydumane, to gówno dostaniecie i zamienicie się w stare kupska. Ale za to jak za bardzo nie przesadzicie, to…Zastanówcie się. Ja tymczasem będę leciał.
Spirytusek posmarował palce u stup i rąk pozostałą resztką kleju i przytwierdził do nich ołówki z korkami.
- Ty – zwrócił się do Zenona. – Weź zapałki. Jako powiem, podpalisz watę.
Zgliszcz nie zadając zbędnych pytań stanął w gotowości z zapałką przytkniętą do draski. Mijały kolejne minuty, napięcie rosło. W końcu klej zawiązał i nadszedł czas.
- Ognia! – krzyknął dżin unosząc się nad podłogą w pozycji zbliżonej do narciarskiej, z tą różnicą, że ręce miał opuszczone na równo ze ściągniętymi w dół palcami stóp.
Gdy tylko znad nasączonej denaturatem waty buchnęły płomienie, korki zasyczały, załomotało jak przy potężnym gradobiciu i po chwili dżin ze świstem pomknął przez otwarte drzwi balkonowe, pozostawiając po sobie swąd spalenizny i chemikaliów oraz całą podłogę usłaną drobnym żwirem. Przyjaciele, osłaniając oczy przed wylatującymi z furkotem spomiędzy połów płaszcza kamieniami, odprowadzili go spojrzeniami, z twarzami wykrzywionymi zdziwieniem wymieszanym z podziwem.
Gdy syk ustał Gołąbek przydeptał resztki płonącej waty i wybiegł na balkon, na którym stał już Zenon z zadartą w górę głową.
- Ale poszedł! – krzyknął Stasiu. – Jak Hermaszewski!
Zenon stał z rozdziawionymi ustami nie mogąc wydobyć z siebie głosu.
- W życiu czegoś takiego nie widziałem! – kontynuował zachwyt Gołąbek. – Normalnie, jak na filmach o kosmitach. Też tak chcę. Zostało jeszcze jej saletry?
Pomysł staruszka otrzeźwił Zenona.
- Chyba ci na resztki mózgu padło – rzekł. – Przecież cholera wie, co się z nim stało. Poza tym, nie jesteś dżinem tylko starą, zniedołężniałą dziadygą.
- Gówno tam wiesz! – parsknął Gołąbek wracając do mieszkania. – Jak będę chciał, to polecę w kosmos. Mam przecież jedno życzenie.
- Już to widzę. W zamian za puszkę butaprenu chcesz polecieć w kosmos? Jak nic zamienisz się w stare kupsko.
Stasiu nieco się zafrasował.
- To chociaż dookoła bloku.
- Do dupy polecisz.
- Zobaczymy wieczorem.
Planowanie spożytkowania życzenia przerwał świdrujący dźwięk dzwonka do drzwi.
- Pewnie to ta menda Mierzejewski – mruknął rozdrażniony Zenon. – Wystarczy, że tylko pierdnę, a już mnie o terroryzm oskarża.
Przed drzwiami zamiast dzielnicowego stał rozgorączkowany Kielonkiewicz.
- Co wy… – zaczął Heniek ale zamilkł na widok niecodziennego wyglądu Zenona. – Wyglądasz jak jakiś cyrkowiec! Co wy tu wyprawiacie? Sfajczycie całą kamienicę! Na rozumy wam popadało?
Stasiu machnął ręką z rezygnacją.
- To nie my – zaprotestował. –To Spirytusek!
- Co?
- Nie co, tylko kto. Mówiłem ci pod sklepem – wyjaśnił Zenon.
- Ten coś się zesrał przez niego?
- Ten sam. Tylko parę ołówków po nim zostało.
- Czego?
Weszli do pokoju.
- Olaboga, ale smród – ocenił Heniek. – A skąd tu tyle kamieni? Zenek, to ten koci żwir, coś dziś kupował?
- Ten sam.
- A kot gdzie?
- Nie było żadnego kota, mówiłem przecież.
- Kupiłeś sobie koci żwir, żeby go rozsypać w pokoju? Zamiast dywanu, w znaczeniu? Co za awangarda. – Nie czekając na odpowiedź dodał: I pootwierajcie okna wszystkie, albo się podusimy jak prawdziwki w rondlu.
- Bez przesady – skrzywił się Gołąbek zdążywszy przyzwyczaić się do fetoru. – Trochę dyktą wali, ale jeszcze nikt od tego nie umarł.
- Mam dwa wina, ale w takim smrodzie pić nie zamierzam.
- Rzeczywiście śmierdzi – szybko zmienił zdanie Stasiu ruszając ku oknu w kuchni.
- A ty co z tym? – zapytał Heniek wskazując na strój Zenona.
Zgliszcz bez przekonania sięgnął po czapkę, która, zgodnie z obawami, nie chciała zejść z głowy.
- Co? – zdziwił się Kielonek. – A to dlatego ten butapren tak tu wali. Przylepiłeś sobie czapkę do łba? O zakład jakiś tu idzie?
- To nie on – wyjaśnił wracający z kuchni Gołąbek. – To dżin. Zamienił go w błazna i teraz musi tak chodzić, jak idiota, do końca życia. Będzie sobie musiał te porcięta na dupie żyletką przeciąć, żeby się wykasztanić.
- Co wy z tym ginem? Nikt jeszcze od picia ginu nie zmienił się w cyrkowca!
- Dżin nie taki do picia, tylko taki magiczny chłop – wyjaśnił poirytowany Stasiu. – Duch, magik, czarodziej.
- A. Taki, w znaczeniu. – Heniek pokiwał głową dobrotliwie. – To co innego. I gdzie on niby teraz jest?
- Odleciał przez okno.
- Acha. Pewnie na miotle?
- Nie na miotle, jełopie, tylko jak rakieta.
- Na korkach z saletrą.
Kielonkiewicz usiadł przy stole i odkorkował wyjętą zza pasa butelkę, drugą stawiając na blacie.
- Przyznajcie się – powiedział pociągając łyka. – Wyście się nawdychali tego butaprenu, co nie? Że też wam nie minęło.
- Ogłupiałeś? – obruszył się Gołąbek. – Że i lubię wypić, nawet i byle gówno, to i owszem, ale narkotykami to ja się brzydzę fest. Nawet jak rozpuszczalnik w farbę leję, to łeb na bok przekręcam, żeby mi w rozum nie poszło. Od tego może się przecież we łbie pomieszać.
- Właśnie widzę.
- Nie pieprz mi tu! – huknął Stasiu rozdrażniony. – To ten komuch nas tak urządził.
- Jaki znowu komuch? Dzielnicowy?
- Nie, ten drugi, ten z nosem, jak mu tam? Zenek?
- Szewczenko.
- O właśnie. Szewczenko.
- Szemrany typ – zgodził się Heniek.
- O właśnie. Dał mi na przechowanie, a właściwie to zgubił, taki proszek magiczny, co z niego spirytus miał niby być, a gówno z tego wyszło. Rozrobiliśmy to z wodą, ale zamiast gorzały wylazł ze dzbanka ten dziwoląg i zaczął nas przestawiać, jak w tej bajce o tym małym arabie, co mu z czajnika duch wyłaził, jak że mu było...
- Alladyn – wtrącił Zenon.
- O właśnie.
- I nie z czajnika, tylko z lampy.
- A gówno tam, lampa, nocnik, czy czajnik – żachnął się mocno już poirytowany Gołąbek. – Grunt, że wylazł z tego wazonu i zaczął nam robić koło pióra. Tego zamienił w pajaca, a wcześniej kazał mu się zwalić w portki. Potem do sklepu nas wysłał po te wszystkie pierdoły. – Przerwał by odpalić podanego mu przez Heńka Papierosa. – A jak wróciliśmy, to nażarł się mleka w proszku, amoniaku i marchwi, a ten żwir to w siebie wsypał, jak paliwo jakieś, że aż się w nim zakotłowało, jak w jakimś reaktorze. Potem zrobił sobie mini rakietki z saletry i ze świstem zniknął za oknem. A ten żwir, to z niego poleciał, jak spod rakiety. No nie Zenek? Tak było?
- Mniej więcej.
- Acha. I jeszcze na moment, tuż przed startem, cały się zaświecił, jak latarnia. No i jeszcze, jak rozebrał się do naga, to wtedy zobaczyliśmy, że w ogóle nie ma fajfusa i jaj.
- I dupy też – dodał Zenon. – W sensie, że przedziałku nie było widać.
- No tak – Heniek kiwał głową z coraz większym niepokojem. – Rozumiem.
- Gówno rozumiesz.
- Masz rację. Napijmy się lepiej.
Milczeli chwilę podając sobie butelkę.
- Dżin od tego Alladyna – podjął Heniek – to chyba jeszcze robił te różne dziwne rzeczy na zamówienie, życzenia jakieś spełniał w znaczeniu, co nie?
- No.
- A waszych nie chciał spełnić?
- Mamy czas do wieczora na wymyślenie.
- Po trzy?
- Czemu po trzy?
- No tyle chyba przypada? – upierał się Kielonek.
- To nie złota rybka – zrugał do Zenon. – Bajki ci się pojebały. Po jednym na łeb.
- Niedużo.
- Dobre i to.
- Racja.
Heniek otworzył drugą butelkę.
- A ten Szewczenko co na to? – zapytał.
- Na co?
- No, że mu tego dżina żeście zużyli, czy tam wypuścili, czy jak to nazwać. Uwolnili, w znaczeniu.
- A gówno mnie ten kacap obchodzi – żachnął się Gołąbek. – Niech lepiej pakuje dupsko w kibitkę i wypieprza w tajgę, zanim go dopadnę.
Dopili wino i jak zwykle w takich sytuacjach zapanowało chwilowe, niezręczne milczenie, które przerwał Stasiu.
- Mamy coś jeszcze do wypitki?
Mężczyźni popatrzyli po sobie ze zrezygnowanymi minami.
- Moment – odezwał się Heniek. – Przecież macie niby te życzenia, co nie? Weź Stachu wiadro spirytusu zażycz sobie, albo beczkę wina. Albo i to i to najlepiej. Co? Dobry pomysł, nie?
- Dobry, ale nie mogę.
- Czemu niby?
Stasiu nerwowo przebierał palcami, podrapał się po pokrytej rzadkimi włosami czaszce i kropnął dłonią w stół.
- Wiszę przysługę Wehrmachtowi – powiedział. – Jak się nie wywiążę, to mnie udrutuje na amen.
- Ciebie?
- Mnie, mnie.
- Przecież kumple jesteście, jak bracia.
- Gówno tam. On kumpli nie ma. Docenić potrafi, jak mu się przysłużysz, odwdzięczy się i tyle. Ale jak się u niego zadłużysz, to nie ma zmiłuj. Wziąłem od niego w zeszłym miesiącu trzy litry specyfiku, a że trachnięty byłem, to się zgodziłem, że mu załatwię jedną rzecz i teraz leżę, jak świnia w agreście.
- A co masz zrobić niby?
- Obiecałem mu, że ten proszek do robienia spirytusu załatwię. Od Szewczenki. No to i załatwiłem i próbę chciałem dzisiaj zrobić, żeby lipy nie było, no i masz.
- Co? – obruszył się Zenon. – Przecież mówiłeś, że mu wypadł przypadkowo i znalazłeś!
- A co miałem ci niby powiedzieć?
- Prawdę! Na cholerę było zmyślać tę niedorzeczną historyjkę, o dzielnicowym i że chłop wyjeżdża i tak dalej?
- Prawdę? Wszystko co ci powiedziałem, to prawda. Z tą różnicą, że mu nic nie wypadło, tylko że zapłaciłem mu za ten proszek tyle, że by na litrę wódki starczyło w sklepie.
- Co?
- Właśnie.
- Ty tempa stara pało!
Stasiu machnął ręką nie mając tym razem ochoty na wymianę obelg.
- Sam widzisz – stwierdził. – Wolałem uniknąć tych przytyków.
- Jak mogłeś taki głupi być?! – dziwił się Zenon, którego irytacja aż podniosła od stołu. – Zapłaciłeś za jakieś gówno po to tylko, żeby zrobić z tego wódkę, zamiast iść po nią do sklepu, albo na metę?
- Nie do końca. Z tego proszku miało być spirytusu koło dziesięciu litrów. To nie to samo, co litr wódki.
- Co to, to i prawda – wtrącił Heniek. – Z dziesięciu litrów spirytusu to i ze trzydzieści flach by było fest czystej, a berbeluchy to i więcej.
- Znalazł się matematyk – parsknął Zenon. – Tabliczki mnożenia nie znasz, ale w litrach toś biegły jak Pitagoras.
- Odpieprz się.
- To mordę zawiąż.
- A winoś pił?
- Co to ma do rzeczy?
- Póki było, toś był grzeczny – nie krył wzrastającej frustracji Kielonek. – Wychlałeś, to teraz ryło krzywisz i brzęczysz. Besztasz chłopa za to, że pomyślunkiem chciał zaistnieć.
- Pomyślunkiem?
- Że na dupie bezczynnie nie siedzi, tylko kombinuje, w znaczeniu.
- Nakombinował się, że hej.
- A chęci się nie liczą?
- Chęci? Chęci się nie napijesz.
- To i racja.
- Sam widzisz.
- No widzę – zgodził się Heniek. – Ale widzę jeszcze jedną szansę.
- Jaką niby?
- Twoje życzenie. Skoro Stachu musi Wehrmachtowi spłacić dług, to niech spłaci. Ale ty przecież długu nie masz, hę?
- Długu?
- Nie wisisz nic nikomu, w znaczeniu?
- Popatrz na mnie! – huknął czerwony na twarzy Zenon. – Jak ja wyglądam?
Heniek popatrzył i wzruszył ramionami.
- Jak pajac.
- Otóż to.
- I co z tego? To nowina jakaś?
- Nie chcę tak wyglądać! – krzyknął Zgliszcz puszczając złośliwą uwagę mimo uszu. – I to jest moje życzenie. Chcę z powrotem wyglądać jak przed tym pajacowym kostiumem.
- Poczekaj chwilę z tym życzeniem… – zaprotestował Stasiu. – Może lepiej…
Przerwał, bo w pokoju momentalnie pociemniało, huknęło i niemal natychmiast zaczęło cuchnąć kupą.
- Ożeż – zgrzytnął zębami Zenon i na sztywnych nogach ruszył do łazienki. – Nie przemyślałem sprawy.
- Mówiłem.
- Boś mnie zeźlił głupotą – skwitował Zgliszcz wychodząc z pokoju.
- Dobrze, żeś sam błysnął intelektem.
Zenon na dłuższą chwilę zniknął w toalecie, co pozwoliło, aby nerwowa atmosfera nieco zrzedła. Na zewnątrz zwolna zaczęło się ściemniać, dzień miał się ku końcowi.
- Będę leciał – stwierdził Heniek. – Kolacyjkę mamusia pewnie już przygotowała – dodał jakby chciał się wytłumaczyć z decyzji wyjścia.
- Jakby było co pić, to byś kolacyjki nie pragnął – stwierdził Stasiu.
- Może i tak – zgodził się Kielonek nie mając chęci na dalszą sprzeczkę. – Ale nie ma, więc pragnę kolacyjki. Lepsze to, niż oglądanie jak skaczecie sobie do gał.
- Pewnie.
- Jak wykombinujecie coś realnego, to dajcie znać. – Kielonkiewicz wstał od stołu. – I uważajcie lepiej z tym klejem, bo waz zabiorą do czubków, jak Mietka.
- A spierdalaj.
Heniek wyszedł powłócząc ciapami. Gołąbek zamknął za nim drzwi na zasuwkę, na wypadek, gdyby próbował ich z zaskoczenia odwiedzić dzielnicowy. Wrócił do pokoju i usiadł na wersalce. Po chwili dołączył do niego Zenon o odświeżonym wyglądzie.
- No i co robimy? – zapytał.
Stasiu sięgnął do kieszeni i uniósł do góry pakiet z proszkiem.
- Dosypałem tylko szczyptę – powiedział. – W środku jest dziesięć, może i dwadzieścia razy tyle. Co by się stało, jakbym sypnął wszystko, tak jak gadał Szewczenko?
Zenon przełknął.
- Może byłby milszy, użyteczniejszy? – zaproponował.
- Może. Nie jestem ciekaw. Niech Wehrmacht sam oceni.
Stasiu schował torebkę, wygodnie rozparł się na wersalce i uśmiechnął się zawadiacko.
- Ściemnia się, drogi przyjacielu – rzekł ze swadą. – Czas najwyższy zdecydować, czego i ile się napijemy. Tylko bez przesady. Nie chcę się zamienić w stare kupsko.
































































































Brak komentarzy: