przysłowie

Posól język starą sową, a w głowie ci zahuczy


piątek, 23 grudnia 2011

Kręgosłup

Westchnął i szybko przemykając wzrokiem po tekście powtórzył:
- Nieznacznego stopnia skolioza piersiowa w lewo, pogłębienie naturalnej kyfozy piersiowej, drobne osteofity na przednich krawędziach trzonów środkowo dolnych kręgów piersiowych.
Po drugiej stronie połączenia przez chwilę panowała cisza. W końcu usłyszał zniecierpliwiony głos Zygfryda z trudem opanowującego się przed wybuchem.
- I co to ma niby znaczyć?
- A skąd mam wiedzieć – odparł równie poirytowany. – Tyle napisał radiolog.
- I nic więcej? – domagał się Zygfryd. – Jakieś objaśnienia, wskazówki, nic? Musisz przecież coś więcej wiedzieć, do psiej dupy?
Stefan ścisnął słuchawkę, aż ta niepokojąco zatrzeszczała.
- Wiem tyle, – wycedził – że mnie coś niemiłosiernie napierdala w plecach. Nie mogę, kurwa, spać, nie mogę dłużej siedzieć, leżeć, ani stać w tej samej pozycji, nie mogę sobie nawet podetrzeć dupska, do chuja jasnego pana!
Trzasnął słuchawką o widełki raz, drugi i trzeci, jednocześnie wyrzucając z siebie przekleństwa z prędkością i intensywnością zbliżoną do tej, z jaką maszynka wytwarza konfetti.
Nerwy puściły go dopiero w domu. Od bez mała sześciu miesięcy odczuwał bóle w plecach, a w ostatnich tygodniach dolegliwości osiągnęły taki poziom ostrości, że nie był już w stanie normalnie funkcjonować. Mimo szczerej niechęci do lekarzy, musiał poddać się badaniom. Okazało się, że przyczyna silnego bólu pleców tkwi w ich środkowej części. Przynajmniej tak brzmiał werdykt, czy jak kto woli, diagnoza. On sam nie był w stanie precyzyjnie określić, w którym miejscu go boli. Lekarz osądził, że to bardzo dobrze. Jeśli ból doskwierałby mu w jednym konkretnym miejscu mogłoby to oznaczać coś naprawdę groźnego, a tak, to po prostu naturalna dla mężczyzny w jego wieku amortyzacja. Może jeszcze dochodziła kwestia sporej nadwagi, statecznej, siedzącej pracy i tym samym, braku ruchu. Ale przecież, jak oznajmił z uśmiechem pan doktor, z tym można łatwo sobie poradzić. Wystarczy odrobina dobrej woli.
- Chuja prawda – westchnął Stefan. – Jakby to takie proste było, to ważyłbym siedemdziesiąt, góra siedemdziesiąt pięć kilo, a nie sto dwa.
Pomstując pod nosem wyjął z lodówki butelkę porteru i podszedł do półek z płytami kompaktowymi. Popijając niewielkie łyki wyrazistego, mocno przesyconego smakiem chmielowego ekstraktu napoju, zaczął przeglądać nagrania nie mogąc się zdecydować, na co ma ochotę. W chwilach podenerwowania często łapał się na tym, że mimo iż dysponował sporym zbiorem muzyki, tak naprawdę nie ma czego słuchać. Zanim zdołał się zdecydować, opróżnił butelkę i odniósł ją do kuchni, z której wrócił z kolejną. Przez kolejne kilka minut rozważał kolejne kandydatury, by w końcu zdecydować się na Enemy Of The Music Business.
- Właśnie – mruknął sięgając po płytę.
- No chyba cię pogrzało, stary pierdoło.
Odwrócił się energicznie o mało nie wypuszczając z ręki butelki, aż coś chrobotnęło mu w krzyżu.
- Olaboga – jęknął.
- No widzisz – zawtórował mu nieznajomy głos.
- Kto, co? – wybełkotał nieskładnie.
- Opamiętaj się, nie masz już dwudziestu lat.
Głos znów dobiegał zza pleców. Stefan ponownie się odwrócił, ale nikogo nie dojrzał. Mieszkał sam i nie spodziewał się gości, niemniej wyraźnie słyszał głos, zatem ktoś musiał być w mieszkaniu.
- Ktoś ty? – zapytał lekko drżącym głosem rozglądając się nerwowo – Co to za numery?
- Nie wiesz?
- Gadaj, pajacu, albo spierdalaj!
- Włącz lepiej coś spokojniejszego – nieznajomy puścił groźbę mimo uszu. – Od sieczki zawsze cię później łupie i biadolisz, jak jakieś cherlawe stare babsko.
- Co? Co to za jakaś gówniana gadka?
- Jak słuchasz Naplam Death lub innej siekaniny, dostajesz głupawki i wyginasz się, jakby cię ktoś podłączył do gniazdka. Od tego potem mnie łamie okrutnie i nie mogę wytrzymać.
Stefan zajrzał za szafę, sprawdził klosz lampki nocnej i pudło telewizora. Nigdzie nie było śladu mikrofonów, czy innych niespodziewanych urządzeń, czy nadajników, które mogłyby emitować głos.
- Ciebie? – zapytał nie przestając przeszukiwać kolejnych potencjalnych nadających się do zakamuflowania głośnika zakamarków.
- Ano mnie. Jak tak dalej pójdzie, to będę musiał wyjść.
Prowadząc zdawkową rozmowę Stefan przeszedł do kuchni, zajrzał do sypialni i łazienki, sprawdził też niewielką spiżarnię i balkon. Nie było co do tego wątpliwości – był w mieszkaniu sam. Nikt nie czaił się taż na klatce schodowej. A mimo to przecież cały czas ktoś do niego mówił. I krył się za nim. Ilekroć się odwracał głos dobiegał zza jego pleców. Zajrzał do szafy ubraniowej, bieliźniarki i schowka na odkurzacz. W końcu wrócił do pokoju i usiadł na złożonej wersalce.
- No dobra – powiedział. – Co to za numery?
- Och – w głosie dało się wyczuć ulgę. – Tak zdecydowanie lepiej.
Stefan ponownie zerwał się na nogi stając przodem do wersalki.
- Przestańże się już rzucać, jak potłuczony – usłyszał. – Gorzej z tobą, niż z krnąbrnym bachorem.
Przeszło mu przez myśli, że traci rozum. Nie raz czytał, że jedną, dosyć częstą, z objaw paranoi jest słyszenie nieistniejących głosów. To co działo się aktualnie zdecydowanie podpadało pod ten przypadek. Co powinien zrobić? Udawać, że go nie słyszy i ignorować? A może przeciwnie, rozmawiać z nim i próbować dowiedzieć się o co mu chodzi, do kogo należy? A może to jakaś forma nawiedzenia? Opętanie?
- Weźże usiądź z powrotem na tym wygodnym łóżku – domagał się głos. – Garbisz się, jak jakaś stara, zniedołężniała pierdoła. Znowu nie będziesz mógł spać.
Stefan usiadł zachowując wszakże czujność. Był maksymalnie skoncentrowany, oczy przemykały po wszystkich zakamarkach pomieszczenia próbując wychwycić jakiś ruch, załamanie światła, wibracje powietrza, coś, cokolwiek, co wskazywałoby, że padł ofiarą niewybrednego żartu. Niestety nic takiego nie wyłowił. No i oczywiście przemawiający do niego głos dobiegał zza pleców.
Spróbował opanować nerwy, skoncentrować się, ochłonąć i zacząć działać racjonalnie. Odetchnął i postanowił przejąć sprawy we własne ręce. Tylko jak ma to zrobić, skoro nie ma bladego pojęcia z kim, lub z czy też z czym ma do czynienia.
- Może byś tak… – zaczął niepewnie. – Byłoby chyba łatwiej, mnie byłoby łatwiej, jakbyś się przedstawił. Skoro mamy ze sobą rozmawiać, to byłbym wdzięczny, jakbym wiedział, jak mam się zwracać do ciebie, co?
- Heniek – odparł szynko głos. – I przestań się tak kręcić.
Stefan nie mógł opanować notorycznego oglądania się przez ramię.
- Czego chcesz? – zapytał.
- Głupie pytanie.
- Jak dla kogo – nie dawał za wygraną Stefan. – Odpowiedz.
- Tego samego, co i ty, rzecz jasna.
- To znaczy?
- Mniej bólu.
- Mniej bólu?
- Właśnie.
- Zależy ci na tym, żebym odczuwał mniejszy ból? Jesteś jakimś pieprzonym altruistycznym świętym Heniem?
- Nic podobnego nie powiedziałem. Chodzi mi tylko o mnie samego. Ja nie chcę odczuwać bólu. Niestety mój ból wynika z twojego, jeśli byłoby inaczej, nie zawracałbym sobie tobą dupy.
- Jak to? Nie rozumiem, zdaje się.
- Aleś ty tępy.
- Niemniej odpowiedz.
- Jestem twoim kręgosłupem.
Stefan otworzył szeroko oczy, potem zarechotał chorobliwie i zamilkł. W głowie mu zawirowało, jakby wypił nie dwa piwa, tylko z litr wódki, zrobiło mu się niedobrze. Potem coś mocno łupnęło go w krzyżu, aż zobaczył nie tyle gwiazdy, co dwa snopy iskier.
*
Ocknął się skulony na wersalce. Okno było otwarte, firanka falowała od lekkich, ale mroźnych podmuchów nocnego, zimowego powietrza. Usiadł szczękając zębami. Było mu okropnie zimno. Wstał i zamknął okno, potem ruszył do toalety opróżnić napełniony pęcherz, następnie przeszedł do kuchni i nastawił czajnik na herbatę. Był późny wieczór, wpół do dziesiątej. Przespał cały dzień. Śniły mu się absurdalne rzeczy, był zmęczony, jakby zamiast spać, ciężko fizycznie pracował. Ostrożnie się przeciągnął i ze zdziwieniem stwierdził, że nie odczuwa żadnego bólu w plecach. Zrobił delikatny skłon, potem drugi głębszy. Nic. Niesamowite. Jeszcze wczoraj po takim ćwiczeniu strzeliłoby mu w plecach i pewnie nie udałoby mu się wyprostować przez parę minut. Czyżby zatem lekarz miał rację, że to tylko naturalna amortyzacja i od czasu do czasu ma prawo boleć, tak samo, jak i czasami zupełnie nie dawać o sobie znać? Najwidoczniej tak.
Zaparzył herbatę i popijając maleńkie łyczki przejrzał szybko program telewizyjny. Za parę minut powinien zacząć się jakiś film SF, który to gatunek Stefan cenił sobie najbardziej. Zadowolony ruszył do pokoju. Jego ulubione miejsce na wersalce zajmował jakiś obcy mężczyzna, który właśnie włączył telewizor ustawiając go na program sportowy.
- Siadaj, siadaj Stefciu – powiedział nieznajomy. – Mistrzostwa świata w pływaniu synchronicznym. To dopiero sztuka.
Stefan znieruchomiał w progu. Nigdy wcześniej nie widział człowieka, który właśnie zwrócił się do niego per „Stefciu”, ale znał jego głos. To był bez wątpienia ten sam, który przemawiał do niego dzisiejszego popołudnia. Tyle, że Stefan sądził, że to mu się tylko przyśniło. Najwidoczniej tak nie było, a mężczyzna musiał ukrywać się skutecznie w jakimś nieodgadnionym dla gospodarza miejscu. W tym samym momencie Stefan już wiedział. Wersalka. Niepoprawny dowcipniś ukrywał się w wersalce. Co to za typek? Chyba, że sen nadal trwa.
Stefan klepnął się w twarz, ale nieznajomy nie chciał zniknąć.
- No siadaj – nalegał. – Powinieneś na poważnie zainteresować się pływaniem. Dobrze na tym wyjdziesz. Obaj wyjdziemy na tym dobrze.
Stefan wszedł do pokoju na sztywnych nogach i stanął oparty o szafę nie spuszczając nieproszonego gościa z oczu. Zanim zdołał z siebie cokolwiek wykrztusić, nieznajomy klasnął w dłonie i spojrzał na niego badawczo.
- Pewnie dziwi cię moja obecność?
Stefan z trudem przełknął suchą ślinę.
- Nie ukrywam – bąknął.
- Mogę w każdej chwili zniknąć z twoich oczu. Powiedz tylko słowo.
Stefan wzruszył ramionami.
- Znikaj – powiedział bez zastanowienia.
W momencie, zgodnie z obietnicą, po mężczyźnie nie było śladu. Jednocześnie Stefan poczuł znajomy, przeszywający ból w plecach.
- O rzesz w twarz – jęknął podchodząc w zgiętej pozie do najbliższego krzesła i siadając na nim ostrożnie.
- Tak lepiej? – usłyszał głos dobiegający oczywiście zza pleców.
- Boli zajebiście – powiedział Stefan. – Tak źle jeszcze nie było.
- Mogę to w każdej chwili zmienić – zaproponował głos. – Tylko powiedz.
- Dawaj.
W tym momencie ból minął, a na wersalce na powrót pojawił się właściciel głosu. Stefan wstał ostrożnie i zrobił kilka skłonów.
- Niebywałe – powiedział nie kryjąc podziwu. – Jak ty to robisz?
- Zwyczajnie.
Stefan parsknął.
- A to ci dopiero. A może powinieneś … – zawiesił głos i uważnie przyjrzał się mężczyźnie. – Ale kim ty właściwie jesteś? Jak się do ciebie zwracać?
Nieznajomy skrzywił się nie kryjąc zniecierpliwienia.
- Już ci mówiłem – odparł. – Jestem Heniek. Twój kręgosłup.
- Mój co? – Stefan aż się zakrztusił.
- Kręgosłup – powtórzył spokojnie Heniek. – Dziwne, że jeszcze się nie domyśliłeś.
- Domyśliłem?
- Jasne. Przecież sam widzisz jak to działa. Jak jestem w tobie, to cię napierdala, a jak jestem na zewnątrz, to mnie nie czujesz.
- To jaja jakieś są.
- Żadne jaja.
Stefan przez chwilę zanosił się niezdrowym, paranoicznym śmiechem by na raz raptownie spoważnieć.
- Jak to możliwe niby?
- Nie mam pojęcia.
- Jak to?
- Jak to? Jak to? A skąd ja mam to wiedzieć? Jestem przecież tylko kręgosłupem. Nie mam właściwości, a tym samym również umiejętności decyzyjnych. Do mnie należy tylko dokonywanie prostego wyboru, czy mam być tam – tu wskazał na korpus Stefana – czy na zewnątrz.
- To ciekawe co mówisz.
Kręgosłup spojrzał na Stefana podejrzliwie.
- Ty chyba mi nie wierzysz, co?
Stefan zachichotał szyderczo.
- A skądże znowu? – pisnął nerwowo. – Czy ja wyglądam na niedowiarka? Jestem tylko zwyczajnym chłopem. Nie ma problemu. Jesteś moim kręgosłupem i siedzisz sobie na wersalce prowadząc ze mną dyskusję. Normalka.
- Wyczuwam sarkazm.
- Coś ty?
- Nie przeginaj, bo wrócę na miejsce.
- Chwila, chwila.
Stefan wyszedł z pokoju i zamknął się w łazience. Przejrzał się w lustrze. Wyglądał dobrze. Lepiej niż w którykolwiek dzień przez ostatni miesiąc. Prosta, nienaganna sylwetka mimo nadwagi, gładkie rysy twarzy pozbawione śladów nerwowych skurczy, które wypełzały na nią każdorazowo, gdy odczuwał ukłucia bólu krzyża. Podskoczył kilkakrotnie, zrobił parę ćwiczeń rehabilitacyjnych, o których jeszcze tego ranka mógłby co najwyżej pomarzyć.
- No i jak? – usłyszał zza drzwi. – Chyba lepiej, no nie? Ale jak chcesz, to wracam na miejsce i znowu dupska nie będziesz mógł podetrzeć bez jęczenia.
- A spierdalaj!
Ledwo to powiedział, a błysnęło mu przed oczami i upadł na podłogę wyginając się w pałąk. Ból był straszliwy. Miał wrażenie, że za chwilę jego kręgosłup trzaśnie w połowie i unieruchomi go w tej pozycji na resztę życia.
- Przestań – spróbował krzyknąć, ale słowa ledwo słyszalnie zabrzmiały w pustej łazience.
- Co tam brzęczysz?
Kolejna fala bólu przelała się przez jego ciało, jakby ktoś próbował rozprostować jego ciało przy pomocy wielkiego wałka do ciasta.
- Litości – jęknął. – Przestań.
- Co słyszę? – ton głosu zdradzał niespecjalnie kamuflowane, udawane zdziwienie. – Czyżbyś chciał, żebym cię opuścił?
- Tak…
- Całym zdaniem poproszę.
- Opuść mnie.
- A nie, nie. Powtórz: kochany mój kręgosłupkiu, opuść moje ciało.
- Co?
Dojmujący ból wygiął ciało Stefana w łuk, coś chrupnęło mu w plecach.
- Kochany mój kręgosłupiku opuść moje ciało – wyjęczał.
Ból minął natychmiast. Chwilę leżał nie wierząc, że krótki, acz wyjątkowo nieprzyjemny koszmar przeminął. Wstawał początkowo powoli, potem bardziej energicznie, ale nic przykrego go nie spotkało. Wyszedł z łazienki i wrócił do pokoju. Usiadł na fotelu i utkwił wzrok w mężczyźnie oglądającym telewizję. Chciał coś powiedzieć, ale nie wiedział jak dobrać słowa. Czuł się dziwnie. W dalszym ciągu nie mógł uwierzyć w to, czego przed chwilą doświadczył, ale fakty były, jakie były.
- Daj spokój – przerwał jego rozważania kręgosłup. – Po prostu mów mi Heniek i jakoś to będzie. Podleczysz się, to wrócę na swoje miejsce i będę milczał. Będzie jak dotychczas. Tylko musisz się wziąć za siebie.
Stefan pokiwał głową.
- Mam jedno pytanie – powiedział.
- No?
- Skoro ty siedzisz na wersalce, to kto jest na twoim miejscu?
- Mietek.
- Mietek?
- Kumpel z wymiennikowni. Zawsze się zmieniamy, jak któryś gorzej się poczuje. Jak wyzdrowiejesz, Mietek wróci do firmy, a ja na swoje miejsce.
Stefan siedział z nietęgą miną.
- Żartowałem – kręgosłup wybuchł gromkim śmiechem. – Oczywiście na moim miejscu nie ma nikogo.
Stefan wypiął pierś, potem się zgarbił i zrobił kilka młynków ramionami.
- Jak to? – drążył. – Doskonale czuję, że kręgosłup mam na miejscu.
- Oczywiście – zgodził się Heniek. – Inaczej zwinąłbyś się jak rolka tapety.
Dalszą konwersację przerwał im dzwonek do drzwi.
- A kogóż tam niesie po nocy?– skomentował Stefan spoglądając na zegarek. Dochodziła dwudziesta druga trzydzieści.
Nie zdradzając aktywności podszedł cicho do drzwi i wyjrzał przez judasz. Na zewnątrz stał Lutek Kropielnicki, sąsiad mieszkający klatkę wyżej. Mimo mocnego zniekształcenia obrazu widać było, że mężczyzna ma tęgo w czubie, co jakoś Stefana nie dziwiło. Zaskoczeniem byłoby, gdyby był o tej porze trzeźwy.
- No i kogo tam przywiało?! – krzyknął z głębi mieszkania Heniek.
Stefan aż się skulił. Zmysły Lutka może i były mocno przytępione przez lata nadużywania alkoholu, ale jeśli chodzi o wietrzenie okazji do wypitki, był niezastąpiony. Zachowanie kręgosłupa było niczym zaproszenie. Teraz nie było sensu zwodzić sąsiada, bo gotów tylko narobić hałasu na całą kamienicę.
Stefan przekręcił zamek i uchylił drzwi.
- Co jest? – zapytał nie zdradzając chęci wpuszczenia gościa do środka.
Kropielnicki zdawał się nie oczekiwać na zaproszenie, tylko najzwyczajniej popchnął drzwi i wmaszerował do mieszkania.
- Co się czaisz, jak gajowy w paprociach? – zgromił w progu gospodarza.
- Że jak?
- Flachy mi pół zostało.
- Ja nie mogę…
- Nie pierdol mi tu kocopołów!
- Mówię poważnie.
Lutek nie zwracając uwagi na nieudolne protesty Stefana wszedł do pokoju i rozsiadł się wygodnie obok Heńka.
- Dawaj jakieś miarki, bo czasu nie mam – zaordynował. – Kobita i tak już na mnie warczy od rana.
Stefan stał chwilę niezdecydowany. Kręgosłup nie zwracał uwagi na Kropielnickiego, tylko z lekkim uśmieszkiem śledził wydarzenia na ekranie.
- Ale ja leki biorę – powiedział Stefan.
- I dobrze – przytaknął sąsiad. – Ja też biorę. Odkąd pamiętam. Inaczej pewnie już bym nie żył. Nie zmińdź mi tu, tylko dawaj te szklanki.
- Nie zmindzę, tylko sytuacja jest nietypowa – motał się Stefan. – A właściwie to chyba powinienem was przedstawić. To jest Heniek, mój… znajomy. Heniek, to jest mój sąsiad Lucjan, ale wszyscy mówią mu Lutek.
Kropielnicki spojrzał na gospodarza z wesoło.
- Świetnie! – krzyknął. – Od razu lepiej! Dawaj te kielonki. Wypijemy brudzia!
- Ale Heniek nie pije, zdaje się – Stefan spojrzał nieco bojaźliwie na kręgosłupa. – Zgadza się, no nie?
- Jasne że nie – przyznał Heniek. – I tobie też nie radzę. Jak tylko spróbujesz choćby jedną banię, to od razu wracam na miejsce.
- Nawet jednej?
- Kropelki.
- Olaboga.
- Co ty mi tu odstawiasz jakieś modlitwy? – wtrącił Kropielnicki przyglądając się bacznie sąsiadowi. – Tyś wypity już jest, czy jak?
- Kto? – zdziwił się Stefan. – Że niby ja?
- No przecież nie ja. To znaczy ja jestem, ale przecież siebie nie pytam. Dawaj te miarki, bo z gwinta to mogłem sobie na klatce kropnąć.
- Ale ja nie mogę pić, człowieku! – zdenerwował się Stefan. – Słyszałeś Heńka?
Lutek znieruchomiał w trakcie odkręcania nakrętki.
- Ty się dobrze czujesz, gościu?
- O to się rozchodzi, że tak – przyznał gorliwie Stefan. – Ale żeby ten stan się nie zmienił, nie wolno mi pić. Zgadza się? – zakończył zwracając się do Heńka.
- Dokładnie – przytaknął kręgosłup. – Szybko się uczysz. Może jeszcze nie jest za późno.
- Za późno na co?
- Co? – zdziwił się Lutek.
- Jak będziesz się stosował do wskazówek, to może jeszcze będziesz mógł coś w życiu chlapnąć. Oczywiście nie wiadrami, jak do tej pory, ale zawsze jakiś browarek będziesz mógł wychylić.
- Browarek? – ucieszył się Stefan, a nadzieja rozświetliła jego oblicze.
- Czemu nie? – zgodził się Kropielnicki. – Na popitkę jak ta lala.
- Co najwyżej – przyznał Heniek. – Ale nie w tej chwili.
- Szkoda – mruknął.
- Nosz kurwa mać! – poirytował się Lutek. – To albo proponujesz albo nie! Bez łaski.
- O co ci chodzi? Słyszałeś co Heniek mówił.
- On mnie nie słyszy – odezwał się kręgosłup.
- Co?
- W łeb ci się coś robi? – zapytał Kropielnicki.
- Jak to?
- Bo pieprzysz od rzeczy.
- Nie widzi, ani nie słyszy.
- Ach…
- Nie ach, tylko dawaj te cholerne kielonki! – ryknął Lutek.
- Nie widzisz go?
- Kogo?
- No Heńka! Siedzi przecież obok ciebie.
Kropielnicki mimowolnie spojrzał w kierunku, w którym podążyło spojrzenie sąsiada.
- Wiesz co? – rzekł wstając z wersalki. – Chyba jednak zostawię cię z twoim kompanem. A na przyszłość się zastanów. Bo jak nie chcesz pić, to na chuj mi dupę trujesz?
- Ja dupę truję?
Lutek bez słowa minął Stefana z obrażoną miną mierząc go pełnym wyrzutu wzrokiem i bez pytania zabrał po drodze szklankę z szafki.
- Namolny pierdoła – rzucił na odchodne i zniknął w ciemności skrywającej klatkę schodową.
- Co to miało znaczyć? – spytał z wyrzutem Stefan.
- Niby co?
- No to, że widzę cię i słyszę tylko ja?
- Tak to działa.
- Tak to działa? Jaja sobie ze mnie robisz?
Kręgosłup przeciągnął się rozrzucając szeroko ramiona i głośno ziewając.
- Połóż się spać – powiedział spokojnie. – Późno się robi, a ślęczenie po nocach nie robi ci dobrze na kręgosłup.
Stefan nerwowo ściągnął usta, ale powstrzymał się od komentarza.
*
Obudził go dzwonek do drzwi. Za oknami już się ściemniało. Albo dopiero szarzało. Od kilku dni czas płynął jakby niezależnie od Stefana, pozostawiając go gdzieś z boku, tkwiącego w letargu. Nie był pewien, czy powinno świtać, czy zmierzchać.
Zygfryd był jego starszym bratem. Zyga, jak zwykł nazywać go Stefan, bez żadnej zapowiedzi przejechał ponad trzysta kilometrów, by się z nim zobaczyć. Nie było to normalne zachowanie, ale Stefan był zbyt skołowany ostatnimi wydarzeniami, by to docenić, czy w ogóle poddać jakiejkolwiek krytyce.
- Co jest z tobą? – Zygfryd naskoczył na Stefana od progu. –Myślałem, że ci się stało coś złego, żeś jakiś wypadek miał. Nie odbierasz telefonów, w robocie nic nie wiedzą, dobrze że miałem numer do tego twojego sąsiada, pijaczyny, chociaż ten też nie był zbytnio rozmowny. Ale powiedział przynajmniej, że żyjesz. Tyle, że podobno ci się z rozumem pomieszało.
Stefan zamknął za bratem drzwi i ziewając podrapał się pod pachą.
- O co ci chodzi? – zdziwił się. – Mówiłem ci wczoraj, że mam problemy z kręgosłupem i że…
- Jesteś chory?
Stefan przeciągnął się, podskoczył, zrobił kilka skłonów, wykonał półobrót głową w górę i w dół, potem na boki.
- I tak i nie – odparł. – Dzwoniłeś do mnie do roboty? – spróbował zmienić temat.
- Dzwoniłem.
- Po jaką cholerę.
- Boś milczał, jak szczur w piekarni.
- Spałem.
- Przez dwa tygodnie?
- Tydzień, czy dwa – Stefan machnął ręką lekceważąco. – Nie czepiaj się pierdół.
Zygfryd przyjrzał się bratu uważnie. Sprężysta sylwetka, pewne ruchy, energia bijąca z postawy. W niczym nie przypominał schorowanego człowieka z jakim ostatnim razem rozmawiał.
Westchnął przeciągle i wolnym krokiem ruszył do kuchni. Bez słowa nalał sobie do kubka wody wprost z kranu i usiadł przy stole.
- Wylazł z ciebie, prawda? – zapytał monotonnym głosem.
Stefan odchrząknął.
- O czym mówisz?
- Nie udawaj.
- Nie udaję. Po prostu nie wiem, o co ci chodzi.
- O twój kręgosłup.
- Tak? Co z nim? Wiesz o nim coś więcej, niż ja?
- Rozchodzi się o to, że niestety tak.
- Chyba ci, staruszku, zwęgliło obwody od…
- Od ilu dni nie wyłazi?
Stefan popatrzył na brata z nieukrywaną irytacją.
- Zupełnie nie wiem o co ci chodzi – mimo wyraźnych starań nie udawało mu się jednak ukryć zdenerwowania. – Jak się czułem chory, to było źle, jak jestem zdrowy, to też jest źle. Jak tak dalej pójdzie, to faktycznie wyląduję w…
Zygfryd nie pozwolił mu skończyć i przypadając do brata, ułapił go za kołnierzyk koszuli przyciskając do ściany.
- Od ilu dni nie wyłazi?! – krzyknął. – Przestań pieprzyć i mów! Może jeszcze nie jest za późno!
- Co? Na co za późno? Pojebało cię? Puszczaj bo…
- Od kiedy twój kręgosłup siedzi na swoim miejscu!?
Stefan przyjrzał się bratu uważnie. Dobrze go znał. Wiedział, że ten nie żartuje, ani nie blefuje.
- Dziś trzeci – wykrztusił z rezygnacją.
- Jesteś pewien? – nie ustępował Zyga mocniej zaciskając dłonie, niemal przyduszając brata.
Stefan szarpnął się gwałtownie i uwolnił z uścisku.
- A odpieprz że się! – krzyknął. – Jasne że jestem pewien! W życiu nie spotkało mnie nic równie dziwnego! Nawet nie czytałem o czymś podobnym, ani nie widziałem w kinie.. – tu na chwilę zawiesił głos, bo przypomniał sobie film „Plecy”, ale szybko uznał, że przypadek bohaterów filmu i jego nazbyt się różniły, by je porównywać. – Doskonale wiem kiedy ze mnie wylazł i kiedy wrócił! Zresztą, jakie to ma do cholery znaczenie? Ważne, że już go nie ma. I nie zamierzam dopuścić, by wrócił. Stosuję się do wskazówek, nie zamierzam więcej pić. Będę przykładnym obywatelem, który sumiennie wykonuje obowiązki wobec społeczeństwa i kraju. Nie dopuszczę, by to się jeszcze kiedyś powtórzyło.
Zygfryd uśmiechnął się, ale nie był to z pewnością przejaw radości.
- Nie masz pojęcia – westchnął – z czym masz do czynienia.
- Wiem wystarczająco, by więcej tego nie doświadczać.
- Obawiam się, że masz tu gówno do gadania, braciszku. To jest jak młyńskie koło. Dopóki woda płynie, będzie się kręcić. Rozumiesz?
- Chyba nie za bardzo, ale co tu rozumieć? To absurdalne.
- Z racjonalnego punktu widzenia…
- Podchodząc do tego z racjonalnego punktu widzenia, – tym razem to Stefan się uniósł i przerwał bratu – to nic z tego co spotkało mnie przez ostatnie dwa tygodnie nie powinno się wydarzyć, a my obaj powinniśmy ten dialog prowadzić w zakładzie zamkniętym smarując sobie twarze gównem, albo jsząc dziadkom w bambosze!
- Uspokój się.
- Jestem spokojny! Kurwa!
Przez chwilę obaj milczeli. Zygfryd popijał wodę, podczas gdy Stefan próbował opanować nerwowy oddech. W końcu młodszy z braci dołączył do starszego i przez kilka minut siedzieli przy kuchennym stole naprzeciwko siebie wpatrzeni w nieregularny wzór oklejających ściany tapet.
- To u nas rodzinne, młody – przerwał ciszę Zyga. – Ojciec to miał, dziadek Zenek, i prababka Józka Miętusianka, po niej kuzyn Władek. W każdym pokoleniu jest ktoś, kto to przejmuje, jak jakieś brzemię. Na ogół jest to najstarszy z rodzeństwa. Nigdy ci o tym nie mówiłem, byś sobie nie zaprzątał głowy. Ale mnie to nie spotkało, Stefciu. I już nie spotka. Wiem to na pewno, bo ty to masz. To klątwa, braciszku. Nie przeżyjesz tego. Nie jesteś przygotowany. To miałem być ja. Słowo daję, że tak bardzo żałuję... On cię rozerwie od środka. Zostanie z ciebie tylko filet.
Stefan przełknął głośno ślinę, ale nie powiedział słowa. Długo wpatrywał się w sypiący za oknem śnieg, którego płatki wylatywały z czerni głębokiej zimowej nocy, jak wyczarowane niewidzialną różdżką. Ciężko było mu przejść do porządku dziennego z informacjami, jakie przyniósł Zygfryd.
- Załóżmy, że spadło to na mnie – odezwał się nie odrywając oczu od okna. – Co mi grozi? Jak do tej pory dzięki tej, jak ją nazwałeś, klątwie, tylko mi ulżyło. Inaczej nadal żarł bym leki przeciwbólowe, smarował się maścią, jęczał i chodził wysztywniony, albo pogięty, w zależności od dnia. A tak, mam święty spokój, dobre samopoczucie, nic mnie nie boli, jestem po prostu zdrowy. I to ma być klątwa?
- Niczego nie rozumiesz – westchnął Zygfryd.
- Najwyraźniej.
Starszy z braci pokręcił głową.
- Pamiętasz, jak ojciec pierwszy raz dostał ataku? – zapytał i nie czekając na odpowiedź kontynuował. – Leżał pokrzywiony przez trzy dni, a potem nagle był zdrów jak ryba.
- No pamiętam, i co z tego?
- A pamiętasz tego chudego gościa, jego kolegę z pracy, tego psychola Mietka Wasilewskiego?
- Jasne, że pamiętam! – ożywił się Stefan. – Poznał go na jakimś szkoleniu, czy jakoś tak. Potem razem pracowali w fabryce. Oj niezły był czubens z tego Mietka.
- Czubens? Nie rozumiem twojego entuzjazmu. Przecież to był potwór.
- I co z nim?
- To nie był kolega ojca.
- A kto, niby?
Przez chwilę wpatrywali się w siebie bez słowa.
- Nie – powiedział w końcu Stefan z niedowierzaniem.
- Właśnie, że tak – zaprzeczył Zygfryd.
- To nie możliwe. Przecież wszyscy go widzieli. Zresztą widywaliśmy go też wcześniej, zanim ojciec zachorował.
- Oczywiście. Przybrał znajomą postać, żebyśmy nie nabrali podejrzeń. On może wyglądać jak chce. Jak listonosz, dzielnicowy, ciotka Lidka, sklepowa z warzywniaka, kuzyn Wiktor, albo lekarz. Co tylko chcesz. No i przecież nie zadomowił się wtedy tak od razu. Z początku ojciec tylko o nim wspominał, potem odwiedzał nas raz, czy dwa na tydzień, a dalej wiesz co się stało. Twój zrobi to samo. Da ci spokój na tydzień, potem na pięć dni, aż dojdzie do codzienności i doprowadzi cię do tego, do czego tamten przywiódł ojca.
- Skąd ta pewność? Może mój przypadek jest inny?
- Każdy jest taki sam. To potwór, nie znający ludzkich odruchów i uczuć odmieniec z piekła rodem. Doprowadzi cię do szaleństwa, zmaterializuje się, a potem zniknie. Ale zanim tego dokona, zrobi ci to, co Wasilewski zrobił naszemu ojcu, najpierw zmusi cię do jakiegoś bestialstwa, a potem rozerwie go na strzępy.
Stefan wyraźnie zmarkotniał.
- Po jaką cholerę?
- Nie mam pojęcia. Próbowałem to ogarnąć, przestudiowałem bodaj wszystkie znane przypadki opętania powiązanego z chorobą krzyża opisane na przestrzeni dziejów przez starych kronikarzy, historyków, a nawet ojców zakonnych, ale nigdzie nie natrafiłem na jakąkolwiek wzmiankę o przyczynach. To zdaje się wywodzić z czasów tak zamierzchłych, że kroniki do nich nie sięgają, zamieszczone wzmianki i informacje zniekształcane przez wielokrotne przepisywania, interpretacje i tłumaczenia sprawiają, że zapiski są pełne sprzeczności, niedomówień, tajemnic i niezgodności. Próbowałem więc skupić się wyłącznie na faktach dotyczących naszej rodziny. Udało mi się ustalić, że pierwszy opisany przypadek zdiagnozowano u naszych przodków bez mała pięć wieków temu. Dalej nie udało mi się dotrzeć. Trudno powiedzieć kto nam to przekazał, czy na nas rzucił. Wiem tylko, że każdy przypadek kończył się podobnie. To w zasadzie jedyna mocna część wspólna ich wszystkich. Naturalnie poza samą istotą. Najpierw jest cierpienie, potem cudowne uzdrowienie i w finale jakaś makabra. Potem wszystko się kończy i cichnie na pewien czas. Do następnego odrodzenia.
Stefan jęknął, a Zyga na chwilę opuścił głowę z rezygnacją, ale szybko ponownie się ożywił.
- Ale jeszcze nie jest za późno – rzekł z zapałem. – Jestem tego niemal pewien. Możemy to przerwać! Skoro to dopiero trzeci dzień, to znaczy, że jeszcze na dobre się nie zaaklimatyzował, że wybrał niewłaściwą postać, która nie ma na ciebie należytego wpływu. Możemy go jeszcze pokonać, tylko musimy trzymać się razem! Trzeba tylko uwierzyć! Nasi przodkowie nigdy nie próbowali z tym walczyć, stawić czoła, pokrzyżować szyki. Zawsze biernie czekali na wyrok modląc się o miłosierdzie. Ale my zrobimy inaczej! Będziemy walczyć razem. Jeśli teraz się poddamy, to nigdy się nie skończy!
Stefan siedział z załamanymi rękami i szeroko rozwartymi oczami, w wyczekiwaniu pełnym bezradności. W pewnym momencie trzasnął pięścią w stół.
- Jak może się nie skończyć? – rozpromienił się fanatycznie. – Właśnie, że się skończy! Przecież ja nie mam dzieci! Jak mnie szlak trafi, to to cholerstwo umrze razem ze mną!
- To tak nie działa – zaprzeczył smutno Zygfryd. – Jak cię już wypatroszy, wlezie po prostu w kogoś następnego. W pierwszego, który się nawinie, albo wybierze z premedytacją kogoś ci bliskiego. Na przykład mnie. Nie ma na to rady.
- To co możemy zrobić?
- Przede wszystkim ustalić, pod czyją postacią obecnie się ukrywa.
- To akurat nie jest problem. Pod postacią Heńka.
- To tylko postać przejściowa i kamuflaż. Żeby móc się odrobinę zbliżyć i zamieszać ci w głowie. W rzeczywistości musi opanować kogoś ci bliższego, z najbliższego otoczenia, żeby mógł wniknąć głęboko w twój umysł. Zastanów się. Odkąd to się zaczęło był u ciebie ktoś z rodziny?
- A skąd? – żachnął się Stefan chwilowo zapominając o problemie. – Przecież wiesz, że wszyscy, oprócz ciebie, mają mnie w dupie. Kogo by interesował taki leszcz?
- No, chyba trochę przesadzasz.
- Taka jest prawda.
- Zawsze miałeś skłonności do gderania i utyskiwania nad swoim losem.
- Dzięki rodzince. Już ona zadbała, bym miał na co narzekać.
- Może i masz rację, ale…
- Na pewno mam.
- … ale wróćmy do tematu. Jacyś bliscy kumple?
- Żartujesz?
- Koledzy z pracy?
- To chuje i szubrawcy.
- To nie wiem, może znajomi z knajpy, baba z gazowni, mleczarz, sklepowa, stolarz, elektryk, sąsiedzi…
- Kropielnicki – przerwał wyliczankę Stefan.
- Co, kto?
- Lutek Kropielnicki. Mój sąsiad z góry. Wiesz o kim mówię, przecież do niego dzwoniłeś. Był tu u mnie zaraz pierwszej nocy, jak pojawił się kręgosłup.
- No proszę.
- Chciał mnie na wódkę namówić.
- Widział go?
- Znaczy się, kto kogo?
- No ten sąsiad. Czy widział się z kręgosłupem.
- Coś ty. Przecież jego nikt nie widzi, oprócz mnie.
- A to sukinsyn sprytny. Zrobił się niewidzialny, żeby mu się lepiej przyjrzeć.
- Co?
- A coś myślał? Wybrał złą powłokę. Tego Heńka. Wyczuł to i szukał zamiennika. Jak przyszedł sąsiad, od razu zwietrzył okazję i dlatego zrobił się niewidzialny. Żeby móc dobrze zlustrować potencjalnego biorcę i w ten sposób uniknąć kolejnej pomyłki. Pewnie zaraz potem cię uśpił.
Stefan chwilę się zastanawiał.
- No w zasadzie mogło tak być. Lutek siedział krótko i zaraz sobie poszedł, a potem nie pamiętam. Obudziłem się rano.
- A później go jeszcze widziałeś?
- Kropielnickiego? Był parę razy, ale go nie wpuściłem. Udawałem, że mnie nie ma.
- No to wszystko jasne.
- Znaczy co?
- Przybrał postać sąsiada i będzie cie próbował przekabacić, osaczyć, opanować twój umysł i cię wykończyć w jakiś wyjątkowo paskudny sposób.
- Nie wpuszczę go i tyle.
- To nie zdziała. Prędzej czy później spotkasz go na schodach, w sklepie, czy w knajpie, albo tylko na chwilę stracisz czujność i będzie po zawodach.
- To co radzisz?
- Jest tylko jedno wyjście.
- Mianowicie?
- Trzeba go załatwić zanim on wykończy ciebie.
*
Kropielnicki leżał u siebie w mieszkaniu przygwożdżony do podłogi pogrzebaczem. Krew sączyła mu się z kącików ust i rany na skroni. W korytarzyku prowadzącym do kuchni spoczywało ciało jego żony. Kobieta miała niemal odciętą od korpusu głowę. Z szyi sterczała szufelka do wybierania popiołu z paleniska.
Stefan z nieprzyjemnym dla ucha chrobotem wyszarpnął pogrzebacz z głębokiej rany na piersi martwego już sąsiada i zawiesił je na haczyku przy kaflowym piecu.
- No i masz, sukinsynu – powiedział zadowolony. – I co? – zwrócił się do brata. – Już po wszystkim?
- Niezupełnie – odparł Zygfryd paskudnie się uśmiechając.
W tym momencie zniknął, a ciało Stefana rozkwitło.

Brak komentarzy: