przysłowie

Posól język starą sową, a w głowie ci zahuczy


niedziela, 5 lutego 2012

Padlinator

- No i co w nim takiego fascynującego? – zdziwił się Siergiej Siemonowicz Nozdrze.
Naukowiec nie krył irytacji. Jego najbliższy współpracownik Ławrentin Aleksiejewicz Podbródek zbudził go o drugiej czterdzieści siedem w nocy, czy może raczej rano, i podekscytowanym głosem poinformował o nieprawdopodobnym, wiekopomnym odkryciu. Nigdy wcześniej coś podobnego nie miało miejsca, towarzysz Siergieja był człowiekiem raczej opanowanym, spokojnym i ostrożnym. Zanim zdecydował się na wygłoszenie jakiegoś osądu musiał wcześniej dogłębnie problem zbadać, poddać analizie i wykluczyć wszelkie możliwości pomyłki, czy innego rozwiązania. Skoro zatem zdecydował się na telefon o tak niefortunnej porze, Siergiej nawet do myśli nie dopuszczał, że naukowiec może się mylić. Mimo potwornego zmęczenia i protestów żony zebrał się w przeciągu kwadransa i po kolejnych trzech był już w Instytucie. Tu jednakże czekał go zawód.
- Zwyczajny nieboszczyk – dodał wyraźnie rozczarowany i rozdrażniony.
- Nieprawda – zaprzeczył gorliwie Podbródek.
Nozdrze przyjrzał się trupowi raz jeszcze.
- Ma podbite oko – zauważył i nagle doznał olśnienia. – O matko! – krzyknął. – Przecież to Alosza Przyszczęce! Skąd wiedziałeś, że interesuję się boksem?
- Co? – tym razem to Ławrentin zdawał się nie rozumieć ekscytacji współpracownika.
- Alosza Przyszczęce! – powtórzył niemalże uradowany Siergiej. – Mistrz świata w wadze lekko pół średniej. Zmarł jakiś czas temu w wyniku przyjęcia mocnych ciosów w walce w obronie tytułu przeciwko Johnnyemu Cztery Ręce. Wygrał, ale niedługo potem zasłabł i zmarł w drodze do szpitala. Szkoda. Był z niego wielki talent.
Siergiej chwilę kiwał głową z uznaniem i nagle zmarszczył brwi.
- Moment – powiedział. – Przecież walka odbyła się jakieś pół roku temu – spojrzał na Ławrentina pytająco. – Co to ma do cholery znaczyć.
- Zaczynasz rozumieć – nie bez dumy odparł naukowiec.
Nozdrze raz po raz przenosił wzrok z Aloszy na Podbródka i w końcu rzekł.
- Gówno rozumiem. Trzymałeś tragicznie zmarłego bokserskiego mistrza świata wagi lekko półśredniej w chłodni przez pół roku i wezwałeś mnie w środku nocy, żeby mi go pokazać?
- Można tak powiedzieć, ale w bardzo, bardzo dużym uproszczeniu.
- Znaczy się?
- Nie jest istotne, że to mistrz bokserski. Przynajmniej z mojego punktu widzenia.
- Jak to?
- Szczerze mówiąc, nawet nie miałem pojęcia, że to bokser. Nie interesuję się sportem.
Siergiej miał minę skrajnie zdziwionego człowieka.
- Chcesz mi powiedzieć, że trzymałeś w lodówce ciało mistrza świata nie mając pojęcia, że to mistrz świata?
- To prawda. To, że był mistrzem świata nie ma tu żadnego znaczenia.
- Jak to? To na cholerę wziąłeś ciało mistrza świata? Mogłeś wziąć jakiegoś średnie klasy zawodnika, który dokonał żywota. Mimo, że prasa o tym nie pisze, w świecie bokserskim śmierć, to nie coś deficytowego.
- Nie rozumiesz. Chodzi mi o to, że nie ma najmniejszego znaczenia, że on był bokserem. W ogóle nie ma znaczenia kim był. Wcześniej. Ważne kim się stał.
- Czyli, że równie dobrze mógłby to być jakiś, dajmy na to, hydraulik? Albo spawacz?
- Dokładnie tak.
- To po jaką cholerę brałeś mistrza świata?
- Bo był akurat pod ręką.
- Co?
- Przestać czepiać się tego, do kogo należało to ciało. To nie ma najmniejszego znaczenia. To czy był bokserem, spawaczem, mleczarzem, prawnikiem, piosenkarzem, czy papieżem nie ma nic do rzeczy. To nieboszczyk.
Nozdrze zagryzł wargi.
- Z punktu widzenia funkcji życiowych, to faktycznie nie ma znaczenia.
- No. Wreszcie mówisz do rzeczy.
- Czyli chcesz powiedzieć, że…
- Chcę żebyś w tym tu egzemplarzu widział wyłącznie nieboszczyka.
- Wyłącznie nieboszczyka?
- Tak.
Siergiej Siemonowicz podrapał się po skroni.
- Załóżmy, że tak jest.
- A jest?
Naukowiec westchnął i pokiwał głową.
- Tak. Trup, to trup.
- No i właśnie w tym momencie musisz przestać rozumować w ten schematyczny sposób.
- Że co proszę?
Ławrentin szybkim krokiem przeszedł przez gabinet zabiegowy, otworzył drzwi i wyjrzał na korytarz.
- Co ci jest?
- Szpiedzy są wszędzie.
- Szpiedzy?
- Błonnickiego.
- Błonnickiego?
- Nie słyszałeś o nim?
- Oczywiście, że wiem, kim jest Rupert Błonnicki. Nie rozumiem tylko, czemu miałby cię szpiegować?
Podbródek uśmiechnął się nerwowo. Zamknął drzwi na klucz i kilkakrotnie nimi szarpnął.
- Wyprzedziłem go, Sierioża. Rozumiesz?
- Wyprzedziłeś?
- Zrobiłem to – Ławrentin Aleksiejewicz niemal drżał z ekscytacji. – Gdyby Błonnicki się dowiedział, że tego dokonałem, bezzwłocznie kazałby mnie wyeliminować. Między innymi dlatego tu jesteś.
- Chyba nie za bardzo rozumiem.
- Nie mam gwarancji, że nie było jakiegoś wycieku informacji – powiedział nerwowo się rozglądając. – Chociaż starałem się zachować maksimum ostrożności. Ale nie ma co ryzykować. Chcę mieć pewność, że moja praca nie pójdzie na marne. Albo, że ten pyszałkowaty bubek przypisze sobie moje zasługi. I pewnie wykorzysta do niecnych celów. Chcę ci przedstawić efekty mojej pracy. Jeśli mnie zabiją, ty będziesz jedynym, który zna prawdę.
- Bardzo przyjemna perspektywa,
- Nie ironizuj.
- Jestem poważny, jak ten tu – wskazał na Aloszę. – Niemalże.
Ławrentin puścił złośliwość mimo uszu.
- Posłuchaj – rzekł. – Ten to, to nie jest zwyczajny nieboszczyk.
- To już przerabialiśmy.
- To padlinator.
- Kto?
- Elektroniczny nieboszczyk.
- Elektroniczny? – Siergiej spojrzał raz jeszcze na Aloszę, ale w dalszym ciągu nie mógł dopatrzeć się niczego nietypowego. – Znaczy się taki terminator, tyle że martwy? To bez sensu.
Podbródek w dalszym ciągu nie słyszał uszczypliwości.
- Ma wszczepiony, a właściwie lepszym słowem będzie „zaimplementowany” całkiem autonomiczny endoszkielet, wykonany z tytanowego stopu. Praktycznie niezniszczalny.
- A czip?
- Co?
- No czip. Terminator miał czip, na którym znajdowało się całe oprogramowanie.
- Jemu to jest niepotrzebne.
- To jak działa?
- Zwyczajnie.
- Zwyczajnie?
- Tak jak widzisz.
Nozdrze mocno się skrzywił.
- Kpisz sobie?
- Bynajmniej.
- Posłuchaj. Ściągasz mnie w środku nocy, pokazujesz trupa, potem mówisz o wiekopomnym odkryciu, a potem karzesz się podniecać półrocznym nieboszczykiem Aloszy Przyszczęce. Co to ma niby być? Jakieś nekroparty?
- O co ci chodzi?
- O co mi chodzi? – Siergiej aż zafurczał. – Sam nie wiem, o co mi chodzi! – wybuchł. – Każ mu coś zrobić! Daj jakieś zadanie!
- Zadanie?
- Zadanie! Polecenie, pracę, misję. Nie ważne jak to nazwiesz!
- Ale przecież on właśnie wypełnia swoją misję! Czy ty tego nie widzisz?
- Kurwa, nie!
- Jak to? Przecież masz go tu, przed oczami. Na wyciągnięcie ręki.
- Kogo?
- Padlinatora!
- Ale on tylko leży!
- Bo jest martwy, to co ma niby robić? Jeździć rowerem? Jeżdżący rowerem nieboszczyk byłby dla ciebie bardziej do przyjęcia, niż spokojnie spoczywający na stole operacyjnym?
- Ale mówiłeś, że ma endoszkielet z tytanu! Że jest jak terminator!
- Bo jest, tyle, że martwy.
- To co on ma robić?
- Nic. Leżeć. Przecież jest martwy. I dlatego Błonnicki nie może się o nim dowiedzieć.
- Bo co?
- Bo wszczepi mu czip.
*
Tydzień później.
Pogrzeb Ławrentina Aleksiejewicza Podbródka odbył się bez specjalnej pompy. Władze Instytutu nie chciały sensacji, niepotrzebnego rozgłosu, tłumu ciekawskich reporterów i wścibskich dziennikarzy. Wszystkim zależało, żeby tragiczna śmierć naukowca jak najszybciej odeszła w zapomnienie. Na cmentarzu oprócz rodziny i najbliższych współpracowników było kilku nieznanych Siergiejowi żołnierzy, wśród których rozpoznał widzianego niegdyś na zdjęciu Ruperta Błonnickiego. Zaniepokoiło go to odrobinę, ale nie dał po sobie poznać, że w ogóle wie, kim jest mężczyzna.
Na stypę nie poszedł – wykpił się migreną. Nienawidził takich spotkań, zwłaszcza, że widział iż w kierunku domu pogrzebowego, w którym przygotowana była dla żałobników pożegnalna uroczystość zmierza również wojskowy orszak. Nie chciał przebywać teraz w towarzystwie Błonnickiego. Odkąd Ławrentin zaprezentował mu padlinatora, odczuwał na myśl o wojskowym pewnego rodzaju niepokój. Zdawał sobie sprawę, że to tylko irracjonalne odczucie, ale mimo to nie potrafił mu się oprzeć. Wrócili wraz z żoną prosto do domu i zanim zdążył zrzucić ciemny garnitur rozdzwonił się alarm przy drzwiach wejściowych.
- Siergiej! – krzyknęła po chwili Irina Michałowna. – Ktoś do ciebie!
Gdy naukowiec wyszedł do gościa, przed drzwiami ujrzał odwróconego tyłem mężczyznę. Na ulicy przed bramą stał zaparkowany motocykl.
- Słucham pana – powiedział starając się, aby po barwie głosu nieproszony gość rozpoznał, że składa wizytę w nieodpowiednim momencie.
Gdy nieznajomy odwrócił się ku niemu, Nozdrze poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła.
- Dzień dobry, panie profesorze – powiedział dziarsko i wesoło Alosza Przyszczęce. – Mam dla pana wiadomość – dodał wyciągając ku zamarłemu w bezruchu naukowcowi.
Zanim Siergiej zdążył cokolwiek powiedzieć, posłaniec wcisnął mu w zgrabiałe dłonie dużą, szarą kopertę i zniknął z rykiem motoru.
- Kto to był, kochanie? – usłyszał głos żony z głębi domu.
Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł znaleźć odpowiednich słów. Cokolwiek próbował, więzło mu w gardle.
- Sierioża?
Co powinien zrobić? Przecież sam nie wiedział, co właśnie się stało. To znaczy wiedział, ale nie potrafił tego racjonalnie wyjaśnić. Co miał powiedzieć? Że właśnie dostał list od elektronicznego nieboszczyka, który pół roku wcześniej był bokserskim mistrzem świata wagi lekkopółśredniej?
Zaniepokojona milczeniem męża Irina Michałowna wyszła na ganek.
- Skarbie, o co chodzi? – widząc spopielałą minę mężczyzny dodała zatroskana: – Kto to był?
- Kto?
- Ten motocyklista?
- Motocyklista?
Wzrok kobiety spoczął na prostokątnej przesyłce.
- Co to jest? Znowu ktoś umarł?
Wzięła kopertę do rąk.
- To pomyłka – wykrztusił.
- Pomyłka? Na liście jest twoje nazwisko. Mogę otworzyć?
- Co?
Kobieta nie zastanawiając się rozdarła papierowe opakowanie.
- Zaproszenie na mecz bokserski – stwierdziła. – Na tym zdjęciu jest chyba ten facet, co przed chwilą tu był. Co to ma znaczyć? Zaraz, zaraz. Alosza Przyszczęce? Czy to nie ten, co nie żyje?
- Ten sam – odparł Siergiej Sjemionowicz. W jego głosie kobieta wyczuła napięcie i strach, a to nie zdarzało się często. Z tego też powodu, gdy usłyszała krótkie: Pakuj się – nie zadawała zbędnych pytań.
*
- No, Alosza – zachęcał trener, słynny Jurgen von Harpagan. – Dawaj!
Zawodnik uderzał w tarczę z nieprawdopodobną prędkością i mocą. Trzymający ją asystent raz po raz lądował na deskach, choć masą przewyższał boksera niemalże dwukrotnie.
- Może tak całymi godzinami – powiedział trener. – Nigdy czegoś takiego nie widziałem.
- Nie mogłeś – Błonnicki pokiwał głową. – Nigdy nie było takiego zawodnika.
- To niesamowite – zgodził się szkoleniowiec. – Nie było. Jak pracuję w tym fachu blisko pół wieku. Poczynił nieprawdopodobne postępy. Ma niespożyte pokłady energii, cios o sile boksera wagi ciężkiej, szybkość dzięcioła. Nikt nie ma z nim szans.
- Inaczej by mnie tu niebyło – wojskowy uśmiechnął się chełpliwie. – A jak z pozostałymi sprawami? Zdążysz wszystko zorganizować?
Zanim trener zdążył odpowiedzieć, Błonnicki dodał:
- To retoryczne pytanie. Inne rozwiązanie jest niedopuszczalne.
Von Harpagan przyjrzał się Rupertowi uważnie ściągając usta.
- Coraz mniej podoba mi się, jak się do mnie zwracasz i co się tu dzieje.
- Twoje odczucia są nieistotne. Masz tylko przygotować zawodnika do pojedynku i zorganizować mu właściwego przeciwnika. Od tego zależy twoje te be o en te be. I całkiem spora sumka.
- To zabrzmiało jak groźba.
- Bzdura – Błonniki prychnął poirytowany. – Ja nigdy nie grożę. To takie małostkowe. Przedstawiam ci tylko hipotetyczną wersję zdarzeń.
- Inaczej śpiewałeś jeszcze miesiąc temu.
- To ty inaczej słuchałeś.
- Powiedziałeś, że mam przygotować zawodnika do walki i jeśli wygra, dostanę dwa miliony…
- Zgadza się.
- A jeśli przegra, nic się nie stanie.
- I to też się zgadza.
- Więc po cholerę ta gadka o być albo nie być?
- Proforma. Jak przegra, to nic się nie stanie. Z mojego punktu widzenia nic się nie dzieje.
Trener skrzywił się w grymasie skrajnego zniesmaczenia.
- Myślisz, że się ciebie przestraszę, żołnierzyku?
- Myślę, że tak.
Błonniki miał rację. Von Harpagan również to wiedział. Gdyby choć przypuszczałł, że Instytut macza w tym ręce nie skusiłaby go żadna kwota. A teraz było za późno by się wycofać. Nie raz bywał już w podobnych sytuacjach, w świecie bokserskim różowe kontrakty nie rzadko po jakimś czasie nabierają szarych odcieni. Ale przynajmniej zawsze wszystko odbywa się z zachowaniem jakichś pozorów, choćby iluzorycznych reguł. Wówczas wszystkim lepiej się pracuje. A ten bubek zachowuje się, jakby był jakimś pieprzonym Bogiem. I to jego cwaniackie, rodem z filmu dla gawiedzi „te be o en te be”. Gówniany buc z Shitcity. Ale niestety on rozdaje karty w tej rozgrywce. Przynajmniej na razie.
- Do roboty – powiedział bezczelnie Rupert i odwracając się do trenera plecami sięgnął po telefon. – I co tam? – rzucił do aparatu wychodząc z sali treningowej. – Dobra. Tylko bez drastycznych ruchów, wszystko ma się odbywać naturalnie. Ma być gotowy najdalej za trzy miesiące...
Więcej Von Harpagan nie usłyszał, zresztą wcale mu na tym nie zależało mu. Szczerze nienawidził wojskowego i każde jego słowo drażniło go bardziej, niż mocny cios. Starając się nie myśleć o oficerze przeniósł całą uwagę na swojego podopiecznego. Alosza Przyszczęce zakończył już tarczowanie i teraz dziarsko i cudownie podskakiwał ćwicząc ze skakanką. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że jeśli ktoś nie wiedziałby, że bokser ćwiczy ze skakanką, nie miałby szans tego zauważyć. Alosza podskakiwał nieznacznie, używając do wybicia ciała w górę i jego zamortyzowania przy lądowaniu wyłącznie siły mięśni śródstopia i palców. Nogi miał idealnie wyprostowane i sztywne w kolanach, ręce wyciągnięte wzdłuż tułowia, przylegały idealnie do ud, jakby były przybite doń na stałe. Tylko nadgarstki Aloszy wykonywały wibrujące, błyskawiczne okrężne ruchy, które wprawiały w ruch obrotowy skakankę tnącą powietrze ze świstem. Zawodnik sprawiał wrażenie jakby był tłokiem w jakimś niewidzialnym mechanizmie. Von Harpagan patrzył na niego zafascynowany. Nigdy nie widział tak doskonałej motoryki, gry i koordynacji mięśni, sprężystości ścięgien. Organizm Aloszy podczas rehabilitacji jakiej został poddany w Instytucie Błonnickiego przeszedł jakąś doskonałą metamorfozę, której trener nie rozumiał i czuł przed nią coraz większy respekt przeradzający się z wolna w lęk. Przyszczęce był świetnym pięściarzem już przed walką z Johnnym Cztery Ręce, ale to co prezentował w tym momencie nie pozostawiło złudzeń, co do jego obecnych nadludzkich predyspozycji. Von Harpagan zaczął również dostrzegać coraz więcej minusów takiej formy swojego podopiecznego. To nie było naturalne, by zawodnik wcale nie odczuwał zmęczenia, nie krwawił nawet po silnym ciosie i, co najbardziej dziwne, nie miał potem nawet sińca, czy wybroczyn. Początkowo Jurgen tłumaczył to sobie wyjątkową odpornością zawodnika i szybkością jego reakcji na atak. Błyskawiczne uniki czyniły w zasadzie czymś niemożliwym dosięgnięcie go przez przeciwnika, co też wyjaśniało brak jakichkolwiek śladów na jego ciele nawet po bardzo forsownych sparingach z bardzo doświadczonymi i dobrze wyszkolonymi przeciwnikami. Z czasem jednakże Von Harpagan doszedł do przekonania, że Alosza nie jest zwyczajnym, tyle że doskonale predestynowanym do odnoszenia sukcesów zawodnikiem. Ostatecznym testem, było uderzenie łomem w potylicę. Trener zaczaił się na boksera w tunelu prowadzącym z sali treningowej do szatni i gdy ten go mijał, z całych sił zdzielił go żelaznym łomem w tył głowy. Alosza poszedł dalej nawet się nie zatrzymując podczas gdy łom odbił się od jego głowy, jakby Von Harpagan zaatakował pancerz wozu bojowego.
Jurgen bardzo cenił sobie wszelkie trofea, jakie otrzymywał za swoje osiągnięcia najpierw w karierze zawodnika, później dydaktycznie w szkoleniu młodzieży i seniorów. Medale, puchary, mistrzowskie pasy… Wszystko to miało dla niego wielkie znaczenie, ale liczyła się przede wszystkim sportowa rywalizacja. A Alosza Przyszczęce nie był zwyczajnym tyle, że świetnie przygotowanym do waliki zawodnikiem i doświadczony trener doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Tak jak równie pewny był tego, że każdy kto wyjdzie przeciw Aloszy do ringu, już z niego nie zejdzie. I do czegoś takiego on, Jurgen Von Harpagan, dopuścić nie może. Bez względu na zagrożenie jakie to stwarzało. Trener znał metody Błonnickiego, szarej eminencji Instytutu i honorowego członka sztabu szkoleniowego. Rupert pojawiał się zawsze, gdy działo się coś nieszablonowego. Gdy któryś z zawodników zaczynał osiągać ponadprzeciętne wyniki, lub jeśli wydarzyła się jakaś tragedia, z której sportowe stowarzyszenie nie mogło być dumne, nagle zjawiał się czarny wojskowy karawan z herbem Instytutu na drzwiach i, w zależności od okoliczności, kariera zawodnika albo nagle wchodziła na niespotykane dotąd tory, lub też wszelki słuch o nim ginął, jakby człowiek nigdy nie istniał.
Tym razem było podobnie, ale i zarazem inaczej. Von Harpagan przeczuwał, że skala wydarzenia tym razem znacznie przekracza wszystko to, czego dotychczas był mniej lub bardziej bezpośrednim świadkiem. 
*
Jechali autostradą na północ. Irina Michałowna milczała odkąd mąż nakazał jej pakowanie, jak się po chwili okazało, bardzo ograniczonego podręcznego bagażu. W zasadzie zabrali tylko niezbędne dokumenty, pieniądze, karty płatnicze, laptopa, lekarstwa, trochę artykułów higienicznych i żywność nadającą się do dłuższego przechowywania. Irina była przerażona. Jej mąż zdradzał symptomy paranoi. Nie odzywał się, jeśli nie liczyć ponagleń, miał nerwowe ruchy, nie chciał udzielić jej żadnych wyjaśnień ani zdradzić celu podróży. Zaczęli rozmawiać dopiero gdy przekroczyli granicę okręgu i wyjechali na drogę ekspresową.
- Powiesz mi wreszcie, o co tu chodzi? – zapytała.
Pytanie pozostało bez odpowiedzi.
- To chociaż, dokąd jedziemy?
- Do znajomego.
Nie było sensu dalej pytać. Jechali bez przerwy aż do zmroku i potem jeszcze przez połowę nocy. Zatrzymali się dopiero, gdy osiągnęli pas wód terytorialnych. Jako miejsce popasu Siergiej wybrał mało atrakcyjny z wyglądu motel o dziwacznej nazwie znajdujący się przy odnodze głównej trasy prowadzącej wprost do The Bolshoj – największego miasta tej części Wybrzeża.
„Motel pod wesołą kapustą” brzmiał szyld. Lokal nie przypadł Irinie Michałownej do gustu, ale nie protestowała widząc, ze mąż nieco się odprężył wjeżdżając na niewielki, osłonięty drzewami plac przy zaniedbanym wysokim parkanie grodzącym budynek i jednocześnie oddzielając go od wyżwirowanej drogi.
- To bardzo dobrze, – powiedział parkując – że hotel nie jest okazały i leży na uboczu. Ostatnie czego nam teraz trzeba to gwarne miejsca pełne wścibskich spojrzeń. Spędzimy tu tylko kilka godzin. Z samego rana powinno udać mi się skontaktować ze znajomym. Musimy działać szybko ale przy tym bardzo ostrożnie i rozważnie. Rozumiesz? – zakończył gasząc silnik i spoglądając na kobietę poważnymi, mądrymi oczami.
Kobieta popatrzyła na męża. Miała wrażenie, że w przeciągu tego tygodnia zestarzał się bardziej, niż przez ostatnich dziesięciu lat. Przybyło mu zmarszczek, kurze łapki w kącikach oczu niepokojąco się pogłębiły i wydłużyły, włosy zmatowiały i pożółkły. A najgorsze były oczy, które jakby zgasły i wypełniły się pustką.
- Wiem, że to z troski o mnie nie chcesz powiedzieć mi o co chodzi – szepnęła, jakby bała się, że ktoś usłyszy ją na tym pustkowiu. – Ale ja wiem. Za dobrze cię znam. To wszystko przez ten projekt, nad którym przez ostatnie lata pracowaliście z Ławrentinem Aleksiejewiczem? Dla tego on zginął, prawda. Zabili go? To wcale nie był wypadek. I teraz chcą dopaść ciebie i też…
Siergiej położył żonie palec na ustach, przytulił ją i pocałował w czoło.
- No już – powiedział. – Nic nam się nie stanie. Jeśli będziemy ostrożni, nic nam nie będzie. A wiesz dla czego? Bo jestem od nich mądrzejszy.
Milczeli chwilę, poczym wyszli z auta. Dochodziła czwarta rano, ale jeśli wierzyć neonowi, motel przyjmował gości dwadzieścia cztery godziny na dobę. Drzwi były otwarte, co zdawałoby się potwierdzać ogłoszenie, świeciło się również we wnęce stanowiącej jednocześnie bar i recepcję. Za ladą nie było nikogo, co nie było szczególnie dziwne, zwarzywszy na porę. Siergiej nacisnął dzwonek zainstalowany na bocznej ścianie. Nic się nie stało, ponowił więc wezwanie z podobnym skutkiem. Już miał zadzwonić po raz kolejny, gdy z zaplecza doszło ich szuranie o podłogę ciężkich kroków. Po chwili za ladą pojawił się niechlujny, zaspany mężczyzna ubrany w poplamioną niegdyś białą koszulkę na ramiączkach i popielate, dresowa spodnie. Siwe skołtunione włosy bezładnie sterczały na wszystkie strony, od kilku dni niegolona twarz i przykry, odczuwany na odległość metra oddech zdradzały nieprzychylny stosunek do higieny.
- Czego trzeba? – zapytał ziewając.
- Pokój – rzucił krótko Nozdrze. – Na noc.
- Gotówka?
- Tak.
Mężczyzna chwilę przyglądał się gościom ziewając i czochrając z szelestem pod koszulką po obficie obrośniętej siwiejącymi włosami piersi. Na dłużej zatrzymał wzrok na Irinie oceniając ją bezczelnie wzrokiem satyra, poczym sięgnął pod kontuar skąd wyciągnął pieczone kurze udko i wgryzł się w nie łapczywie.
- To będzie dwieście za jeden pokój – powiedział mlaszcząc i cmokając. – Chyba że dwa osobne mają być, to taniej mogę policzyć – dodał uśmiechając lubieżnie.
Siergiej bez słowa rzucił na ladę dwa banknoty. Portier pokiwał głową, skrzywił się, poczym bez słowa wytarł tłuste palce o koszulkę, schował pieniądze do kieszeni spodni i sięgnął po klucz.
- Trzysta osiem – powiedział ponownie sięgając pod ladę, spod której wyciągnął notatnik. – Co szanowni państwo życzą sobie na kolację?
- Nic – odparli jednocześnie.
- Mamy wyjątkowo wykwintną kuchnię – zachęcał portier, który w jednej chwili jakby stał się zupełnie inną osobą. – Zapewniam, że nie ma takiej potrawy, której nie bylibyśmy w stanie sprostać, a z dużym prawdopodobieństwem, tu wyłącznie przez skromność nie użyłem słowa „z pewnością”, umiejętności naszego mistrza kuchni przewyższą jakość wszystkich doświadczeń i doznań podniebienia, jakich tylko kiedykolwiek byli państwo łaskawi zakosztować. Kuchnie z całego świata, do tego napoje, wina…
- Dziękujemy, ale nie – bezceremonialnie przerwał Siergiej. – Proszę o klucz.
Portier uprzejmy w momencie ponownie ustąpił swojej wulgarnej wersji.
- Do południa trzeba opuścić lokal – rzekł rzucając na ladę klucz. – Cisza nocna do szóstej rano – dodał z porozumiewawczym mrugnięciem.
- Co za obleśny i wstrętny typ – powiedziała z obrzydzeniem Irina gdy wspinali się po skrzypiących, wąskich schodach. Gdyby nie ta cała sytuacja nie zostałabym tu nawet minuty. Może pojedźmy kawałek dalej – dodała z nadzieją. – Ja mogę poprowadzić, nie jestem zmęczona, ten typ całkowicie pozbawił mnie ochoty na sen. Nie wiem, czy jestem w stanie w tym miejscu zmrużyć oko choćby na minutę.
- Rozumiem, skarbie – zgodził się Siergiej. – Ale zrozum. Tu jest bezpiecznie, a to nasz priorytet. Naprawdę, uwierz. Jeden obleśny staruch jest niczym w porównaniu z tym, co może czyhać na nas gdzie indziej. Zaręczam ci, że ten typek już o nas zapomniał, a to dla nas w tym momencie najważniejsze. Zobaczmy pokój – zakończył wkładając klucz do zamka.
Pokój mile ich zaskoczył. Szerokie schludnie zasłane łóżko ze świeżą, puchatą pościelą, przestronna czysta łazienka, brak kurzu na drewnianych, stylowych meblach, połyskujące polerką podłogi. Istny kontrast w zestawieniu z niechlujnym portierem.
Niespodziewanie dobre warunki hotelowe sprawiły, że niechęć Iriny Michałowny nieznacznie osłabła. Po zażyciu odprężającego prysznica nawet zaczął dopisywać jej humor.
- Może to taka lokalna atrakcja – rzuciła wycierając włosy miękkim ręcznikiem. – Coś na zasadzie podniesienia atrakcyjności dania głównego poprzez podanie kiepskiej przystawki.
Oboje byli zmęczeni, ale nerwowy dzień sprawił, że nie mogli zasnąć. Niespokojne myśli kłębiły się w głowach, umysł bombardowały pytania pozostające bez odpowiedzi.
- Powiesz mi wreszcie – przerwała ciszę Irina – dokąd właściwie tak pędzimy?
Nozdrze westchnął i przewrócił się na bok.
- Mówiłem już przecież, że do The Bolshoi – odparł wymijająco. – Spróbuj zasnąć. Jutro czeka nas ciężki dzień.  Dobranoc.
- Och, proszę cię – parsknęła kobieta. – Nie traktuj mnie w ten sposób. Skoro mam w tym uczestniczyć, to musisz uchylić choć rąbka tej ponurej tajemnicy. Przez tę niewiedzę czuję się jak zbędny balast.
Siergiej milczał nieugięcie pochrapując z ścicha. Irina uniosła się na łokciu i pochyliła nad mężem.
- Wiem, że udajesz. – rzekła. – Nie myśl, że dam ci spokój.
Na potwierdzenie swojej groźby uszczypnęła go lekko w bok.
- Na litość pańską, kobieto! – zdenerwował się naukowiec. – Czy ty kiedykolwiek dałaś za wygraną?
- Wiesz, że nie, więc gadaj.
Siergiej usiadł i oparł się o poduszkę.
- Dobra – powiedział zrezygnowany. – Ale obiecaj, że jak powiem do kogo jedziemy, to zamkniesz się wreszcie i pozwolisz mi spać.
- Obiecuję.
- Jedziemy do Wolfa Rozpiżdżły.
- Do Wolfa Roz…? – niemal krzyknęła Irina. – Tego słynnego boksera?
- Obiecałaś – mruknął Siergiej. – Dobranoc.
Kobieta był niezwykle ciekawa, ale obiecała, że da spokój mężowi, więc nie zadawała więcej pytań. Na razie. Poczeka do rana. Kto by pomyślał. Wolfgang Rozpiżdżło! Nawet na niej, kobiecie, która przecież specjalnie nie interesowała się boksem i znała ten światek na tyle, na ile zna go większość żon miłośników pięściarstwa, czyli bardzo ogólnie, nazwisko to robiło w rażenie. To był mistrz nad mistrzami! A do tego Rozpiżdżło był mężczyzną niezmiernie przystojnym i inteligentnym, co nieczęsto szło w parze z zawodem boksera. Nie było co do tego dwóch zdań. Wolfgang Rozpiżdżło elektryzował kobiety.
Ranek budził się leniwie, ale Siergiej nie miał problemów ze wstaniem. Nie mogąca doczekać się świtu Irina najpierw narobiła hałasu przy porannej toalecie, a gdy to nie pomogło „niechcący” stłukła szklankę.
- Dobra, dobra – mruknął Nozdrze. – Zaraz wstaję, nie musisz demolować hotelu.
- Pojedziemy do niego do rezydencji? – zaatakowała pytaniem kobieta.
- Co?
- No, czy pojedziemy do niego do domu? Do Wolganga?
- Niezupełnie.
- Niezupełnie?
- Proszę, pozwól mi się umyć, ubrać. Przecież…
- Jak to niezupełnie?
- Myślisz, że do domu mistrza świata wszechwag można tak po prostu pojechać?
- Ale mówiłeś, że go znasz!
- Nic takiego nie powiedziałem.
- Ale…
Siergiej zamknął kobiecie przed nosem drzwi łazienki pozostawiając ją miotającą się po pokoju. Załatwił się, wziął szybki prysznic ignorując dobiegające zza drzwi pytania, ogolił się, umył zęby i narzucił bieliznę. Gdy wyszedł, Irina czekała już spakowana. Jej nadąsana mina zdradzała, że jest na niego obrażona. W tym momencie było to dla Siergieja najmniejsze zmartwienie. Zarzucił na siebie wczorajsze rzeczy i po chwili opuścili pokój. Po drugiej stronie korytarza stał boy hotelowy z tacą z parującym aromatyczną kawą dzbanuszkiem i przykrytymi srebrnymi kopułkami potrawami. Stukał do drzwi prowadząc rozmowę z gościem, który najwyraźniej nie chciał wpuścić go do środka.
- Liczę do trzech i wyważam drzwi – krzyknął w końcu pracownik hotelu puszczając do nich porozumiewawcze oko. Niemal natychmiast drzwi pokoju uchyliły się szybko wpuszczając boya do środka.
- Dziwne miejsce – oceniła Irina. – Nie chcę więcej tu przyjeżdżać.
- Nie będziesz musiała – obiecał Siergiej rad, że dziwna scena sprawiła, że kobieta przestała się dąsać.
*
- Zgadza się. Tak jak ustaliliśmy  – powiedział Jurgen von Harpagan odkładając słuchawkę. – Ja ci, kurwa, pokażę hipotetyczną wersję zdarzeń – mruknął pod nosem ze złośliwym uśmieszkiem.
- Słucham? – zainteresował się Alosza Przyszczęce przerywając ćwiczenia na atlasie.
- Nie do ciebie, chłopcze. Ćwicz dalej.
- Rozkaz!
Zawodnik powróciło do zajęć. Ćwiczył właśnie na siedząco ze sztangą, którą z nadzwyczajną prędkością raz po raz wypychał nad głowę do wyprostowania ramion. Trener ukradkiem spojrzał na odczyt obciążenia. Trzysta dwadzieścia kilogramów. Pokiwał głową ze smutkiem.
- Co się stało trenerze? Mało? Mogę dołożyć.
Zanim von Harpagan zdołał zaprotestować, Alosza nie przerywając unosić sztangi jedną ręką, drugą dołożył po obu jej stronach pięćdziesięciokilogramowe talerze. Jurgen bez słowa opuścił salę treningową.
Od ostatniej rozmowy z Błonnickim minęły dwa dni. W tym czasie niewiele się wydarzyło. Alosza trenował zapamiętale, choć stary trener miał nieodparte wrażenie, że wcale nie musiał tego robić. Jego zawodnik już jakiś czas temu osiągnął nadludzkie możliwości i dalsze ich pogłębianie, udoskonalanie, czy szlifowanie nie mieściły się w granicach pojęcia szkoleniowca. Nie wiedział do czego zmierza, z kim ma do czynienia i w czym właściwie uczestniczy. Błonnicki go szantażował. Nie było co do tego najmniejszych wątpliwości. Von Harpagan nie obracał się wprawdzie w środowisku wojskowych, które było zbyt hermetyczne by dopuszczać do swoich tajemnic cywilów, ale coś tam słyszał na temat metod szkoleniowych, jakie stosuje armia w stosunku do swoich żołnierzy. Właśnie. Żołnierzy. A przecież Przyszczęce żołnierzem nie był. Był tylko utalentowanym, prostym chłopakiem ze wsi, którym nigdy nie powinna zainteresować się wścibska natura Błonnickiego. Czego chciał? Przecież nie chodziło o talent Aloszy. Nie on pierwszy miał dobre wyniki. W dodatku całkiem niedawno mało nie umarł, więc poświęcanie jego osobie czasu i pompowanie niemałych pieniędzy w jego szkolenie wydawało się Jurgenowi marnotrawstwem. Przynajmniej z początku. Później dostrzegł ten niecodzienny talent zawodnika, a potem… Cóż. Potem przekonał się, że nie chodziło tu o talent, tylko coś w rodzaju eksperymentu. Wiedział, że Alosza nie przyjmuje żadnych płynów izotonicznych, żadnych anabolicznych odżywek, wzmacniających zastrzyków, sterydów ani niczego podobnego. Z jednej strony powinno cieszyć, że bokser rozwija się w zgodzie z własną natura, ale z drugiej dla tak doświadczonego szkoleniowca wiadomym było, że bez wspomnianych wspomagaczy osiągnięcie wyników Aloszy było niemożliwe. Z początku i to choć dziwne było też jednocześnie fascynujące. Aż wreszcie trener zadał sobie pytanie, czy to możliwe. Próbował za wszelką cenę uargumentować twierdzącą odpowiedź ale wiedział doskonale, że taka argumentacja nie istnieje. Miał do czynienia z istotą nienaturalną, z wybrykiem, którym się stała, z tworem genetycznych, jak przypuszczał, eksperymentów prowadzonych w tajemnicy przed światem w Instytucie Błonnickiego. Z tworem.
Po ostatniej rozmowie z Rupertem von Harpagan zamierzał podjąć próbę wymknięcia się z miasta i ucieczkę za granicę, ale wówczas zadzwonił Siergiej Siemionowicz Nozdrze. Jurgen poznał naukowca ładnych kilkanaście lat wcześniej na sympozjum poświęconym nekrologii. Wówczas von Harpagan był jeszcze praktykującym lekarzem, który to zawód traktował nawet wyżej, niż trenerstwo, a szczególne jego zainteresowania zawodowe skupiały się właśnie na tej nowatorskiej, dopiero raczkującej dziedzinie nauki. Nekrologia miała wówczas i ma zresztą do tej pory tyleż zagorzałych zwolenników, co i zapalczywych przeciwników. Von Harpagana fascynowało w niej przed wszystkim skupienie uwagi nauki na dających nieograniczone wręcz możliwości funkcjach regeneracyjnych komórek macierzystych, na których prekursorzy tej gałęzi nauki opierali swoje teorie. Być może fascynacja sportem i występujące w tej dziedzinie coraz częstsze tragiczne przypadki zgonów sprawiły, że to właśnie ta sfera medycyny najbardziej go fascynowała. Regeneracja komórek, tkanek… Przykładowo, takie zgruchotanie nogi, ręki, czy nawet kręgosłupa przestałoby przekreślać karierę. Kilka dni rehabilitacji i powrót na bieżnie, boisko, ring…
Gdy dwa dni wstecz wieczorową porą zadzwonił do niego Siergiej Siemionowicz bardzo się ucieszył. Niestety radość nie trwała długo. Po krótkiej rozmowie wszystko zaczęło układać się w logiczną całość. Śmierć bliskiego współpracownika naukowca, aktywność Błonnickiego, Alosza… Nie zastanawiał się nawet przez chwilę, czym zaskoczył nawet samego siebie, gdyż nie zwykł podejmować pochopnych decyzji. Zwłaszcza w tak delikatnych i poważnych sprawach.
Niespełna dwa kwadranse później siedział już w samochodzie swojego bliskiego współpracownika, zaufanego masażysty, Stiopy Wywałwadze. Po blisko trzech godzinach szalonej jazdy autostradą zjechali w boczną drogę i skierowali się ku centralnej części Wybrzeża i po dalszej godzinie wjechali na rogatki The Bolshoi. Zostały im dwie godziny do umówionego spotkania z Wolfgangiem Rozpiżdżło i cały następny dzień aby przekonać go do swojego śmiałego projektu.
Okazało się, że nie potrzebowali aż tyle czasu. Gdy tylko przy wieczornej kolacji padło nazwisko „Przyszczęce”, Wolfgang poważnie się ożywił.
- I co z nim? – zapytał głębokim, niskim głosem. – Chyba nie najlepiej?
- To zależy – odparł ostrożnie stary trener. – Pod względem fizycznym czuje się lepiej niż kiedykolwiek.
- Doprawdy? Przecież był jedną nogą na tamtym świecie. Niektóre media podały nawet informację o jego śmierci. Znam kilku chłopaków, którzy uparcie twierdza, że mieli zaproszenie na stypę po pogrzebie, ale gdy przyjechali na cmentarz, to okazało się, że chłop nie umarł. Dziwna historia. I powiadacie, że nie dość, że wznowił treningi, to jeszcze osiąga dobre wyniki?
- Żeby tam dobre – parsknął Wywałwadze. – Jak pracuję w tym zawodzie prawie trzydzieści lat, tak nigdy czegoś takiego nie widziałem.
- Zgadza się – przytaknął Jurgen. – Nikt nie jest w stanie mu zagrozić.
Wolfgang wyprostował się opierając o wysokie krzesło i poczekał z komentarzem, aż kelner skończy selekcję właściwych dla ich zamówienia naczyń i sztućców.
- Nie on pierwszy – rzekł gdy mężczyzna się oddalił. – Był dobry, nie powiem. Każdy z mistrzów był kiedyś dobry. I niemalże o każdym, poza kilkoma efektami ustawień, o których nie chcę wspominać, mówiono, że nie ma na nich przeciwnika. A każdy prędzej, czy później przegrywał.
- A ty?
- Ja? Ja mam jeszcze czas. Ale chyba nie przejechaliście takiego szmatu drogi by pogadać ze mną o formie swojego zawodnika? Jakąż to macie dla mnie propozycję? Rozumiem, że mam wam pomóc wyszukać godnego przeciwnika w swojej stajni?
- Niezupełnie – odparł Stiopa zakłopotany.
- Niezupełnie?
- I tak i nie – pomógł mu Jurgen. – Chodzi nam o ciebie.
- Co?
- Chcemy, żebyś stanął do walki z Aloszą Przyszczęce.
Wolf uważnie przypatrzył się towarzyszom.
- Żarty sobie robicie, tak? Chcecie mnie wkręcić w jakiś głupi program?
- Jesteśmy śmiertelnie poważni – odparł von Harpagan szczególnie naciskając na słowo „śmiertelnie”.
- Do cholery, Jurgen! Przecież ten chłopak chodzi w lekko pół! Co ja miałbym z nim niby robić?
- Nic.
- Nic?
- Masz tylko udawać, że chcesz stoczyć mistrzowski pojedynek z Aloszą. Media, plakaty, afisze, cała ta nagonka. Trzeba walce dać jak największy rozgłos, a tylko pojedynek z mistrzem królewskiej daj taką gwarancję.
- Powiedzą, że biorę sobie leszcza, żeby odbębnić łatwą obronę i zgarnąć kasę. Przecież on waży ze trzydzieści kilo mniej ode mnie!
- Ważył.
- Ważył?
- No tak. Teraz waży dużo więcej.
- Niby jak? Utył? Nie rozśmieszajcie mnie.
- Dlatego też jutro przyjeżdża na spotkanie z nami Siergiej Siemionowicz Nozdrze.
- Ten twój znajomy naukowiec?
- Ten sam.
- I co z nim?
- Wyjaśni ci w szczegółach jak możliwe jest, że Alosza przybrał na wadze przez kilka miesięcy blisko pół kwintala.
- Widziałem go parę dni temu w telewizji podczas treningu – nie dowierzał mistrz. – Wyglądał zupełnie normalnie, jeśli nie licząc szybkości. Tę miał faktycznie imponującą. 
- No właśnie. Tak naprawdę to ćwiczył tylko na jakieś dziesięć, góra piętnaście procent swoich możliwości.
- Chyba żartujecie? Poruszał się jak Harold Lloyd na starych taśmach.
- Potrafi dużo szybciej. I bije przy tym nieprawdopodobnie mocno.
Rozpiżdżło wyraźnie się ożywił, ironiczny uśmieszek zniknął mu z twarzy.
- Niby jak to możliwe?
- Posłuchaj – Jurgen konspiratorsko pochylił się nad stolikiem. – Jutro dowiesz się wszystkiego od Siergieja. Póki co chciałbym też odwołać się do twojej natury biznesmena. Sport sportem, a rachunki powinny się zgadzać. Wiesz, że brzydzę się ustawianiem walk więc niczego z tych rzeczy ci nie proponuję. Chodzi tylko o to, by ktoś nie stracił życia. Jak ty się nie zgodzisz, to w zamian do ringu wyjdzie ktoś, kto już z niego nie zejdzie. A ty nic nie ryzykujesz. Zorganizujemy medialną nagonkę na ciebie. Alosza wyzwie cię na pojedynek, ty go początkowo wyśmiejesz, a po tym, jak prasa posądzi cię o tchórzostwo, przyjmiesz walkę. Błonnicki jest tak pewny siebie, że przyjmie każdą propozycję. Kontrakt zostanie tak sformułowany, że mimo iż do pojedynku nigdy nie dojdzie, ty dostaniesz swoje dwadzieścia baniek. Dostaniesz je z góry, rozumiesz?
Wolf skrzywił się z obrzydzeniem.
- Poczekaj – uprzedził protest szkoleniowiec. – Zakontraktujemy, że kasa idzie na jakiś charytatywny cel. Żebyś nie miał wyrzutów sumienia, że bierzesz udział w oszustwie. Oni chcą twojej zguby. Twojej lub innego zawodnika. Jeśli nam pomożesz, uratujemy życie jakiemuś chłopakowi i dodatkowo wspomożemy szczytny cel. Nie stracisz nic na dobrej opinii. Gdy tylko ogłosimy przed przyjęciem pojedynku, że przekazujesz honorarium na jakiś dom dziecka, opinia publiczna niemal oszaleje na twoim punkcie. Ale nam nie o to chodzi, nam chodzi o to, żeby wyprowadzić z równowagi Błonnickiego. Wówczas popełni błąd. A wtedy wkraczamy my.
*
Błonnicki zacierał ręce. Kto by pomyślał? Wiedział, że von Harpagan ma dobre kontakty, ale nawet w najśmielszych marzeniach nie przypuszczał, że wybierze akurat Wolfganga Rozpiżdżło. Gdyby to wiedział, zaoszczędziłby sporo czasu i pieniędzy. Ale przecież nie to było najważniejsze. Liczył się jego spektakularny sukces na oczach całego oświata. Pewnie z początku będą go nachodzić jakieś komisje etyki, ale jak sobie z nimi chwilę po swojemu porozmawia, to i szybko wrócą skąd przyszły. Gdy wszyscy zobaczą do czego jest zdolny, nic go już nie powstrzyma. Dostanie fundusze i stworzy całą armię superżołnierzy. Świat ujrzy jego superwojownika, który nie będzie znał ani strachu, ani bólu, nie będzie znał litości, nie będzie odczuwał wyrzutów sumienia.
*
W dniu walki Siergiej miał wszystko zapięte na ostatni guzik. Zgodnie z zapewnieniami Jurgena Rozpiżdżło okazał się lojalnym współpracownikiem. Mistrz miał prawdziwą duszę sportowca. I był z niego naprawdę odważny człowiek. Czy mogło być inaczej, skoro zdecydował się brnąć razem z nimi mimo iż wiedział, że nie ma do czynienia ze zwykłym przeciwnikiem, tylko posiadającym endoszkielet elektronicznym nieboszczykiem, nieobliczalnym padlinatorem?   
Gruntowne badania jakie Siergiej przeprowadził potwierdzały, że transformacja jakiej uległ Przyszczęce jest nieodwracalna i jedynym rozwiązaniem tego szaleństwa jest unicestwienie cybertrupa zanim ten pod okiem Ruperta przeistoczy się w straszliwą śmiercionośną bestię. Żeby tego dokonać Nozdrze musi tylko dostać się do szatni Aloszy. Tylko. Bo wbrew pozorom nie będzie to wcale takie trudne. Zagwarantuje to Von Harpagan. Bo w końcu kto, jak nie trener ma być ze swoim zawodnikiem tuż przed walką? Wówczas wystarczy po prostu wymontować bokserowi procesor, tak by ponownie stał się tylko i wyłącznie elektronicznym nieboszczykiem. Ławrentin miał rację. Błonnicki musiał wszczepić padlinatorowi czip, bo inaczej nie byłby w stanie nim manipulować. Ale on nie na darmo był jednym z bardziej utalentowanych naukowców swoich czasów. Odnalezienie nadajnika nie powinno nastręczyć mu większego kłopotu. Z pomocą trenera przeprowadzi szybki, bezbolesny zabieg i wówczas Alosza zgodnie z pragnieniem nieodżałowanego Podbródka stanie się niegroźnym dla społeczeństwa owocem długich lat pracy naukowców. Może i Błonnicki miał kontrolę nad padlinatorem, ale to niezawodny Von Harpagan był jego trenerem i udało mu się znaleźć ze zniewolonym zawodnikiem wspólny język. Tego bezgranicznie ufny swoim metodom pracy wojskowy nie przewidział.
Siergiej uśmiechnął się na myśl, że gdy Przyszczęce nie wyjdzie do ringu po tym jak przez blisko trzy miesiące szkalował publicznie imię Wolfganga i odgrażał się, że „wyciśnie z niego wnętrzności przez oczodoły”, wybuchnie skandal. Nie uda się już sprawy wyciszyć. Tylko nagłośnienie całej sprawy zagwarantuje im nietykalność. Gdyby spróbowali załatwić Aloszę po cichu, Błonnicki z pewnością ponownie kazałby wszczepić padlinatorowi implant i poza tym ścigałby ich do końca życia, a tak będzie skończony i zgnije w więzieniu gdzie powinien już dawno trafić za swoje zwyrodniałe pomysły. Oczami wyobraźni widział, jak tłum domaga się prawdy, a wówczas on Siergiej Siemionowicz Nozdrze obnaży przed całym światem zbrodniczy plan Ruperta Błonnickiego. Ale to nie wszystko. Dzięki temu spektakularnemu wydarzeniu ludzie poznają również dzieło jego życia. Padlinatora. Tak jest. Badania otworzyły Siergiejowi oczy na to wiekopomne dzieło, którego dokonanie odebrało życie jego drogiemu współpracownikowi, Ławrentinowi Siemionowiczowi. Żeby tylko Podbródek mógł to zobaczyć… Cóż. Nauka wymaga ofiar. Ale on, Siergiej, dopilnuje, żeby śmierć przyjaciela nie poszła na marne.
Niespełna godzinę przed planowanym rozpoczęciem walki naukowiec był już w podziemiach wypełnionego po brzegi stadionu, na którym miał odbyć się pojedynek. Tak jak przypuszczał, obiekt wręcz roił się od ludzi Błonnickiego. Rupert był profesjonalistą i mimo iż był pewny swego planu nie pozwalał sobie na niepotrzebne ryzyko. Agenci plątali się po podziemnych korytarzach pilnując dostępu do szatni Przyszczęce. To akurat było Siergiejowi na rękę. Dzięki ostrożności Błonnickiego nie było problemów z reporterami, dziennikarzami i fanami. Po prostu nikogo nie wpuszczano na poziom, na którym znajdowały się szatnie.
Kryjąc się w schowku na akcesoria pożarnicze Nozdrze raz jeszcze przeanalizował w myślach plan korytarzy obiektu i spojrzał na zegarek. Stiopa powinien już być. Mijały kolejne minuty i Siergiej zaczął się denerwować. Coś musiało pójść nie tak. Po kwadransie roztrzęsiony opuścił bezpieczne schronienie i ostrożnie ruszył korytarzem w kierunku szatni Aloszy. Nie uszedł nawet dziesięciu kroków, gdy zza najbliższego zakrętu wyszło dwóch agentów przebranych za masażystów. Siergiej znieruchomiał zatrwożony, ale ludzie Ruperta przeszli obok niego nie zwracając nań uwagi. Byli wyraźnie zaaferowani, co jeszcze mocniej zdenerwowało naukowca. Przyspieszył kroku. Bez żadnych problemów przeszedł trzy długie korytarze i dotarł do szatni Aloszy. Drzwi stały szeroko otwarte, w środku nie było nikogo. Na plecy i czoło wystąpił mu zimny pot. Zaczął biec.
*
Tłum szalał. Anonser przedstawił zawodników, czemu towarzyszyły gwizdy i wiwaty, z których te pierwsze dostały się w znaczącej mierze Aloszy, Wolfgang witany był bardziej entuzjastycznie. Sędzia sprawdził rękawice, powtórzył obowiązujące pięściarzy zasady, zadał bokserom regulaminowe pytania kontrolne, poczym kazał oddalić się na przepisową odległość by móc dać sygnał do rozpoczęcia pojedynku. Alosza aż rwał się do walki, jego ciało drżało, raz po raz z hukiem uderzał o siebie rękawicami. Twarz wykrzywiał mu wściekły grymas wróżący jego konkurentowi rychłą śmierć, mięśnie napinały się pod skórą falując i wybrzuszając się jakby coś miało lada chwila się z nich wylęgnąć. Wolfgang zdawał się być przeciwieństwem Przyszczęce. Stał spokojnie wyprostowany z rękami uniesionymi w pozycji klasycznej. Widać było, że jest rozluźniony, pewny swego, ale nie lekceważy znacznie mniejszego od siebie rywala. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji.
Gdy rozbrzmiał gong tłum ryknął, a zawodnicy ruszyli na siebie jak rozjuszone niedźwiedzie. Chwilę później na stadionie zapanowała cisza.
*
Siergiej biegł korytarzem w kierunku wyjścia na stadion. Zanim osiągnął swój cel wpadł na zdążającego w przeciwnym kierunku Stiopę. Masażysta miał w oczach trwogę.
- Co się stało? – wykrztusił Siergiej spodziewając się najgorszego, choć sam niezbyt dobrze zdawał sobie sprawę, co też mogłoby to być.
- Nie udało się – załkał Wywałwadze i zaniósł się szlochem.
Równie zdenerwowany i wystraszony naukowiec energicznie potrząsnął mężczyzną kilkakrotnie bez żadnego efektu, pomijając mlaszczące dźwięki dobywające się z częściowo bezwładnych niedomkniętych ust Stiopy. W końcu przyłożył mężczyźnie otwartą dłonią w policzek i poprawił na odlew.
- No mówże człowieku!
- Błonnicki nas załatwił – wyjąkał cicho, półprzytomnie Wywałwadze. – Razem z Wolfgangiem – dodał i wraz z wypowiedzeniem imienia sportowca w jego oczach rozbłysła panika. – Załatwili nas! Oni wszystko od początku ukartowali, a my byliśmy tylko marionetkami! Gównianymi pionkami na sznurkach!
- Co ty pleciesz, człowieku? Przecież…
- Rozpizdżło w pierwszej rundzie wycisnął Aloszy flaki przez oczodoły!
Siergiej puścił przyjaciela i odsunął się pod przeciwległą ścianę korytarza.
- Co? Jak?
- A skąd ja mam wiedzieć? W życiu czegoś takiego nie widziałem. Rycząca publiczność w jednej chwili zamarła, Wolf w mgnieniu oka dopadł Aloszę jedną ręką uniósł w górę za kostki, a drugą wycisnął go jak dżdżownicę, tyle że przez oczodoły. Potem…
*
- A skąd ja mam wiedzieć? W życiu czegoś takiego nie widziałem. Rycząca publiczność w jednej chwili zamarła, a Rozpiżdżło w mgnieniu oka dopadł Aloszę jedną ręką uniósł w górę za kostki, a drugą wycisnął go jak dżdżownicę, tyle że przez oczodoły. Potem…
Rupert wyłączył głośnik przez który dobiegał odgłos rozmowy toczącej się w podstadionowych szatniach. Wstał i wyciągnął dłoń do swojego gościa.
- Dobra robota – powiedział.
- Praca dla pana to zaszczyt – odparł Ławrentin Aleksiejewicz Podbródek ściskając rękę Błonnickiego.

O5.02.2012r.


Brak komentarzy: