Słowa te padły niedługo przed tym, jak lodowato zimne lancetowate ostrze strachu ukłuło serce sprowadzając nań wszechogarniającą ciemność.
- No i co z tego? – zapytał inspektor. – Skąd pewność, ze to był on?
Pełniący służbę Leon Osierdzie przedstawił i gęsto objaśnił inspektorowi informacje na temat wydarzeń, które udało mu się zebrać do kupy od momentu, gdy jako pierwszy dotarł na miejsce.
- No przecież tłumaczę panu, jak gęsi przy pniaku, że nikt inny nie byłby zdolny do takiego czynu, a tym bardziej nie dałby rady pozostawić po sobie takich śladów.
- Ja tam nie dostrzegam związku. Przynajmniej takiego, jak pan.
Osierdzie odetchnął głęboko i raz jeszcze zrelacjonował wszystko z dbałością o detale i chronologię zdarzeń. Mówił wolno, tak żeby każde słowo było jasne i zrozumiałe, popisywał się zdolnościami dedukcyjnymi, które coraz bardziej rozkwitały im dłużej analizował całe zajście. Po kilku minutach słowotoku okraszonego widowiskową gestykulacją skończył i utkwiwszy wyczekujący wzrok w kręcącym głową funkcjonariuszu, otarł z czoła perlisty pot.
- Czy ja wiem? – powątpiewał w dalszym ciągu policjant skrzywiając twarz w grymasie niepewności. – Jakoś tego nie czuję.
Osierdzie długo hamował emocje, ale widząc, że żadna argumentacja nie trafia do kryminalnego postanowił uderzyć z grubej rury.
- To wejdź pan na górę i powąchaj – syknął odwracając się na pięcie.
*
Walentyna była zmęczona. Coraz mocniej doskwierały jej trudy związane z prowadzoną knajpą. Przez pierwsze lata nie przeszkadzał jej standard lokalu, który był tak niski, że aż trudno było nazwać go standardem, nie wadzili jej klienci, którzy niemal każdorazowo rekrutowali się spośród aktualnych, fartownie niedoszłych, bądź też przyszłych recydywistów, lokalnej menelii i rozwydrzonej, pozbawionej nadzoru i ciekawej dorosłego życia gówniarzerii. Była szczęśliwa, że prowadziła własny interes, który nie przynosił może kokosów, ale pozwalał względnie dobrze prosperować na rynku. Zwłaszcza na takim jak ten, gdzie mało kto miał stałą posadę, a większość trudniła się pracami dorywczymi lub ślęczeniem w jej lokalu i dojeniem na kredyt. Przez czterdzieści lat zapał w niej jednak mocno zelżał i coraz rzadziej miała już cierpliwość do profesji, która wypełniła całe jej dorosłe życie.
Oddychała świeżym, rześkim, jeszcze o tej porze dnia nie rozgrzanym niebotycznie powietrzem. Wszystkie okna przestronnego lokalu stały otworem dzięki czemu odór wczorajszej nocy stawał się coraz mniej dokuczliwy. Impreza przeciągnęła się niemal do białego świtu, alkohol lał się strumieniami, a papierosowy dym wypełnił wszystkie, najmniejsze nawet szczeliny i zakamarki. Omiotła z pokrytej lastrykiem podłogi niedopałki, popiół, kapsle, pogniecione paczki po papierosach, naniesione butami zeschnięte błoto i piasek, martwe, uwędzone knajpianym powietrzem owady i masę przeróżnych drobnych śmieci, których obecność powinna zwrócić jej uwagę. Ale nie zwracała, a bynajmniej nie dziwiła. Nie dziwiły jej ani drobne monety z różnych stron świata, ani odznaki, guziki, fotografie, bilety kolejowe, kondomy (zarówno zapakowane, jaki i zużyte), wycinki prasowe, gumowe kaczuszki, plastikowe żołnierzyki, fragmenty odzieży, klucze, biżuteria (na ogół bardzo pośledniej jakości), narzędzia, pozbawione pary tenisówki i klapki, długopisy, chustki i tym podobne. Ale nie zawsze tak było. Kiedyś znalazła dziwną, gąbczasto sprężystą, brązową, wydającą intrygującą woń kulkę wielkości piłeczki pingpongowej, która zaintrygowała ją do tego stopnia, że zaczęła o nią wypytywać, co światlejszych, w jej opinii, bywalców lokalu. Trwało to blisko pół roku i gdy nadzieja kobiety na rozszyfrowanie proweniencji tajemniczego przedmiotu całkowicie ją już opuściła, w lokalu pojawił się dziwny, nieco ortodoksyjny turysta, który oświecił ją oznajmiając pewnym siebie głosem, że jest to nic innego, jak suszone borsucze jądro. Gdy tylko mężczyzna to powiedział, Walentyna przycisnęła do serca zawieszony na szyi artefakt i dozgonnie znienawidziła przybysza. Była pewna, że ma do czynienia z jakimś pochodzącym z dalekich, dzikich krajów skarbem, dającym ludziom siłę totemem, podczas gdy w rzeczywistości, jak wynikało ze słów obcego, ekscytowała się genitaliami pospolitego ssaka, do tego jeszcze suszonymi i, co nie mniej istotne, zdekompletowanymi. Co prawda turysta dostrzegając ból jaki jego słowa sprawiły restauratorce, próbował ją pocieszyć wychwalając walory, z których borsucze jądra słyną w różnych szerokościach geograficznych, ale na próżno. Kobieta była widocznie załamana i już zdążyła zapałać do niego głęboko zakorzenioną nienawiścią. Mężczyzna opuścił lokal żegnany wyzwiskami i gwizdami klienteli i więcej się w nim nie pokazał. Walentynie utkwił w pamięci jeszcze jeden element z tamtego pamiętnego i ciężkiego dla niej dnia. Otóż nieznajomy przed wyjściem skorzystał wówczas z toalety, którą, jak się później okazało, całą dokładnie zasrał. Jak nikt dotychczas. Swoim czynem zapewnił sobie stałe niechlubne miejsce we wspomnieniach bywalców lokalu. Z czasem ktoś rzucił propozycję, by nazwać go Wielkim Nieznajomym Gówiennikiem, ale nazwa z oczywistych przyczyn nie przeszła. Raz, że była za długa (nie przeszedł również skrót WNG, gdyż każdorazowo wypowiadany przy osobach postronnych wymagał dodatkowych wyjaśnień i dointerpretowania), a dwa, że słowo „Wielki” kojarzyło się z czymś znamienitym, do czego plugawego owego czynu zaliczyć nie można było w żadnej mierze. Podobnie było z kolejnymi propozycjami: Zasraniec, Obsrołek, Sracz, Gównorób, czy Kupal. Chociaż Obsrołek nawet przez kilka dni obowiązywało, dopóki stary, podniszczony wódką, emerytowany elektryk, Mietek Prostownica, nie stwierdził, że w jego rodzinnych stronach obsrołkami nazywano małe, niewyrośnięte, pokryte skórzastymi plamami owoce papierówki, które w odróżnieniu od mało apetycznego wyglądu, były w rzeczywistości bardzo smaczne. Obsrołek zatem przestał obowiązywać. Za dobrze się kojarzył. Przez pewien czas znienawidzony mężczyzna funkcjonował w dialogach po prostu jako „ten, który zasrał kibel”.
Przełom przyszedł nagle. Któregoś dnia pod stolikiem, który zajmował posterunkowy Leon Osierdzie, Walentyna zlokalizowała obecność kupy.
- A cóż to?! – krzyknęła zbulwersowana. – Któż znowu nasrał?!
- Co? Gdzie? Kto?
Leon poderwał się, jak na akcję i przyskoczył do kobiety wskazującej palcem przestrzeń pod jego stolikiem.
- No i co to według ciebie jest? – pytała czerwona z wściekłości kobieta.
Policjant również spąsowiał, bynajmniej nie ze złości.
- Pytasz tak – odparł – jakbym to ja nasrał.
- No a nie jest tak?
- No chyba ci rozum zdrętwiał!
- Pod twoim stolikiem!
- Przecież od razu widać, że psia – dołączył się do rozmowy Gutek Pomidorówka, zwany tak z uwagi na swoje zamiłowanie do owej zupy.
- Co? Skąd wiesz? – parsknęła Walentyna, która nie dawała wiary jego osądowi, choć świadomość, że to pies jest sprawcą niecnego czynu wyraźnie ją uspokoił.
- Widzę.
- Kupa, jak kupa – powątpiewał policjant, choć był wdzięczny za odwrócenie uwagi od swojej osoby.
- Psia inaczej śmierdzi.
- Przecież nic nie czuć.
- Bo podeschła już.
- To skąd wiesz.
- Czuję.
- Jakże to?
- Mój wuj na wsi ma takiego jednego kundla, co sra podobnie. Właściwie, jakby nie to, że nie ma możliwości, żeby to był ten skubaniec, to dałbym rękę, że to on uwalił. Wygląda i cuchnie identycznie, choć mniej intensywnie, ale to wyłącznie z uwagi na wspomnianą wcześniej suchość.
I wówczas od lady odezwał się przypadkowy turysta, który w wyniku poruszenia wywołanego obecnością psich odchodów nie mógł doczekać się na obsługę.
- Pewnie to Brudnodupy – powiedział. – Zawsze sra gdzie popadnie tylko nie do kibla.
Na te słowa wszyscy zamilkli. Brudnodupy! Od razu wszyscy wiedzieli, że to on. Oczarowana oświeceniem i jednocześnie zdjęta niezrozumiałą trwogą Walentyna pospiesznie nagarnęła psią kupę na szufelkę i wyrzuciła ją przez szeroko otwarte okno wprost na ulicę.
- Brudnodupy – powiedziała niemalże z czcią.
Od tamtej pory przestał istnieć „ten, który zasrał kibel”, a jego miejsce zajął Brudnodupy. Brodnodupy. Brudnodupy. Od tamtej pory Brudnodupy zaczął uosabiać wszystko zło, jakie tylko dotknęło mieszkańców okolicznych domostw i z czasem stał się kimś w rodzaju Potwora z mokradeł, Wielkiej Stopy, Yeti, czy też innego lokalnego indywiduum, którego nikt nie widział, ale każdy w niego wierzył. Z upływem lat obrastał w coraz większą legendę stając się postrachem dla każdego bez względu na wiek.
- Jak nie zjesz kolacji – zagrażały matki krnąbrnym i grymaśnym dzieciom – to w nocy przyjdzie do ciebie Brudnodupy i nasra ci na poduszkę!
- Zobaczysz, ochlajtusie – mówiły żony do mężów – jak któregoś razu przyśniesz w rowie po pijaku, to żebyś się nie zdziwił, jak ci Brudnodupy przewietrzy instalację. Albo nasra do butelki.
- Módlmy się! – krzyczał z ambony ksiądz. – Bądźmy dla siebie braćmi i nieśmy sobie pomoc. Bo Brudnodupy tylko czeka, by uderzyć! Tylko głęboka wiara nas uratuje. Strzeżcie się Brudnodupego!
Wspomnienia niemalże eksplodowały w umyśle Walentyny. Nie zatrzymując się krótkimi spojrzeniami omiatała śmieci i drobne zagubione przedmioty nie zaprzestając rutynowych zamaszystych ruchów szczotką. Dokonywała w ten sposób błyskawicznej oceny przydatności wszystkiego, co znalazło się w zasięgu jej wzroku nie zastanawiając się nad żadnym więcej niż ułamki sekund, kwalifikując je do śmieci lub do kącika rzeczy znalezionych, jak nazywała tekturowe pudło ustawione nieopodal drzwi wejściowych. Tak dotarła po krótkich schodach na wysoki podest, zwany piętrem. Na jego środku spoczywała sporych rozmiarów kupa uformowana w kształt zawiniętego w stożek balasa.
- O nie! – jęknęła załamując ręce. – Tylko nie to.
Wspomnienie Brudnodupego i lęk przed nim były zbyt silne, by natychmiast nie pochłonęły wszystkich jej myśli. Próbowała je odepchnąć, zastąpić czymkolwiek innym, ale na próżno. Nie byłaby sobą, gdyby od razu tak łatwo się poddała. Imała się każdego najwątlejszego sygnału, każdego cienia myśli i nici dającej nadzieję, by znaleźć inne wytłumaczenie. Za takie wzięła też skrzypnięcie drzwi wejściowych. Poczuła swoją szansę. Gdy pospiesznie zbiegła na dół, przed barem stał siwiuteńki, skromnej budowy mężczyzna, znany lokalnie, jako Bączek, bo lubił wydalać gazy w towarzystwie, każdorazowo rzekomo dla rozładowania napiętej atmosfery. Podobno kilkakrotnie zdarzyło mu się przy tym popuścić, więc podejrzenie kobiety było jak najbardziej uzasadnione. To nie mógł być zbieg okoliczności. Raczej zrządzenie losu.
- Dzień dobry! – przywitał właścicielkę klient.
- Tyś nasrał!? – naskoczyła na niego nie siląc się na odpowiedź. – Przyznaj się kanalio!
- Co?
- Nasrane na górze jest! – nie przestawała wrzeszczeć. – Tyś tam wczoraj najdłużej siedział, a po tobie już nie wchodziłam, to kto jak nie ty?
- Jak boga kocham, ja żem nie nastał – zarzekał się nie na żarty przestraszony mężczyzna, gdyż szybko wykalkulował, że jeśli nie odegna od siebie podejrzeń, to może pożegnać się z kredytem na dłuższy czas.
Kłótnia trwałaby pewnie dłużej, gdyby w drzwiach nie stanął kowal artysta, Lesław Kowadło.
- Drzecie się, że słychać pod warzywniakiem – powiedział sadowiąc się na wysokim stołku przed szynkwasem.
- Bo ten stary pierdoła znowu zesrał się na górze!
- Nieprawda!
Przez dobrą minutę ponownie rozgorzała sprzeczka, którą jak poprzednio przerwał wreszcie Kowadło.
- Poczekajcie! Zamknijcie się, do cholery!
Stało się, jak chciał.
- Mów od początku – zwrócił się do kobiety.
Walentyna spojrzała ostro na kowala. Początkowo miała obrzucić go wiązanką przekleństw, ale zrezygnowała. Kowadło był powszechnie szanowanym obywatelem, dość niegłupim i jego osąd sytuacji mógł się okazać przydatny.
Odetchnęła głęboko i rzekła:
- Sprzątałam z rana i wszystko było dobrze, aż dotarłam na podest, a tam na środku kupsko wielkie, jak weselny sękacz!
- Bez przesady… – próbował załagodzić Bączek.
- A ty czego ryj rozwierasz?! – spiorunowała go Walentyna. – Nawet żeś nie widział.
- O właśnie! – poczuł swoją szansę staruszek. – Sama mówisz, że nie widziałem, to jak miałem zrobić.
Kobieta pokraśniała jeszcze mocniej.
- Dupą się sra, a nie oczami! – parsknęła. – To jak żeś miał i widzieć! Taki bałagan jak ty, to nasra i nawet nie spojrzy, tylko polezie jak ta ostatnia łajza. Nawet dupy nie wytrze!
Zamilkli nieruchomiejąc. Walentyna z klaśnięciem przycisnęła dłoń do ust ale było już za późno. Myśli wszystkich wkroczyły na niepokojące, złowróżbne tory. Chwilę panowała cisza, aż w końcu padły słowa, które paść musiały.
- Może to Brudnodupy? –Kowadło drżącymi ustami wypowiedział słowo, które każdorazowo wywoływało wśród lokalnej społeczności uzasadnioną nienawiść i przerażenie.
Bączek aż przychylił się nad ladą, a kobieta uniosła szczotkę przed siebie w obronnym geście.
- Powiedziałeś „Brudnodupy”? – próbowała upewnić się, czy dobrze usłyszała.
Kowal skinął głową nie chcąc nadużywać słów, które nie bez trudu przechodziły mu przez gardło. W tym momencie drzwi lokalu otworzyły się ze skrzypieniem i do lokalu wszedł wolnym krokiem dziwnie znajomo wyglądający mężczyzna.
- O matko przenajświętsza – jęknął Bączek.
*
Syrena radiowozu wreszcie zamilkła, tylko rzucający na boki świetlne spojrzenia neon nadal oznajmiał, że sytuacja nie jest jeszcze całkiem opanowana. Nagle drzwi lokalu jęknęły zawiasami i z środka jak z katapulty wyskoczył inspektor Norbert Wiewiórka. Przyciskał do ust zwiniętą w czworokąt bawełnianą chusteczkę, z trudem powstrzymując torsje. Tuż za nim wymaszerował posterunkowy Osierdzie z twarzą nie skrywającą ogarniającej go satysfakcji. Splunął, przypalił papierosa, głęboko się zaciągnął i wypuszczając dym powiedział:
- No i co, panie inspektorze? Dotarło?
Policjant spojrzał na Leona przekrwionymi oczami i nie odsłaniając ust dał dłonią znak, że odpowie za chwilę. Osierdzie dopalił w spokoju i pstryknął niedopałek w kurzawę piaszczystego podjazdu. Zawsze gdy to robił targały nim wyrzuty sumienia, ale mimo to nie potrafił oprzeć się pokusie ekspediowania petów w powietrze i obserwowania ich parabolicznych lotów. Tym razem nie czuł nic, poza pustką.
Tymczasem inspektor jako tako doszedł do siebie i schował do kieszeni chusteczkę. Podszedł do Osierdzia i spojrzał mu prosto w oczy. Pewny siebie posterunkowy mimowolnie cofnął się przed tym przepełnionym nienawiścią spojrzeniem. Ściągnięte usta niemal w ogóle się nie poruszyły, ale mimo to Leon bardzo wyraźnie usłyszał wypowiedziane przez kryminalnego słowa.
- Zapłacisz mi za to – powiedział policjant.
- Przecież ostrzegałem.
- Powiedziałeś, że to Brudnodupy.
Osierdzie westchnął ze zniecierpliwieniem.
- Bo to, do ciężkiej cholery, był Brudnodupy! – krzyknął nie zważając na coraz ciaśniej ich otaczającą, kłębiącą się ciżbę gapiów. – Czy wy tam w komendzie wszyscy lobotomię przechodzicie w ramach urlopu, czy jak?
Twarz Wiewiórki nawet nie drgnęła, policjant zdawał się nie słyszeć słów drwiny. Jeszcze bardziej przychylił się w kierunku kpiarsko uśmiechniętego Osierdzia i wycedził przez zęby:
- To nie był Brudnodupy, kretynie.
Leon parsknął, ale widząc determinację i śmiertelną powagę kryminalnego nieco zeszło z niego powietrze. Nerwowo przestąpił z nogi na nogę i rzuciwszy ukradkiem kilka spojrzeń na otaczających ich ludzi szepnął półgębkiem:
- Więc kto?
- Brudnodupy III.
Po tych słowach serce Osierdzia nie wytrzymało spowijając się w mroku na wieki wieków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz