Tadeo Gryziwara był cenionym instrumentalistą.
Jego wirtuozerska gra na flecie poprzecznym nie pozostawiała złudzeń – nie było
w mieście lepszego flecisty od Tadeo Gryziwary. Poza geniuszem gry, Tadeo
niezbyt wyróżniał się w tłumie. Był raczej przeciętnym mężczyzną średniego
wzrostu, w średnim wieku, średniej budowy ciała, włosy miał średnio
przerzedzone.
Pewnego świetnie rozwijającego się dnia,
Tadeo zasiadł do obiadu, na który żona Grażynka zaproponowała mu talerz
pożywnego krupniku oraz golonkę, na której to ów krupnik został uważony.
Pani Gryziwarowa, blisko dekadę młodsza od
męża, była wysoką, kiedyś bardzo atrakcyjną kobietą, która jednakże w wyniku
stagnacji i zajmowania się głównie prowadzeniem domu, stała się paralelą nieco
przedwcześnie zwiędłej rośliny. Tegoż dnia jednakże, świeżo umyte i ufarbowane
na ciemny brąz włosy, kobieta ułożyła sobie w fantazyjny kok, umalowała oczy i
usta, wystroiła się również w sukienkę, którą kiedyś zakładała na randki.
Tadeo od razu zauważył niecodzienny, bardzo
atrakcyjny wygląd żony, ale że lubił krupnik, golonkę również i nie był zbyt
taktowną osobą, to w pierwszej chwili pochwalił żonę za dobór zaserwowanych
potraw. Zaraz potem ochoczo zasiadł do stołu. Grażynka przełknęła gorzką
pigułkę braku zainteresowania, które to szybko wytłumaczyła sobie kilkugodzinną
próbą gry, którą każdego przedpołudnia Tadeo serwował sobie bez względu na porę
roku.
- Żeby podtrzymać mistrzowską klasę bez
używania magii – powtarzał ze swadą za każdym razem, gdy żona poddawała pod wątpliwość
sens jego wielogodzinnych ćwiczeń – trzeba permanentnie szlifować kunszt gry. Tak
jak i magik musi bez ustanku zgłębiać tajemne księgi. Jeśli spocząłbym teraz na
laurach, to po niedługim czasie mógłbym zagrać, co najwyżej, na dżdżownicy.
Krupnik roztaczał aromatyczne wonie młodych
wiosennych warzyw, świeżego mięsa i przypraw.
- Pachnie cudownie – pochwalił Tadeo i ujął w
prawicę srebrzoną łyżkę.
- Uważaj, bo gorące – ostrzegła żona.
- Takie powinno być – odparł Tadeo. – Nie ma
nic gorszego niż chłodny krupnik. Albo rosół.
Trudno było odmówić Tadeowi racji, ale tym
razem Gryziwara raczej nie powinien doszukiwać się powodów do utyskiwań nad
temperaturą zupy. Do jej przygotowania Grażynka użyła bowiem supernowoczesnego robota
kuchennego, w którego posiadanie weszła dzięki firmie Darmozgon Ltd., która niespodziewanie
dla niej przysłała jej owo urządzenie bez żadnych opłat i kosztów. Jak wynikało
z załączonej do przesyłki korespondencji, Grażynka została wylosowana spośród
milionów obywateli i dostąpiła zaszczytu wzięcia udziału w testach
niezawodnego, super ekstra nowoczesnego wszechstronnego automatu do robót
domowych. I to zupełnie za darmo. Wystarczyło tylko zadeklarować chęć udziału w
kolejnych projektach w charakterze testera i przyjąć do wiadomości, że
korzystając z produktów spółki Darmozgon tester bierze na siebie wszelką
odpowiedzialność za ich działanie, w tym również za ewentualne efekty uboczne,
które sporadycznie mogą wystąpić wskutek niewłaściwego zastosowania urządzenia.
Nie trzeba było nawet odsyłać zgody w załączonej kopercie zwrotnej (koperta
była przeznaczona na złożenie dalszych zamówień). Brak odesłania ultranowoczesnego
robota było jednoznaczne z przyjęciem wyżej wymienionych uwarunkowań. Owo
oświadczenie, które początkowo Grażynkę zaniepokoiło, wymagane było tylko
profilaktycznie, aby zadowolić nękającego spółkę rzecznika praw konsumenta, bo,
jak zapewniał producent, robot jest niezawodny, niezniszczalny, niezastąpiony i
niedościgniony. Ów robot, nazwany przez producenta „Ultra-turbo-max-hiper-wypierdziel”,
miał, naturalnie poza szeregiem innych zalet, umiejętność podgrzewania potraw
do trzystu stopni Celsjusza. I to właśnie ta funkcjonalność urządzenia
sprawiła, że Grażynka postanowiła jak najszybciej wykorzystać robota do
przygotowania mężowi ulubionych potraw i dzięki temu cieszyć się jego radością.
- Wreszcie zrobię mu tak, jak zawsze chciał –
pomyślała podłączając robota.
Tadeo nie był kapryśnym, ani mocno
wymagającym mężem, przynajmniej, jeśli idzie o kulinaria. Zawsze jednak zwykł
mawiać, że krupnik, czy też rosół powinny mieć w momencie podawania temperaturę
maksymalnie możliwą do osiągnięcia, a najlepiej jak jest to, nie wiedzieć
czemu, trzysta stopni.
- Ale przecież wystarczy, że zawrze – mawiała
wówczas Grażynka – i zupa już straci nie tylko kolor, ale również walory
smakowe, a przede wszystkim zdrowotne. A co tu dopiero mówić o trzystu
stopniach? Poza tym, jak taką ciepłotę osiągnąć? Przecież wcześniej zupa
wyparuje i spali garnek. Wysoka temperatura – dodała którejś niedzieli – zabija
też wszystko, co w jarzynach najcenniejsze. Witaminy i inne dobra we wrzątku ulegają
anihilacji.
- Anihilacji? – zdziwił się Tadeo. – Skąd
takie słowo u kuchty?
Grażynka nie kryła rozgoryczenia, irytacji i
wreszcie oburzenia słowami męża.
- U „kuchty”? – uniosła się. – Jak śmiesz
bydlaku? To ja ci próbuję dogodzić jak tylko mogę, a ty mi tu od głupich kucht
ubliżasz?
- No nie unoś się – próbował udobruchać żonę
Tadeo. – Tylko się z tobą droczę. Poza tym nie powiedziałem nic o głupiej
kuchcie, tylko o kuchcie samej w sobie. Skąd u ciebie pomysł, że kuchty są
głupie? To absurd. Głupi to może, co najwyżej, zerżnąć się w portki na szkolnej
akademii, ale w żadnym razie nie mógłby zostać kuchtą.
Takie i inne sprzeczki często wybuchały
pomiędzy kochającymi się małżonkami, ale zawsze szybko wszystko sobie
wyjaśniali i zasiadali do obiadu w pokoju i w dobrych humorach. No i trzeba
dodać, że problem pojawiał się zawsze, gdy w menu pojawiał się krupnik lub
rosół. A przyczyną była oczywiście temperatura, która zdaniem Tadeo zawsze była
zbyt niska.
- Rosół powinien mieć ze trzysta stopni – powtarzał
jak mantrę. – Krupnik to samo. To nie jest czysta chemicznie woda, która wrze
już przy stu stopniach. Wiem, co mówię, mam znajomego chemika.
Najprościej byłoby zaprzestać serwowania
przytoczonych powyżej zup, ale niestety były to ulubione polewki Gryziwary i mężczyzna
nie wyobrażał sobie egzystencji bez nich.
- Po krupniku mam lepszy dech – tłumaczył
żonie – a rosół pozytywnie wpływa na natchnienie i pozwala wpływać mojemu
talentowi na nowe, szersze wody.
Z tego też powodu Grażynka niespodziewaną przesyłkę
z Ultra-turbo-max-hiper-wypierdzielem uznała za zrządzenie opatrzności.
Wreszcie mogła zaspokoić kulinarne marzenia męża. Niedzielny obiad wydał jej
się ku temu doskonałą sposobnością.
Od dawna nieużywana kwiecista sukienka w
dalszym ciągu była dopasowana do ciała i podkreślała kobiece kształty
Gryziwarowej, których nie utraciła wraz z upływem lat. Nałożony delikatny
makijaż, podkreślał kolor jej piwnych oczu i rozświetlał twarz. Jak na
czterdziestodwuletnią kobietę Grażynka prezentowała się tego dnia bardzo atrakcyjnie.
Tadeo poczuł się niezręcznie siadając do
stołu w rozciągniętych, poplamionych na dupie gaciach. Na chwilę poszedł do
pokoju i szybko założył spodnie od garnituru i narzucił popielatą marynarkę.
Pozostawił kraciastą płócienną koszulę, która wpuszczona w spodnie, całkiem
zgrabnie pasowała do reszty ubioru.
Tak odmieniony wrócił do kuchni i tym razem
zachował się już bardziej taktownie.
- Zdradź teraz kochanie – zapytał siadając do
stołu – z jakiej to okazji ten uroczysty wygląd? Prezentujesz się naprawdę
olśniewająco!
- Uważaj, bo gorące – ostrzegła żona.
Komplement zdecydowanie poprawił jej humor i
złagodził napięcie. Wreszcie nabrała pewności, że zrobiła słusznie serwując
krupnik uważony przy pomocy cudu techniki.
- I takie powinno być – odparł Tadeo. – Nie
ma nic gorszego niż chłodny krupnik. Albo rosół. No więc co to za okazja?
Zanim padła odpowiedź, Gryziwara włożył łyżkę
z parującą zupą w usta i w tym samym momencie padł na podłogę targany
drgawkami. Upuszczona łyżka wtopiła się w posadzkę, a ciało Tadeo zaczęło się
miotać po gumolinoleumowej posadzce, ręce tłukły o podłogę, nogi wierzgały
rozrzucając taborety i przesuwając inne kuchenne meble.
Grażynka na moment zamarła ze strachu, ale
niepokój o zdrowie małżonka szybko wyrwał ją ze stuporu i popchnął do
działania. Jej przerażenie pogłębiał fakt, że wszystko odbywało się w zupełnej
ciszy (pomijając łoskot upadających mebli i łomoczącego o podłogę ciała). Tadeo
nie wydawał bowiem z siebie żadnych dźwięków. Zanim kobieta zdołała pojąć, co
się stało, Tadeo stracił przytomność, o czym świadczyło znieruchomienie i
zwiotczenie jego ciała.
Kobieta rzuciła się do telefonu, ale w pół
drogi zawróciła i przyklękła przy ciele męża. W wyglądzie jego twarzy zaszła
drastyczna zmiana. Od razu rzuciło jej się w oczy, że Tadeo nie ma wyraźnie
zaznaczonych linii warg. W ich miejscu znajdowała się szeroka pulsująca,
pokryta bąblami pręga.
- O matko kochana – jęknęła. – Co ja
najlepszego narobiłam?
Pochyliła się nad nieprzytomnym i przyłożyła
ucho do jego twarzy. Tadeo oddychał ze świstem przez nos, usta miał sklejone,
przez co przy każdej próbie oddechu jego policzki na przemian wydymały się i
zapadały. Rana, jaka pojawiła się w miejscu warg z każdą chwilą zwiększała
rozmiar i puchła przypominając wyglądem olbrzymią kijankę.
Grażynka skoczyła do szafki z lekarstwami i
szybko wróciła do rannego psikając mu na usta, czy raczej to, co z nich
zostało, grubą warstwę pianki na oparzenia. Następnie ponownie się poderwała i
raz jeszcze ruszyła w kierunku telefonu. Drżącymi palcami wybrała numer
pogotowia i przyłożyła słuchawkę do ucha.
- Słucham pogotowie – powiedziała dyżurna.
- Natychmiast proszę przysłać karetkę –
rzuciła bez zbędnej zwłoki Grażynka. – Mój mąż umiera!
- Proszę podać adres – odparła spokojnie
dyspozytorka.
- Przyporcie, Dzielnica Trzecia osiem przez trzy
– wyrecytowała Grażynka.
- Co dokładnie się stało?
- Mąż okrutnie się poparzył.
- Tylko mąż? Nikt więcej nie ucierpiał?
- Tylko on. Pospieszcie się na litość pańską!
On umiera, rozumie pani?
- Jaki jest stopień poparzeń? Co właściwie
się stało? Proszę też o pani nazwisko i nr telefonu…
- Mówię przecież, że on umiera!
- Spokojnie…
- Co spokojnie?! Chłop mi tu schodzi! Pani
zdaje sobie sprawę kim on jest?
- Informacje, o które pytam są konieczne –
dyżurna w dalszym ciągu mówiła spokojnym tonem, świadczącym, że nie od wczoraj
odbiera tego rodzaju telefony. – Muszę je przekazać obsłudze karetki. Natomiast
to, kim jest poszkodowany jest w tym momencie sprawą drugorzędną.
Grażynka odetchnęła nie spuszczając czujnego
spojrzenia z ciężko oddychającego męża.
- Ma poparzoną twarz – powiedziała
rozdygotanym głosem. – Dokładnie, to usta. Wargi mu się skleiły, właściwie, to
stopiły razem w jedną, boję się, że może się udusić. Wszystko przez to nowe
urządzenie. Nagotowałam mu krupniku, tak jak lubi, miał ze trzysta stopni
Celsjusza. Jak tylko spróbował, to wargi mu się stopiły i padł nieprzytomny! O
matko, co za tragedia, przecież on jest wirtuozem fletu poprzecznego! Ratujcie
go, błagam panią! Nazywam cię Grażyna Gryziwara.
Po drugiej stronie zapanowała cisza.
- Halo! – krzyknęła Grażynka. – Jest tam
pani?!
- Proszę pani – odezwała się po chwili
dyspozytorka. – Uprzedzam, że zgłaszanie fałszywych wypadków podlega karze z
artykułu…
- Co mi tu babo pieprzysz o artykułach! – nie
wytrzymała Grażynka. – Człowiek umiera, a ty mi będziesz tu wyjeżdżać z…
Tym razem to dyżurna przerwała wypowiedź
rozmówczyni.
- Uprzedzam tylko – rzekła stanowczo – o
odpowiedzialności karnej za nieuprawnione wezwanie pogotowia. Rozumie pani, że
w tym samym czasie ktoś inny może naprawdę potrzebować pomocy, komuś może
grozić śmierć.
- Mojemu mężowi grozi śmierć! – krzyknęła
zrozpaczona Grażyna. – Mówię przecież, że ma sklejone wargi i nie może
oddychać! Od krupniku! Rozgrzanego do trzystu stopni w ultra-turbo-max-hiper-wypierdzie!
Wypierdzielu znaczy się!
- A utop ty się!
Grażynka zamarła nie wierząc w to, co przed
chwilą usłyszała. Zanim zdołała w jakikolwiek sposób zareagować połączenie
zostało zerwane. Odłożyła z trzaskiem słuchawkę obiecując sobie, że po
wszystkim złoży skargę na dyspozytorkę, po czym wybiegła z mieszkania i zaczęła
łomotać w drzwi sąsiada z naprzeciwka.
- Ratunku! – krzyczała. – Panie Heńku!
Pomocy! Tadeo umiera! Ratuuunku!
Po przeciągającej się w nieskończoność chwili
drzwi lekko się uchyliły i w powstałej szczelinie pojawiła się pomarszczona
twarz starej pani Kielonkiewiczowej.
- Co się dzieje? – zaskrzeczała staruszka. –
Wojna?
- Mąż mi umiera! – wrzasnęła Grażynka. – Jest
pan Heniek?
- Ranny w walce?
- Poparzył się zupą!
- A, to nie wojna?
- Pan Heniek jest?
- Śpi pijany.
Wspomniany Heniek, zwany przez przyjaciół
„Kielonkiem”, niemal w tym samym momencie pojawił się za starą kobietą i
sięgając ponad jej ramieniem otworzył szeroko drzwi. Mężczyzna miał blisko
pięćdziesiąt lat, był słusznej postury, nieco zaniedbany, ale warunkami
fizycznymi z pewnością mógł budzić respekt. Włosy lekko przyprószone siwizną
miał gęste, lekko kręcone, krótko przycięte. Luźna sportowa bluza w ciemnym
odcieniu beżu wyposażona w popsuty suwak odsłaniała przyduży brzuch opięty cienką,
niemalże przezroczystą tkaniną rozciągniętego, zielonego podkoszulka. Stanowiące
dopełnienie dresowego kompletu spodnie sięgały ściągniętymi w dole nogawkami
laczków założonych na grube białoszare skarpety frotte.
- Niech się mamusia odsunie i nie opowiada
głupot – powiedział.
- Bo cię pewnie na wódkę znowu będą ciągnąć –
parsknęła skrzekliwie kobieta.
- Na jaką wódkę? – obruszył się Heniek
spoglądając ma matkę z góry. – Przecież to pani Grażynka Gryziwara –
stwierdził, co w jego mniemaniu, zresztą zupełnie słusznie, wykluczało
możliwość wyciągnięcia na wódkę. – Co się stało pani Grażynko? – zapytał zwracając
się do rozgorączkowanej sąsiadki.
- Ratuj pan mojego męża! Leży tam poparzony
prawie na śmierć.
Kielonkiewicz nie tracąc czasu ruszył za
sąsiadką. Po chwili pochylał się już nad w dalszym ciągu nieprzytomnym flecistą.
- O cholera – powiedział patrząc na
obrzmiałe, pokryte żółknącą pianą wargi Tadeo. – Na pogotowie trzeba dzwonić,
co ja mam na to poradzić?
- Dzwoniłam, ale … – na chwilę przerwała i
machnęła ręką w geście bezradnej rezygnacji – zanim wytłumaczę, o co chodzi i
zanim wreszcie przyjadą, to chłop mi wykituje. Pan jest przecież po kursach
pierwszej pomocy, wszyscy do pana lecą, jak ktoś pomocy potrzebuje, każdy to
wie.
Kielonkiewicz podrapał się po szczeciniastym
podbródku.
- A co ja tu mogę poradzić? – rozłożył ręce
podkreślając tym samym niemoc, którą czuł.
- Ratuj go pan!
Heniek przez kilkanaście lat pracy w stoczni
nie raz był zmuszony do szybkich reakcji na różne wydarzenia i wypadki swoich
współpracowników, co było czymś zupełnie normalnym. Inni postępowali tak samo
względem niego. Ciężka praca nauczyła go podstaw udzielania pierwszej pomocy, ale
kursu jako takiego nigdy nie skończył.
- Co mu się w ogóle stało? – zapytał
wczuwając się w rolę sanitariusza.
- Wargi mu się stopiły od tego cholerstwa! –
parsknęła kobieta wskazując na robota kuchennego.
- Jak wehikuł czasu wygląda – pokiwał głową
Heniek. – Ja tam nie wierzę w takie perpetumy. Maszynka do mięsa na napęd
ręczny to u mnie w kuchni szczyt techniki.
- Nie musisz pan wierzyć. Ratuj go pan!
Kielonkiewicz przyklęknął i z bliska
przyjrzał się obrażeniom Gryziwary.
- Ma pani mleko w lodówce? – rzucił nie
patrząc na kobietę.
- Mam.
- Niech pani da.
Po chwili kobieta wróciła z blaszanym litrowym
garnkiem wypełnionym po brzegi. Kielonkiewicz nie tracąc czasu zacisnął palce
na nosie rannego i chlusnął mu zawartością naczynia w twarz spłukując przy tym
pianę. Tadeo zamrugał przerażonymi oczami i usiadł wyprostowany świszcząc
nozdrzami.
- Dzięki ci panie! – załamała ręce Grażynka.
- Mmmhmmhm – jęknął Tadeo sięgając z
przerażeniem ku ustom.
Heniek udaremnił to chwytając go za rękę.
- Spokojnie, chłopie – powiedział. – Gębę żeś
sobie poparzył. – Nie dotykaj, bo bąble popękają.
Grażynka usiadła na taborecie przy kuchennym
stole oddychając ciężko. Powrót jej małżonka do świadomości spowodował, że
napięcie z niej częściowo uszło wraz z nadwątlonymi siłami.
- Bardzo panu dziękuję, panie Heńku –
powiedziała cicho. – Gdzie się pan tyle nauczył o oparzeniach? W stoczni
pewnie?
- Ano w stoczni – przyznał Kielonkiewicz
pomagając jednocześnie wstać sąsiadowi. – Ale nie żebym tam się coś nauczył.
Parę razy chłopom się pomagało, jak witki poparzyli. Albo raz, pamiętam, jak
Zenkowi Zgliszczowi, temu spod dziewiętnastki, wie pani który to?
- Pewnie, że wiem. Mieszka tu odkąd pamiętam.
- Właśnie. No więc jemu kiedyś wrzący olej
silnikowy prysnął. Tyle, że nie na gębę, tylko na dupę, jak jszczał za
transformatorem i gacie za nisko miał opuszczone.
- Niechże pan sobie szczegóły daruje.
- Chciałem być dokładny. Nigdy nie wiadomo,
co kogo zaciekawi.
- Gwarantuję panu, że goła dupa Zgliszcza
wybiega daleko poza obszar moich zainteresowań. Konkretnie pan mów.
- Mmmmmuummm – jęknął Tadeo.
- No to przecież mówię – podjął Heniek lekko
zbity z pantałyku reprymendą sąsiadki, jednocześnie chlustając w twarz rannego
resztę mleka. – Jak on tę dupę poparzył w małoistotnych okolicznościach, to mu
takie wielkie bąble powyskakiwały i jak mu je chłopy przebiły śrubokrętem, to
potem mu się toto paskudziło miesiącami, że nie mógł nawet… – przerwał
zakłopotany i szybko napsikał na pokryte bąblami usta Tadea pianką na
oparzenia. – Zresztą nie ważne, czego nie mógł robić. W każdym bądź razie bąbli
nie powinno się przebijać, tylko czekać, aż się same zeschną, a skóra zepsuta
się złuszczy i odpadnie. Maści się kładzie tylko różne, w zależności od tego,
czym się człowiek poparzy.
Grażynka popatrzyła na umęczonego męża i
pokręciła głową zrezygnowana.
- Bąble to chyba u niego nie najważniejszy
problem – stwierdziła. – Bardziej martwi mnie to, że mu się, nieborakowi, te
wargi skleiły. Matko jedyna, jak on będzie teraz grał?
- Mmmummmummm.
Heniek wzruszył ramionami ignorując męki
sąsiada.
- Pani się nie martwi po próżnicy, pani
Grażynko – rzekł. – Teraz medycyna nie z takimi rzeczami sobie radzi.
- Myśli pan?
- Mmmum?
- Jasne – potwierdził gorliwie Kielonek. –
Weźmy dla przykładu tego Zenka Zgliszcza, skoro już o nim wspomniałem. On to
dużo gorzej miał i co? Lata jak nowy. Czasu tylko trzeba było dosyć dużo przez
to, że mu te bąble wtedy chłopy przekłuli, jak już mówiłem.
Gryziwarowa machnęła ręką.
- Nie porównuj pan dupy do gęby –
powiedziała. – Zwłaszcza, że tu idzie z jednej strony o dupę pijanicy i
ojszczymura, a z drugiej o usta artystyczne.
- Mmmmummm!
- To czy ktoś jest pijak, czy premier nawet,
to mnie się zdaje, że nie ma tu większego znaczenia – zaoponował Heniek. – Jak
wrzątkiem chlusnąć po japie, to i jednemu i drugiemu takie same bąble
powyskakują.
- Ale pić z poparzoną gębą można dalej, a
grać nie.
- Mmum?
- Pić też nie można, bo goi się wolniej.
- Ale jak się już zagoi, to wtedy można, tak?
- Wtedy tak. Nawet trzeba.
- No widzi pan. A z graniem nie wiadomo.
- Mmum?
- No co tam skarbie? – zatroskała się
Grażynka widząc, że mąż wyraźnie czegoś się domaga.
Tadeo wyjął z szuflady kuchennego stołu ołówek,
szybko napisał coś na leżącej na blacie gazecie i podsunął żonie.
Grażynka spojrzała na tekst mrużąc oczy.
- A dajże pan, panie Heniu, okulary, te ze
stoliczka w kącie, bo coś mi te litery za bardzo pływają.
Po chwili bez trudu odczytała nakreślone
przez męża słowa.
- Chyba ci rozum odjęło! – krzyknęła. – Ani
mi się waż!
- Mmmum!
- Co tam napisał? – zainteresował się
Kielonkiewicz.
Kobieta energicznie wstała od stołu.
- Jak chcesz jeszcze kiedyś grać na poziomie,
to siedź na dupie i milcz, jak milczysz. Do szpitala pojedziemy, lekarz cię
obejrzy i zdecyduje, co dla ciebie najlepsze. – Zabrała ze stołu pusty dzbanek
po herbacie, podeszła do zlewozmywaka i zaczęła zamaszyście go szorować pod
strumieniem gorącej wody. – Ale żeś mnie zdenerwował! – komentowała. – Stary,
wydawałoby się, że mądry, bo przecież artysta, a takie pomysły idiotyczne mu do
głowy przychodzą, że nie wiadomo, czy się mu od szoku we łbie nie pomieszało,
czy zwyczajnie jest jednak tępy jak ten wiejski tłuk.
Gdy Grażynka zajęła się zmywaniem, Heniek
szybko rzucił okiem na zapisany tekst i skrzywił się w grymasie znamionującym,
że poważnie rozważa pomysł Gryziwary.
- Mm? – wymamrotał Tadeo spoglądając na
sąsiada z nadzieją.
- Zamknij się, mówiłam – spiorunowała go żona
nie przerywając szorowania.
Heniek wymownie przytaknął i palcem wskazał
sufit bezdźwięcznie wypowiadając imię „Zenek”. Gryziwara skinął głową. Kielonek
mrugnął porozumiewawczo i podniósł się od stołu.
- Będę leciał pani Grażynko – powiedział. – Nic
tu już po mnie. Mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze – zakończył rzucając
Tadeowi konspiratorskie spojrzenie.
Niespełna dziesięć minut później
Kielonkiewicz popijał już samogon przy pokrytym kraciastą ceratą stole w kuchni
mieszkania Zenona Zgliszcza. Gospodarz, w przeciwieństwie do gościa, był
postury raczej nikczemnej, mimo dopiero niedawno przekroczonej czterdziestki
miał już zaawansowaną łysinę nieudolnie kamuflowaną zaczeską. Luźna, mocno
sprana flanelowa koszula, równie wyblakłe drelichowe spodnie i wsunięte na bose
stopy miejscami na wylot poprzecierane bambosze wskazywały, że mężczyzna nie
przykładał zbytniego znaczenia do ubioru.
- No i co? – zapytał Zgliszcz, gdy relacja
Heńka dobiegła końca.
- Co no i co?
- To wszystko już?
- Jeszcze ci mało?
- Mało, nie mało, ale co ja mam na to niby
poradzić? – zdziwił się Zenon. Nieco się też obruszył. – Tyle wiem o
oparzeniach, co każdy inny. Raz sobie dupę poparzyłem, ale to nie czyni ze mnie
eksperta.
- Nie o to chodzi.
- To o co?
- Napijmy się.
Wypili. Heniek skrzywił się paskudnie i otarł
usta rękawem dresowej bluzy.
- Ale tyfus podły – skrytykował trunek krztusząc
się.
- Nie pieprz, tylko mów.
Kielonek dał ręką znać, że potrzebuje
odrobinę czasu. Przez moment przełykał ślinę, po czym zagryzł kiszonym ogórkiem.
- Rozchodzi się o to – podjął po chwili. – Żeby
mu te wary przeciąć. Rozdzielić w sensie.
- Niby jak?
- Jak, jak? Bo ja wiem, jak? On powiedział,
znaczy się napisał, żeby z tym do ciebie koniecznie przyjść. Nie wyjaśnił
dokładnie, dlaczego, bo i warunków ku temu nie było. Tyle co zdołał nabazgrać
jedno zdanie.
- I to ja mam wiedzieć, co i jak zrobić?
- No chyba o to się rozchodzi. W każdym bądź
razie Tadeo powiedział, napisał w sensie, żeby z tym przyjść do ciebie i tyle.
- To absurd jakiś jest przecież – parsknął
Zenon.
- On, zdaje się, ma cię za łebskiego gościa.
Zenon ponownie parsknął, ale widać było, że ostatnie
słowa Kielonkiewicza mile go połechtały.
- A jego kobita? – zapytał podejrzliwie.
- Co kobita?
- No, co ona na to?
Heniek się skrzywił.
- Ona chyba tego zdania nie podziela –
odparł. – Mówi żeś pijak i ojszczymur.
- Ojszczymur?
- Pijak cię nie dziwi?
- Lubię się napić, nie przeczę, ale co ma do
tego lanie na mury? W życiu nie wyjszczałem się na mur. No może parę razy się
zdarzyło, chyba, że z podstawówką liczyć, to i więcej. No ale to nie czyni mnie
ojszczymurem. Tyle razy, co ja, to i ty lałeś, i Stasiu i jeszcze wielu innych,
wszyscy chyba.
- Co to ma do rzeczy?
- Jak to co? Przecież to znaczyłoby, że
wszyscy jesteśmy ojszczymurami.
- Ona tak uważa.
- Kto? Żona Tadea?
- Dokładanie.
- Głupie pudło – parsknął Zenon. – Sama
pewnie jszczała na mury i płoty. I to pewnie nie raz.
- Jak niby?
- Normalnie. Po babsku. Po łopianie.
- To nie po murach i płotach.
- Oj, tak się mówi tylko.
- Pierwsze słyszę.
- „Jszczy jak baba po łopianie”. Nie
słyszałeś nigdy takiego powiedzenia?
- Bo ja wiem? Chyba nie, przynajmniej sobie
nie przypominam.
- To, że nie pamiętasz, to nie znaczy, żeś
nie słyszał.
- Tak, to wszystko można człowiekowi wmówić,
że słyszał, albo, że widział nawet.
- Jak ktoś upity często, to i pewnie, że tak.
- Pieprzysz, jak jakiś dziad żałosny. Napijmy
się lepiej, bo wietrzeje.
- Tylko mi podłogi nie zarzygaj. Jakby co, to
do zlewu.
- Spokojnie. Już się przyzwyczaiłem.
Siedzieli chwilę w milczeniu popijając małymi
łyczkami piekący usta alkohol.
- Można by mu spróbować żyletką rozciąć –
odezwał się Heniek. – Potem się odkazi jodyną i po sprawie.
- Ryzyko za duże.
- Jakie ryzyko? Przecież mówię, żeby potem
jodyną potraktować.
- Nie o to chodzi.
- To o co?
- Jak się przetnie krzywo, to można coś
uszkodzić i chłop później nie będzie mógł grać.
- Jasna cholera – Heniek aż ze złości tupnął.
– O tym nie pomyślałem.
Dalsze knowania przerwał im szczęk klamki i
skrzypienie podłogi w przedpokoju. Zaraz potem przy kuchennym stole pojawił się
Tadeo wręczając im kartkę papieru.
- „Grażynka poleciała do kościoła. Mamy
czterdzieści minut” – przeczytał Zenon. – No i co? Chyba nie chcesz, żeby ci
przeciąć japę żyletką?
Tadeo wymownie popukał się w czoło.
- Przecież sam żeś napisał – zdziwił się
Henio. – To co teraz udajesz?
Gryziwara nerwowo nakreślił odpowiedź.
- „Chcę, ale nie tak od razu.” – przeczytał wolno
Zgliszcz. – Jak to nie od razu? To co niby mamy wcześniej robić? Napić się
chcesz?
Tadeo ponownie pochylił się nad kartką
papieru, z tym, że tym razem nakreślił kilka zdań. Oddał kartkę Zenonowi i wpił
w niego wzrok w natarczywym wyczekiwaniu.
- „Pamiętasz organki, które parę lat temu
dałem ci na przechowanie? Mmmm mmm…”
- Co „mmmm”? – przerwał Henio. – Tak napisał?
Mmmm? Że już się przyzwyczaił do mamrotu, niby, jak do ojczystego języka?
- Mmmm! – rozsierdził się Tadeo.
- Nie, tak tylko zacząłem po cichu czytać –
wyjaśnił Zgliszcz.
- To nie czytaj po cichu, bo jaj mamrotu nie
rozumiem.
- No dobra. No więc takie coś napisał:
„Pamiętasz organki, które parę lat temu dałem ci na przechowanie? Powiedziałem
ci wtedy, że zgłoszę się po nie, jak przyjdzie czas. No i właśnie przyszedł.
Dawaj organki!”. Tyle napisał – zakończył Zenon.
- Organki? – skrzywił się Henio. – A na cholerę
mu organki? Nosem nie będzie przecież grał?
- A skąd mam niby wiedzieć?
- Gdzie je masz?
- A bo ja wiem?
- Mmmmmmm! – Gryziwara szarpnął Zgliszcza za
rękaw flanelowej koszuli.
- Dobra, dobra – próbował uspokoić go Zenon.
– Jak dałeś na przechowanie, to pewnie gdzieś leżą. Tyle, że dawno to przecież
było, to jak mam tak od ręki pamiętać gdzie schowałem. Poszukać muszę.
- Ja mam w domu organki! – poderwał się od
stołu Kielonkiewicz. – Na komunię dostałem od stryja Władka! Jak nowe są,
blaszane. Nawet nieużywane były, bo ja do muzyki nigdy jakoś specjalnie się nie
garnąłem, a i za młodu z japy mi ciekło, to i matka od razu mi je zabrała, że
to na przechowanie, żeby nie zardzewiały. Miała mi oddać jak wydorośleję. A
potem, to już wino zacząłem pić, to i zawsze ślina się zbierała, wargi lepkie i
nie dało się….
Gryziwara doskoczył do Kielonka i, mimo
swojej blisko dwukrotnie mniejszej od niego postury, zacisnął palce na szyi
sąsiada łapiąc oddech szeroko rozwartymi nozdrzami.
- No co jest? – zdziwił się Kielonkiewicz. –
Zabieraj te witki, pachruściu, bo ci jeszcze wizytę u ortopedy dołożę.
Tadeo podsunął Heniowi pod nos kartkę, na
której zanotował uwagi podczas jego wywodu.
- „Moje są czarodziejskie” – przeczytał
Kielonkiewicz. – Ta – parsknął. – Już uwierzę. Czarodziejskie organki. Co za
pierdoły.
Gryziwara wyrwał kartkę z rąk chichoczącego
Henia i stukając w papier nerwowo wręczył ją Zenonowi.
- Czarodziejskie organki? – ożywił się Zgliszcz.
– Zaraz, zaraz, chyba coś kojarzę. Ale to było ze trzy lata temu. Albo i
lepiej.
- Mmmmmm! – energicznie przytakiwał Tadeo.
- Przyniosłeś małe blaszane pudełko i
powiedziałeś, że to pamiątka rodzinna, ale Grażynka jej nienawidzi i chce to
wyjebać do kosza. I że dajesz mi na przechowanie na parę dni. Miałeś odebrać w
ciągu tygodnia, jaka znajdziesz inne miejsce do przechowywania, czy coś w tym
stylu, ale widocznie nie znalazłeś. Jakoś zaraz potem żeś zaczął na koncerty
jeździć, sławny żeś się zrobił to i ci nawet dupy tym nie zawracałem, bo i mi
to przecież nie przeszkadzało. A potem wyleciało mi z głowy, bo to obowiązków
tyle na głowie. Tak było?
- Mmmmm! – zgodził się Gryziwara.
- No.
Tyle, że to było tak dawno, że nie bardzo pamiętam, gdzie je położyłem, czy
czasem Stasiu ich nie zastawił na mecie…
Usłyszawszy imię należące do starego
przyjaciela Zgliszcza, Gołąbka, którego żona Tadeo zwykła nazywać najstarszym w
dzielnicy moczymordą, Gryziwara sapnął nerwowo i szybko napisał na kartce:
„Dawaj organki, chuju blady!”.
- Wiesz co – powiedział Zenon. – Powinieneś
jak najszybciej udać się do psychiatry i błagać i hospitalizację. Kurwa mać,
organki mu się przypomniały, w dodatku czarodziejskie. Stary chłop i…
Gryziwara łupnął pięścią o stół.
- Dobra, dobra – mruknął Zgliszcz. – Po co te
nerwy. Dałeś, to i pewnie gdzieś leżą. Przecież nie mówię, że nie mam, tylko,
że nie pamiętam, gdzie położyłem. Zaraz znajdę. Jak ważne to miało być, to
pewnie w bieliźniarce pod garniturem do trumny.
- Masz garnitur do trumny? – zdziwił się
Henio. – To chore.
- Nie mój przecież. Stasiu dał mi na
przechowanie, żeby nie przepić po pijanemu.
- Acha. To Stachu już się szykuje na tamten
świat? Nic nie mówił…
- No nie mówił, bo to nie specjalnie do
trumny był kupowany przecież, tylko do ślubu. Raz założony, więc nada się i…
- Mmmmmm!
- Dobra, szukam przecież!
Zenon wyszedł do pokoju i po chwili wrócił z
niewielkim, prostokątnym pudełeczkiem wykonanym ze zdobionego, srebrzonego
metalu.
- To? – zapytał wyciągając znalezisko w
kierunku Tadeo.
- Mmm!
Gryziwara chwycił pudełko drżącymi rękami i
przymykając oczy przycisnął je do piersi.
Zenon podrapał się w głowę.
- No i co teraz? – zapytał. – Będziesz w nie pierdział,
czy jak?
- Nosem może spróbować – podsunął Kielonkiewicz.
– Tylko będzie trzeba zatkać jedną dziurę, jak do smarkania, i wdąć powietrze
drugą. Melodii to pięknej z tego nie będzie, ale zawsze coś zapiszczy. No
chyba, że jako wirtuoz fletu, to podoła i na tym, jak jakiś tybetański mnich.
- Tybetańscy mnisi nie grają na organkach,
coś ci się popierdzieliło.
- Ty jak zwykle wiesz lepiej.
- Mmm.
- Co znowu?
- Mmmmm mmmm!
Zenon przeczytał kolejne wskazówki.
- Jak, że ja? – wyprostował się Zgliszcz. – Ja
się w żadne czarowanie bawić nie zamierzam. Od tego świra można dostać. Niech
Heniek czaruje, jemu tam nic już nie zaszkodzi.
- Co, że mi nie zaszkodzi?
- Mmmm!
- Dlaczego niby ja muszę? – zapytał Zenon po
odczytaniu następnego komentarza.
Tadeo zawahał się na moment, ale zaraz ponownie
pochylił się nad kartką i podał ją Zenonowi, spoglądając na Henia z
przepraszającą miną.
- Acha – mruknął Zgliszcz.
- Co tam napisał? – dopytywał Kielonkiewicz.
- Nic ważnego.
- Ta, od razu! Jak nic ważnego, skoro zrobił minę
jak kościelny przyłapany w konfesjonale. Czego niby ja nie mogę czarować?
- Boś za głupi.
- Co?
- Chciałeś, to ci powiedziałem.
- Napisał, że ja jestem za głupi do grania na
organkach? A to bezczelny ćwok! – Kielonkiewicz zacisnął pięści, ale wobec wyraźnych
dysproporcji pomiędzy nim, a Tadeo i, dodatkowo, dolegliwościami tego drugiego,
rozluźnił palce. – To ja mu z pomocą biegnę, a ten jeszcze ubliża, grajek
weselny. Poczekaj szujo, zagram ci ja jeszcze na dupie obcasem!
- Dajże spokój…
- Co daj spokój? Co daj spokój? – Kielonek
skierował się do drzwi wyjściowych. – A to kutafon niewdzięczny! Zobaczymy
jeszcze, tylko wydobrzej, szubrawcu niedojony. Będziesz potrzebował saksofonu
czarodziejskiego albo pianina, a nie organków, grzdylu wyrodny.
- Heniek…
Kielonkiewicz z hukiem zatrzasnął drzwi.
Przez chwilę słychać jeszcze było jego pomstowanie i ciężkie kroki na klatce
schodowej, ale po chwili w mieszkaniu Zgliszcza zapanowała zupełna cisza, którą
przerywały tylko świsty dobywające się z nozdrzy zdenerwowanego Tadeo.
Gryziwara odwrócił kartkę papieru na drugą
stronę i nakreślił krótkie zdanie.
- „To było konieczne, nie może być świadków” –
przeczytał Zgliszcz. – Światków czego, niby?
- „Czarów”.
Zenon westchnął.
- Posłuchaj, Tadeo – powiedział tonem
najspokojniejszym, na jaki był w stanie się w tej chwili zdobyć. – Nie wiem co
ci chodzi po głowie, ale to chyba nie jest dobry pomysł. Powinieneś posłuchać
kobity i iść do lekarza.
Gryziwara energicznie machnął ręką i zapisał
kolejne słowa.
- „Dmuchnij w organki trzy razy i wypowiedz
zaklęcie: Kombajn, dupa, klosz, walcownia…” – przeczytał Zenon. – Co to za
bzdury?
Gryziwara ponaglił go przyciskając mu organki
do ust.
- Chwila, chwila – zdenerwował się Zenon. –
Dobra. Zagram, ale jakby co, nie wiem, jak coś wyleci w powietrze, albo ci
morda spuchnie jeszcze bardziej, to żeby nie było, że to przeze mnie.
Tadeo skinął gorliwie głową.
Zgliszcz wyprostował się i poparzył z
przekąsem na niewielki instrument.
- Czuję się idiotycznie – powiedział, ale
wobec błagalnego spojrzenia sąsiada, przytknął organki do ust i dmuchnął w nie
trzy razy nie dbając o próbę wydobycia melodii. Potem wyrecytował: „Kombajn,
dupa, klosz, walcownia, rębajło, tarnina, hochsztapler”.
Ledwie skończył, a instrument zadrżał mu w
dłoniach i z furkotem pomknął ku górze, po czym zaczął krążyć wokół stołu pod
samym sufitem.
- Co za cholera? – zdziwił się Zenon.
Chwilę później organki zaczęły grać
wzruszającą melodię, na westernową modłę.
- Znam to – powiedział Zgliszcz. – Nie
pamiętam, kto to nagrał, ale pamiętam tytuł. Szło to tak: „Czy ktokolwiek wie,
dlaczego mój ukochany wujek Leon spierdolił traktorem do Rio?”, albo jakoś tak
równie głupio. Są do tego jeszcze słowa, o tym jak…
Organki zmilkły i w tym samym momencie w
pokoju zmaterializowała się postać wątłego chłopca o dziwnym wyrazie osobliwej
twarzy. Dzieciak wzrostu trzecioklasisty ubrany był w białą koszulkę na
ramiączkach, krótkie, także białe spodenki i skarpetki podkolanówki, również
białe. Stopy miał bose. Jego głowa była wąska u dołu, rozszerzała się ku górze
i kończyła szeroką półokrągła kopułą. Chłopiec nie miał włosów, tylko zielone
mięsiste odrosty, twarz pokrywały mu połączone ze sobą wypukłości biało-żółtawego
koloru. Oczy, usta i nos wydawały się względnie zwyczajne, co na tle pozostałych
anomalii sprawiało, że postać dziecka była jeszcze bardziej kuriozalna.
Zenonowi wygląd chłopca skojarzył się z
kalafiorem.
- Dzień dobry – powiedział przybysz zwracając
się do Zenon. – Jestem Chłopczyk Kalafior. Gdzie pan Tadeo?
- O, o – Zgliszcz wskazał stojącego za
Chłopczykiem sąsiada.
Kalafior odwrócił się i natychmiast skłonił się
tak nisko, że jego zielona czupryna zamiotła podłogę.
- Wzywałeś mnie, panie – powiedział z czcią. –
Czekam na twoje rozkazy.
- Czeka na rozkazy! – krzyknął nerwowo Zenon
nieco ochłonąwszy.
Chłopczyk rzucił okiem na Zgliszcza i
ponownie wlepił wyczekujące spojrzenie w Tadeo.
- Mmmm! – powiedział Gryziwara i podał
Zenonowi zapisaną kartkę.
Zgliszcz mrużąc oczy przeczytał uważnie tekst
wiadomości.
- No więc – zwrócił się z głupawym wyrazem
twarzy do Chłopczyka Kalafiora. – Mam ci przekazać, że masz mu zrobić operację,
czy tam coś tego typu, tak żeby jego usta z powrotem przybrały taki kształt i
właściwości, jak przed wypadkiem. Żeby mógł grać, w sensie.
- Mmmmmm! – przytaknął gorliwie Tadeo.
- I skrzynkę wódki żebyś zorganizował po
wszystkim – dodał od siebie – żebyśmy mogli uczcić jego powrót do formy. A
potem…
- Chwileczkę – przerwał Chłopczyk Kalafior. –
Nie usłucham nikogo, poza nim.
- Hę?
- Nie usłucham nikogo, poza nim – powtórzył
Chłopczyk.
- Ale widzisz przecież, że on nie może mówić,
bo ma sklejone wargi. Dlatego ja tu jestem i ci mówię, co on napisał, czyli,
czego chce, w zasadzie.
- To nie ma nic do rzeczy.
- Jak to nie ma nic do rzeczy?
- Mmmm?
- Nic a nic.
- Masz, czytaj – powiedział Zgliszcz
podtykając malcowi zapisaną przez Tadeo kartkę. – Stoi tu wyraźnie, że…
- Nie potrafię czytać – uciął Kalafior.
- Nie potrafisz czytać!
- Nie potrafię.
- Jak to?
- Normalnie. Nie umiem też robić wielu innych
rzeczy.
Zenon prychnął i zaczął nerwowo czochrać się
pod pachą.
- Co za farsa? – utyskiwał. – Czego was tam
teraz uczą w tych szkołach, skoro nawet czytać nie umiesz mając…. Właśnie. Do
której ty w ogóle klasy chodzisz, chłopcze?
- Nie chodzę do żadnej klasy. Jestem
Chłopczykiem Kalafiorem.
- Mmmm.
- Czego znowu?
Tadeo napisał, że Chłopczyk Kalafior nie jest
zwyczajnym chłopcem i nie chodzi do szkoły. Jest chłopcem czarodziejskim, a
czarodziejscy chłopcy nie chodzą do szkół, przynajmniej takich zwyczajnych, jak
inne dzieci.
- Czyli, że nie spełnisz wypowiedzianej
przeze mnie prośby-rozkazu, mimo że będzie to polecenie Tadeo?
- Tak jest. Bo wcale nie mogę mieć pewności,
że taka jest jego wola.
- Ale on sam nie może nic powiedzieć, bo ma
sklejone wary.
- To nie ma znaczenia.
- Jak nie ma? Właśnie, że ma kluczowe
znaczenie. Przecież on nie może nic powiedzieć.
- A skąd mam wiedzieć, że sam nie skleiłeś mu
ust, żeby wykorzystać mnie do swoich niecnych zamiarów?
- Niecnych zamiarów? Przecież ci mówię, że
chcę mu pomóc! Żebyś mu wrócił poprzedni, zdrowy wygląd.
- A skąd mam wiedzieć, że on sam specjalnie
nie skleił sobie ust i wcale nie chce żeby mu je rozklejać?
- Co? Jaja sobie robisz, dziecko drogie. Tylko
spójrz na niego – Zenon podszedł do Gryziwary. – Tadeo, pokaż Chłopczykowi, że
chcesz mieć z powrotem takie same usta, jak przed wypadkiem.
Tadeo energicznie skinął głową.
- No i? – zapytał triumfalnie Zenon. – Co ty
na to?
- Nic.
- Jak to nic? Przecież ci jednoznacznie dał
do zrozumienia, czego chce.
- Nieprawda. Może tu u was takie kiwanie
oznacza zaprzeczenie. Znam takie kraje.
Zenon uderzył pięścią w stół.
- Skoro nie chcesz posłuchać mnie – krzyknął zrezygnowany
– to znikaj z powrotem skąd przyszedłeś, nic tu po tobie!
- Jak to?
- A tak to.
- Ale ja przecież nie mogę wrócić dopóki nie
wykonam zadania.
- Mmmm – przytaknął Tadeo.
- No to rób, co mówię, do cholery!
- On musi powiedzieć.
- Ale on nie może!
- Więc muszę tu zostać do momentu, aż będzie
mógł.
- Przecież wezwał cię po to, żebyś sprawił,
żeby na powrót mógł.
- Jak to powie, to to sprawię.
Zenon opadł na taboret.
- Kurwa mać – jęknął z rezygnacją i wychylił
całą szklankę bimbru.
W momencie, w którym alkohol gorącą falą
dotarł do jego żołądka, Zgliszcz doznał olśnienia.
- Wiem! – krzyknął. – Przecież to proste!
- Mm?
Zenon zignorował Tadeo i ruszył do łazienki.
Po chwili wrócił odpakowując nową żyletkę.
- Heniek miał rację, wcale taki głupi nie
jest – powiedział rozpromieniony. – Przetniemy ci japę i wtedy będziesz mógł
sam powiedzieć Chłopczykowi Kalafiorowi, żeby ci ją na powrót naprawił!
- Mmmm!
- Kładź się na stole.
- Mmm?
- Co?
Tadeo podał Zenonowi kartkę.
- Znieczulenie? A skąd wezmę ci znieczulenie?
Za kwadrans wróci twoja żona i gówno z tego będzie. Zabiorą cię do szpitala, a
tam na pewno nie wpuszczą czarodziejskiego chłopczyka! Przetną ci wary i założą
opatrunek, że nie wypowiesz słowa przez miesiąc.
- Ja nie mogę tyle czekać – wtrącił Chłopczyk
Kalafior aż zafalowały mu pokrywające twarz wypukłości. – Do północy czekam na
polecenia. Potem zniknę bezpowrotnie, a organki przestaną być czarodziejskie.
- Słyszysz? Kładź się. Chlasnę raz szybko i
będzie po wszystkim.
Tadeo skrzywił się, ale nie widząc innego
wyjścia, zastosował się do polecenia. Zgliszcz popatrzył na leżącego, przyłożył
żyletkę i przymierzył się do cięcia.
- Moment – powiedział.
Napełnił dwie szklanki samogonem. Wychylił
pierwszą duszkiem, ciął zamaszyście i poprawił drugą.
Tadeo z wybałuszonymi oczami parsknął krwią i
wyjęczał w mękach: Chcę mieć japę jak przed dzisiejszym wypadkiem!
- Robi się – powiedział Chłopczyk Kalafior,
zafalował białym kwiatostanem twarzy i zaszumiał zielonymi pędami spełniającymi
rolę bujnej czupryny.
W jednym momencie krew znikła z twarzy Tadeo,
a jego usta przybrały dawny, zdrowy kształt.
- Ale jaja – powiedział Zenon lekko
zatoczywszy się na ścianę. Wypite naprędce ponad pół litra mocnego alkoholu
zrobiło swoje. – Jakbym tego nie widział na własne oczy, he, he, to bym nie
uwierzył, za cholerę. Co za dzień w ogóle? Najpierw sąsiadowi topi wary, a
potem czary mary… O, zrymowało mi się nawet…
Poleciałł się w tył i potknąwszy o taboret
runął z łoskotem na podłogę
.- … A potem bach – kontynuował jakby nic się
nie stało – i jest Chłopczyk Kalafior jak malowany w podręczniku do biologii,
albo w poradniku działkowca… Wiesz co mały? Równy z ciebie dzieciak, ale jakbyś
jeszcze wyczarował tak skrzynkę wódki, to…Hej! Gdzie żeś się podział? Hej
Kalafiorku Chłopczyku?
Zenon rozejrzał się wokół siebie, ale po
Chłopczyku Kalafiorze nie było śladu.
- Hej! – Zenon capnął leżące na stole organki
i dmuchnął w nie po trzykroć. – Kombajn, dupa, montownia… chochla, tatarak… No
co jest? Tadeo, jak to szło, do cholery? Oddawaj chłopca!
- Daj na moment – powiedział Tadeo i
odebrawszy od Zenona organki, schował je do kieszeni. – W zasadzie nie
powinienem ci niczego zdradzać, ale, zważywszy na twoją bezinteresowną pomoc,
jestem ci to winien. Jakby co, i tak nikt ci nie uwierzy.
- Mnie? Wszyscy!
- Jak sam wspomniałeś – kontynuował Tadeo – organki
przyniosłem ci na przechowanie na parę dni, ale wcześniej… Kupiłem je na targu
staroci. To były dla mnie trudne czasy. Chcieli mnie wtedy z orkiestry
zakładowej wyrzucić, bo młodszy flecista się najął do roboty i, trzeba to
uczciwie przyznać, był ode mnie lepszy. Pomyślałem, że może spróbuję na innym
instrumencie. Wtedy pojawił się Chłopczyk Kalafior. Powiedziałem mu, że chcę
być wirtuozem fletu, jak Ian Anderson. No i na drugi dzień na próbie dałem
czadu. Dalej wiesz. Zrobiłem się popularny i zacząłem karierę.
- Wino żeś przestał pić nawet – zauważył
przytomnie Zenon.
Tadeo pokiwał głową i ruszył do drzwi.
- Teraz muszę lecieć – powiedział wychodząc
na korytarz. – Raz jeszcze dziękuję ci za wszystko.
Wyszedł na klatkę i ruszył schodami w dół.
Zenon wypadł za nim i stanął w rozkroku na rozchwianych nogach.
- Jak to? A Chłopczyk Kalafior? Fifka,
truskawka, mechanik… Dawaj mi na przechowanie te organki czarodziejskie!
- Lepiej będzie dla ciebie, jak o nich
zapomnisz – rzucił przez ramię Tadeo. – One negatywne emocje wyzwalają u
niepowołanych.
Kiwając się w przód i w tył i zginając
jednocześnie na boki Zenon przypalił sobie pogniecionego papierosa. Zaciągnął
się mocno i ze świstem wypuścił dym nozdrzami.
- Gówno! – ryknął. – Co ty mi tu będziesz
jakieś takie moralne pierdoły posuwał, bardaszany osadzie?! Znalazł się, kurwa,
psychoanalityk od dupy boleści. – Zenon odgryzł filtr od papierosa i plunął nim
w ślad za oddalającym się sąsiadem. – Tak, to mmmmmm przetnij mi japę, przetnij
mi japę, mmmmm – mamrotał sam do siebie – a jak już przecięta, to paszoł w
pizdu won, tak? Żebyś się tak miał zesrać na kolanach, to gówno ci pomogę
następnym razem, kutafonie bezbożny. Żebyś tak dostał całkowitego warozwaru,
wrzodzie społeczny, świński sucie zaropiały.
Jego utyskiwania zagłuszyły na chwilę szczęk
zamka, zgrzyt zawiasów i trzask zamykanych drzwi. Zaraz potem, jak spod
posadzki, na schodach wyrósł listonosz taszcząc zapakowane w owinięte szarym
papierem pudło poprzecinane pasami klejącej wzorzystej taśmy.
- O, dobrze, że pana widzę, panie Zgliszcz –
powiedział pracownik poczty. – Przesyłkę dla pana mam.
- A Chłopczyka Kalafiora żeś pan widział? –
wypalił Zenon rzucając peta na podłogę i przydeptując go podeszwą wysłużonego
bambosza.
- Kogo?
- Widziałeś pan czy nie?
- Może i widziałem, a może i nie widziałem.
- Organki pan masz?
- Organki? Ja tam nie wiem, co żeś pan
zamówił, ale na organki mi to nie wygląda, za ciężkie. Chyba że takie duże, Hammonda,
czy jak im tam. Takie, co grają na nich długowłosi z zagranicznych zespołów.
- Sam żeś pan jest długowłosy z zagranicznego
zespołu, Beatles jebany. Pomyliłeś się pan jak nic. Zabieraj pan te pudło i
wypieprzaj z powrotem do … do… W chuj pan wypieprzaj! Ja niczego nie
zamawiałem. I za nic nie zapłacę, choćbyś pan tu z gołym dupskiem czardasza
odtańcował.
Przyzwyczajony do lokalnego folkloru listonosz
postawił pudło na podłodze i wyjął z torby pokwitowanie.
- Panie – powiedział – nie pyskuj mi pan tu,
bo mam już na dziś dosyć użerania się z ludźmi. Co mnie do tego, co kto wysyła,
co zamawia i tak dalej? Przesyłka jest darmowa, znaczy, żeś pan z góry
zapłacił, albo nadawca koszty pokrył. Mnie tam gówno do tego. Ja tylko
pośrednikiem jestem.
- Pośrednikiem?
- A żebyś pan wiedział. Podpisz pan to i
dobranoc.
- Co „podpisz”?
- No pokwitowanie, przecież nie kwit na
węgiel.
Zenon zatoczył się lekko i oparł ramieniem o
futrynę, nie przestając wpatrywać się w listonosza z wrogością
- Coś pan taki wyszczekany, panie Gąsior? – zwrócił
się do urzędnika po nazwisku. – Ja też ciężki dzień miałem i co? Skarżę się?
Użalam?
- Bluźniłeś pan na sąsiada, że na dole było
słychać. Już się tam zbiegowisko robi, bo baby akurat z kościoła wracały i
słyszały, jak żeś pan wymyślał Gryziwarze od najgorszych. O idą już – dodał
spoglądając w dół pomiędzy piętra – zdaje się, że Gryziwarową słyszę. Zaraz
panu tu niewąski kipisz urządzą.
Zgliszcz wyrwał z ręki listonosza
pokwitowanie i długopis i zamaszyście podpisał odbiór przesyłki. Capnął paczkę,
wrzucił ją do mieszkania i zatrzasnął drzwi z przekleństwem.
Postawił pudło na kuchennym stole i zaczął
oglądać napisy i symbole. Nadawcą była nieznana mu firma Darmozgon Ltd.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz