przysłowie

Posól język starą sową, a w głowie ci zahuczy


poniedziałek, 3 stycznia 2011

Zenona Zgliszcza Żywot Żmudny (cz. 2)

Wstęp

Zenon Zgliszcz przeżywał właśnie najbardziej bujny tydzień swojego żmudnego żywota. Ustępowały mu wszystkie dotychczasowe tygodnie, a wręcz i miesiące, jak i chyba nawet całe lata, jakie do tej pory uważał za najbardziej niezwykłe. Gdyby zastanowił się nad wyłonieniem najdziwniejszych, czy najbardziej gwałtownych wydarzeń w swojej egzystencji nie dałby rady znaleźć bardziej nacechowany emocjami zlepek dni. Pojedyncze, owszem, jak na przykład dzień urodzin, który jeśliby w ogóle nie nastąpił, to nie byłoby o czym rozmyślać. A potem? Takie bardziej dla niego świadome?
Pierwsze naprawdę porządne i gwałtowne bum jakie pamiętał, to było ściąganie portek i świecenie gołą dupa przed całą rodziną w trakcie imprezy domowej z okazji jego pierwszej komunii świętej. Nie bez znaczenia była tu oczywiście przyczyna jaka miała wpływ na konieczność owej demonstracji nagości, a tą było przecież krępujące i uwłaczające podejrzenie zesrania się w portki. Był to bez wątpienia cios, ale wobec aktualnie odbywających się wydarzeń, to jednak pestka. Nawet cała późniejsza rozróba z ojcem, matką, wujem i babką w rolach głównych. Z perspektywy Zenona to była niewinna bajka z nieco gorzkim morałem, ale nic więcej.
Co było później? Beztroskie i raczej nudne dzieciństwo bez przykrych, ale i też beż żadnych spektakularnych wspomnień. A dorosłe życie? Ślub? Już prędzej odejście Marioli. O tak. To był wstrząs. Zwłaszcza jak dowiedział się, że jego ślubna ma innego chłopa. No i oczywiście śmierć kilku bliskich mu osób, ale to nie były jakieś seryjne wydarzenia, tylko porozrzucane w dużej od siebie odległości czasowej wydarzenia.
Próżne i płonne były te poszukiwania. Gdyby zaistniała konieczność wyłonienia zwycięzcy, Zenon nie miałby najmniejszego problemu ze wskazaniem bieżących, następujących dzień po dniu wydarzeń za najbardziej w jego życiu gwałtowny ciąg epizodów. Wtorek, środa, czwartek, piątek… Zgliszcz miał nadzieję, że to był już koniec, ale czekał go jeszcze całkiem emocjonujący epilog.


Piątek

- Wyłaź, łajzo! – krzyknął Stasiu. – Szkoda czasu. Obmyj trochę japę i dawaj do nas. Przecież Henio cię tylko drasnął, co Heniu?
- Nawet nie.
- No. Wyłaź! Od Marioli większy okład zbierałeś, a przecież więcej jej nie zobaczysz. Słyszysz? To trzeba oblać! Rudolfa Valentino z siebie nie zrobisz.
- Idę, idę! – odkrzyknął Zenon. – Miłego golenia, cwaniaczku – dodał szeptem raz jeszcze upewniając się, że układ tubek, fiolek i buteleczek nie wzbudza podejrzeń.
Gdy wrócił mężczyźni czekali na niego przy otwartej butelce wódki.
- A to skąd? – zapytał Zenon zdziwiony.
- Henio skoczył w międzyczasie – odparł Stasiu. – Siedziałeś w tym kiblu dobry kwadrans, to ze dwa razy by obrócić zdążył.
- Na przeprosiny – wyjaśnił skwapliwie Henio. – Głupio wyszło, żeś w mordę zebrał.
Zenon pokiwał głową. W środowisku, w którym wspólnie ciągnęli swoje wózki z życiem dać po mordzie nie znaczyło więcej, niż słowna przepychanka, tak że animozji wielkiej między nimi z tej przyczyny być nie mogło. Tego typu zatargi na ogół szły w niepamięć przy drugiej szklaneczce. Bywało też, że z każdą kolejną sprzeczką, czy zatargiem konflikt narastał, a wówczas najlepiej było w porę się rozejść, bo inaczej mogło dojść do poważniejszych strat. W takich sytuacjach nieraz kończyło się na wizycie w szpitalu, ale nie były to częste przypadki. Przynajmniej wśród ich najbliższych znajomych. Co innego jak jakiś obcy się napatoczył, albo dajmy na to, niezbyt lubiany sąsiad. Wówczas pięści szły w ruch szybciej. A jak nie było potencjału fizycznego, jaki największy spośród ich trójki tkwił niewątpliwie w Kielonku, to pozostawało dręczenie psychiczne, fortele i obelgi, w których brylowali Zenon ze Stasiem, przy czym bardziej perfidną pomysłowością odznaczał się Gołąbek.
- Chłopisko w porządku jest – pochwalił kolegę staruszek. – Chociaż w sumie, to ty powinieneś postawić. W końcu jakby nie my, to byś już po ścianach latał.
- Dobra, dobra – zgodził się Zenon. – Z tym zgoda, ale co przez was na komendzie wycierpiałem, to nie macie nawet pojęcia.
- Ta, jasne – skrzywił się Stasiu. – Co to ja na komendzie nie byłem? Za moich czasów to zakładali na łeb parciany worek i prali gazrurkami do nieprzytomności.
- Ciebie najwięcej.
- Mnie nie, bo sprytny byłem i nie dałem się złapać.
- Nie wiem na czym. Chyba na podszczypywaniu tłustych cyganek na targu.
Stasiu pokraśniał ściągając usta. Na pierwszy rzut oka widać było, że porównanie było mu najwyraźniej nie w smak.
- Pamiętasz, jak żeś tę grubą cygankę złapał za dupę? – drążył Zenon.
- Pierwsze słyszę.
- Poważnie? – zaciekawił się Henio. – Nawijaj.
- Zmyśla.
- Szczera prawda.
- No mówże.
- Kiedy łże, jak tu siedzę!
- Najprawdziwsza prawda.
- Gadaj.
- Łże szuja, daję słowo!
- Przecież nawet jeszcze nie zacząłem.
- Widać po tym twoim krzywym pysku, że będziesz łgał, jak jakieś ostatnie bydle!
- Była taka gruba cyganka – zaczął Zgliszcz.
Stasiu widząc, że przytoczenie opowieści jest przesądzone, usiadł do Zenona tyłem zaplątując ręce i zrobił obrażoną minę.
- Była przy tym taka stara – kontynuował, – że wyglądała, jakby była zrobiona z drewna. No i ona miała dwie córki. Jedną zresztą też całkiem starą, ale druga była w miarę do rzeczy, jeśli o wiek idzie. Bo jeśli brać pod uwagę urodę, to… Szkoda gadać. Po prostu koszmar, jak z horroru o zombi.
- Gówno się znasz – wtrącił Gołąbek.
- Stasiu ma rację – zgodził się Henio. – Akurat wiem, o które ci idzie. Stara miała wóz z takim białym koniem wymalowanym na boku, nie?
- Ta sama.
- No. To wcale taka paskudna ta jej córka nie była. Ta młodsza.
- No widzisz przechrzto!
- Ale ładna to też nie była, Stachu.
- Co?
- Zenek mówił, że była odrażająca, jak jakieś monstrum, to mówię, że paskudna strasznie nie była, ale trzeba powiedzieć, że urodą nie grzeszyła. Gorsze się widywało po melinach. O. Co tu daleko szukać przykładu. Do Wehrmachta taka jedna zachodziła. Bez oka. Dzidka jej było. Ta to była dopiero brzydka. Nawet nikt jej nie chciał dmuchać po pijanemu. Szczerbata i sucha jak styl od miotły, że kiedyś nawet, tak dla hecy, chłopaki związali ją na sztywno kablem od lampki, i potem zamiatali nią podłogę, jak szczotką. Wiecie. Bo ona taką czuprynę miała bujną. Podobno było wesoło, tyle, że jej trochę łeb poobijali, chociaż starali się być delikatni.
- Takie trochę średnio to śmieszne, mi się zdaje – skwitował Zenon. – Dla niej w szczególności.
- Pewnie – zgodził się Stasiu. – Nie godzi się tak baby marnować, dla zabawy.
- Ale przecież wam mówię, że ona nie miała nic przeciwko.
- A co miała mieć? Miała powiedzieć, żeby ją zostawili?
- A pewnie. Przecież nikt by jej nie tknął bez zgody. W końcu jakimś tam szacuneczkiem się cieszyła, bo wypić mogła więcej od niejednego chłopaka i poza tym lubili ją wszyscy, bo była sprytna. Barbórka mi mówił, że jak kiedyś zgubiła to oko, bo nosiła takie sztuczne, ze szkła chyba, to potem w tej dziurze po oku kieliszek zawsze pod ręką miała. Dwadzieścia pięć gram się mieściło. Niby licho, ale lepsze to niż z gwinta pić. Sprytna była. Pamiętam, że zęby te co jej zostały, to miała wielkie jak te gumy do żucia w pastylkach. Tyle, że do tego żółte, czy chyba nawet pomarańczowe, jak nutria. Porządna była z niej dziewucha. Umarła zeszłego lata. Coś tam miała z nerkami nie za bardzo. Pewnie od gorzały, bo hleła równo, nie to co my. Ta Stasia cyganka, to przy Dzidce była całkiem do rzeczy.
- To nie była żadna moja cyganka!
- Bo cię nie chciała.
- Kto mnie niby nie chciał?
- No, ta cyganka. Przecież wiadomo, żeś latał do taboru i wystawał pod oknem przy wozie, a ta stara szczuła cię psami.
- Gówno prawda.
- Tak było. Opił się kiedyś i tę starszą za dupę złapał na targu. A tam u nich, to jak tak kobitę publicznie capniesz, to już jest twoja, albo jakoś tak. Inaczej to jakaś straszna obraza jest i hańba. Ale był wtedy cyrk. Chcieli go żenić z tą grubą starą babą, a ten się zaparł, że nie i wieszać się chciał na takiej dzikiej jabłonce, co rosła kiedyś tam, gdzie teraz jest kiosk u Bladej.
- Wiem gdzie – przytaknął Henio. – Ty żeś Stachu chciał się wieszać dla starej cyganki? Zgłupiałeś?
- Kto chciał? Że niby ja? Przecież bydlak zmyśla jak z nut!
- Ja słyszałem już wcześniej tę historię, tylko, że nie wiedziałem, że to tyś był ten desperat.
- Bo to nie ja byłem!
- To kto, cwaniaczku? – naigrywał się Zgliszcz.
- A już dobrze nie pamiętam, bo to dawno było. Zdaje się, że taki stary Litwin, co potem wrócił razem z nią do…
- Jaki stary Litwin? – zdziwił się Henio. – Skąd tu się wziął Litwin? W życiu nie słyszałem.
- Nie słyszałeś, bo przewinął się tylko cichcem – przekonywał Stasiu. – Z takiego handlowego drobnicowca był, co pływał pod banderą holenderską. Przypływali kiedyś często po bursztyn, to i nie raz schodzili na ląd się zabawić. No i ten Litwin, to bosman chyba nawet był, tak właśnie do nas trafił. Zdążył tylko uszczypać w dupę tę cygankę i zaraz później się z nią ożenił i wyjechali razem, toś nawet nie zauważył. A ten będzie mnie tu oczerniał, kundel jeden.
- Prawda jest taka – opowiadał dalej Zenon, – że tę cygankę kopnął w łeb koń i na miejscu ją ubił. A że oni przesądni są to zwinęli tabor i ruszyli gdzieś w głąb kraju. Że to niby urok ktoś rzucił. Inaczej Stachu oganiał by się teraz od małych cygańskich znajduchów i grał im na skrzypeczkach kołysanki.
- Wszystko zmyślił, wszystko. Może jedynie z tą klątwą ma rację. Teraz sobie przypomniałem. Ten Litwin, to wcale z nimi nie wyjechał, tylko uciekł tym statkiem i dla tego Cyganie stąd odjechali. Że to miejsca złe, czy coś takiego.
- Ależ ty masz bujną wyobraźnie – pochwalił Zgliszcz. – Talent zmarnowałeś. Powinieneś pisać opowiadania do Sztandaru Młodych i do Dziennika Ludowego, albo felietony do Trybuny Ludu.
- A żebyś ty tak się jeszcze bardziej skurczył, łysa pało!
- Nie rozumiem, czego się tak miotasz – dziwił się Henio. – Przecież co w tym takiego wstydliwego? Baba ci się spodobała i tyle. A żeś szczypnął w dupę inną, to co? Wielka mi rzecz.
- Nie o to chodzi – zaśmiał się Zenon. – Najlepszego nie powiedziałem.
- No? – zainteresował się Kielonek.
- Grał jej na mandolinie i śpiewał piosenkę własnego autorstwa.
- Milcz judaszu!
- Co ty, Stachu? Umiesz ciąć na mandolinie? Czegoś nie mówił?
- Bo nie umiem. To nie byłem ja. To ten Litwin.
- Śpiewał, że świata poza nią nie widzi i że rzuci wódkę.
- Co? – skrzywił się Henio. – W to, to akurat nie uwierzę w życiu
- I dobrze. Bo mówię, że nie ja to byłem.
- W takim razie ciekawe kto?
- Ten Litwin.
- Zaśpiewaj.
- Co?
- Zaśpiewaj tę piosenkę.
- No chyba ci rozum zasnął.
- Nie daj się prosić.
- Nie znam litewskiego.
- Postawię flaszkę.
Stasiu zamarł w geście protestu. Zapanowało pełne wyczekującego milczenia.
- Litrę.
- Śpiewaj.
Stasiu wyszedł z kuchni i po chwili wrócił z mandoliną. Usiadł i w skupieniu zaczął stroić instrument.
- Ale jaja – ucieszył się Kielonek.
- Człowieku – podgrzewał atmosferę Zenon. – Jest lepszy niż Nikodem Dyzma.
- Przecież Dyzma rzępolił – zdziwił się Henio.
- Ale na mandolinie grał. Nie znam nikogo innego, kto grałby na mandolinie.
- A ten, no, Hendrix?
- Hendrix? Jimmi? Chodzi ci o tego amerykańskiego gitarzystę?
- A ja nie wiem skąd on był. Taki może nie murzyn, ale ciemnawy i z taką szopą włosów na łbie, jak ten od Słońca Jamajki, co przechodził pod taką nisko zawieszoną poprzeczką. Tyle, że tamten to tylko się wyginał, a ten? Człowieku! Widziałem kiedyś w telewizji, jak grał na gitarze zębami, potem na plecach, a potem ją w pizdu rozwalił o scenę i na końcu spalił. Potem taki gruby gość w okularach z telewizji powiedział, że to był chyba największy gitarzysta w historii nowoczesnej muzyki. Nie mogłem tego pojąć. Przecież on tak strasznie na tej gitarze wył. Nieraz jak w dokach spawarki pracują, to podobny dźwięk jest, tyle, że jeszcze daje po oczach iskrami, jak w nowy rok i nikt się tym jakoś nie zachwyca.
- Wydaje mi się – rzekł Zenon, – że Stasia zamiast do Hendrixa lepiej będzie przyrównać do Staśka Wielanka.
- O! – zgodził się Kielonek. – Tyle że Wielanek, to na harmonii wycinał. Ale imię przynajmniej pasuje jak ulał.
- Gotowe – odezwał się Gołąbek. – Zapierdalaj po gorzałę. Tylko do Mumina.
- To daleko bardzo – Henio zrobił zbolałą minę. – Czasu szkoda.
- Chcesz, żebym śpiewał? – zagroził Stasiu.
- No dobra, dobra, idę. Dajcie kasę.
- No chyba żeś się wściekł.
- Ale ja u Mumina na krechę nie dam rady. Wiszę jeszcze za litrę.
- Gówno mnie to obchodzi. Najpierw chcesz stawiać, a teraz co?
- Myślałem, że się zrzucimy – skrzywił się Henio. – Na jakieś ćwierć, to jeszcze bym wydolił.
- Możesz skoczyć do Wehrmachta – poradził Stasiu. – Będzie bliżej, a ty chody przecież masz u niego, to ci taniej policzy. Podobno bierze bardzo dobry towar od jakiegoś nowego gościa spod miasta.
- Rozprowadza też wyroby od Mumina, tylko że drożej i trochę chrzci. Ale mnie może dałby po znajomości.
- Weź ten nowy. Spróbujemy.
- Dopieroś chciał od Mumina.
- Inaczej nie śpiewam.
- Aleś ty upierdliwy – zgodził się Kielonek.
Wypili, zapalili po papierosie, podliczyli pieniądze i Henio się ulotnił. Stasiu odłożył mandolinę i włączył telewizor ustawiając na lokalny program. Trwała transmisja meczu piłkarskiego.
- Trzeba by iść rower zabrać – powiedział Zenon.
- Przecież ci nie ukradną.
- A cholera wie.
- To złom.
- Jaki złom? – obruszył się Zgliszcz. – Dobry rower. Może trochę siodełko w dupę pije, ale poza tym pracuje bez zarzutu.
- Cały zardzewiały, bo ci na farbę szkoda.
- Gówno prawda. Może trochę przy bagażniku.
- Dziwi mnie, jak ty w ogóle dajesz radę na tym jechać. Skrzypi toto i trzeszczy, aż zęby bolą, koła rozchybotane i zósemkowane, że z daleka wygląda, jakbyś na młockarni siedział.
- Ale jeździ.
- I hamulce ma gówniane. Przepuszczają.
- Co ci przepuszcza? Chyba tobie pęcherz.
- A jak żeś przypieprzył w śmietnik pod blokiem? Ile to będzie? Z miesiąc temu? Z pół godziny cię cuciłem.
- To wypadek był.
- No był. Boś chciał zahamować z wirażem, tylko że ci przepuścił pedał i żeś przypiździł, że aż gołębie ze wszystkich dachów poodlatywały, co ich nic nie ruszy, nawet jak trzech pijanych naraz zacznie mordy drzeć .
- Pieprzysz tak, bo swojego nie masz.
- Bo piechotą wolę.
Przekomarzali się na różne niezobowiązujące tematy, potem chwilę siedzieli w milczeniu i śledzili w telewizji wydarzenia na boisku. Stasiu wstawił wodę i zaparzył miętę. W zamyśle była herbata, ale niestety ta zdążyła się już skończyć. Napar ostro wwiercał się w nozdrza ale nie był nieprzyjemny. Orzeźwiał i przyjemnie ochładzał podniebienie.
Gdy wreszcie w kuchni pojawił się Kielonek z obiecanymi zakupami od jego wyjścia minęły ponad trzy kwadranse.
- Czego żeś tak długo był? – zgromił go Gołąbek. – Chuchnij no.
- A w dupę se chuchnij – odparł Henio z uśmiechem. – Ha. Obserwowałem, jak powstaje to – rzekł stawiając na stole zakupiony towar.
Butelki były trzy. Każda z innej parafii z kolorowymi zakrętkami. W dwóch półlitrówkach znajdował się połowicznie klarowny, żółtawy płyn, a jedna, litrowej pojemności, miała zawartość pomarańczowej barwy.
- A cóż to za tyfus? – zdziwił się Stasiu na widok dużej butelki.
- To jest niespodzianka – odparł Henio. – Wino domowej roboty robione przez Wehrmachta na poczekaniu. Dostałem w ramach gratisu, na spróbę.
- Jak to na poczekaniu? – zdziwił się Zgliszcz.
Gołąbek wziął do rąk butelkę i zaraz odstawił niemalże odskakując, jakby przed chwilą miał w dłoniach odbezpieczony granat lub coś zdechłego.
- Ciepłe toto przecież – parsknął z odrazą.
- Bo na prawdziwym kwasie, to i reakcja być musi – pouczył Henio.
- Jak na kwasie? – zainteresował się Zenon.
- No na kwasie. Siarkowym.
- Co? Przecież ryje nam przepali na wylot.
- Aleś ty głupi. Przecież każde porządne wino z siarką jest.
- Z siarką tak, ale nie z kwasem. Przecież jeszcze ze szkoły pamiętam, z chemii, że kwas siarkowy to zajzajer jest okrutny i jakbyś się tego napił, to by ci od razu flaki przepaliło i dupą wyleciało.
- Albo plecami.
- Ja tam się nie znam. Barbórka to pije i mówi, że luks. Pewnie jak się tego kwasu da kapkę, to się rozcieńczy i groźne nie jest.
Popatrzyli na butelkę nieufnie. Zenon odkręcił i powąchał.
- Pachnie całkiem niegłupio. Jakby malinami. Ale czego to ciepłe jest?
- Bo świeże, mówiłem już.
- Że jak świeże?
- Normalnie. Dziś robione.
- Chyba zlewane.
Kielonek pokręcił głową.
- Mówię, że robione dziś. Dlatego ciepłe. To przez ten kwas. Sam widziałem. Przez to tak długo mi zeszło.
- Chcesz powiedzieć, że Wehrmacht robi wino od ręki?
- Dokładnie.
- To niemożliwe.
- Jakbym nie widział, to też bym nie uwierzył – przyznał Henio.
Mężczyźni popatrzyli na butelkę z nieco mniejszą odrazą, którą zaczynało zastępować rosnące zainteresowanie.
- To jak niby to się dzieje? – zapytał Zgliszcz.
- No coś ty ocipiał? – zdziwił się Kielonkiewicz. – Przecież mi nie powiedział. Żaden wynalazca nie zdradzi ci sekretu, jaki tkwi w recepturze.
- Pieprzysz.
- Ma rację – poparł Henia Gołąbek. – Jak Wehrmacht wynalazł, jak zrobić wino od ręki, to przecież taki przepis wart jest majątek.
Wpatrywali się w butelkę z podziwem.
- Ale mówiłeś, że widziałeś, jak robi? – dopytywał Zenon.
- Widziałem tylko, jak dolewa jakieś coś bulgoczącego do kotła z owocowym zaczynem z takiej szklanej menzurki, jak z laboratorium ze szpitala.
- No i masz – skrzywił się Zenon. – Przecież zaczyn z owoców tak od ręki nie da się zrobić. Trzeba obrać, umyć, oczyścić…
- A kto mówił, że z owoców? – przerwał Henio.
- To z czego ma być? Z tektury? Mówiłeś, że owocowy.
- Na soku i na landrynach. Szybciej, taniej i mniej roboty.
- Acha, chyba że tak. No to skąd procenty, jak nie z fermentacji? Musi spirytusu dolewać.
- Mówi, że nic nie daje.
- No to jak?
- Że z kwasu.
Znów w milczeniu przypatrywali się butelce. Rozmawiali nie odrywając oczu od napitku, jakby butelka ich zahipnotyzowała.
- Spróbujmy – zaproponował Stasiu przełykając nagromadzoną w ustach ślinę.
- Trzeba zaczekać, aż ostygnie. Do lodówki schowaj – zaproponował Kielonek.
- Popsuta.
- To co? Będziemy tak siedzieć?
- Złapię zimnej wody, będzie szybciej – stwierdził Stasiu.
Staruszek skoczył do łazienki i po chwili wrócił z pełnym wiadrem.
- Dawaj ją.
Niemalże z nabożnym namaszczeniem włożyli butelką do wody i z powrotem usiedli przy stole.
- Ale jaja – powiedział Zgliszcz. – Kto by pomyślał, że z tego Wehrmachta taki geniusz chemii. Brałem go za zwyczajnego rzezimieszka. No może nie za zwyczajnego, ale żeby tak od razu w wynalazczości się wyróżniał?
- A co ty myślisz? – rzekł Gołąbek. – Chłop całe życie melinę prowadzi, z ludźmi wszelkimi rozmawia, próbuje przeróżnych specjałów, to i poznaje najróżniejsze smaki. Światowy człowiek, można by rzec. Takiemu łatwiej jakieś odkrycie wiekopomne poczynić.
- Ale powoli – uspokoił towarzyszy Kielonkiewicz. – Nie o to idzie, że z góry zakładam, że to nie możliwe, bo ja akurat to w talenty Wehrmachta zawsze wierzyłem, ale poczekajmy, aż spróbujemy. Weźmy lepiej wcześniej spróbujmy tej nowej gorzały.
- O! – niemal jednocześnie podchwycili pozostali.
Nie tracąc czasu rozlali po literatce i wychylili do dna. Chwilę krzywili się i cmokali z minami znawców. Z wolna twarze im się rozjaśniały.
- Po mojemu przednie – zawyrokował Stasiu.
- Tobie to wszystko smakuje, byle w łeb szło – skomentował Zenon. – Ale faktycznie dobre.
- Odezwał się wybredny – obruszył się Gołąbek. – Weź sobie lepiej załóż na małego słoik po majonezie, zboczeńcu.
- A! – przypomniał sobie Henio. – Właśnie. Byłbym zapomniał się zapytać. Dla czego…
- Aleś się uczepił – zirytował się Zgliszcz. – Być może niedługo będziemy świadkami podniosłego odkrycia, a tobie jakieś durnoty do łba przychodzą.
- Było na mnie nie naskakiwać.
- Ale czemu akurat po majonezie? – nie ustępował Henio.
- Bo, kurwa, są lepsze niż inne – zdenerwował się Zenon.
Kielonek skrzywił się jakby usilnie się nad czymś zastanawiał.
- Miałem takiego kolegę kiedyś, Udo na niego wołali bo miał u góry nogi ku sobie i chodził jakby mu w dupę szczur wlazł. No i ten Udo chełpił się, że jest taki dupiarz, że żadnej nie przepuści i tak o tym w kółko gadał, że w końcu zaczęli wszyscy tak myśleć. Aż kiedyś siostra się na niego zeźliła i powiedziała nam w zaufaniu, że w życiu to może ze trzy razy jakąś za cycka potrzymał, a tak to tylko po całych dniach konia wali jak w obłędzie jakimś. Sama go parę razy złapała jak cofał bułgara, aż mu ślina ciekła, a żyły na skroniach mało nie popękały.
- I co to ma niby do rzeczy?
- No bo ta siostra mówiła, że kiedyś Udo kąpiel brał w wannie i zapomniał się zamknąć. No i jak ona weszła, to leżał z zamkniętymi oczami, miał założoną na fujarę rurę od odkurzacza i w nią dmuchał.
- A po jaką cholerę?
- A skąd mam wiedzieć? To tak jak i ty z tymi słoikami.
- Ale to przecież ten stary pierdoła wymyślił! – warknął zaczerwieniony Zenon. – Ja tylko powiedziałem, że…
- Cicho, cicho – przerwał im Stasiu jednocześnie pogłaśniając telewizor. – Dam sobie rękę uciąć – szepnął – że ktoś czai się za drzwiami. Przekręciłeś zamek?
- Jasne – obruszył się Henio. – Mamy nauczkę.
- Zdawało ci się – syknął Zenon. – Od tej wódki omamy…
- Zamknij się durniu. Mówię, że słyszałem, to słyszałem. Może z oczami to i mam problem, ale nie ze słuchem. Słyszę lepiej niż nietoperz.
- Nietoperze przecież prawie ślepe są – zdziwił się Kielonkiewicz.
- Mówię, że słyszę jak nietoperz, a nie że widzę.
- Ale skoro ledwo widzą, to można też powiedzieć, że jesteś ślepy jak nietoperz.
Stasiu dał znak ręką, żeby rozmawiali głośno i sam na palcach zakradł się do drzwi i spojrzał przez judasza. Jego twarz przybrała wyraz tryumfu i złości jednocześnie. Przesunął zamek i jednocześnie zamaszyście szarpnął drzwiami.
Mierzejewski niemal wpadło środka.
- Czego tu, szpiclu ubecki! – huknął na niego Gołąbek. – Nie mówiłem? – dodał odwracając się do kolegów.
Dzielnicowy miał niepewną minę.
- No co? – bronił się. – Zarzuciło mnie na drzwi jak akurat żeście otworzyli.
- Gówno prawda! – darł się Stasiu. – Słyszałem, jak żeś się pan czaił, jak gajowy na rysia!
- Nieprawda.
- Oj panie Mierzejewski – wtrącił się Zenon. – Naprawdę nieładnie tak pod drzwiami podsłuchiwać.
- Mówię, że mnie tak tylko zarzuciło!
- Dobra, dobra – machnął ręką Stasiu. – Mów pan szybko z czym pan przyłazisz i spierdalaj pan bo dupsko skopiemy.
- Dokładnie – włączył się Henio. – Po cywiluś pan się zakradł, to i po ryju możesz dostać, bośmy poznać nie dali rady w porę.
- Moment, moment – zaprotestował Mierzejewski. – To, że jestem po cywilu, to nie znaczy, że możecie mi łeb ukręcić.
- Założymy się?
- A poza tym, to czego robicie awanturę o nic?
- A kto się czaił?
- Mówię, że się nie czaiłem!
- A ten się uparł, jak szczerbaty i będzie nam ciemnotę wciskał, że to nie suchary. Gadaj pan po dobroci i wynocha!
Policjant poprawił kołnierzyk koszuli i spojrzał na Zenona z wyrzutem.
- To ja za wami łażę, pomoc proponuję, wieść dobrą niosę…
- Znalazł się proboszcz od siedmiu boleści.
- … a wy się tak odwdzięczacie? Dobra. Niech wam będzie. Jak wy mi wilkiem, to ja też mogę.
- Nie strasz, nie strasz.
- Jak byłem ostatnio – kontynuował policjant. – To zapomniałem powiedzieć, że Fundament rozmawiał z księdzem z parafii od świętego Patryka.
- Olaboga – jęknął Zenon.
- To kawałek po drugiej stronie rzeki jest – mówił dzielnicowy. – Prosił, ten ksiądz, żeby ci przypomnieć o robocie, co żeś się zobowiązał wykonać i jeszcześ zaliczkę wziął. Miałem powiedzieć, że cię nie widziałem, ale jak żeście dla mnie tacy w dupę uprzejmi, to ja nie będę gębą świecił. Powiem, żeście pieniądze parafialne przepili, to wam jeszcze dupy objedzie na kazaniu. Wam to lata koło ptaka – wskazał na Stasia i Zenona i przeniósł wzrok na Henia – ale starsza pani Kielonkiewiczowa to nie będzie szczęśliwa.
- Kurwa, się nie waż nawet! – Henio poderwał się od stołu.
Mierzejewski odskoczył za próg.
- Grzeczniej, mówię!
- Zęby ci wybiję, wścibska mendo! – ryknął Henio. – Tylko się odezwij, choćby słowem! Niech mi tylko mamusia choć piśnie coś na ten temat! Jak tu stoję obiecuję, że nogami się nakryjesz, aż se dupę obliżesz!
- Już się boję!
- Zobaczysz, ubeku! Wehrmachta na ciebie napuszczę! Będziesz kanałami po dzielnicy łaził i szczał w pieluchę!
- A już! – dalej stawiał się policjant, ale widać było, że groźby nie spływają po nim jak po mokrym bażancie. – Ja tu władzę reprezentuję!
- A w dupie mam taką władzę!
- Spierdalaj pan!
Stasiu wypchnął Mierzejewskiego na klatkę i trzasnął drzwiami, aż z futryn poszedł kurz.
- Co za menda!
- Banda degeneratów! – usłyszeli jeszcze piskliwy krzyk oddalającego się dzielnicowego.
- Czy ja dobrze zrozumiałem? – odezwał się Kielonek. – Czy to bydle groziło, że zakabluje do mojej mamusi?
- No nie inaczej – odparł Stasiu. – W dodatku przez księdza.
- O Jezu – jęknął Kielonek. – Jak ksiądz faktycznie powie na kazaniu, żeśmy kościelną kasę przepili, to będzie dla niej cios.
- Powolutku – starał sie uspokoić Stasiu, choć sam był też nielicho zły. – Usiądźmy, napijmy się, to się coś wykombinuje.
- Gówno wykombinujesz – mruknął Zenon. – Za późno.
- Co za późno? Na co? O jaką robotę chodzi?
- Dali mi tauzena – westchnął Zgliszcz, – żebym podciągnął trochę tego żuka, ale zanim zacząłem, to mnie mendy wzięły.
- Tego z parkingu? – niedowierzał Gołąbek.
Zenon skinął wychylając alkohol.
- Jak to? – nie mógł uwierzyć Stasiu. – Dostałeś kafla za podrasowanie tego rupiecia?
- Jakbym go wypicował, to bym jeszcze drugie tyle zarobił, a tak to gówno dostanę i jeszcze będę musiał oddać, a już przepita część. Co za los. Jedna kapota za drugą. Jednak to prawda, że na kapotę nie ma kapoty.
- Zaraz, zaraz, powolutku – sprzeciwił się Gołąbek. – Jak do tej pory, to nawet jak coś się psułowo zaczynało, to kończyło się elegancko.
- Do tej pory.
- Teraz też tak będzie, tylko trzeba na spokojnie. Na kiedyś miał to zrobić?
- Na dziś – odparł bezradnie Zenon.
- Ale że na rano?
- Nie na rano, ale jakie to ma znaczenie? – żachnął się Zgliszcz. – Tam kupa roboty była, a nic nie ruszone. Chociaż bym się zesrał, to nie dam rady.
- A my wszyscy? – zagadnął Henio napełniając szklaneczki?
- My wszyscy?
- No tak. A co w tym dziwnego? Razem pijemy, to możemy i razem na gorzałę zapracować, co nie Stachu?
- O to właśnie się rozchodzi.
Zenon zastanowił się, spojrzał na zegarek i skrzywił usta.
- Na wieczór miało być zrobione.
- No to człowieku? – rozpromienił się Gołąbek. – Ściemni się nie prędzej niż za pięć, sześć godzin. Tak ci wyrychtujemy ten wehikuł, że …
- Do wieczora miało być zrobione, a nie na noc.
- Oj, czepiasz się, platfusie. A jaka to różnica jest? Przecież pewnie na jutro im potrzebne, albo i na niedzielę dopiero. Ważne, żeby coś było zrobione. Najgorsze te koła będą – zmartwił się Gołąbek.
- Koła, to zrobił Fredek, zanim go trafiło.
Stasiu rozpromienił się.
- No to o co chodzi? – zdziwił się. – Tak po prawdzie, to nawet sam byś zdążył, jakbyś takim obibokiem nie był. Klucze masz do bramy?
- Zabrali mi.
Stasiu machnął ręką bagatelizującym gestem.
- Dobra. Jakoś wejdziemy. Raz dwa się umyje, rdzę zeskrobie, śruby podokręca. Skrzynkę z narzędziami i smar masz w kanciapie, Kielonek weźmie od tego, no… jak mu jest, temu od warsztatu?
- Korpikiewicz.
- No. Od Korpikiewicza weźmie pożyczy pistolet, taki do lakierowania i jakiś lakier podejmie, to się raz dwa zrobi.
- Pistolet, to może i pożyczy, ale lakier? Nawet nie bardzo wiadomo jaki kolor.
- Jak nie wiadomo? Coś ty daltonista jest? Przecież zielony.
- Zielony, zielony – marudził Zenon. – Ale jaki zielony? Trzeba by numer sprawdzić, żeby właściwy dobrać. Ciemny, jasny, khaki, zgniły, matowy, błyszczący i dziesiątki innych parametrów.
- Zielony! Zielony! – rozdarł się Stasiu aż mu klasnęła szczęka. – Czy ty musisz wiecznie stwarzać problemy? Tu trzeba działać, a nie biadolić.
- Ale kolor dopasować nie jest łatwo, a przecież…
- Jakby im zależało na kolorze, to by ci nie dali na robotę dwóch dni, jełopie! Co ci powiedzieli? Że ma wyglądać jak spod igły?
- No w sumie nie – zgodził się Zenon. – Żeby się nie rozleciał tylko na holu i nie bił po oczach pod kościołem.
- No!
Stasiu podniósł się z krzesła.
- Henio, zaiwaniaj do tego, jak mu tam?
- Korpikiewicz.
- Zaiwaniaj do tego Korpikiewicza po pistolet i zielony lakier, taki ciemniejszy lepiej niech będzie, a ty, Zenek, bierz flaszkę i idziemy. Wstąpimy jeszcze do sąsiada po wąż i do roboty.
- Jak to, że tak niby, że jak? – powątpiewał Zenon. – Tak od razu będziemy robić? Bez przygotowania żadnego?
- Przecież mówię, żebyś wziął flaszkę.
*
Dochodziła osiemnasta, gdy stanęli obok furgonetki w pełnym rynsztunku. Przez chwilę obawiali się, że nic nie wskórają, bo przy ramie dyżurował policjant, ale gdy Zenon się wylegitymował funkcjonariusz gdzieś zadzwonił i wpuścił ich do środka. Oprócz żuka na parkingu stał tylko stary ford, za którym ostatnio Zenon ukrył się przed szarżującym nań samochodem prowadzonym przez mężczyznę z łańcuchem na szyi.
- Dobra – rzekł Stasiu po dokonaniu wstępnych oględzin żuka. – Weź Zenek podłącz wąż, a my z Heńkiem zeskrobiemy z grubsza rdzę. Potem porządnie przelecisz ze wszystkich stron, obetrze się i malujemy.
- Ten kolor chyba nie za bardzo trafiony – skrzywił się Henio. – Było mówić, że prawie brązowy.
- Czepiasz się pierdół, jak Zenek – zignorował problem Stasiu. – Farba wyschnie, to i ściemnieje.
Wręczył Kielonkowi napełniony kubek.
- Tylko uważaj na tego szczura spod bramy, bo co i rusz się przygląda. Zobaczy, to jak nic się przypieprzy, dla zasady.
Henio przechylił jednym haustem w dalszym ciągu krytycznie spoglądając na auto.
- Niech wam będzie – powiedział. – Spróbować można.
Zaczęli skrobać. Zenon w tym czasie rozciągnął długi wąż i dołączył do przyjaciół z drucianą szczotką.
- Tylko za dużo nie skrobcie – pouczał Stasiu. – Tylko tam gdzie bąble są, to od razu odleci. Gdzieindziej się przymaluje i parę dni wytrzyma. Z tego coś mówił to jednorazowy występ ma być?
- Tak mówił ten w garniturze. Mniej więcej. Znaczy mówił, że na sobotę, a dalej, to już nie wiem, bo nic nie mówił.
- No i dobrze – ucieszył się Gołąbek. – Skoro nie mówił, to znaczy, że nieważne. A jak się okaże, że na dłużej chcą, to się później jeszcze raz obleci. Za dopłatą oczywiście. Skrob, tylko nie za mocno, bo trzeba będzie gruntować.
- A ty skąd nagle taki jesteś specjalista od lakiernictwa? – zainteresował się Henio.
- Jak na montowni robiłem w hucie – odparł staruszek zdzierając połać łuszczącej się farby – to trochę za konserwatora byłem.
- To tak jak ja w szkole.
- Gówno tam, a nie tak jak ty – obruszył się Stasiu. – To nie to samo. Coś ty miał z lakiernictwem niby wspólnego? Tyle co ławki wkoło szkoły raz na parę lat odmalować. I to pędzlem, farbą olejną. To, to samo co lakiernictwo nie jest.
- Zdaje ci się – oponował Kielonek ocierając z czoła gromadzący się pot. – Ostatnio to jeszcze kaloryfery musiałem na wiosnę machnąć, bojler w kotłowni, bramki na boisku – wyliczał – kosze na śmieci, a dwa lata temu całe ogrodzenie.
- Mówię ci, że to lipa – nie dawał się przekonać Stasiu. – Ale niech ci będzie. W końcu konserwator konserwatorowi nie równy. Znałem takiego jednego, co tak jak ty w szkole robił. Władek mu było, ale on to tylko co najwyżej siebie samego konserwował.
- Taka robota – zgodził się Henio. – Sprzyjająca.
- A tak właściwie, to ty Heniu byłeś w robocie dziś? – wtrącił Zenon. – I wczoraj?
- Nie byłem. Na chorobowym siedzę.
- A to niby czemu?
- Jak to czemu? – zdziwił się Henio. – Chory przecież jestem. Krążenie.
- Ta, pewnie. Chyba od mety do mety.
- Kiedyś – udaremnił rodzącą się sprzeczkę Gołąbek podejmując swoją opowieść o konserwatorze Władku, – jak miał dyżur w niedzielę… w sumie to nie mam pojęcia po jaką cholerę, ale to nie moja rzecz. W każdym bądź razie zamiast siedzieć w szkole, to polazł do kościoła, bo mu się ubździło, żeby komunię wziąć, bo to okres komunijny wtedy był.
- Na trzeźwo? – zapytał Zenon ocierając z czoła rdzawy pył.
- A gdzie tam. Nabity był jak syfon. Najpierw wziął i narzygał w to, no, to… Matko, wyleciało mi z głowy. W to takie okrągłe, co się macza rękę do żegnania, olaboga jakżesz to się cholerstwo nazywa, przecież wiedziałem, nie raz nalewałem...
- W chrzcielnicę?
- W dupicę nie w chrzcielnicę – obruszył się Stasiu.
- To w co, jak żeś taki mądry?
Gołąbek chwilę intensywnie się zastanawiał z marsową miną, by wreszcie się rozchmurzyć.
- Aspersorium! – krzyknął triumfalnie.
- Co?
- Tak się to nazywa. To koryto na wodę święconą przy wejściu do kościoła.
- To nazwy normalnej jakiejś nie ma? Jak nie chrzcielnica, to może maczalnica, albo żegnalnica?
- Kropielnica – zignorował pomysły Henia Stasiu. – Narzygał w aspersorium, lub jak wolisz, w kropielnicę i już wtedy powinien dać sobie spokój, ale ten nie.
- Nie wywalili go ludzie?
- Nie widział nikt. To z samego rana było i do mszy jeszcze kawał czasu został.
- No i?
- Dalej do ołtarza poszedł i krzyżem na podłogę jeb. Zaczął się modlić, ale że pijany był w trzy dupy, to wziął i usnął.
- Ale jaja.
- Jaja to dopiero były. Przyszedł ksiądz i najpierw te rzygi zobaczył i zaczął drzeć się na kościelnego. Ale zanim ten stary przyszedł, to znalazł Władka. I mówi do niego, żeby wstawał i spierdalał.
- Tak powiedział? Ksiądz?
- No może nie tak dokładnie, ale w każdym razie kazał mu iść w cholerę. Ale Władek nie za bardzo kojarzył gdzie jest i jak ten się na niego darł i próbował podnieść, to się odwinął i tego księdza przez pysk malachnął z otwartej. Dopiero wtedy się kapnął, co zrobił.
- No i? Przeprosił chociaż?
- Ta, przeprosił. Kazał temu księdzu sobie tę komunię dać.
- Ale to wcześniej do spowiedzi musiałby przecież iść – wtrącił rzeczowo Henio.
- I tak mu ten ksiądz powiedział, jak zobaczył, że chłop nie reaguje na zwykły opierdol. To mu Władek powiedział, że dopiero co się wyspowiadał samemu Jezusowi. Że był tu przed chwilą i że mu powiedział wszystko, nawet to, że ukradł kiedyś rower sąsiadowi.
- Rower! – niemal krzyknął Zenon. – Byłbym zapomniał.
- Co? – zdziwił się Kielonkiewicz. – Że to tobie podprowadził rower? Ten konserwator? Ale buły.
- Mój rower, psi cynglu! Od trzech dni zapięty o płot stoi. O ile jeszcze stoi.
- A kto by ci takiego złoma miał podebrać?
- Nie wiem kto. Może ten konserwator.
Zenon ruszył w kierunku budki ignorując uspokajające zapewnienia przyjaciół.
- Później weźmiesz – próbował powstrzymać go Gołąbek. – Robota czeka.
- Później zapomnę, jak poprzednio – krzyknął Zenon przez ramię biegnąc już truchtem ku bramie.
- A to pajac – ocenił staruszek wracając do oczyszczania karoserii z rdzawych plam. – Kto mu toto ukradnie? Chyba samobójca jakiś. Albo pijak.
- Powiedz lepiej, co z tym konserwatorem? – drążył Kielonek skrobiąc zapamiętale nadkole.
- A co miało być? Ksiądz go jakoś tam udobruchał i z kościoła wyprowadził przez zaplecze, bo ludzie się już gromadzili na dziedzińcu i dziecek wystrojonych cała chmara do komunii przyszykowanych. No i może by mu się jakoś upiekło, ale ten dureń po jakiejś godzinie podjął próbę otrzymania upragnionego rozgrzeszenia. Wlazł go kościoła pełnego ludzi, przepchał się do ołtarza i jak te wszystkie dziecka klękały w rzędach, to najpierw zaczął je poprawiać, że niby krzywo się ustawiły, a potem sam padł na kolana na końcu pierwszego szeregu i jak tylko zbliżył się ksiądz, to wywaliło bydle jęzor. Ale był podobno wstyd. Dzieciaki go znały, to się nie bały, bo wiedziały, że lebiega i pijany chodzi co dzień, to i przyzwyczajone były. Śmiały się wszystkie do rozpuku. No ale ludzie co innego. Nie po to proboszczowi zapłacili ciężki grosz na organizację tego całego cyrku, żeby oglądać pijanego Władka. To na co dzień mięli za darmo. Wyprowadzili go i rzucili w krzaki, gdzie spał jeszcze z godzinę po zakończeniu całej ceremonii. Na drugi dzień ksiądz przeklął go w czasie mszy z ambony. No i tyle Władek się nabył tym konserwatorem. Musiał się wyprowadzić, bo ludzie mu żyć nie dali. To na małej wiosce było, pod miastem, a tam ludzie za kościołem bardzo są.
- Tak to jest z tymi księdzami – skwitował Henio. – Na ogół to dobrzy ludzie, ale i chuje też się zdarzają, jak ten. Człowiek zapierdala ile sił, a że raz na jakiś czas sobie coś podechla, to bo od razu za ryj i na bruk, jak szmatę jakąś niepotrzebną.
- A żebyś wiedział, że tak jest – zgodził się Stasiu. – Chociaż Władek to przesadzał nawet jak dla mnie.
Skrobali chwilę bez słowa. Gdy po chwili Gołąbek dojrzał zbliżającego się na rowerze Zenona, przez twarz przemknął mu złośliwy uśmieszek.
- Ty to masz tę robotę złotą - zagaił. – Bo przecież jakbyś miał tak, jak ten Władek, to już byś dawno poszedł w odstawkę.
- A to niby czemu?
- Boś spity co drugi dzień.
- A co ty mi tu takie głupoty? – obruszył się Henio. – Niby skąd to wiesz?
- Zenek mi mówił – skłamał bezczelnie staruszek. – Co trochę gada pod kamienicą komu się tylko da, żeś straszny opój i moczymorda.
- Co?
Kielonek przerwał skrobanie i spojrzał ku bramie akurat kiedy Zenon nadjeżdżał na rozchwianej „Ukrainie” całkiem mocno, jak na możliwości tego pojazdu, rozpędzony. Po minie Zgliszcza (wysunięty język i skupienie na twarzy) Stasiu rozpoznał, że prawdopodobnie szykuje się do jakiegoś trudnego manewru, w tym przypadku z dużym prawdopodobieństwem, wirażu.
Zanim Zenon zdążył się zatrzymać, a Stasiu jakkolwiek zareagować, Henio doskoczył i energicznie wcisnął w przednie koło styl od szczotki, którą dotychczas skrobał rdzę.
- Nosz kur… – zdołał tylko krzyknąć Zenon zanim strzeliły szprychy, koło się zablokowało, rower stanął dęba, a zaskoczony Zgliszcz przeleciał przez kierownicę i rozpłaszczył się na bocznej masce furgonetki.
- To ja sobie tu żyły dla ciebie wypruwam – krzyknął na niego Kielonkiewicz, – a tyś taki fałszywy sukinsyn! Małoś widać jeszcze w ryj zebrał, ale to się moment nadrobi.
- Zaczekaj – powstrzymał go zakłopotany Stasiu.
- Co zaczekaj? – wściekał się Henio. – Pajac na mnie napierdala głupoty, to mu się należy, przygłupowi! Mamusia potem znowu będzie płakać przeze mnie!
Zamierzył się tęgim ciosem na oszołomionego uderzeniem Zenona, ale nie wyprowadził uderzenia.
- Zostawże – krzyknął Gołąbek kurczowo trzymając Kielonka za rękaw. – Zmyśliłem trochę.
Henio w ostatniej chwili powstrzymał rękę.
- Co?
- Odbiło wam? – stęknął Zenon z trudem podnosząc się z ziemi. – Co ty, Heniu? Chory jesteś? Na łeb? W dupę se wsadź ten kij i podskocz, to ci może rozum nacentruje.
Podszedł do roweru i spróbował podnieść. Krew kapała mu z uszkodzonego ponownie nosa, przez rozdartą niemal do kolan nogawkę widać było mocne zadrapanie na łydce.
- I co żeś zrobił najlepszego? – zapytał z wyrzutem. – Prawie nowy rower. Koło rozpiżdżone na amen, kierownica i rama skrzywione. Nawet się naprawić nie da.
Odrzucił wrak w pylistą nawierzchnię patrząc na przyjaciół z niedowierzaniem. Otarł zakrwawioną twarz.
- No co wy?
- Głupio wyszło – powiedział Stasiu.
- No trochę – zgodził się Kielonek cedząc słowa przez zęby. – Przez tego starego pierdołę.
Widać było, że hamował się jak mógł, ale w końcu nie wytrzymał, odwrócił Gołąbka tyłem i wymierzył mu potężnego kopniaka w pośladek. Staruszek poleciał na ziemię z jękiem, ale nie protestował.
- Powiedział mi, dziadyga, żeś ploty na mnie gadał w kamienicy, a wiesz, że mamusia bardzo czuła jest na takie gadanie.
Popatrzył na Zenona przepraszającym wzrokiem.
- Nie gniewasz się, co? – zapytał z nadzieją.
- Roweru szkoda – marudził Zgliszcz. – Przywiązany do niego byłem.
- Odpicujemy tego żuka jak ta lala, to sobie nowy kupisz – pocieszał Kielonek. – Kolarzówkę.
- Albo składak lepiej – dodał Stasiu, który w międzyczasie zdążył się pozbierać i stanął obok z niepewną miną. – Będzie ci łatwiej na górę wnosić. Po schodach.
- Ty to się już lepiej, kurwa nagła twa, nie odzywaj – naskoczył na staruszka Kielonek. – Bo ci zaraz zrobię przysługę.
- Niby jaką?
- Jaką? A chlasnę w ten głupi pysk, to ci się moment ze zmarszczek wygładzi.
- Pewnie, pewnie – mruknął. – Inwalidę pobić, to nie sztuka.
- Inwalidę? Inwalidą to dopiero będziesz, za to gadanie.
- Obaj jesteście dobrzy – powiedział oskarżycielsko Zenon. – Jeden notorycznie kłamie, a drugi nie może rąk utrzymać przy sobie, tylko w ryj leje zanim pomyśli. Najpierw obaj palicie się do roboty, a potem co?
- Co że niby? Rdza zdarta prawie cała – relacjonował Henio. – Siurniesz tylko z węża, potem się obetrze, pryśnie lakierem, gdzie trzeba smar położy i gotowe.
- Ściemni się niedługo i gówno zrobimy – powątpiewał Zenon. – I byle nie lało tylko – dodał z obawą spoglądając na przesuwające się po niebie chmury.
Zadanie wymagające zespołowego współdziałania sprawiło, że przestali na siebie wzajemnie warczeć. Stasiu i Henio mieli mniejsze lub większe poczucie winy wobec czego niewiele rozmawiali z zapałem przykładając się za to do roboty. Gruba warstwa rdzy znikła pozostawiając po sobie brązowe plamy. Prymitywny sprzęt jakim dysponowali nie pozwolił na jej całkowite usunięcie, ale przecież nie to było ich celem. Ostry strumień wody usunął kurz i błoto, które przez lata zaschło na bokach i kołach auta. Gołąbek nie sprzeczał się i kiedy zaistniała potrzeba wczołgania się pod podwozie celem nałożenia smaru na osie, zrobił to niemalże na ochotnika. Gdy Kielonek kończył pryskać lakierem było już niemal zupełnie ciemno. Chcieli jeszcze popracować przy latarce, ale funkcjonariusz, który objął nocną wartę kazał im iść w cholerę. Na pierwszy rzut oka widać było, że należy do tych, z którymi negocjacje nie wchodzą w rachubę.
Wracali zmęczeni ale zadowoleni z siebie.
- Ale mi w gardle zaschło – odezwał się Gołąbek.
- Tobie to mózg zasechł nie gardło – skomentował Zenon.
- Dokładnie – poparł Zgliszcza Henio. – Ale, że ryj mu wysuszyło, to też fakt, bo pieprzył cały sień od rzeczy.
- Co od rzeczy? Jak od…
- Zamknij się lepiej – zagroził Kielonek. – Zenek przez ciebie mordę rozbił i rower popsuł. Jakbyś głupot nie opowiadał, to by jechał teraz, jak król.
- Otóż to.
- Gówno by jechał. Jeszcze by się zabił na tym złomie.
- Ta, pewnie. To może ci jeszcze podziękować powinienem za ocalenie od niechybnej śmierci?
- A żebyś wiedział.
- A to dziad bezczelny
- Nie marudź, tylko chodźmy do Mumina, to wezmę co trzeba. I jeszcze to wino na kwasie pewnie już doszło.
- O – zainteresował się Zenon. – Jak ruszysz to wino, to łeb ci urwę.
- Ja?
- Tylko rusz.
- A ja poprawię – dodał Henio.
- Jak to? – zdziwił się Gołąbek. – To nie idziecie?
- Ze zmęczenia jęzor mi wisi do brzucha.
- Wisi, bo ci się pić chce – przekonywał Stasiu.
- Zenek ma rację – zgodził się Kielonek. – Ja też mam na dziś dość. Jutro jeszcze jakieś badania mam zrobić na ciśnienie. Nie mogę zalać pały na amen.
- No co wy? – Gołąbek nie mógł uwierzyć. – Heniu? Na jaki amen? Po szklance i spać. Przecież mnie znasz.
- No właśnie.
- Miałem ci piosenkę zaśpiewać, na mandolinie zagrać…
- Zgadza się – przytaknął Kielonek. – Litrę mnie to kosztowało.
- No widzisz – ucieszył się staruszek. – Taki koncert dam, że…
- Jutro.
- Co jutro?
- Jutro będziesz śpiewał.
- Ale z was kmiotki. W gardle mi zaschnie i struny głosowe nie będą działać jak należy. Kto to by do jutra czekał, jak wino w domu stoi? Co wyście na łby poupadali obydwaj? Z wysokości?
- Jutro.
- Jutro to mogę być chory, albo i nie żyć nawet.
- Będziesz chory, jak wino wychlasz.
Stasiu przyłożył dłoń do piersi.
- Oj – jęknął ostrzegawczo. – Coś czuję, że mnie piecze.
- Mózg ci się piecze.
- Mogę zawału dostać.
- Srału.
- Nie żartuję.
Zenon przez chwilę się wahał, ale Kielonek energicznie pociągnął go za rękaw.
- A do dupy z taką robotą – pomstował Gołąbek. – Zagonią do harówki, a potem się dupskiem odwrócą, komuchy, i grożą jeszcze, że człowieka skrzywdzą. Co za naród w tym kraju teraz żyje? Za moich czasów, to nie trzeba było dwa razy powtarzać i chętnych było więcej niż wypitki.
Przekomarzając się i sprzeczając wracali, co i rusz z niepokojem wpatrując się w niebo. Szczęśliwie dla nich gromadzące się przez cały dzień chmury rozwiał wiatr i na ciemnym sklepieniu zaczęły coraz wyraźniej pojawiać się gwiazdy.


Sobota

Zenon wolno otworzył oczy. Poprzedniego wieczora padł z wyczerpania nie zdejmując odzieży. Przespał całą noc nawet raz się nie budząc, co zwarzywszy na jego stan fizyczny nie było łatwym osiągnięciem. Obolały i zatkany nos znacznie utrudniał oddychanie, czego efektem było ćmienie w okolicach zatok przynosowych i przeraźliwa susza w ustach. Miał wrażenie, że jego język jest w tym momencie kawałkiem wyschniętego na wiór drewna leżącego w jakiejś ciasnej pustynnej rozpadlinie. Albo starym balasem w świerkowym zagajniku.
Leżąc zastanawiał się nad wydarzeniami wczorajszego dnia. Oj działo się, działo. Wrażeń starczyłoby na cały rok, albo i lepiej. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Miał nadzieję, że nie będzie chryi z tą cholerną furgonetką.
Co prawda chmury wczoraj rozwiało, ale pogodowe obawy nie dawały spokoju i sprawiły, że Zenon poderwał się i wyjrzał przez okno. Śladu deszczu. Z ulgą z powrotem runął na posłanie. Cały był poobijany, trochę piekł go nos. Nogi, ręce, głowa, tułów. Wszystko go bolało. Czuł się jakby potrącił go samochód. W sumie to rzeczywistość była niewiele inna. Co prawda samochód w niego nie wjechał, ale w końcu stało się przecież odwrotnie.
Zastanowił się, co też czeka go dzisiejszego dnia. Nie miał nic zaplanowanego, więc pewnie spotka się ze Stasiem i z Heniem. Przypomniał sobie, że Gołąbek ma dziś śpiewać i grać na mandolinie i humor nieco mu się poprawił. Znacznie krzepiła go również myśl o intrygującym winie na kwasie. Co prawda nie czuł jakiegoś ogromnego alkoholowego łaknienia, ale z doświadczenia wiedział, że to niebawem o sobie przypomni. No ale jednego był pewien w najbardziej zdecydowany sposób. Mianowicie, dzień musi rozpocząć od długiej, gorącej kąpieli. Bez żadnych trosk i wspomnień. Leniwe leżenie w ciepłej wodzie i odmakanie od całego tego wczorajszego syfu.
Podniósł się stękając i powlókł do łazienki. Z lękiem spojrzał w lustro i jęknął. Obawy były słuszne. Miał spuchnięty nos, zasiniałe oczy, dwa guzy na czole. Do tego kilkudniowy zarost zabarwiony na bury kolor, jaki zawdzięczał rozmazanej, zakrzepłej krwi.
- I na cholerę się kąpać? – marudził pochylając się nad wanną. – Przecież im człowiek czyściejszy, tym bardziej się brudzi.
Odkręcił wodę nad wanną i sycząc z bólu zsunął koszulę. Gdy zdejmował podkoszulek zadzwonił dzwonek.
- Kto tam od rana dupę truje – mruknął niezadowolony. – A niech dzwoni. W dupie to mam.
Sygnał wwiercał się w myśli. Już dawno miał go zmienić, na jakiś bardziej przyjazny duszy, ale co się za to zabierał, to coś mu przeszkadzało. To tak jak z kąpielą.
- Panie Zgliszcz! – usłyszał zza drzwi. – Proszę otworzyć.
- Co za cholera?
Głos był jakby znajomy, ale nie bardzo. Na pewno nie Stasiu i nie Henio. Nie był to też ten mendziarz Mierzejewski, ani Gąsior, stary zboczeniec od tej gówniary co już nosi cycki na wierzchu, chociaż dopiero co u komunii była. Może inkasent z gazowni? Nie, ten był starym pierdołą, a głos należał do młodego mężczyzny. Nie. Ni cholery. Jednak faceta nie zna.
- Panie Zenonie! – nie rezygnował tajemniczy gość. – Panie Zenonie. Słyszałem, że pan jest. Ja w sprawie żuka. Pieniądze przyniosłem.
Kurtyna wątpliwości opadła. Gość od księdza. Przyniósł pieniądze? Zgliszcz jakby nagle dostał wiatru w żagle i niemalże przepłynął korytarzykiem po drodze z powrotem naciągając podkoszulek. Szczęknął kluczem w zamku i zamaszyście otworzył drzwi.
- O Jezusie najsłodszy! – mężczyzna zrobił aż krok w tył. – Co się panu stało, na litość boską?
Gość wyglądał elegancko, ale nie był jednym z tych, których garnitury sprawiały wrażenie, jakby każdego dnia były prane i odprasowywane, lub były po prostu nowe. Tamci dwaj w otaczających ich realiach wyglądali, jakby ktoś nieudolnie wkleił w starą fotografię nowo zrobione zdjęcie o najwyższej rozdzielczości. Ten był bez wątpienia księdzem. Wysoki, szczupły, młody mężczyzna z koloratką pod szyją. Miał na sobie jasne spodnie z cienkiego, przewiewnego materiału i takąż marynarkę narzuconą na błękitną koszulę. Nie był podobny fizycznie do tych dwóch, ale jedną cechę mięli wspólną. Szczególnie z tym drugim. Mianowicie wyuczony sposób wypowiadania, który sprawił, że Zgliszcz miał wrażenie, że głos jest znajomy.
Zenon popatrzył na swoje ubranie i zrobiło mu się głupio. Spodnie miał podarte i brudne, zakrwawioną koszulkę, o twarzy nie wspominając.
- Drobny wypadek na parkingu – powiedział wymijająco. – Ksiądz wchodzi – dodał i odsunął się robiąc gościowi przejście.
Weszli do pokoju. Zenon w duchu ucieszył się, że biesiadowali ostatnio wyłącznie w kuchni, bo byłby jeszcze większy wstyd.
- Coś pan o pieniądzach gadał? – zagaił – Proszę księdza – poprawił się szybko.
- A tak – odparł mężczyzna. – Rano byliśmy na parkingu zabrać żuka. Szczerze mówiąc, jak byłem go zobaczyć wczoraj po południu, to, praktycznie straciłem całą nadzieję, że cokolwiek z tego wyjdzie. A tu proszę bardzo. Takie zaskoczenie. Biskup był naprawdę bardzo zadowolony. Dyżurujący policjant powiedział, że byli panowie wczoraj i ciężko pracowali do nocy – pokręcił głową. – Wie pan, że biskup będzie się za pana za to modli?.
Zenon machnął lekceważąco ręką. Nie zamierzał opowiadać jak wyglądała praca, w ogóle nie zamierzał wdawać się w jakiekolwiek dyskusje.
- I muszę powiedzieć waszemu proboszczowi – kontynuował duchowny, – że wszystko co na pański temat stoi w jego notatkach jest nieco przejaskrawione. Nie to, żebym był do tego jakoś szczególnie przekonany, ale biskup uważa, że wobec waszej pracy, jego zdaniem, podkreślam jego zdaniem, solidnej i ofiarnej, dobrze będzie, jeśli wasza kartoteka nieco zelży w emocjonalnej zawartości.
Zenon szerzej otworzył oczy.
- Kartoteka? – zdziwił się. – W notatkach proboszcza? Na mój temat?
- No tak – przyznał kleryk. – Taka rola duszpasterza. Musi wiedzieć wszystko o swoich parafianach. Toć przecież jego owieczki – dodał z uśmieszkiem, który Zenon odebrał jako sarkastyczny.
- No i co tam ma o mnie napisane?
Ksiądz skrzywił się i podrapał w policzek.
- Niezbyt pochlebne rzeczy – powiedział.
- Na przykład?
- Trochę niezręcznie mi o tym mówić, ale w sumie chyba nie powinno pana dziwić, że proboszcz uważa pana za patologicznego alkoholika, obiboka i skąpca. Do tego dochodzi jeszcze to, że nie żyje pan ze swoją ślubną, nie uczestniczy w parafialnym życiu, w kościele się nie pokazuje.
- Skąpca? – obruszył się Zgliszcz. – Niby czego mam skąpić, jak ledwo mam co do gęby włożyć. Nawet nie ma się czym dobrze wysrać – dodał i zrobiło mu się głupio.
- Może i tak – zgodził się ksiądz puszczając mimo uszu niewybredny język Zenona. – No ale, że pan jest opój to widać na pierwszy rzut oka.
- Co?
- No przecież nie sądzi pan, że uwierzę w tę bajeczkę o wypadku. Od razu widać, że pan po mordzie dostał, a gorzałką jedzie od pana jak od sołdata. Ale trudno. Biskup zobowiązał mnie, żebym panu przekazał słowa jego podzięki więc to czynię. Kazał też zapewnić o swojej modlitwie – powiedział zmieniając wyraz twarzy z dobrotliwego na kpiarski. – No niech pan nie myśli, że ja uwierzyłem w to, że pan i pańscy znajomi tacy nagle oddani Kościołowi się zrobiliście. Ale cóż. Służba nie drużba, jak to mawiają żołnierze. Polecenie biskupa to jak rozkaz. Kazał podziękować, to dziękuję.
Zgliszcz nerwowo podrapał się po brzuchu.
- Może napije się ksiądz herbaty? – zaproponował. – Nie mam niestety nic więcej, ale herbatę chętnie zaparzę.
W tym momencie przypomniał sobie, że przecież ostatnie dwie wypili ze Stasiem i poczuł się jeszcze bardziej niezręcznie. Zanim jednak wytłumaczył się z niefortunnej propozycji, duchowny pospieszył mu z pomocą.
- Nie trzeba – powiedział. – Jestem dopiero po śniadaniu i nie chcę kłopotu sprawiać. Domyślam się, że ma pan ważniejsze sprawy, niż dyskusja z księdzem. Albo raczej potrzeby. Ja w zasadzie tylko chciałem, a w zasadzie zostałem zobowiązany, pieniądze przekazać, które obiecał panu nasz wysłannik.
Ksiądz na moment zmarszczył nos, jakby wyczuł jakąś nieprzyjemną woń, ale nie powiedział nic, co miałoby na to wskazywać. Zenon miał wentylację zatkaną zakrzepłą krwią, więc nie czuł absolutnie niczego. Pewnie w całym mieszkaniu cuchnęło wódką i winem z balonu, którego nie zdążył jeszcze umyć.
- To stara kamienica – powiedział na wszelki wypadek. – Nie raz może trochę zalatywać z kanalizacji. Nie uwierzyłby ksiądz, co też ludzie potrafią do kibla wrzucać. Sedesu znaczy się.
Duchowny pokiwał głową ze zrozumieniem, ale Zenon miał wrażenie, że nie do końca przekonał młodego księdza do swojej teorii na temat pochodzenia smrodu, o ile w ogóle takowy był.
Kleryk sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i położył na ławie podłużną kopertę.
- Proszę przeliczyć – powiedział. – Tysiąc złotych – dodał kiwając głową z wyraźną dezaprobatą.
Zenon przełknął.
- Nie… – odkaszlnął wsuwając kopertę do szuflady – nie trzeba.
Ksiądz uśmiechnął się ironicznie.
- Proszę nie pomyśleć, że kościół tak rozdaje pieniądze lekką ręką – powiedział.
- W życiu bym nie pomyślał.
- Chociaż w tym momencie to trudno inaczej nazwać – dodał bardziej sam do siebie niż do Zenona. – Po prostu to jest dla biskupa bardzo ważna sprawa. Utworzył na tę okoliczność specjalny fundusz i obiecał, że całość zebranych od parafian pieniędzy na ten cel ma iść na tego, kto odnajdzie samochód i, oczywiście przy założeniu, że to się stanie, doprowadzi go do względnego stanu używalności. A pan jeszcze dodatkowo wykonał całą robotę z taką fantazją – pokiwał głową z przesadnie udawanym podziwem. – Niech mi pan powie – pochylił się konspiracyjnie. – Szczerze mówiąc gówno mnie to obchodzi, bo domyślam się, że to wszystko lipa i niezwykle trudny do przewidzenia zlepek zbiegów okoliczności, ale, jak wcześniej wspomniałem, polecenie to polecenie. Mam zapytać skąd pan wiedział o tych kolorach? Przecież nawet nasz proboszcz nie miał pojęcia?
Zenon zrobił minę tak nietęgą, jak i jego wiedza w temacie poruszonym pytaniem. Dodatkowo był poważnie zaskoczony postawą księdza. Mózg mu jeszcze nie pracował na pełnych obrotach, był zmęczony, obolały i zaczynał męczyć go kac, co nie ułatwiało kojarzenia faktów, ale zachowanie duchownego było ca najmniej dziwne. Raz był przyjazny, to znów robił mu przytyki.
- Znaczy się, że o co, co, chodzi o co? – zapytał niepewnie.
Ksiądz odchylił się na oparcie.
- No niech pan nie udaje – powiedział z bezczelnym uśmiechem. – Mnie nie sposób oszukać.
- Ale ja naprawdę nie bardzo wiem, o co się księdzu rozchodzi.
Duchowny pokiwał głową.
- Proboszcz, jak jeszcze całkiem młody był – wyjaśnił – i wybierał się na swoją pierwszą pielgrzymkę, to z uwagi na ograniczone koszty miał do dyspozycji jedynie to zacne auto, które nabył po części drogą kupna, a częściowo przyjął jako darowiznę od takiego jednego pasjonata militariów.
Wzdrygnął się wypowiadając ostatnie słowo i na chwilę zamilkł znów z niesmakiem pociągając nosem.
- No i ten samochód był tak właśnie pomalowany – zakończył. – Podobno, bo nie chce mi się wierzyć, żeby ktoś był w stanie tak spieprzyć prostą robotę.
- Co?
- Mów pan do cholery nagłej, bo muszę coś proboszczowi powiedzieć.
- Jak znaczy? – bąknął Zenon. – O co idzie, bo nie wiem?
- No w te plamy, taki niby wojskowy kamuflaż. Zresztą pan doskonale wie o czym mówię. Tylko skąd wiedzieliście? Może któryś z pańskich kolegów?
Zenon pokiwał przecząco głową.
- To naprawdę zbieg okoliczności, jak sam ksiądz zresztą wcześniej zauważył. Gwarantuję księdzu, że żaden z nich nie miał zielonego pojęcia o jakimś kamuflażu. Taką farbę mieliśmy.
Kleryk chrząknął.
- Wie pan co? – powiedział. – W zasadzie to nie ma większego znaczenia. Liczy się efekt finalny, a ten jest zadowalający w całej swojej rozciągłości. Doskonała robota. Według biskupa.
Zenon skrzywił usta.
- Ale ja go tylko podmalowałem – mruknął. – Wyczyściłem z rdzy, umyłem…
- Niech pan teraz uważa – przerwał ksiądz. – To co powiem, to też słowa biskupa. To wyjątkowo dobry człowiek, oddany służbie boskiej. Dużo przebywał na zagranicznych misjach, teraz od lat przebywa w kurii i nie ma pojęcia o takim życiu, jakie wy tu wiedziecie. Otóż jego zdaniem jest pan ostatnią osobą z trzech, które brały udział w całym tym procesie. To się akurat zgadza. I tak to już jest, że wyroków boskich nie sposób przewidzieć, co też jest prawdą. Gdyby wszystko poszło tak, jak miało pójść, to pan prawdopodobnie nawet nie wiedziałby o całej sprawie. No ale stało się inaczej. Pańscy współpracownicy okazali się chciwi i nieuczciwi za co zapłacili bardzo dużą karę. Nie wiem, który większą. Jeden został w końcu zamordowany, a drugi owego mordu się dopuścił, co grzechem jest śmiertelnym. Niech Bóg się ulituje nad ich zbłąkanymi duszami. No ale nic. My żyjemy nadal i tym życiem się cieszmy. Do tego momentu wszystko jest zgodne z faktami i nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości – ksiądz na chwilę przerwał i wymierzył w Zenona palec wskazujący. – Dzięki tej tragicznej sprawie, pieniądze trafią do osoby, która chyba o wiele bardziej ich potrzebuje. Tak uważa nasz dobrodziej. Że wynagrodzenie trafi w dodatku do osoby szlachetnej, która nie zawahała się położyć na szalę zdrowia i odniosła rany w służbie boskiej. No tak by pewnie powiedział słysząc o pańskim wypadku na parkingu. Oj proszę nie robić takiej miny. Ja zrobiłem identyczną, jak biskup zaczął mnie uświadamiać, no i teraz mi jeszcze bardziej głupio, kiedy pańska osoba tylko utwierdziła moje przypuszczenia. Wiem co mówię. Znam się na ludziach i potrafię oceniać fakty.
- Na prawdę – jąkał się Zenon – przesadza pan… ksiądz, znaczy biskup. Z tą służbą boską. To przecież praca tylko. Za pieniądze, nie w czynie społecznym.
- O! – ucieszył się duchowny. – I sam pan widzi. Tu akurat miałem rację.
- Znaczy się co?
- Skromność. Przemawia przez pana skromność. To kolejna bardzo wielka i ostatnimi czasy coraz rzadziej spotykana cnota. Starałem się wytłumaczyć biskupowi, że ludzie pańskiego pokroju to degeneraci i zatraceni alkoholicy, którzy za szklankę wódki gotowi są do prawdziwych poświęceń, ale częstokroć są to też przy tym naprawdę bardzo skromni ludzie.
Zgliszcze spuścił głowę. Czuł się coraz bardziej niezręcznie. Najchętniej oddałby te pieniądze i wywalił bezczelnego księdza na zbity pysk i jeszcze zasadził kopa w dupę, ale przecież bardzo ich potrzebował. Był jeszcze Stasiu i Henio, którym też się nie przelewało, a zasłużyli na wynagrodzenie w niemniejszym stopniu niż on. Tak. Co do tego nie było wątpliwości. I w tym miejscu zgadzał się z młodym klerykiem. Zdecydowanie potrzebowali tych pieniędzy. Poza tym nie za bardzo pasowało mu kopanie w dupę duchownego. Nie był co prawda osobą wierzącą, ale wychowywany był w duchu wiary katolickiej, która mocno zakorzeniała się w jego podświadomości.
- Bardzo księdzu dziękuję – powiedział wolno. – Obiecuję, że podzielę się z przyjaciółmi, którzy mi pomagali.
- O właśnie – ksiądz najwyraźniej o czymś sobie przypomniał. – Biskup chciałby poznać nazwiska owych mężczyzn, którzy brali udział w remoncie furgonetki.
Wyciągnął z bocznej kieszeni niewielki notes otworzył go i gotowy do pisania zamarł w wyczekiwaniu z pytającą miną.
- Znaczy się… – Zenon nerwowo poruszył się na krześle. – Znaczy się po co?
- Żeby podziękować.
- Podziękować?
- Tak. Modlitwą.
- No ale przecież żeby się modlić, to nazwiska nie są chyba potrzebne?
Ksiądz westchnął.
- Panie Zgliszcz. Pan tak kryje swoich przyjaciół jakbym ja był agentem bezpieki. To godne podziwu, że troszczy się pan o bliskich, ale zaręczam, że w tym przypadku to zupełnie zbędna ostrożność. A innymi słowy, może to lepiej do pana trafi – pochylił się ku Zenonowi. – Mów pan, bo mi biskup nogi z dupy powyrywa.
Zgliszcz skinął głową. Nie miał podstaw, by nie wierzyć młodemu księdzu. Ponadto bezpośredniość z jaką się wypowiadał sprawiła, że kurtyna podziałów stała się również mniej krępująca.
- Stasiu… znaczy się Stach Gołąbek – powiedział – i Henryk Kielonkiewicz.
Ksiądz zanotował i wstał.
- Raz jeszcze dziękuję – stwierdził. – W imieniu biskupa. Odwalili panowie naprawdę kawał lipnej, ale co w tym najbardziej przewrotne, oczekiwanej w efekcie roboty. To czy zasłużyliście na te pieniądze to już inna kwestia. Biskup uważa, że tak. Mam nadzieję, że… że chociaż częściowo wynagrodzą wasz trud.
- Na pewno – bąknął Zenon. – Dziękuję księdzu bardzo.
- Z Bogiem.
Zenon skinął głową i po chwili został sam. Już miał wrócić do pokoju, gdy nagle z przerażeniem pomyślał, jak szybko roznoszą się plotki. Przecież jak pójdzie w eter, że jest przykładnym parafianinem wykonującym prace zlecone przez samego biskupa, to mit jego gangsterskości pryśnie szybciej, niż powstał. A wiadomo czym to groziło. Nawet się nie obejrzy jak Mariola z powrotem zwali mu się na głowę.
Z hukiem otwieranych drzwi wyskoczył na klatkę.
- Panie księże! – krzyknął nerwowo. – Księdze, ksiądzu ojczu!
Duchowny stanął jak wmurowany w schody.
- Proszę księdza – uspokoił się Zenon. – Proszę jeszcze na momencik.
Kleryk bez słowa wmaszerował do mieszkania.
- Chodzi o to – powiedział nerwowo Zgliszcz, – żeby mnie w to w ogóle nie mieszać.
Ksiądz zrobił zdziwione oczy.
- Znaczy się w co?
- No w ten remont. Żeby nie wyszło, że ja brałem w tym udział. Niech ludzie nie wiedzą. Nie potrzebuję. Niech będzie, że to Henio ze Stasiem. Ja, to lepiej nie.
Kleryk patrzył na Zenona bez zrozumienia.
- Znaczy się, chce pan powiedzieć, że pan się… że pan się wstydzi? Pomocy kościołowi?
Zenon ze zniecierpliwieniem machnął dłonią.
- Ależ nie o to chodzi. Ja po prostu nie lubię rozgłosu. Widzi ksiądz, ja jestem skromnym i spokojnym człowiekiem. Bardzo sobie cenię swoją prywatność. Może mi się nie przelewa, ale dobrze mi z tym. Jak się ludzie dowiedzą, że to mnie biskup coś zawdzięcza, to nie dadzą mi spokoju. Mnie wystarczy, że ksiądz jest zadowolony, zapłatę zresztą też przecież solidną dostałem. To aż nadto, naprawdę, bardzo księdza proszę.
Zenon zrobił błagalną minę, z kolei duchowny wzruszył ramionami.
- Na prawdę nie rozumiem – powiedział. – Ma pan okazję zmazać z siebie, a przynajmniej odrobinę złagodzić wizerunek, jaki do pana przylgnął. Moczymordy i obiboka. A pan nie chce z niej skorzystać? Co? Wyrzuty sumienia? Że odwaliliście fuszerkę, a dostajecie za to jeszcze piękny grosz?
- Nazywaj pan to, jak chcesz – odparł zmęczony już rozmową Zenon.
Ksiądz poklepał Zgliszcza po ramieniu w geście serdeczności.
- Niech się pan nie martwi – powiedział uspokajająco. – Nikt się nie dowie. Ma pan moje słowo. Najchętniej zataiłbym personalia was wszystkich, ale na to biskup nie pójdzie. Do jednego go przekonam.
Ksiądz wyszedł, a Zenon odetchnął głęboko. Czy to możliwe? Przecież w sumie nie zrobił niemalże nic, a zarobił tyle pieniędzy, co i przez dwa miesiące by nie wyciągnął. Czy oszukał biskupa? Właściwie nie. Nawet słowa z nim nie zamienił. A z młodym księdzem był przecież szczery, podobnie jak on z nim, aż do przesady, bezczelny gówniarz. Gdyby nie koloratka dostałby po pysku, jak nic.
Zgliszcz uważał, że nie miał podstaw mieć pretensji do własnego postępowania. W sumie nawet niewiele się odzywał. Biskup ustami księdza sam wychwalał jego czyny pod niebiosa i jego rękami wręczył mu kopertę. Może niektóre fakty Zenon przemilczał, inne tylko nieco podkoloryzował, a nawet jeśli, to i tak nie bardzo. Więcej gadał ten młody cwaniaczkowaty klecha. Właśnie. Cwaniaczek. Zenon szybko podszedł do stołu i nerwowo rozdarł cienki papier. Wewnątrz była suma, o której wspomniał ksiądz. Zrobiło mu się trochę nieswojo, że aż tak zwątpił w młodego duchownego.
Kontemplację przerwał mu kolejny dzwonek. Będąc pewnym, że to ksiądz czegoś zapomniał otworzył bez zbędnej zwłoki. Przed drzwiami stała czerwona jak burak sąsiadka z góry.
- Na łeb mi się leje, tumanie! – ryknęła.
Zenonowi natychmiast zapaliła się w głowie żarówka alarmowa. Niestety za późno. Rzucił się do łazienki. Woda sięgała prawie kostek i już zaczynała przelewać się przez wysoki próg. Szczęście, że Zenon wyrzucił ostatnio przerdzewiałą kratkę ściekową i nie zdążył założyć nowej, dzięki czemu odpływ był bardziej drożny i woda spływała szybciej niż miałoby to miejsce, gdyby kratka była tam gdzie być powinna.
- No i cóżeś pan najlepszego narobił! – darła się kobieta patrząc jak Zgliszcz zakręca kran i zaczyna przy pomocy wiadra zbierać wodę i wlewać ją do sedesu. – Trzeba będzie teraz malować całą łazienkę, bo się farba złuszczy. Kto mi za to zapłaci, jak wy nic, tylko na okrągło wódkę pijecie? Ciesz się, sąsiad, że Sitarscy mieszkają z boku, a nie pod, bo już byś pan leżał i wysysał tę wodę własną gębą! Chociaż widzę, że już żeś pan nieźle zebrał po mordzie! I dobrze. Pewnie się należało.
- Dobra już, dobra – marudził Zgliszcz. – Przepraszam.
- Co przepraszam?! W dupę mnie pan pocałuj swoim przepraszam – kobieta pociągnęła nosem i skrzywiła się z niesmakiem. – Ależ u pana śmierdzi. Jeszcze tego brakowało, żebyś pan kibel zapchał.
- Spokojna głowa.
- Dupa spokojna ma być, nie głowa! Że też ta Mariola nie została na dłużej. Dała by ci popalić, ochlajtusie. Ale w sumie co się kobiecie dziwić? Z takim nieudacznikiem miała żyć? Jeszcze w dodatku te pijaki wszystkie gadały, żeś pan gangster jakiś. Ja to tam od razu wiedziałam, że gdzie tam. Wypić, owszem, ale żebyś pan miał od razu kogoś nożem dźgać? W życiu nie uwierzę. Jak bym była, to bym jej powiedziała, co myślę, ale akurat…
- A przestań już babo mleć ozorem – przerwał jej Zenon. – Mówiłem, że przepraszam i że zapłacę za malowanie.
- Nie wiem czym. Nawet na portki cię nie stać.
- Cztery metry kwadratowe sufitu pomalować, to będzie ze dwadzieścia złotych na farbę…
- A pędzel? A robota? Sama nie będę przecież malować!
- Pędzel i robota?
- Pewnie. Jak nic będzie z pięćdziesiąt złotych lekką ręką.
- Moment.
Zenon wrócił do pokoju, wyciągnął z koperty stuzłotowy banknot. Pokręcił głową, ale cóż. Przyszło łatwo, to i wydawać nie musi być ciężko.
- Ma tu pani stówę.
Kobieta wzięła pieniądze z niedowierzaniem wytrzeszczając oczy. Czujność i wścibska natura kazały jej nie spuszczać Zenona z oczu, widziała więc jak Zgliszcz przekłada w dłoniach plik wysokonominałowych banknotów.
- Niech pani idzie do Heńka Kielonkiewicza z parteru. On konserwatorem jest, to migiem pani pomaluje. Wie pani. Złota rączka. Sprzęt swój ma, to i taniej weźmie. Jeszcze pani sporo zostanie, to niech sobie pani kupi… albo niech pani na tacę rzuci.
- Skąd żeś pan…
Kobieta urwała w półsłowa patrząc na Zenona z rosnącym lękiem. Poobijana twarz mężczyzny i zakrwawione ubranie zaczęły nagle nabierać dla niej zupełnie innego wyrazu.
- Pan ,to żeś może i faktycznie bandzior, bo niby skąd…
- Niech pani idzie już, bo zaraz mnie weźmie szaleństwo i nie ręczę za siebie. Jak się z rana porządnie zeźlę, to najlepiej lubię wścibską babę w dupę fest kopnąć, albo i jeszcze gorzej.
Nie musiał dwa razy powtarzać i po chwili znów został sam. Uśmiechnął się półgębkiem. Może jeszcze skorzysta na tej etykiecie bandyty, którą przykleili mu przyjaciele.
Pozbierał wszystkie szmaty jakie miał, powyciągał z kubła brudne ubranie, dołożył do nich zdjęte z siebie spodnie i kraciaste gacie, po czym wszystko rzucił na podłogę. Kątem oka dostrzegł niepokojącą barwę bielizny.
- No nie – bąknął z obawą i niesmakiem. – Czyżbym znowu...?
Niestety spodenki były z przodu żółte, a z tyłu mocno zabrązowione i Zgliszcz z obrzydzeniem szybko wrzucił je do wiaderka, zasypał proszkiem i zalał gorącą wodą. Przez ten cholerny nos nic nie czuł, a pewnie śmierdziało od niego, jak z drewnianego kibla. Przeklął pod nosem. Kij z tą głupią babą, ale wstyd przed księdzem. Chociaż w sumie jego bajeczka o kanalizacji nie była najgorsza. Prędzej tłumaczyła smród gówna niż gorzały. Chyba, że śmierdziało tym i tym. Zresztą, jakie to ma znaczenie? Klecha i tak miał na jego temat z góry wyrobione zdanie.
Porządkowanie zajęło mu ze trzy kwadranse. Mokre ciuchy i ścierki rozwiesił na sznurach nad wanną i za oknem i wreszcie było mu dane wyciągnąć się w wannie. Mimo bolesnych sińców i guzów oraz niefortunnego zalania sąsiadki z dołu humor mu dopisywał.
- A mówią, że pieniądze nie dają szczęścia – powiedział sam do siebie. – Przecież jakbym nie miał tej cholernej kasy, to teraz musiałbym użerać się z tą wścibską babą, a tak? Leżę sobie w wannie i w dupie mam wszystko.
Monolog go odprężył. Rozmyślając i marudząc pod nosem przeleżał niemal godzinę, aż woda zrobiła się chłodna. Dolał gorącej, dokładnie się umył i wyszorował. Gdy wychodził z wanny, powierzchnię wody pokrywała brudna piana i cuchnęło od niej gnojówką. Jak tylko spłynęła Zgliszcz wyczyścił wannę proszkiem do prania (proszek stosował jako uniwersalny środek na każdy rodzaj zanieczyszczeń i uważał, zresztą nie bez słuszności, że to całkiem dobry sposób) i zabrał się za golenie. Najpierw czujnie sprawdził tubkę z pastą do zębów (do golenia używał pianki w spreju więc tu pole do popisu Stasiu miałby znacznie utrudnione), po czym zabrał się za doprowadzenie swojego wizerunku do względnego porządku, co na obecną chwilę graniczyło niemal z cudem. Umył zęby, ogolił się i starannie uczesał pieczołowicie układając zaczeskę. Pokiwał głową. Jak włosy jeszcze odrobinę podrosną, to dadzą się zapleść za ucho i będą się zdecydowanie lepiej trzymać.
Z opuchlizną i sińcami niewiele dało się zrobić, ale i tak wyglądał nieporównywalnie lepiej, niż z rana. No i przede wszystkim po dokładnym oczyszczeniu zaczynał odtykać mu się nos. Na szczęście kość nie była złamana, a mocno się tego obawiał. Ta optymistyczna wiadomość miała niebagatelny wpływ na samopoczucie. Dokładnie natarł twarz kremem Nivea, odczekał aż skóra trochę go wchłonie i opłukał się Warsem.
Odświeżony nabrał jeszcze więcej optymizmu. Postanowił zaparzyć sobie mocnej kawy, obejrzeć coś w telewizji i koło południa skoczyć do Stasia. Może wcześniej zgarnie po drodze Hania, jak ten zdąży wrócić już z badań.
Przechodził do kuchni, gdy usłyszał na schodach ciężkie kroki. Chyba jednak Kielonkiewicz nie dał rady. Zenon podszedł do drzwi z głupawym uśmieszkiem i profilaktycznie zerknął przez judasza. To nie był Henio. Zamarł w bezruchu. Huśtawka nastrojów jaką ostatnio przechodził była tak gwałtowna, że gdyby miał problemy z sercem, prawdopodobnie przypłaciłby je zawałem. Na klatce stał ordynarny łysy osiłek od łańcucha, przydupas szefa z parkingu. Widocznie skutecznie się zamelinował przed policją.
Mężczyzna nasłuchiwał niemal przytykając ucho do drzwi. Zgliszcz wstrzymał oddech. Czego też mógł od niego chcieć ten szemrany gość? Zenon nie zastanawiał się długo. Opryszek pewnie dobrze wiedział o dodatkowej kasie za naprawę furgonetki. Najpierw stuknęli Fredka, a teraz chcą się dobrać do niego. Mimowolnie złapał się za pierś – miał wrażenie, że serce waliło mu tak głośno, że łysy je usłyszy po drugiej stronie drzwi. Oparł dłoń o ścianę, by utrzymać równowagę i stał bez ruchu nie spuszczając oka z intruza. Mężczyzna chwilę nasłuchiwał, poczym wyprostował się i łupnął w drzwi pięścią jednocześnie wciskając przy tym dzwonek. Sygnał umieszczonego tuż nad głową alarmu mało nie sparaliżował Zgliszczowi mózgu. Zacisnął powieki i trwał w bezruchu. Miał wrażenie, że czas zwolnił i nie zamierza przybrać właściwego rytmu, a wręcz płynie w coraz mniejszym ale za to miażdżącym tempie. Serce przysparzało podobnych odczuć: łup, łłup, łłłup, łłłłup. Zenon myślał, że jak jeszcze bardziej zwolni i przybierze na sile, to zaraz eksploduje i rozerwie go razem z całą kamienicą.
Zupełnie inaczej zachowywało się ciśnienie. Przybrało obłąkańczy rytm, tyle że obszar jego zmienionego tempa ograniczył się wyłącznie do głowy, ściślej umiejscawiając, skroni. Niedługo tkanki nie wytrzymają i krew tryśnie z jego głowy jak z podlewaczki.
- Czego się pan, kurwa, tak tłuczesz?
Znajomy głos Kielonkiewicza był dla niego zbawienny. Gdyby stan Zenona chciał w tym momencie oddać rysownik komiksów, to wyglądałoby to mniej więcej tak. Pierwszy obrazek, na którym Zgliszcz zaciska zęby (dopisek: drrrryt) i powieki tak mocno, że brwi niemal dotykają policzków, a na drugim dymek z tekstem zadanego pytania (Czego się pan, kurwa, tak tłuczesz?) i Zenon, którego głowa wygląda jak kompilacja czajnika z parowozem, w których jednocześnie otworzyły się wszystkie możliwe wywietrzniki i przepustnice i walą z nich ze świstem (w domyśle, lub dopisek: psssssy albo świwiświwiświ) kłęby i słupy pary, przy w dalszym ciągu zaciśniętych szczękach, ale szeroko rozwartych powiekach.
- Nie interesuj się, facet – padła harda odpowiedź, ale harmider ustał, dzięki czemu nastąpiła zobrazowana powyżej zmiana niepokojącego stanu Zenona.
- To się pan nie tłucz – nie ustępował Henio.
- Przeszkadza?
- A żebyś pan wiedział.
Zenon otworzył oczy.
- To se pan waty nakładź w uszy i dupy nie truj, bo jebnąć mogę.
- Jebnąć?
- No mówię.
- Chyba łbem w sosnę.
Na klatce zapanowało poruszenie. Zenon niewiele widział, ale słychać było przekleństwa i szamotaninę, coś łupnęło nieprzyjemnie, huknął wystrzał raniący bębenki i ktoś zwalił się na podłogę. Potem jeszcze szybko słabnący odgłos tupotu oddalających się kroków i cisza.
Zenon bał się o swoje życie, ale jednocześnie martwił o przyjaciela, który przybył mu z odsieczą. Przecież, gdyby to tamten upadł, to Henio już dobijałby się do drzwi, a poza tym skąd Kielonek miałby wziąć broń palną? A to oznacza, że na klatce leży...
Zenon bez dalszego zastanawiania otworzył drzwi. Kielonkiewicz leżał na boku. Wyglądał jakby przytulał się do schodów. Koło głowy snuła się cienka stróżka krwi. Zenon z ponownie obłąkańczo walącym sercem przypadł do przyjaciela.
- Heniu? – załkał.
Odwrócił Kielonka na wznak spodziewając się makabrycznego widoku, ale Henio nie wyglądał najgorzej. Miał rozciętą skórę na skroni, z której obficie biła krew, ale z pewnością nie dostał kuli, przynajmniej w głowę. Oddychał. Zgliszcz nie bardzo wiedział jak ma się w takiej chwili zachować, bazował więc na informacjach, w których posiadanie wszedł dzięki kinematografii, głównie gangsterskiej i wojennej. Szybko obejrzał Henia szukając ran postrzałowych, lub jakichkolwiek innych i nie znalazłszy ich zaczął delikatnie potrząsać przyjacielem jednocześnie zachowując czujność i uważając, czy nie wraca łysy osiłek.
- Heniu? – mówił. – Heniu, zlituj się. Kielonek?
Zaczął lekko uderzać mężczyznę po twarzy otwartą dłonią, gdy usłyszał w dole ostrożne kroki. Nie czekając dalszych wydarzeń bez zastanowienia złapał Henia za ręce i zaczął wlec bezwładne ciało do swojego mieszkania. Na półpiętrze pojawiła się wystraszona sąsiadka, z którą odbył już dziś mało przyjemną pogawędkę.
- Halo tam? – zapytała lękliwie zanim jeszcze zobaczyła, co się dziej. – Stało się coś?
Niespodziewaną obecność kobiety Zenon przyjął z ulgą niemniej humor mu się nie poprawił.
- Spierdalaj, pani, do domu – syknął z wysiłkiem.
Widząc znikające w mieszkaniu ciało Henia, kobieta krzyknęła i rzuciła się do ucieczki.
Zenon zamknął drzwi i skoczył do kuchni. Wrócił ze szklanką zimnej wody, którą chlusnął nieprzytomnemu w twarz. Ku uldze Zgliszcza Henio jęknął, pokręcił głową i wolno otworzył oczy.
- Co jest? – stęknął chwytając Zenona za przegub.
- Wszystko w porządku – powiedział z ulgą Zenon. – Nic się nie stało.
Kielonek uniósł się do pozycji siedzącej i syknął dotykając krwawiącej skroni.
- Ale mnie załatwił – jęknął. – Łyse bydle.
- E tam – pocieszał Zenon. – Gówno ci się stało.
Henio stękając uniósł się do pionu.
- Jak to gówno? – obruszył się. – U siebie pod domem po łbie zebrać, to po twojemu jest gówno?
- Chłopie, gość walił do ciebie jak do kaczki – powiedział. – Myślałem, żeś już trup. Rozcięty łeb, to przy tym gówno.
- Pamiętam tylko, że chciałem mu się przelecieć po zębach, ale bydlak się uchylił. Widać wytrenowany dobrze i sprytny. Jak się złożyłem, żeby poprawić, to mi przypieprzył jakimś żelastwem przez łeb. A tyś widział? I nic żeś nie zrobił?
- No a niby co miałem zrobić. Przepraszam Heniu, ale ten typek jak nic by mnie na drobne rozebrał. Normalnie spluwą ci przywalił aż mu chyba niechcący wypaliła. Albo chciał cię stuknąć, tylko nie trafił.
- Poważnie?
- Jak tu stoję.
- Ja pierdzielę, strzelali do mnie, jak na filmie – szepną z fascynacją. – Widziałeś?
- No. Znaczy huk słyszałem. Wystrzału.
Kielonek pokręcił głową.
- A to tyfus wredny. Czego chciał? I coś ty taki odpicowany? Będą cię bierzmować, czy jak? Wali od ciebie jak z perfumerii.
Zenon machnął ręką.
- Umyłem się normalnie – odparł. – Jechało już ode mnie, jak ze studzienki.
- Aż tak, to może nie.
- Nie wiem czego chciał. Pewnie kasy.
- Kasy? Od ciebie.
- To był ten sam, co na parkingu. Ten z łańcuchem. Przydupas szefa. Najpierw załatwili Fredka, a teraz ten chciał się dobrać do mnie. Wie, że wziąłem pieniądze.
- Niby skąd?
- A bo ja wiem? Pewnie był na parkingu, zobaczył, że nie ma żuka, to i przylazł. Adres pewnie miał od szefa.
- Jak to nie było żuka? Skąd wiesz?
- Ksiądz był u mnie rano. Podziękować.
Henio zrobił zdziwioną minę, tak zwane oczy.
- Jak to? I nie miał żadnych pretensji? Nie to żebym nie był zadowolony z naszej roboty, ale tak w ogóle się nie czepiał? Że coś żeśmy zrobili nie tak? Że ten kolor nie bardzo i plam dużo, jak na chorej świni?
- Zadowolony to on nie był. Ale to nieważne. Tu o biskupa chodzi. A ten ponoć wniebowzięty.
- A tam lejesz takie kocopoły.
- Poważnie. Podobno poprzednio ten żuk też taki był. Znaczy w plamy. Że kamuflaż taki niby. Wojskowy.
- Wojskowy? Chyba ci rozum okrzepł.
- Ja tam nie wiem. Ciesz się, że zadowolony, bo kasy nie trzeba oddawać. I sprawa załatwiona i ten młody ksiądz chociaż wrednawy i cwaniaczkowaty, to ma gówno do gadania i pary z gęby nie puści, bo go wyślą na misję do Gwatemali albo gdzieś. Chryi nie będzie.
Kielonek wzruszył ramionami.
- W końcu, jakby nie przymierzać, to żeśmy się narobili.
Usiedli w kuchni. Zenon przyniósł z łazienki sporą buteleczką wody utlenionej.
- Nachyl się nad zlewem – powiedział.
Henio skrzywił się z niesmakiem ale nie protestował. Zgliszcz chlusnął obficie ochlapując ścianę.
- No i cóż tak lejesz – obruszył się Kielonkiewicz, – jak krowa po łopianie?
- Trzeba zdezynfekować.
- Ale z umiarem. Łba mi nie obcięli.
- Przestań jęczeć.
- Nie jęczę, tylko po cholerę tyle lejesz? Przecie krew już nawet nie leci.
Zenon przyjrzał się uważnie obrażeniom kolegi.
- Faktycznie – przyznał. – Skóra tylko trochę rozcięta. Widać na jakąś żyłkę trafiło, bo sikało z ciebie jak z wieprzka.
- Z mordy zawsze tak cieknie.
Zenon podał Heniowi zwitek papieru toaletowego.
- Może dobrze byłoby zalepić – powiedział. – Na wszelki wypadek. Żeby ci się nie zapaskudziło i nie rozlazło.
- Gówno mi będzie.
- Jak chcesz, ale masz – zgodził się Zenon podając Kielonkowi pasek poloplastra.
Usiedli. Kielonek chwilę się wahał ale w końcu zdecydował się przykleić obok oka prowizoryczny opatrunek.
- Bardziej na lewo – nakierowywał go Zenon. – Dajże.
Umieścił plaster na ranie i klepnął Henia w ramię.
- Idealnie. Dobrze byłoby czymś zimnym przyłożyć. Czekaj.
Zgliszcz zajrzał do lodówki i po chwili zastanowienia wyciągnął druciany uchwyt na butelkę.
- Nie mam nic – powiedział. – Nawet piwa. Przyłóż żelazem.
- Nie zawracaj se dupy – skomentował Henio delikatnie dotykając zimnym metalem do prowizorycznego opatrunku. – Gówno mi będzie.
- Gówno, nie gówno, ale trochę ulży.
Kielonkiewicz westchnął i rozejrzał się po kuchni. Szybko odszukał pusty balon po winie i popatrzył na niego ze smutkiem.
- Ale było dobre – powiedział.
- Było.
- Nie masz co?
- A ty na te badania ciśnienia nie miałeś czasem iść?
- Miałem.
- No i?
- Wczoraj miałem iść. Pomyliło mi się.
- No i?
- Co no i? Daj się coś napić. Na pewno mi na krążenie pomoże.
Zenon rozłożył ręce.
- Nie masz nic?
- Niestety.
- Eeee.
- No.
Henio zrobił oko i sięgnął do kieszeni.
- Była u mnie rano ta kopnięta Wasilewska – powiedział pokazując pieniądze. – Ta, co pod tobą mieszka. Że żeś ją z rana zalał, czy coś. Kibel mam jej wymalować. Człowieku zapłaciła mi z góry stówę za robotę – chciała dać połowę, że niby jej mówiłeś, że farba dwie dychy stoi to, nie miej mi za złe, powiedziałem jej, że masz gówniane pojęcie o malowaniu.
- W sumie słusznie – zgodził się Zenon.
- Powiedziałem jej że farba kosztuje pięćdziesiąt, robota i rozpuszczalnik do pędzla...
- Rozpuszczalnik? – zdziwił się Zgliszcz. – Myślałem, że do olejnej się daje, a nie do ścian.
- I dobrześ myślał – pochwalił Henio. – Ale tak teoretycznie, to może się przydać. Bo to może odpryśnie przy robicie coś z bojlera i trzeba będzie chlasnąć? Zresztą, nie protestowała. Potem jeszcze gadała, że to prawda, żeś gangster i za cholerę nie dało się babie tego ze łba wybić.
Zenon przytaknął.
- No i dobrze. Wścibskie babsko. Nie będzie więcej dupy truć.
- No – ucieszył się Henio. – No to weź załóż jakieś gacie i idziemy.
- Znaczy gdzie?
- Jak to gdzie?
- No gdzie chcesz iść?
- Do sklepu, no a gdzie. Było się nie kąpać, bo ci widać mydliny rozum wypłukały. I przecież trzeba się też za tym łysym rozejrzeć, bo jeszcze więcej krwi napsuje.
- Znaczy co chcesz z nim niby zrobić?
- Bo ja wiem? Trzeba się na niego zasadzić i tęgo cwaniaczka oćwiczyć, bo co innego?
Zenon pokiwał głową z powątpiewaniem.
- Nie to, żebym nie chciał chłopa podmiąć, ale łazi bydlak z bronią. Cholera wie, czy sam był. Głupio byłoby za byle gówno kulę złapać. Jeszcze Mierzejewski się tu co trochę kręci po tym ostatnim. Lepiej może odczekać?
Kielonkiewicz zrobił skwaszoną minę.
- Nie wiem – odparł. – Ja to nie lubię, jak się takie typki pałętają i dokazują. Potem się po mieście rozejdzie, że byle ćwok może na nasze osiedle przyleźć i po łbie dać komu chce.
- A kto lubi? Chodzi tylko o to, by na pałę nie działać. Chodźmy po flaszkę i potem do Stasia. Napijemy się, to i myślenie lepsze będzie. Trzeba jeszcze tego wina na kwasie spróbować, bo się popsuje jeszcze.
- O! – zgodził się gorliwie Kielonek. – Nie raz to i uda ci się coś do rzeczy pomyśleć.
- A ten łeb cię nie boli? W końcu żeś chwilę leżał bez jaźni.
- A bo to raz? Mówię ci, że gówno mi jest. Ledwo guz będzie.
Zenon pokręcił głową.
- No to dobra. Jak chcesz – powiedział. – Zerknę tylko, czy się pod blokiem jaki ferment wykluł.
Zgliszcz zlustrował okolicę przez okno, ale nic niepokojącego nie rzuciło mu się w oczy.
- Co ma się niby dziać? – dziwił się Kielonkiewicz. – Mało to razy ktoś tu wali z obrzyna? Ludzie oswojeni są.
- Ta menda Mierzejewski mnie dręczy.
- A co się przejmujesz? Masz co na sumieniu, żeby kutasinę obchodziło? Zaczepi to mu się każe spierdalać i będzie spokój. Trochę pobiadoli i pójdzie w pizdu jak zwykle.
- Ja to tak nie lubię.
- Znaczy co? Ze ci go żal? Tej hieny?
- Nie to, że żal od razu. Ale w sumie nie jest najgorszy. Weź dla przykładu tego Kredkę z Lotniska. Tamten to jest dopiero skurwysyn.
- Jest, bo mu na to pozwolili. Jakby, tak jak naszemu, pokazali, że ma gówno do gadania, to też by chodził jak w zegarku. A jak dali sobą dyrygować, to i mają teraz koncert. Zresztą. Kto mu tam miał co powiedzieć, jak tam same cieplaki mieszkają i stare babki.
- Czy ja wiem? – powątpiewał Zenon.
- Bierz lepiej buty załóż i chodź, bo nam jeszcze Stachu osłabnie – zakomenderował Henio odkładając druciany uchwyt.
Po kilku minutach wyszli i raźno ruszyli przed siebie. Zenon nie przyznał się, że dostał od księdza resztę zapłaty. Póki Henio nie pytał, wolał nie mówić. Zabrał ze sobą tylko odrobinę pieniędzy, żeby pod wpływem emocji wszystkiego pochopnie nie roztrwonić. Ponadto pozostawał jeszcze ten łysy od łańcucha, który tylko czeka, żeby mu odebrać, co jego. Niedoczekanie. Musi na spokojnie wszystko przemyśleć, racjonalnie zaplanować, podzielić. W końcu przyjaciołom należy się nie mniejsza część niż jemu. Przecież gdyby nie oni, to sam nic by nie zdziałał. Chociaż z drugiej strony, jakby nie przekombinowali z tym jego współudziałem w zbrodni, to może na spokojnie sam by wszystko zdążył zrobić? No ale to tylko przypuszczenia, a poza tym miałby teraz na głowie żonę, a możność przebywania z dala od niej była dla niego warta każdych pieniędzy. Nie. Nie ma o czym mówić. Wkład przyjaciół w ten niespodziewany sukces był nie do przecenienia. Tylko, że wszystko musi być teraz robione z głową. W tym momencie najważniejsze było, żeby jakoś załatwić sprawę z tym osiłkiem. Nie bardzo miał pomysł, jak się do tego zabrać, ale w końcu od czego ma się przyjaciół? We trzech na pewno coś wymyślą.
Bez przeszkód i nieoczekiwanych sensacji dotarli do mieszkania Stasia. Staruszek był już mocno zniecierpliwiony.
- Trzeba było w nocy dopiero przyjść – naskoczył na nich, zanim którykolwiek zdążył się odezwać. – Żeby mi całkiem ryj usechł.
- Nie wychlałeś wina? – nabrał podejrzliwości Zenon.
- Jakiego wina? – zdziwił się Gołąbek.
Zgliszcz ściągnął brwi. Z początku tylko przypuszczał, że Stasiu nie zdzierży i napocznie wino bez nich, ale teraz był już niemal pewien, że przyjdzie im tylko obejść się smakiem.
- Nie łżyj – powiedział.
Gołąbek wyglądał na autentycznie zdziwionego.
- O co ci chodzi?
- O wino na kwasie – wtrącił równie zaniepokojony Kielonkiewicz, – co wczoraj przyniosłem. Od Wehrmachta.
Początkowo Gołąbek patrzył na nich bez zrozumienia z miną człowieka podejrzewającego, że właśnie ktoś usiłuje wkręcić go w jakąś wyjątkowo nieprawdopodobną historię, ale po chwili jego powieki zaczęły się rozszerzać, a szczęka niepokojąco opadać. Gdy oczy zrobiły się wielkie i okrągłe, jak pokrywki słoiczków po musztardzie stołowej delikatesowej, z jego ust dobyło się krótkie jęknięcie. Zanim którykolwiek z przyjaciół zdążył zrobić cokolwiek Stasiu rzucił się do łazienki i po chwili wrócił z ociekającą wodą butelką.
- Zapomniałem – powiedział rozemocjonowanym głosem. – Zapomniałem!
- To cud – skomentował Henio.
- Poczekaj, aż otworzy – nie dawał wiary Zgliszcz. – Pewnie wychlał, nalał jakiegoś sztynksu, a teraz będzie próbował nam wmówić, że wino nieudane.
Oczy Gołąbka niebezpiecznie się zwęziły.
- Ty szujo podła – syknął. – To ja za ciebie karku nadstawiam, a ty mi tu z takimi oskarżeniami? Wiedziałem, żeś mendowaty, ale żeby aż tak?
- Dobra, dobra – powiedział pojednawczo Kielonkiewicz. – Nie dowiemy się, póki nie popróbujemy, no nie?
- Niech leje – zgodził się Zenon. – Tylko niech sam pierwszy chla.
Stasiu ze skrzywioną miną postawił na stole po szklance i odkręcił kapsel. Zgliszcz powąchał ostrożnie, z niekłamaną nieufnością. Wino miało lekko wiercący w nosie zapach. Ku swemu zaskoczeniu stwierdził, że nie było to z pewnością coś nieprzyjemnego. Nie dał jednak po sobie poznać, że takie ma odczucia i twardo czekał, aż Gołąbek pierwszy skosztuje. Stasiu najpierw nieśmiało spróbował, długo smakując i mlaszcząc przy tym po kipersku, po czym przechylił połowę zawartości i odstawił szklaneczkę.
- Niezłe – odparł na pytające miny kolegów. – Może i mocy za bardzo nie ma, ale całkiem przyjemne, szczególnie na rano jak znalazł. Nie wychlałem wszystkiego, bo mało jest.
Obaj wypili jednocześnie również zaczynając od małego łyczka by zaraz łapczywie połknąć zawartość szklanek. Zenon wypił połowę, Kielonek całość.
- Cienkosz – ocenił Henio. – Ale nawet przyjemny, kwaskowy.
Zenon nadal nie wyzbył się podejrzliwości względem Stasia.
- Cienki, bo pewnie chrzczony – osądził.
- E, tam – obruszył się Kielonek. – Mnie by chrzczonego nie dał.
- Ja nie mówię o Wehrmachcie – sprostował Zgliszcz. – Tylko o tej starej zapitej mendzie.
- Coś ty powiedział? – rozjuszył sie Stasiu. – Starej zapitej mendzie? Że to niby ja?
- A widzisz tu jeszcze kogoś, kogo można by podobnie określić? – nie ustępował Zenon.
- Menda najbardziej pasuje do ciebie – odparł hardo Gołąbek. – Zapita zresztą też.
Mężczyźni naskakiwali na siebie wzajemnie i nawet nie zauważyli, że Henio macha do nich od okna.
- Większego opoja ta ziemia nie nosiła – zaatakował Zenon.
- Większej mendy również – odwzajemnił się Stasiu.
- Zamknijcie się wreszcie – krzyknął Kielonek. – To chyba ten łysy się tu kręci.
- Jaki znowu łysy?
- Ten, co rano był u Zenka.
Obaj jednocześnie rzucili się do okna.
- A to gnój – szepnął Zenon.
- To ten od łańcucha, jak żywy.
Nie było wątpliwości, że po drugiej stronie podwórza kręcił się młody, ogolony na zero barczysty mężczyzna z nieprawdopodobnie kanciastą szczęką, którego widzieli na parkingu majstrującego przy żuku. Gburowaty młodzian zaczepiał bawiące się dzieci, ale żadne nie miało ochoty z nim rozmawiać. Zenon patrzył jak kolejne zagadywane brzdące teatralnie rozkładają ręce w geście niewiedzy, aż w końcu piętro pod nimi otworzyło się z trzaskiem okno. Mężczyźni odskoczyli przylegając do bocznych ścian.
- Czego tu szuka?! – usłyszeli głos, w którym Stasiu bez najmniejszego problemu rozpoznał głos sąsiadki, Jadźki Ziębiny. – Co się dzieci czepia?
- A kuzyna szukam – odparł mężczyzna – Starego Gołąbka.
- A to kłamliwy skurwysyn – syknął Stasiu. – Taki z niego mój kuzyn, jak z Franciszka Józefa.
- Pan z rodziny? – pytała Jadźka.
- Tak. Wnukiem jestem. Wie pani, gdzie mieszka?
- A to gnój bezczelny – pomstował Gołąbek.
- Zamknijże się.
- Może wiem, a może nie – odkrzyknęła kobieta.
- Co pani taka tajemnicza? Przecież mówię, że dziadka szukam.
- Nie znam takiego. A jak wygląda? W jakim wieku jest?
- A jak ma wyglądać? Jak dziadek. Stary jest, po siedemdziesiątce będzie. Mieszka taki, czy nie?
- Kurwa mać, sto lat mam – parsknął Stasiu.
- Coś pan taki gorączka? – drążyła Ziębina.
- Bo mi się spieszy. Sprawę mam ważną.
- Pewnie pieniędzy chcesz pan od dziadka wyciągnąć.
- Przeciwnie.
- A to ciekawe. Mało teraz młodzieży chętnej do wspierania starszych ludzi.
- A widzi pani. Więc jak?
- Ale żeby tak nie wiedzieć gdzie własny dziadek mieszka?
- Za granicą byłem ładnych parę lat – mówił mężczyzna. – Od dziecka za robotą jeździłem, to i nie wiem. Ale teraz wróciłem i chcę dziadka wesprzeć, bo mi się powiodło. To jak będzie? Powie mi pani?
- Stary Gołąbek, mówisz pan?
- Dokładnie. Stanisław.
- A nie Stach?
- Stach, Stanisław, jeden czort. Jakie to ma znaczenie?
- Dla niego pewnie ma.
Mężczyzna kopnął zgniecioną puszkę po piwie. Próbował nad sobą panować, ale nie szło mu najlepiej.
- Wie pani, czy nie? – warknął.
- Może i wiem.
- To niechże mi pani powie, do jasnej cholery.
- No, no!
- Przepraszam bardzo, ale naprawdę mam niewiele czasu. Rodzinę mam liczną, a wszystkich odwiedzić chciałem, zaległości nadrobić…
- Co pan powie?
W głosie kobiety wyraźnie było słychać nutę szyderstwa, co nie umknęło uwadze mężczyzn. Stasiu zarechotał zadowolony.
Tymczasem osiłek podszedł bliżej okna i rzekł konspiratorskim tonem:
- Szkoda. Muszę się zbierać. Mam tylko prośbę.
- Zamieniam się w słuch.
Sięgnął do kieszeni i wydobył plik banknotów. Liczył je i liczył nie mogąc się zdecydować. Widać było, że zastanawia się co zrobić, najwyraźniej zabrakło mu pomysłów i próbował grać na zwłokę w nadziei, że dostanie olśnienia.
- Coś, pan, zamarzł? – rzuciła Ziębina.
Mężczyzna potrząsnął głową i ponownie spojrzał na kobietę.
- Mówiłem, że chciałem przekazać mu pieniądze – odparł jakby nagle zaskoczył. – Widzę, że pani coś wie, ale nie chce mi powiedzieć, a mnie naprawdę bardzo zależy, żeby dziadka wspomóc. Czy zatem mogłaby pani wziąć ode mnie pieniądze i przekazać dziadkowi?
Kobieta poruszyła się w oknie i zmarszczyła brwi.
- A dużo tego?
- Pięćset złotych.
- Uuuu – kobieta aż gwizdnęła przeciągle z podziwem. – Panie, to kupa forsy. Nie boisz się pan dawać taki majątek obcej kobiecie?
- To na początek. Jak się dziadek odezwie, to przyniosę mu więcej. I czemu miałbym się bać? Widać od razu, że z pani porządna i uczciwa kobieta. A dla mnie to żaden majątek. Mówiłem pani, że mi się powiodło.
Milczeli przez chwilę wpatrując się w siebie.
- To co? – zapytał z nadzieją – Weźmie pani?
- Co mam wziąć?
- No pieniądze dla dziadka?
- E tam. Panie. Ja tam wolę pieniędzy cudzych nie dotykać, bo to sobie można tylko kłopotu narobić. A poza tym, to przecież na początku mówiłam, że nie znam żadnego Dzięciołka
- Gołąbka.
- Właśnie.
Mężczyzna zaczął tracić resztki cierpliwości. Czuł pulsujące w skroniach tętno, wiedział, że jego twarz staje się coraz bardziej czerwona. Rozejrzał się ukradkiem. Poza bawiącymi się dziećmi nie było widać żywego ducha. Wiedział, że dzielnica to niespokojna i lepiej awantur tu nie wszczynać, jak się nie ma przy sobie poważnej broni, a i z tą trzeba było uważać. Nie było wątpliwości, że kobieta kłamie, ale do póki on stoi na dziedzińcu, a ona w mieszkaniu, nie da rady jej przycisnąć.
- Ależ pani uparta. Wiem, wiem. Z ostrożności. Dobrze mieć lojalnych sąsiadów.
Jadźka nie skomentowała jego wypowiedzi.
- Wie pani co? – podjął – To może ja tam pójdę do pani na górę, napijemy się jakiejś herbaty i poczekamy, aż dziadek wróci. Oczywiście zapłacę za herbatę. Może być sto złotych?
- Wie pan co? – rzuciła ostro Ziębina. – Najpierw pan mówisz, że nie wiesz gdzie dziadek mieszka, a teraz chcesz pan na niego czekać u mnie w chałupie. A podobno tak się panu spieszy. Coś pan jest jakiś szemrany, mnie się zdaje.
- Ja jestem szemrany?
- Właśnie.
Mężczyzna jeszcze bardziej pokraśniał ze złości. Zacisnął pięści i wybuchnął:
- To pani mi robi problemy i z jakimiś …
- Pan mi tu głosu nie podnoś!
- A zamknijże już pysk, babo głupia…
- Tylko nie tym tonem!
- Stara krowa, kurwasz mać – rzucił mężczyzna nie mogąc już wytrzymać. – Poczekaj, nagła twa, jeszcze tu wrócę!
To powiedziawszy odwrócił się na pięcie i ruszył ku sąsiedniej kamienicy z nadzieją na lepszy efekt rozmów.
- O nie! – parsknęła w ślad za nim Zośka – Ludzie! – wrzasnęła na całe gardło – Pedofil! Dzieci się czepia!
Osiłek odwrócił się w jej kierunku i postukał się w czoło, ale w pobliżu trzasnęło kilka okiennic i powychylali się ciekawscy ludzie. Oczywiście nikt nie żywił ochoty rozmawiania z obcym mężczyzną.
- Ale mu powiedziała nie? – cieszył się Stasiu. – Dobra z niej kobita, jak pragnę zdrowia.
- Weź ty lepiej pomyśl, co zrobić z tym gościem – rzekł Zenon. – Najpierw był u mnie, teraz szukał ciebie. Widać, że łatwo nie odpuści.
- Ma rację – poparł go Kielonek. – Trzeba sukinsyna załatwić, bo będzie tak bruździł w nieskończoność.
- No to chodźmy mu japę obić – zaproponował Stasiu.
Widząc wahanie kolegów dodał:
- No co jest? Chyba się nie boicie?
- Nie o to chodzi – zaprzeczył Zenon.
- To o co?
- Ten gnój ma przy sobie broń – pospieszył z wyjaśnieniem Henio. – Poza tym to nie jakiś zwyczajny kark z siłowni, co się nawpierdalał proszku do pieczenia. Nie da rady tak bez jakiegoś planu.
Zgliszcz wyjrzał przez okno.
- Teraz dupę truje po sąsiedzku – zrelacjonował. – Jeszcze mu jakaś głupia gówniara powie i będzie jubel. Trzeba szybko coś radzić.
- A jakby go tak do Wehrmachta na melinę zwabić? – zaproponował Stasiu.
- Jak to zwabić? – zdziwił się Henio. – I po jaką cholerę?
- Dałby mu radę chyba, no nie?
- Kto, Wehrmacht? – Henio parsknął. – Takiego leszcza? Nawet by naszczać na niego nie chciał.
- No to do roboty – ucieszył się Gołąbek.
- Znaczy się, co chcesz zrobić.
- Zaprowadzę go do Wehrmachta i po kłopocie.
- Zaraz, moment, co ty? – zaprotestował Henio. – Nie możesz tak po prostu zaprowadzić go do niego na melinę i powiedzieć, żeby mu spuścił łomot, tak bez powodu.
- Powód się znajdzie.
- Jaki?
- Mówiłeś niedawno, że mu się ubzdurało, że Mierzejewski węszy za meliną na dzielnicy, i że wysyła jakichś szpicli, zgadza się.
- Zgadza, no i co?
- Powie mu się, że to on jest ten szpicel i po sprawie. Chyba szpicel od Mierzejewskiego to wystarczający powód do łomotu, co nie?
- Ba, pewnie – zgodził się Henio. – Ale, że niby jak mam mu to powiedzieć?
- Zadzwoni się.
- Jak to?
- Normalnie. Telefonem. Przecież nie jajami o rynnę.
- Nie cwaniakuj, tylko mów.
- Pójdziemy do Jadźki Ziębiny i się zadzwoni. Powiesz mu, że łazi tu taki jeden i wypytuje i że możemy go przyprowadzić gdzie trzeba.
Kielonkiewicz zmarszczył czoło.
- Mam Wehrmachtowi takiego bezczelnego kita nawinąć? – mruknął. – Czy ja wiem?
- Ja mu nawinę.
- Z tobą nie będzie chciał gadać.
- Jak mu powiesz, że mam takie informacje, to zechce.
Zenon dreptał w miejscu analizując pomysł.
- Co się tak kręcisz? – zniecierpliwił się Gołąbek. – Zesrałeś się, czy co?
- A jak załatwi Wehrmachta? – zapytał z obawą Zgliszcz. – Kropnie? Wtedy już nic nam nie pomoże.
- Załatwi Wehrmachta? – pokiwał głową Henio. – Chyba ci rozum zjełczał.
- Dobra, dobra, bierzmy się i chodźmy – powiedział Stasiu kierując się do drzwi. – Im szybciej, tym lepiej. Zanim ten bydlak nie zniknie.
Zeszli szybko piętro niżej. Gołąbek zamienił kilka słów z Jadźką i po chwili siedzieli już u niej w kuchni, a Henio stał w przedpokoju wykręcając numer.
- Herbaty zrobić? – zapytała Jadźka. – Chociaż wam to lepiej po piwie, no nie?
Nie czekając odpowiedzi kobieta otworzyła lodówkę i wyjęła trzy butelki. Mimo przysadzistej postury poruszała się pewnie, ruchy miała dziarskie i zwinne. Opadające na plecy plecione w warkocz jasne włosy i nie zniszczona makijażem stosunkowo gładka cera ujmowały jej lat.
- Złota z ciebie dziewczyna – pochwalił ją Stasiu odbierając zimne butelki. – Ach pomarzyć tylko – dodał zalotnie.
Po chwili w kuchni pojawił sie Henio z zatroskaną miną.
- Kazał mi spierdalać – powiedział. – Mówiłem, że to na nic. Jeszcze będę miał teraz przejebane. Przepraszam – dodał spoglądając na Jadźkę.
Kobieta lekceważąco machnęła ręką. Stasiu wstał od stołu przybierając marsową minę.
- Dawaj ten numer – powiedział idąc ku telefonowi.
- Co?
- Chodź tu i wykręcaj ten numer.
- Do Wehrmachta?
- A do kogo? Do Matki Teresy?
- Ale po co?
- Wykręcaj, mówię.
Henio bez przekonania spełnił żądanie wyraźnie mocno zdeterminowanego staruszka. Stasiu czekał cierpliwie przyciskając słuchawkę do ucha. Po krótkiej chwili oczekiwania po drugiej stronie odezwał się głos.
- Halo? – rzucił szybko Stasiu. – Mówi Stach Gołąbek.
Chwila ciszy.
- Tak – odpowiedział staruszek. – Ten sam stary pierdoła – korzystając z chwili czasu uzyskanej dzięki zaskoczeniu rozmówcy powiedział szybko: – Jest tu taki jeden ubek, co rozpytuje wszystkich, kto wódą handluje na dzielnicy.
Henio zbladł. Tymczasem Gołąbek nie robiąc sobie nic z przestrachu przyjaciela kontynuował tym razem wykorzystując zaciekawienie rozmówcy.
- Tak dokładnie. Dla tego Kielonek dzwonił. Łazi menda od domu do domu i wypytuje. Założył se dres i łańcuch na łeb i myśli, że się dobrze przebrał. Od razu widać, że szpicel. Daję ci Henia.
Kielonek przejął słuchawkę w drżącą lekko rękę.
- Halo? – powiedział i przez chwilę słuchał. – W zasadzie tak. Łazi taki twardziel niby, co to wszyscy bać się mają i wypytuje o różne rzeczy – znów przez chwilę słuchał. – O wódkę konkretnie to może i nie ale... No tak. Może tym bardziej podejrzany, że niby chodzi o... Co? Przyprowadzić go do ciebie? Ale ja nie mogę… No bo ja już z nim dziś miałem ściętkę. Był wcześniej u mnie pod kamienicą, to chciałem mu kopa zasadzić, ale mnie giwerą przez łeb potraktował. Co? Strzelił, strzelił, ale nie trafił.
Znów przez dłuższą chwilę słuchał, by w końcu wyciągnąć słuchawkę do Stasia.
- Z tobą chce.
Gołąbek capnął za telefon pewnie, jak chłopka za krowie wymiona.
- No? – przez chwilę czekał. – Gdzie? W małpim gaju za gazownią? No toż to tak właśnie od razu chciałem zrobić, na cholerę było tyle pieprzyć? Będę za dwadzieścia minut. Tylko żebyś się nie zbłaźnił, bo ja ze starej gwardii jestem i amatorszczyzny nie lubię – zakończył odkładając słuchawkę.
Popatrzył na twarz Henia. Była pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu.
- Przesadziłem? – zapytał.
Wrócili do kuchni.
Ziębina z popijającym browar Zenonem stali przy oknie.
- Tego łysego aż nosi – powiedziała kobieta. – Chyba coś bardzo na ciebie cięty, Stachu? Coś żeś musiał nawywijać.
- Ja to nic – odparł Gołąbek. – To ten kurduplowaty pierdoła – wskazał na Zenona, – a ja muszę teraz za niego dupą świecić.
Zgliszcz przemilczał złośliwą uwagę, ale spojrzenie miał zabójcze.
- To idę – powiedział Stasiu.
- A ty gdzie? – zaniepokoiła się Jadźka.
- No idę – odparł wymijająco. – Tylko mnie ten cwaniaczek nie zna i na oczy nie widział.
- A na parkingu? – zaprotestował Zenon.
- Nie widział. Za budką byłem. I inaczej ubrany jestem.
- A jak zdjęcie ma?
- Niby skąd? Ostatnie miałem robione chyba w sześćdziesiątym siódmym, albo dziewiątym, jak dowód zgubiłem, ale to na wsi było, to przecież nie znalazł. A nawet jak ma, to mnie nie pozna, bo się trochę zmarszczyłem od tego czasu.
Wyszedł zanim ktoś wpadł na inny pomysł. Po chwili z niepokojem patrzyli przez okno na wydarzenia na podwórzu przed kamienicą. Gołąbek odczekał, żeby łysy nie widział skąd wychodzi i jakby nigdy nic ruszył w kierunku ulicy. Tak jak się spodziewali, osiłek szybko do niego podszedł zagadując. Stasiu udał, że się nad czymś zastanawia, zaczął drapać się po głowie i kręcić. Trwało to dłuższą chwilę i w końcu osiłek nerwowo sięgnął do kieszeni, wyciągnął plik banknotów i uszczuplił go na rzecz Gołąbka.
- A to sukinsyn – z podziwem pokręcił głową Zenon. – Żeby się tylko nie doigrał.
- Może by za nimi iść? – zaproponował Kielonkiewicz.
- A na cholerę? Jak nas łysy przypadkowo zobaczy, to tylko kłopot będzie. A i publiki lepiej nie robić.
Odprowadzali mężczyzn wzrokiem, podziękowali zatroskanej kobiecie i ruszyli do wyjścia.
- A wy gdzie? – zatrzymała ich Jadźka.
- No na górę, do Stasia – odparł Henio.
- Nawet mi się nie ważcie – zaprotestowała. – Tak mnie teraz zostawicie? Samą? Przecież martwiła się będę, o tego starego piernika. Tu telefon macie, jakby co nie daj Boże się stało.
Zenon widząc zatroskaną minę starej kobiety nie miał serca jej odmówić. Zresztą miała rację. Usiedli przy stole i popijając piwo prowadzili niezobowiązujący, jałowy dialog.
Po kilku minutach rozmów Jadźka wreszcie nie wytrzymała.
- Co wyście nawywijali? – zapytała.
- Cośmy na wywijali? – odparł Zenon. – A co mieliśmy nawywijać?
- Nie gadaj mi tu głupot – nie dała się zwieść kobieta. – Przecież widzę, że wszystkim wam się portki trzęsą.
- A tam od razu trzęsą.
- Mówię, co widzę. Myślicie, że ja nie wiem, kto to jest Wehrmacht. Za długo tu mieszkam. Z matką jego do szkoły chodziłam. Takie było z niego dobre dziecko. Kto by pomyślał, że wyrośnie na takiego bandytę.
- Na bandytę? – zaprotestował Henio. – Co też pani…
- A nie wciskajże mi blagi – przerwała kobieta. – Wiem co mówię. Ze dwa razy już był we więzieniu, a powinien chyba i więcej, bo tu co drugi na dzielnicy od niego po karku już zebrał. Tyle, że ludzie gadają, że za darmo w łeb nie daje, to i na niego nikt nie skarży.
Zenon spojrzał na Henia, ale ten najwyraźniej nie miał ochoty lub pomysłu na tłumaczenie Ziębinie zaistniałych okoliczności.
- Bo wie pani – zaczął – ja na parkingu robię. Robiłem znaczy, bo chyba na razie mnie wylali. Ale jeszcze parę dni temu tak było. No i trafiła się taka jedna robota, co ją miałem ze wspólnikiem zrobić dla biskupa.
- Dla biskupa? – zdziwiła się kobieta. – Znaczy się to pseudonim jakiś, tak jak Wehrmacht?
- O to się rozchodzi, że nie – zaprzeczył Zenon. – Prawdziwy biskup. Okazało się, że u mnie na parkingu jego stary samochód stoi i dostaliśmy fundusze, żeby go wyremontować w trybie pilnym. No i tak się to wszystko jakoś ułożyło, że sam musiałem to zrobić, a ściślej ze Stasiem i tu obecnym Heniem. No a ten łysy, co tu na dole był, to od tego mojego wspólnika przyłazi i chce, żeby mu odpalić dolę, albo wręcz wszystko zabrać.
- A to niby czemu?
- Czemu? Nie wiem, proszę pani. To zły człowiek jest, a takiemu nie trzeba powodów. Nie patrzy, że się inny napracował ciężko, że stary, albo schorowany.
- Taki co to by nieboszczykowi poduszkę spod głowy wyciągnął – włączył się Kielonek.
- Konającemu – poprawiła Ziębina.
- Słucham?
- Mówi się konającemu. Nieboszczykowi, to już wszystko jedno.
- W każdym bądź razie – podjął Zenon – ten bandzior ubzdurał sobie, że należy mu się coś, czego my nie mamy i nie da nam spokoju, dopóki tego nie dostanie, a w przeciwnym razie…
- Rozumiem – przerwała Jadźka.
- No.
- Nie chce mi się wierzyć – podjęła, – że biskup zlecił jakąkolwiek robotę trzem opojom, do tego mieszkającym na jednym z najbardziej zapyziałych osiedli miasta. To absurdalny pomysł. I to chyba jedyne, co świadczy, że może faktycznie tak być. Kto wmyśliłby coś tak głupiego? Nawet Stachu by na to nie wpadł.
Mężczyźni popatrzyli po sobie niepewnie i dla bezpieczeństwa chroniącego ich przed koniecznością podjęcia wątku, pociągnęli po tęgim łyku. Mijały kolejne minuty, rozmowa średnio się kleiła. Wypili piwo i Zenon zaczął nerwowo przebierać stopami. Gdy Ziębina, która bardzo umiejętnie kamuflowała niepokój, poszła do dużego pokoju podlać kwiatki, Zenon nie wytrzymał napięcia.
- Która godzina? – rzucił.
- Dochodzi za piętnaście – odparł Henio.
- Dochodzić to może proboszcz na zakrystii – burknął Zgliszcz. – Mów która dokładnie.
- Czego się drzesz?
- Bo długo go nie ma.
- Gówno długo. Nie minęło dwadzieścia minut.
- To mało?
- Do Wehrmachta idzie się…
- Przecież umówili się pod gazownią!
- A no prawda – zgodził się Kielonek i ponownie spojrzał na zegarek. – No to faktycznie będzie kapkę przydługo. Chociaż. W końcu to jakoś przecież musieli tego łysego zwabić… gdzieś.
- Gdzie niby?
- No nie wiem – zastanowił się Kielonek. – Może na melinę?
Zenon pokręcił głową.
- Jakby mieli go do niego do chałupy brać, to na cholerę pod gazownią się umawiać? Wehrmacht jest i może psychicznie podgazowany, ale do głupoty mu daleko. W końcu myśli, że łysy jest od Mierzejewskiego, a idzie mu przecież, żeby meta się nie spaliła. Jakby go do chałupy zwabili, to tylko po to, żeby go załatwić na amen, żeby świadków nie było. Inaczej przecież, gdyby był od tej mendy, to zakablowałby jak nic. Wezmą go pewnie za tę starą budę, tam gdzie ogniska nieraz robimy i sklepią mu maskę, że mu się szpiclowania odechce.
- Jakiego szpiclowania?
- Wszystkiego mu się odechce.
- To fakt.
Zapalili po papierosie. Pojawiła się Jadźka, która spojrzała krytycznym okiem na smugi tytoniowego dymu i kręcąc głową podała im porcelanową popielnicę.
- Wszyscy poumieracie od tego – zawyrokowała.
- Każdy od czegoś umrze, pani Ziębino – odparł Henio.
- Otóż to – poparł go Zenon. – Wie pani. Co innego jest, jak człowiek się truje świadomie, niż jak nie mam pojęcia, że wkładają mu w żarcie jakieś toksyczno gówno. Kiedyś to tylko w szynkę walili jakieś chemikalia, żeby ładnie wyglądała i dłużej mogła leżeć. A teraz? Przecież nawet chleba nie można już normalnego kupić. Bierze się niby świeżutki, a za dwa dni albo spleśniały, albo suchy, że można zamiast pumeksu używać. Znowu mleko niech pani weźmie – Zgliszcz wyraźnie się rozkręcił. – Na przykład zsiadłe. Przecież wiadomo, że w taką pogodę, jak na słońcu jest ze czterdzieści stopni, to nie ma nic lepszego na obiad jak kartofle ze zsiadłym. Zimnym.
- Dokładnie – wtrącił Henio.
- No to weź teraz kup se mleko i nastaw na zsiadłe.
- No i co niby? – zdziwił się Kielonek. – Nie widzę problemu.
- Skwasi ci się i zaśmierdnie, ale nie zsiądzie.
- A tam pieprzysz.
- Tutaj Zenek ma rację – przyznała Jadźka. – Takie z kartonu się nie zsiądzie. Ale za to może dłużej postać.
- Bo chemii nawalone – upierał się Zenon.
- Ale można kupić takie w zwyczajnych woreczkach i da się zrobić.
- Ale jak śmierdzi!
- Wszystko się w końcu zaśmierdnie, jak za dużo w ciepłym postoi – powątpiewał Kielonek.
- A tam, gówno wiesz. Mówię ci, że teraz do wszystkiego walą chemikalia.
- Do kaszanki i salcesonu też?
Zgliszcz chwilę się zastanowił.
- Do salcesonu na pewno – odparł. – Przecież toto w ciepłym, to rozlewa się jak zupa, a prawdziwy salceson powinien się kupy trzymać. Myślisz, że od czego tak? Bo nie związany naturalnie, tylko jakimś gównem sztucznym. A kaszanka? Nie wiem jak z chemią, ale na pewno walą do niej najgorszy syf z możliwych. Kiedyś, to jak się kaszaneczkę na cebulce zrobiło, to aromat szedł, że ślina z japy ciekła, a teraz? Śmierdzi gównem i pełno w niej kawałków zębów i kości. A parówki? Człowieku. Przecież w tym tylko świńskie cycki, tłuszcz…
Zadzwonił telefon i Zgliszcz przerwał wywód.
Kobieta odeszła od stołu i po chwili odebrała telefon. Mężczyźni stanęli w progu kuchni i obserwowali rozwój sytuacji próbując wyczytać coś z wyrazu twarzy Ziębiny. A ten nie wróżył najlepiej. Co prawda kobieta zachowała kamienną minę, ale widać było, że od razu zbladła.
- Ale kto mówi? – jęknęła.
Po chwili wyciągnęła słuchawkę w kierunku Zenona.
- Do ciebie – powiedziała łamiącym się głosem. – Jakiś ponury facet.
Zgliszcz zrobił przerażone oczy, ale momentalnie doskoczył do Jadźki. Przejął słuchawkę i przełknął.
- Halo?
O ile podczas rozmowy Jadźki jej twarz, mimo usilonych starań, zdradzała zdenerwowanie i niepokój, to oblicze Zenona przeszło zupełnie inną przemianę. Na początku rozmowy był maksymalnie spięty, a po kilku słowach wyraźnie się rozluźnił.
- Ale kiedy wróci? – zapytał.
Z trzaskiem odłożył słuchawkę. Odwrócił się do wyczekujących z nerwowymi i niepewnymi minami.
- Wszystko w porządku – powiedział. – Już żłopie wódę u Wermachta.
- Dzięki Bogu – odetchnęła kobieta odruchowo w podzięce składając dłonie.
- Jak to?
- Tak to – odparł wyraźnie podirytowany Zgliszcz. – Załatwili się z tym łysym i Wehrmacht zaprosił tego starego dziada do siebie w ramach podzięki. Wiesz, że nie trzeba mu dwa razy mówić – odwrócił się do gospodyni. – Dziękujemy za wszystko pani Ziębino. Nie będziemy dłużej zawracać du… gitary. Idziemy do Stasia na górę trochę chałupę ogarnąć, bo nieco się przykurzyło.
- Na pewno – przyznała Jadźka z westchnieniem.
Pożegnali się i wyszli. Po chwili stali już przed mieszkaniem Gołąbka.
- Z kim żeś gadał? – zapytał Henio.
Zenon zaczął się mozolić nie mogąc przekręcić w zamku klucza. Stary, niekonserwowany mechanizm zgrzytał nieprzyjemnie.
- Z Wehrmachtem – odparł. – A z kim? No żesz… – pomstował pod nosem mocując się z zamkiem. – Że też ten stary pierdoła nie może naoliwić tego żelastwa. Przecież to ma ze sto lat, albo i…
Zanim skończył z hukiem otworzyły się drzwi naprzeciwko.
- A ty czego tu znowu, kurduplu?!
Zgliszcz nie musiał się odwracać. Od razu poznał złośliwy głos postawnej Władkowej. Henio odruchowo rozpłaszczył się na ścianie, żeby nie musieć brać udziału w niewygodnym dialogu.
- Co tam kombinujesz z tym zamkiem?
- A chuj ci do tego – odparł Zenon w momencie, gdy drzwi ustąpiły.
Kobieta spurpurowiała na twarzy.
- Ty konusie bezczelny – sapnęła i odwróciwszy głowę krzyknęła przez ramię w głąb mieszkania – Władek! Władek! Chodźże tu prędko! Żonę ci obrażają od kurew!
Zanim wyrwany z drzemki mąż pyskatej sąsiadki pojawił się w progu ziewając, Henio zdążył już prześlizgnąć się przez próg. Nie to, żeby bał się konfrontacji z posturnym Władkiem, ale wychodził z założenia, że w bijatykę warto wdawać się tylko w ostateczności. No chyba, że chodziło o jakieś żelazne, honorowe zasady, a tu szło tylko o zwyczajną sąsiedzką pyskówkę. A poza tym całkiem dobrze czuł jeszcze ranę na skroni, a to nie mobilizowało do walki.
- Co jest? – wychrypił zaspany mężczyzna głosem zmienionym długoletnim tytoniowym nałogiem.
- Przylazł ten konus i majstruje coś przy zamku sąsiada. Potem znowu ta stara menda będzie miała pretensję, że to ja niby za bardzo ciekawska jestem i się wtrącam.
- No i? – westchnął Władek ziewając i trąc oczy. – Po to mnie od telewizora odciągasz? Gówno mnie to obchodzi. Przecież wiadomo, że Stachu pije ze Zgliszczem od lat. To niech se robią co chcą i chuj nam do tego. Weź się lepiej do roboty jakiejś, obiad zrób, po piwo skocz do sklepu. Niedługo Winnetou będzie szedł na dwójce, a wiesz, że przy westernie lubię zjeść i piwko kropnąć.
Zenon miał już zamykać drzwi, ale nie mógł sobie odmówić przyjemności skorzystania z okazji, jaką był szampański humor zwalistego mężczyzny, by legalnie dopiec wścibskiej kobiecie.
- Właśnie, panie Władku – powiedział przymykając dla bezpieczeństwa drzwi. – Z moją było to samo. Zamiast się mężem zająć, to się sąsiadami interesuje. I to jakimi? Starymi pijakami.
- Co? – huknęła Władkowa podczas gdy jej mąż zarechotał szyderczo. – Takiś mądry pokurczu? A ty co się cieszysz!? – zrugała męża. – Ty wiesz, co ten mały fiucina powiedział?
- Bardzom – stęknął Władek przeciągając się – ciekaw – zakończył zaplatając potężne ramiona na podrygującej od śmiechu piersi.
- Powiedział do mnie „ty kurwo” i kazał spierdalać – wyjaśniła kobieta ale widząc, że mężczyzna niezbyt się przejął lub nie do końca dotarły do niego jej słowa, dodała szybko. – I że ty jesteś chuj podły i oszust.
Władek znieruchomiał spoglądając na Zenona podejrzliwie. Zgliszcz dobrze znał to spojrzenie. Zanim mężczyzna zadał drugie pytanie, w takich okolicznościach byłoby to prawdopodobnie ostatnie, na które Zenon nie zdążyłby pewnie odpowiedzieć, zatrzasnął drzwi i przekręcił zamek. Niemalże w tej chwili huknęła w nie potężna pięść.
- Jak to prawda, Zgliszcz – ryknął sąsiad – to dzieci będą cię zdrapywać z chodnika graczuszkami!
- Kłamie! – krzyknął Zenon.
- Dobrze słyszałam! Powiedział do tego drugiego, że mało że jesteś chuj, to do tego żeś złodziej i kombinator! – jazgotała kobieta. – A ten stary pierdziel cały czas chodzi i gada, żeś podły i wredny, żeś konfident i w ogóle – zaczerpnęła tchu. – O! I że pijesz wódkę z Mierzejewskim!
- Co?
- Tak mówili – upierała się kobieta.
Zenon widział przez judasza, że Władek bez słowa wskazał kobiecie wnętrze mieszkania i ta szybko zniknęła. Mężczyzna z kamienną miną przysunął twarz do drzwi.
- Posłuchaj Zgliszcz – syknął złowróżbnie. – Przez najbliższą minutę nie odzywaj się nawet słowem. Ja wiem, że ona ma bujną wyobraźnię, ale jak mówi prawdę to nie będzie dobrze.
- Kłamie, słowo daję.
Władek nie biorąc specjalnie dużego rozbiegu łupnął o drzwi. Zgrzytnął zamek, trzasnęła futryna i Zenon rozpłaszczył się na ścianie. Władek pchnął wiszące na wykrzywionych zawiasach drzwi i przestąpił próg. Zanim zdążył się odezwać obok przytłoczonego uderzeniem Zgliszcza pojawił się Henio ściskając w dłoniach żeliwny rondel po bigosie.
- Lepiej się zastanów – zagroził.
Władek zmierzył go wzrokiem. Nie znali się zbyt dobrze, ale co nieco o sobie słyszeli.
- Weź schowaj lepiej tę patelkę – powiedział hardo i zwrócił się do Zenona. – Gówno mnie obchodzi, żeś gadał na mnie, że jestem chuj. Twoje prawo. Wszystkich nie można lubić. Zresztą moja lubi trochę podkoloryzować. Ale, że stary gada na mnie, że jestem konfident i że piję z tą mendą wódkę, to już nie popuszczę. Mów gdzie jest ten stary dziadyga i róbta se tu co wam się podoba. I gówno mnie obchodzi, że jest stary. Kop w dupę mu się należy za takie gadanie.
- Pije wódkę z Wehrmachtem – burknął szybko Zenon potrząsając głową.
Władek zrobił niepewną minę.
- Że co robi? Że z kim? – zapytał z niedowierzaniem.
- Z Wehrmachtem – powiedział wyraźnie Kielonek. – Piją wódkę od rana. Stachu załatwił mu jedną ważną sprawę i teraz świętują.
Mężczyzna uśmiechnął się nerwowo.
- Pieprzycie.
- Poważnie, jak tu stoję – zapewnił Kielonkiewicz.
- Wujem jego jest – dodał Zgliszcz oceniając krytycznym okiem uszkodzenia drzwi. – Nawet nie wiedziałem – dodał, – że Stasiu jest wujem Wehrmachta. Ciotecznym, bo ciotecznym, ale zawsze wujem. No to, kurwa mać, chyba mogą napić się wódki, no nie?
Ostatnie zdanie wypowiedział wyraźnie w kierunku nerwowo zaciskającego palce Władka. Mężczyźnie wystąpił na czoło pot.
- Pewnie – odparł szybko. – Jasne, czemu nie.
Spróbował pomóc Zenonowi w miarę naprowadzić drzwi na właściwe miejsce, ale zawiasy były zbyt mocno wygięte.
- To się naprawi łatwo – powiedział. – Trzeba tu młotkiem, tu się nakrzywi…
- Jak Stasiu wróci, to będziesz pan z nim gadał. – przerwał Zenon wypychając mężczyznę na korytarz. – Powinni niedługo być.
- Powinni? – jęknął Władek. – Znaczy że z nim?
- No a z kim? – Zenon zrobił zdziwioną minę.
Już miał spróbować przymknąć drzwi, ale wpadł na jeszcze jeden pomysł.
- Poczekaj, pan – powiedział odwracając się ku stojącemu ze skrzywioną twarzą Heniowi. – Daj no numer do Wehrmachta – i z powrotem do Władka. – Masz pan chyba telefon?
- No mam.
- No. To weź pan od razu zadzwoń, powinni jeszcze być w domu, i powiedz pan, co żeś zrobił. Stasiu nie ma narzędzi, to niech wezmą od niego, bo to przecież trzeba na noc zrobić. Wehrmacht to młotków ma pod każdy rozmiar, no nie Heniu?
- Ba.
- Zadzwonić?
- No, a jak? Tu u Stasia nie ma telefonu, a nas na komórki nie stać.
Władek przestąpił z nogi na nogę.
- Ale po co od razu dzwonić i ludziom dupę zawracać – zapytał. – Przecież jak sobie wódeczkę popijają, to niech sobie siedzą. Ja mam narzędzia. Zaraz wezmę i zrobię moment. Tu się klepnie, tam nagnie i…
- Dobra, dobra – przerwał Zenon. – Ja tam nic nigdy do pana nie miałem, panie Władku, ale mamy tu robotę, bo Stasiu jakąś rodzinną imprezę szykuje i musimy chałupę ogarnąć. Dasz pan sam radę? Bo jak nie to zadzwonimy i…
- Nie ma problemu. Kwadrans i będą jak nowe. Przecież to tylko trochę wygięte, prawie nie widać. No może trochę te drzazgi przeszlifuję tarnikiem…
- I wie pan co? – ponownie przerwał Zenon.
- No?
- W sumie, to nic się nie stało – powiedział. – Nie przejmuj się pan.
Zenon przymknął drzwi. Obaj z Kielonkiem parsknęli. Zgliszcz wyjrzał przez judasz. Władek wmaszerował do swojego mieszkania na sztywnych nogach.
- Zośka! – krzyknął od progu. – Chodź no tu!
Zamknął za sobą więc dalszego rozwoju wypadków nie śledzili.
- Ale żeś wymyślił – parsknął Henio odstawiając rondel.
- No co? Źle?
- Pierwsza klasa – pochwalił Kielonek. – Sam Stachu by się nie powstydził.
- No dobra – Zenon rozejrzał się po mieszkaniu. – My tu sobie pierdu, pierdu, ale przyjdzie nam jak nic o suchych pyskach siedzieć. Widziałem, że na dole sklep zamknięty, nie wiesz czemu?
Henio wzruszył ramionami.
- Kartka jakaś wisi na drzwiach – odparł.
- Pewnie, że nieczynne z powodu choroby, albo, że remanent – snuł domysły Zenon. – Chociaż teraz, to nie robią remanentów w takie dni, jak dziś.
- Znaczy w jakie?
- No w sobotę. Wiadomo, że wtedy największy ruch jest. No chyba, żeby okradli.
Kielonkiewicz pokiwał głową.
- E, co ty – zaprzeczył. – Kto by tu włam robił na środku osiedla. Chyba, że jakieś gówniarze, co nie wiedzą o co tu chodzi. Ale to by wiadomo coś było i już pewnie mendziarnia by się kręciła szukać sprawców mordobicia.
Zenon obszedł mieszkanie, zajrzał do kilku szafek, ale zgodnie z przypuszczeniem nie znalazł nic, co nadawałoby się do picia.
- Można było coś po drodze wziąć – marudził myszkując po pokoju. – Mijaliśmy ze trzy sklepy. My będziemy się tu męczyć, a ten stary moczymorda popija sobie gorzałę w najlepsze. W dodatku za darmo.
- A to wino na kwasie? – krzyknął z kuchni Henio. – Przecież żeśmy tylko po szklance huknęli.
Zenon wrócił, zanim Kielonek skończył mówić.
- Gdzie ono?
Kielonkiewicz rozejrzał się po kuchni.
- W ogóle nie zauważyłem, jak chował – odparł. – Ale przecież ze sobą nie wziął.
Zgliszcz zmarszczył brwi przykładając palec wskazujący do zwężonych w dzióbek ust.
- Czekaj, czekaj – ożywił się nagle. – Wiem.
Po chwili wrócił z butelką.
- Gdzie była? – zapytał rozpromieniony Henio.
- W pralce.
- W pralce?
- W sytuacjach kryzysowych Stasiu zawsze chowa butelki w pralce. Tak dla bezpieczeństwa. Taki odruch ma. Nawet nie musi się zastanawiać. Wcześniej w różne miejsca chował, ale potem nie pamiętał gdzie, to teraz zawsze kładzie do pralki, czego też nie pamięta, ale zawsze najprędzej tam można coś znaleźć.
- Nieźle.
Usiedli przy stole. Zenon odkręcił kapsel i powąchał zawartość butelki.
- Nie dość, że się zagrzało – powiedział z niesmakiem wlewając wino do szklanek, – to jeszcze jakiś taki zapach ma niepewny.
- Jaki, znaczy?
Kielonek sięgnął po alkohol.
- Normalnie zalatuje lekko siareczką – osądził.
- No o tym mówię.
- Przecież jak daje siarką, to znaczy, że szlachetne. Wcześniej dokładnie tak samo zajeżdżało i nic żeś nie mówił.
- Dziwne – powąchał raz jeszcze krzywiąc się. – Wtedy nie czułem.
- Boś miał jeszcze kichawę spuchniętą.
Zenon pomacał się po nosie.
- Faktycznie trochę zlazło.
Rozmowę przerwało im stukanie do drzwi i skrzypienie zawiasów, gdy te lekko się uchyliły. W szczelinie pojawiła się twarz Władka.
- Można? – zapytał.
- Jasne, jasne – zachęcił Zgliszcz.
- Trochę mi zeszło, bo nie mogłem pilnika znaleźć – powiedział. – Ale zaraz się zrobi.
- Spokojnie, panie Władku. Przecież mrozu nie ma.
Władek bąknął coś pod nosem i zabrał się do roboty. Zenon chwilę go obserwował szybko dochodząc do wniosku, że facet zna się na robocie. Nie minęło dziesięć minut, jak zawiasy były na swoim miejscy, bolce i blachy w futrynach zostały wyprostowane, drzazgi usunięte, śruby dokręcone lepiej, niż były przed incydentem. Mężczyzna wygładzał uszkodzone powierzchnie papierem ściernym gdy na klatce usłyszeli śpiew Gołąbka. Staruszek pokonywał kolejne stopnie marszowym krokiem śpiewając, a raczej recytując rytmicznie w kółko cztery wersy:

I raz go w ryj,
Kto się nawinie,
W dupę kij,
W lesie, czy w kinie,
I raz go w ryj,
Kto się nawinie…

- A cóż to? – zdziwił się widząc uwijającego się sąsiada. – Co mi ty tu, co?
- A dzień dobry, panie Stachu – przywitał go Władek. – Wypadek mały był, to się naprawia – dodał z obawą spoglądając w dół między barierkami.
- Wypadek? – jaki znowu wypadek.
Stasiu przeszedł obok sąsiada i stanął w korytarzu swojego mieszkania opierając się ręką o ścianę.
- Co tu się wyrabia, co?
- Nie ma z panem nikogo? – zapytał ostrożnie Władek.
Zenon szybko poderwał się od stołu i przypadł do drzwi.
- Dobra – powiedział. – Idź pan już. Jutro pan skończysz.
- Co skończysz? Kto skończy? – dopytywał nieco chaotycznie Gołąbek.
- Sam żeś pan przyszedł? – domagał się odpowiedzi Władek przybierając niepokojący wyraz twarzy.
- A z kim miałem niby przyjść? Ze świętym Florianem?
Władek podniósł torbę z narzędziami.
- Posłuchaj no Zgliszcz – wycedził przez zęby. – Jak się okaże, że to lipa, to wszystkich was…
- Stasiu powiedz sąsiadowi gdzie byłeś – przerwał pospiesznie Zenon. – Tylko prawdę mów. Pan wtajemniczony jest po części. Powiedz tylko u kogo byłeś na wódce.
Gołąbek wysuną dolną wargę lśniącą od śliny.
- Ma się rozumieć, że u Wehrmachta – wypalił przybierając jeszcze bardziej zadziorną minę. – A jak dla poniektórych – prześwidrował sąsiada oczami – to u pana Wehrmachta! A bo co? Jakiś problem jest?
Władek ponownie przeszedł szybką transformację postawy. Zrobił krok w tył i wzruszając ramionami ruszył do swojego mieszkania.
- Żadnego – powiedział. – Przecież nic nie mówię, coś pan?
- No – odparł Gołąbek. – Bo jakby co, wystarczy jeden telefon i…
- Dobra, dobra – ponownie wkroczył Zenon zamykając drzwi. – Zamknij już ten stary pysk.
Wziął Gołąbka pod ramię i doprowadził do kuchni.
- Co w tej reklamówce targasz? – zapytał próbując wziąć ją od staruszka.
Stasiu odskoczył, aż zarzuciło go na stojącą w kącie kuchni szafkę, w którejś coś niepokojąco zadzwoniło.
- Precz! – krzyknął.
- Co się drzesz, przecież…
- Wara mówię!
Zenon machnął ręką i przysiadł obok Henia, który jak dotąd przyglądał się ich szamotaninie z niecodziennie bladą, by nie rzec, zieloną twarzą.
- A tobie co znowu? – zapytał Zgliszcz widząc niepokojąco niezdrowy wygląd przyjaciela.
- No nie wiem właśnie – jęknął Kielonek. – Tak mi coś zaczęło nagle po żołądzie jeździć, że zaraz chyba nie zdzierżę.
- Ale, że cię boli?
- Co tam szepczecie, konfidenci? – parsknął podejrzliwie chwiejący się w kącie Stasiu. – Nic wam nie da knucie, wy mendy ubeckie. W lesie czy w kinie…
- Nie boli, tylko normalnie na dupsko mi ciśnie.
- To idź do kibla, jaki problem?
- I raz go w ryj – mamrotał Stasiu, – kto się nawinie…
- Nie dam rady – jęknął Henio. – Jak wstanę, to od razu się zesram.
- W lesie, czy w kinie…
- A zamknijże się, dziadu!
- Co?! – Gołąbek wyprostował się niepewnie. – Ja mam się zamknąć? U siebie w chałupie? A w dupę ci kij, kacapie!
- Aż tak? – pytał Zenon zwracając się do Kielonkiewicza. – Ale po czym tak? Musiałeś się nażreć czegoś starego?
- Nic – stęknął Henio. – Pomóż. Może powolutku dojdę. Bez gwałtownych ruchów. Drobniutkimi kroczkami – przekonywał sam siebie. – Jak gejsza. Jak wróbelek.
- I w dupę kij! – krzyknął Stasiu. – Usraj się, a nie daj się!
- Właśnie rozchodzi się o to – stęknął Henio drobiąc stopami, – żeby tak się nie stało… Olaboga – jęknął. – Nie dojdę. Chyba mi pociekło. Leć otwórz drzwi do kibla i podnieś klapę, żeby nie było dramatu.
Zenon szybko zastosował się do wskazówek i chwilę później Kielonek ryzykownie przyspieszył ściskając uda i pośladki, aż wygięły mu się plecy.
- A ty co? – rzucił za nim Stasiu? – Chcesz odetchnąć drugą stroną? Wyglądasz, jakbyś się dupą zachłysnął – zarechotał. – I raz go w ryj…
Zenon zatrzasnął drzwi za Kielonkiewiczem i wrócił do kuchni nie chcąc słuchać niezdrowych dźwięków. Gołąbek usiadł przy stole i złożył głowę na rękach opartych na łokciach.
- Ale żeś się napruł – ocenił Zenon. – Godzinę cię nie było, może kapkę dłużej.
Sięgnął po szklankę z winem.
- Zaczekaj – powstrzymał go Stasiu. – To od Wehrmachta?
- No a co?
- Mówił, żeby tego lepiej nie pić, bo mu się coś tam za dużo lunęło – czknął. – I że może zaszkodzić, jak się przy dużo wychla.
Zgliszcz odstawił szklankę i spojrzał na zawartość butelki. Była pusta, podobnie jak szklanka Henia.
- A to sukinsyn – szepnął. – Jak ja się handryczyłem z tobą i z Władkiem, wychlał wszystko.
- Kto, co wychlał?
- Henio. Wychlał całe to wino na kwasie. Było ze trzy czwarte butelki.
- To się usra – zarechotał złośliwie staruszek. – Chyba, że może Wehrmacht się pomylił.
- Z tego co widzę, to się nie pomylił. Mam nadzieję, że mnie tak nie przedrze.
- Może i nie przedrze.
Siedzieli chwilę z wyczekiwaniem.
- Ale przecież żeście nie wiedzieli, że to tyfus – odezwał się Stasiu z wyrzutem. – A i tak na mnie nie poczekaliście. Nieładnie.
- Co nie poczekaliście? – obruszył się Zgliszcz.
- Olaboga! – dobiegł ich głos z łazienki.
Zenon machnął ręką.
- Co nie ładnie? A kto poszedł sam pić gorzałę? Mieliśmy na ciebie czekać, jak na amnestię? A poza tym, to ja ledwo spróbowałem. Henio wychlał prawie wszystko. To dopiero sukinsyn.
Gołąbek pokiwał głową.
- Kara mu się należy, jak nic – ocenił.
- Niby jaka? Co? Nie dasz mu się napić? Już to widzę. Zresztą najpierw trzeba skoczyć coś kupić, a sklep na dole zamknięty.
Gołąbek uśmiechnął się cierpko i zaczął opróżniać przyniesioną reklamówkę. Na blacie kolejno znalazły się trzy butelki krystalicznie klarownego samogonu.
- Z pozdrowieniami od Wehrmachta – powiedział. – Za wkład w ochronę konsumenta i zdrowej konkurencji, czy jakoś tak powiedział, nie pamiętam dobrze.
- I chcesz to tak postawić i że niby nie dasz Heniowi? – niedowierzał Zenon. – Chybaś oślepł na rozumie.
Gołąbek nie przestając się uśmiechać przychylił się do blatu i szepnął konspiracyjnie:
- Zrobimy mu ten numer ze zwichniętym ramieniem.
- Jaki znowu numer?
- No ten z tego amerykańskiego filmu o dwóch fajnych policjantach.
Oczy Zenona zapłonęły radością.
- Ja udaję – powiedział.
- Pasuje.
Uścisnęli sobie dłonie i natychmiast w niepamięć poszyły dotychczasowe animozje. Stasiu odkręcił butelkę w momencie, gdy energicznie otworzyły się drzwi od łazienki i w kuchni stanął upocony Henio.
- O matko jedyna! – stęknął. – Mało mi dupy nie rozerwało.
- Masz za swoje, egoisto – powiedział Gołąbek.
- Że o co wam znowu chodzi? – zdziwił się Kielonek.
- Wychlałeś całe wino.
Kielonek skrzywił się z niesmakiem.
- Aleście wymyślili – powiedział. – Raptem parę kropel.
- Parę kropel? – obruszył się Zgliszcz. – Wychlałeś w sumie ze trzy czwarte flaszki.
- Aż się usrałeś.
Obaj parsknęli śmiechem.
- No to ty sobie to wińsko możesz jeszcze dokończyć – powiedział Stasiu podsuwając mu w połowie wypełniona szklankę Zenona, – a my z panem Zgliszczem napijemy się bimberku pierwszego sortu, co nie? Dobrze mówię panie Zenku?
- Bardzo dobrze, panie Staszku.
- Oj, oj jakie śmieszne – podirytował się Kielonkiewicz. – Zaraz tu padnę z radości.
- Dobra, dobra – uspokoił go Stasiu. – Ale ja to już swoje dziś wypiłem. Tak na pustaka niezdrowo. Mam tam w lodówce garnek z rosołem, weź no Zenuś wstaw.
- Masz rosół? – spytał z niedowierzaniem Zenon.
- Ano mam.
- A skąd? Przecież żeś sam nie zrobił?
Zanim Gołąbek zdążył cokolwiek odpowiedzieć powstrzymał go gestem.
- Nie mów nic! Wiem. Ziębinie się ugotowało za dużo mięsa i musiała od ciebie pożyczyć garnek.
- A spierdalaj – Stasiu zabrał sprzed Zenona literatkę. – Będziesz widział bimber, jak Bolek trampki. To wino dokończ. Przesra cię, jak tego komucha.
- A odjebcie się już ode mnie!
- No dobra, dobra – Zenon uśmiechnął się pojednawczo. – Gdzie ten rosół?
- W lodówce.
- Na cholerę w lodówce?
- Żeby nie skisł, ćwoku.
- Przecież zepsuta jest.
Stasiu znieruchomiał.
- Olaboga – jęknął podrywając się z miejsca. – Zapomniałem. Taki zacny rosół. Może się bardzo nie zepsuł.
- Jak to bardzo? – zdziwił się Zenon. – Albo się zepsuł, albo się nie zepsuł.
Otworzyli lodówkę i wyciągnęli pokaźny garnek.
- Długo stoi? – rzucił od stołu Kielonek.
- Od środy.
- To nie ma szans – zapewnił. – Mamusia kiedyś zrobiła i po dwóch dniach, się popsuł, jak zapomniałem schować do lodówki. I to nie było latem, było chłodniej. Mamusia mówiła, że to dlatego, że warzywa były nie wyjęte. Że jakby stała sama woda, znaczy płyn, wywar, rosół, to by się może i nic nie stało, ale z warzywami to nie ma szans. Z warzywami stał?
- Z dupą – przeklął pod nosem Stasiu.
- Znaczy z mięsem? – dopytywał Henio. – Na szynce? Bogaty, ale musi chudy być, dietetyczny. Samo mięso to chyba dłużej wytrzyma, jak dobrze ugotowane. Bo jak warzywa, to kapota. Śmierdzi gorzej niż wszystko co wąchałem. Nawet od gówna. I nieboszczyka.
- A zamknijże się wreszcie.
- No co?
Zenon postawił garnek na małej szafce przy lodówce i zdjął pokrywkę.
- Powąchaj – powiedział Gołąbek odsuwając się od garnka.
- Sam powąchaj.
- No weź. Młodszy jesteś.
- A co to ma do rzeczy?
- Odporniejszy jesteś.
- Gówno prawda. Ty jesteś starszy, to i powonienie masz przytępione. Ty wąchaj.
- Co przytępione? Mam węch jak owczarek alzacki. Ty za to kichawę masz uszkodzoną, to i ledwo co czujesz. Wąchaj i nie pieprz.
- Twój rosół, to sam se powąchaj.
- A żreć to chciałeś.
- Nic takiego nie mówiłem.
- Wódki ci nie dam.
- No wiesz?
Zenon ostrożnie pochylił się nad garnkiem. Powierzchnia rosołu miała ciemnożółty kolor, gdzieniegdzie widać było zielonkawe plamy.
- Jak to ma być dobre? – powstrzymał się Zenon. – Przecież z daleka widać, że zepsute.
- A to czemu?
- No weźże sam popatrz?
- Wygląda w porządku.
- W porządku? Jak gnojówka.
Podszedł Henio i zajrzał mu przez ramię.
- Normalny rosół – powiedział.
- To sam powąchaj, jak żeś taki mądry.
- Ja nie jestem głodny, dziękuję bardzo – wzbraniał się Kielonek. – Już swoje wycierpiałem.
Zenon potarł nos.
- No weźże powąchaj – zirytował się Gołąbek. – Nie będziemy tak stać do poniedziałku.
- Dobrze ci mówi – poparł Henio. – Nie ma się co bać. Każdy rosół tak wygląda jak ostygnie. Na wierzchu robi się taki kożuch z tłuszczu, o to żółte, a te zielone plamy, to normalna zielenina, co się wrzuca do smaku. Seler, pietruszka, lubczyk.
- No dawaj – zachęcał Stasiu.
Zgliszcz pochylił głowę i szybko się wyprostował.
- No i?
- Nic.
- Co nic?
- No, nie czuć nic. Nie śmierdzi.
Pochylił się jeszcze raz, tym razem niżej i na dłużej.
- Ja wiem? – zdziwił się. – Nie czuję nic złego.
- Czekaj no.
Henio wziął do ręki drewnianą łyżkę i zanim Zenon zdążył się wyprostować kończąc węchową degustację zabełtał rosół krusząc tłustą skorupę.
Stasiu z Heniem poczuli ostry fetor, mimo iż byli stosunkowo oddaleni od jego źródła. Odskoczyli z obrzydzeniem. Gorzej było z Zenonem. Gdy Henio zamieszał potrawę jego głowa tkwiła jeszcze prawie w samym garnku. Twarz Zgliszcza natychmiast zzieleniała, wykrzywił ją grymas niepojętego i nieznanego dotąd obrzydzenia. Niemal natychmiast zwymiotował wprost w rosół i nie przestając podbiegł do okna obrzygując po drodze lodówkę, zlewozmywak i szafki z naczyniami, na szczęście zamknięte. Był na tyle twardy, że główny strumień wymiocin wypuścił za okno odrobinę zahaczając o parapet.
- Ty stary sukinsynu – mówił z przerwami wywołanymi torsjami. – Wiedziałeś.
- Ni cholery, jak tu stoję – zarzekał się Stasiu. – Nawet mi na myśl nie przyszło.
Zenon odwrócił głowę. Z ust zwisała mu strużka śliny.
- Weźcie wyjebcie ten garnek, bo nie przestanę rzygać – jęknął. – O matko. Jak coś może tak niewyobrażalnie śmierdzieć.
- Mówiłem – wzdrygnął się Henio. – Gorzej niż gówno i trup.
- Nieboszczyka nie wąchałem, ale gówno się nie umywa – zgodził się Zgliszcz.
W tym momencie usłyszeli energiczne stukanie do drzwi i głos pieklącej się Ziębiny.
- Tego już za wiele! – krzyczała kobieta. – Zarzygaliście mi całe okno! Pranie miałam wywieszone!
Stasiu szybko ruszył do drzwi i otworzył je szeroko.
- Nie róbże publiki – naskoczył na Jadźkę. – Drzesz się jak…
Ziębina weszła pewnym krokiem i chlasnęła Stasia przez policzek gumową rękawiczką skutecznie przerywając mu wypowiedź.
- Zamknij się degeneracie! – wrzasnęła. – Ja wszystko rozumiem! Można się napić, nawet i opić, ale jakieś granice przecież istnieją! A przynajmniej powinny. Ale gdzie tam! To ja się martwię, żeby ci się co nie stało, gotuję po kryjomu, jakby to jakieś przestępstwo było, przymykam oko na twoje pijaństwo, nawet piwo wam kupuję, a wy co? – krytycznym wzrokiem popatrzyła na stojące na stole butelki. – Banda alkoholików! Nie potraficie człowieka uszanować! Nic się dla was nie liczy, tylko żeby mordy zmoczyć!
Weszła do kuchni i spojrzała na obrzygane szafki i parapet. Zenon zdążył odsunąć się od okna i otrzeć twarz rękawem.
- Który narzygał?
Stasiu bez słowa wskazał palcem Zenona.
- Opił się wina na kwasie po kryjomu przed nami, ale mu kiszki nie wytrzymały i wszystko wyrzygał. Jak nic popali ci pranie.
Gdyby można było zabijać wzrokiem tym razem Stasiu z pewnością by nie przeżył. Zanim Jadźka zdążyła podjąć dalszą reprymendę, Zgliszcz zaczął się tłumaczyć.
- Pani Ziębino kochana – zrobił zbolałą minę. – Daję słowo, że to ten stary dwulicowy pierdoła. Zmarnował taki pyszny rosół. Na pewno w życiu takiego jadłem. Zamiast to wszystko odcedzić, to pijanica trzymała na słońcu i wie pani po co? Żeby mi zrobić dowcip. Tak powiedział, sukinsyn.
- Łże!
- Mówi do mnie „Chodź zobacz jaki smaczny”.
- Kłamie!
- Zamknij się! – upomniała Stasia kobieta.
- „Dojrzał przez dwa dni i naciągnął esencji”. Tak mówił – kontynuował Zenon. – No to ja wiedząc, że pani gotuje na świecie najlepiej, niczego nie podejrzewając powąchałem. A to był taki skis, że…
Na samo wspomnienie Zenonowi zrobiło się znowu niedobrze.
- Chciałem do zlewu – podjął – ale kazał mi przez okno.
- Wszystko to podłe oszczerstwa – krzyknął Gołąbek. – Najpierw się ochlał…
Ziębina uniosła rękę z palcem wskazującym skierowanym w górę w geście upomnienia i Stasiu zamknął usta z mlaśnięciem. Kobieta wzięła garnek i bez słowa wymaszerowała z mieszkania.
Stasiu przekręcił za nią klucz w zamku i wrócił do kuchni na palcach, jakby to miało załagodzić zaistniałą sytuację.
- Jak mogłeś? – zapytał z wyrzutem.
- Ja? Ja jak mogłem? Ty stary złośliwy pierdzielu. Normalnie powinienem cię uśmiercić na miejscu, albo lepiej, łeb ci w ten rosół wsadzić…
Znowu wspomnienie odebrało mu mowę i dla bezpieczeństwa podszedł do zlewu.
- Przecież nie wiedziałem, że skiśnięty – powiedział Stasiu.
- Ale po coś jej mówił, że to od wina?
- Tak mi jakoś przyszło do głowy.
- To już było powiedzieć, że Heniek!
- Dlaczego, że niby ja? – uniósł się Kielonek. – Takiś kumpel?
- Tyś wino wychlał. Przynajmniej odrobina prawdy by była. Jakbyś do kibla nie zdążył to teraz szafki byłyby nie porzygane, tylko gorzej.
Popatrzyli na ślady wymiocin.
- No, tu ma rację – przyznał Gołąbek. – Jakbyś tak wszystko posrał, to by dopiero było.
- Przez okno bym przecież nie srał, tylko najwyżej w spodnie.
- Jakbyś się dobrze napiął, to dałbyś radę.
- Ale po jaką cholerę?
- A myślisz, że ja specjalnie rzygałem po ścianach i przez okno? Znaczy że chciałem? Do kibla bym nie dał rady!
Henio popatrzył na przyjaciół zdziwiony.
- Nie chcecie mi chyba wmówić, że jak wam się nagle zachciewa srać i nie możecie zdążyć do kibla, to walicie za okno?
Zenon podrapał się w skroń.
- No faktycznie – przyznał. – To nie było najlepsze porównanie.
- No – zgodził się Stasiu.
- Ale tyś wińsko wychlał.
- No i wychlałem, nich ci będzie.
- Dobra już się nie kłóćcie – spróbował pojednać ich Stasiu, któremu gwałtowne wydarzenia i reprymenda trochę rozjaśniły w głowie. – Wy to tam nic. Ja będę miał najgorzej. Przecież ona mi teraz żyć nie da.
- Może by tak zejść i jej te rzygi z okna zmyć chociaż? – zaproponował Zenon.
Henio podszedł do okna i wychylił się uważając, co by nie pobrudzić się o zanieczyszczony parapet.
- Pranie już pościągała – zdał relację. – I już szmatą wywija. Widać, zaradna baba.
- Ba – Stasiu dumnie pokiwał głową.
- A ty co się tak przyznawać zacząłeś nagle?
- Ja? – zdziwił się Henio.
- Nie, nie – uspokoił go Zenon. – O Leonida chodzi. Zresztą on dobrze wie, o czym mówię, co? Breżniew?
- A spieprzaj ty ode mnie!
- Wymyśla jakieś pierdoły o pożyczaniu rondli, a baba już dawno go fartuchem przykryła.
- Co ty mi tu? – uniósł się Gołąbek. – Ja żadnej babie nie pozwolę…
- Tak, jasne. Obaj widzieliśmy jak ci przypieprzyła rękawicą. Tylko żeś się oblizał.
Stasiu zacisnął pięści.
- To z grzeczności! – naskoczył. – Miałem się z babą szarpać przy was?
Zenon machnął ręką.
- Nie ważne – powiedział. – Ja swoje wiem, ty wiesz swoje. Skoro tak ci wygodnie, to nie ma sprawy. Tylko już nic na ten temat nie mów. Lepiej nalej wódki, bo mi po tym smrodzie instalacja zaśniedziała.
Gołąbek ochoczo przystał na propozycję i po chwili z powrotem siedzieli przy stole.
- Wezmę może popłuczę te literatki, bo jeszcze się Heniek znowu się usra – powiedział Stasiu wstając.
- Uha ha – mruknął Kielonek.
Gołąbek z obrzydzeniem odkręcił wodę.
- Zdaje się Zenek – powiedział, – że mówiłeś coś o sprzątaniu rzygów? Kobita po tobie umyła u siebie, ale tu nie posprząta.
- Ty posprzątasz.
- Niby czemu ja?
- Bo przez ciebie rzygałem.
- Panowie – wtrącił Henio. – Najpierw się napijmy, a potem rozstrzygniecie, kto powinien sprzątać. Opowiedziałbyś też Stasiu, jak tam załatwiliście tego dresa.
Oczy Gołąbek zalśniły ekscytacją.
- Człowieku – powiedział. – To był akcja.
- Poczekaj – przewał Zenon. – Muszę się odlać.
Zgliszcz wszedł do łazienki i ulżył pęcherzowi. Obmył twarz zimną wodą, opłukał usta ale nie mógł pozbyć się przykrego posmaku wymiocin. Wszystko oddałby za pastylkę mentolowej gumy do żucia, lub chociaż miętusa. Niestety nic takiego nie znalazł ani w małej blaszanej apteczne, ani na skromnie wyposażonej półce z kosmetykami. Miał już wychodzić zrezygnowany, gdy dostrzegł pastę do zębów. Dobre i to. Wycisnął porcję na palec wskazujący i energicznie rozprowadził ją po dziąsłach. Dopiero wówczas przypomniał sobie, że w tubce jest przecież rozgrzewająca maść na żylaki. Zaczął pluć i charczeć podstawiając usta pod kran. Nie na wiele się to jednak zdało. Wyskoczył z łazienki i dopadłszy stołu capnął butelkę z samogonem i przytknąwszy ją do ust zaczął pić łapczywie.
Pochłonięci rozmową przyjaciele zaniemówili wpatrzeni w Zenona, który, owszem, nie da się ukryć, że napić się lubił, niemniej w podobny sposób nie zwykł się zachowywać.
Pierwszy zareagował Gołąbek.
- Zostaw to, ordynusie! – krzyknął łapiąc za butelkę i odrywając ją Zenonowi od ust. – Weźmie bydle i wychla wszystko!
Zgliszcz stał z ustami pełnymi alkoholu poruszając energicznie wydętymi policzkami, ze świstem oddychając przez nie całkiem jeszcze sprawny nos. Wyglądał, jakby właśnie płukał zęby po szczotkowaniu.
- Co ci? – zapytał z niepokojem Stasiu.
Zenon dał oczami i gestem ręki znak, że nic się nie dzieje.
- Jak to nic? Przecież wychlałeś z gwinta… – uniósł butelkę i przyjrzał się zawartości – przynajmniej jedną trzecią! To nic jest?
W końcu Zgliszcz połknął zawartość ust, odetchnął głęboko i skrzywiony usiadł bez słowa.
- No i? – zapytał rozkładając ręce Henio przyglądający się całej scenie dotychczas bez słownego udziału. – Powiesz coś?
- Co?
- Co to miało być?
- A co miało być? Pić mi się chciało.
- Pić mu się chciało?! – uniósł się Stasiu. – Jak cię zaraz wezmę chlasnę w ten obmierzły pysk, to ci uszy zafalują. Co za bezczelny nicpoń!
- Nicpoń? – na Zenonie bardziej zrobiło wrażenie określenie wobec niego użyte, niż sam sens jego znaczenia. – Aleś oryginalnie pojechał. Dołóż mi jeszcze od wałkoni.
- Nie zmieniaj tematu!
- Zostaw – przerwał Henio. – Wychlał, to wychlał. Resztę na dwóch zrobimy i będzie równo.
- Nie o to chodzi – żachnął się Stasiu. – Jakaś przyzwoitość chyba być przy stole musi, no nie? Nawet jeszcze nie spróbowaliśmy, a ten już połowę wychlał.
- No bez przesady.
- Co bez przesady? Jakbym ci od ryja nie oderwał, to już by pusta była, a ty spity w trzy dupy! O to ci chodzi? Mało ci jeszcze? Może rosołu byś zjadł.
Zenon skrzywił się na samo wspomnienie.
- Weź lepiej opowiedz o tym łysym – zmienił temat. – Od początku. Jak wyszedłeś z kamienicy.
Stasiu postawił butelkę na stole mając ją na oku. Twarz wykrzywił mu złośliwy uśmieszek.
- No to najpierw zaczepił mnie ten łysy, jak szedłem i mówi mi tak:
- Ej, dziadek. Chcesz zarobić dwie dychy?
- Pewnie – ja mu na to, chociaż za samo dziadek, to bym mu w ryj dał.
- Mieszkasz tu? – pyta mnie dalej.
- Od pięćdziesięciu lat, chłopcze – odpowiadam, choć to gówno prawda, bo tyle to by się raczej nie zebrało, chyba że licząc z przerwami na wioskę.
- To pewnie znasz tu wszystkich, nie? – pyta łachmaniarz.
- Jasne. Szczególnie starszych – mówię mu na pewniaka.
Stasiu wczuł się w rolę i jego opowieść w miarę trwania okraszona była coraz bardziej bogatą gestykulacją.
- Oczy mu się zaświeciły i żyły napuchły – kontynuował. – Zrobił przyjazną minę, myślała menda, że oczy mi zamydli, i mówi:
- A takiego Stacha Gołąbka znasz?
- Stacha Gołąbka? Pewnie, że znam tego starego pierdołę – ja na to.
- To się świetnie składa – przyznał gorliwie. – Nie wiesz gdzie mogę go znaleźć?
- No w sumie to wiem, ale w jakiej sprawie? – pytam się.
- A jakie to ma znaczenie? – bydlak na to.
- No takie – mówię, – że teraz różny element się tu kręci, a ja nie chciałbym człowiekowi kłopotu narobić. Nie to, żebym go jakoś specjalnie lubił, ale żeby tak od razu donosić?
- Ale ja wnukiem jego jestem, pieniądze dla niego mam – powtarza bajeczkę, gnój. I nawija mi dalej całą tę gównianą historyjkę, co wcześniej Jadźce próbował wcisnąć. Trochę się z nim przekomarzałem, ale jak podniósł stawkę do pięciu dych, to mu w końcu powiedziałem.
- Przeniósł się niedawno i mieszka teraz koło starego przedszkola – powiadam.
- Gdzie to jest? – pyta piździelec.
Stasiu przerwał opowieść, odchylił się na krześle i spojrzał na przyjaciół triumfalnie.
- No i wtedy mu powiedziałem, że za te pięć dych, to mu powiedziałem, gdzie, a jak dorzuci jeszcze dwie, to go zaprowadzę.
- Aleś się udał – pochwalił Zenon.
- No i? – domagał się kontynuacji Kielonkiewicz.
Gołąbek odchylił w boki ramiona i przybrał groźną minę przygotowując się do przekazania wypowiedzi osiłka.
- Tylko żebyś mi kita nie wcisnął, ojciec – powiedział zmienionym, tubalnym głosem.
Rozlał wódkę do literatek, szybko wypił i zapalił papierosa.
- No i poszliśmy – podjął. – Po drodze trochę mnie wypytywał o ciebie – tu Stasiu zwrócił się do Zenona. – To mu nawinąłem, żeś gad podły i pijak i że każdy grosz od razu przepijasz. Żebyś widział jak mu grdyka chodziła. Na pewno o pieniądze mu szło. Ale już niegroźny jest.
- Gadajże co dalej było – ponaglił Henio.
- No dalej, to szybko już poszło – odparł Stasiu. – Wehrmacht kazał mi zaczekać na siebie chwilę na ławce przy tym zardzewiałym trzepaku za gazownią, żeby mógł się wcześniej przyjrzeć temu łysemu, czy to czasem nie jakiś znajomy przypadkiem. Trochę to trwało i gość zaczął się denerwować.
- Na cholerę tak stoimy? – zapytał mnie.
- Na tej ławce piją zawsze wino o tej porze – odparłem. – Coś pan taki nerwowy? Coś mi się widzi, że pan wcale nie chce Stachowi pieniędzy dać, tylko jakąś krzywdę zrobić. Chyba oddam panu te pieniądze i…
- Siedź na dupie i nie pierdol! – przerwał mi, cham jeden. – Ruszysz to stare dupsko, to ci łeb przestrzelę – zagroził wysuwając z tyłu z zza pasa rewolwer.
- A to sukinsyn – wtrącił Zenon. – Na starego dziada z bronią.
Stasiu puścił uwagę mimo uszu i kontynuował opowieść.
- To ja mu na to, że spokojnie, niegdzie się nie wybieram. No i zanim zdążyłem się obejrzeć, od strony przedszkola nadszedł Wehrmacht. Idzie do nas i już z daleka mówi do mnie:
- Odsuń się lepiej.
- Spierdalaj koleś – mówi na to ten łysy pokazując mu broń.
Stasiu odczekał chwilę, by jego słowa odniosły odpowiedni efekt na kolegach i gdy Henio złapał się za głowę podjął:
- No i wtedy Wehrmacht do niego podskoczył normalnie tak szybko jak na starych filmach z Chaplinem i zanim tamten zdążył dobrze się przymierzyć z tej swojej pukawki, to przypieprzył mu gazrurką tak, że aż mu się owinęła na łbie, jak łodyga lebiody. Tamten zdążył strzelić, ale kula poszła w ziemię i to tuż koło mojej nogi. Czułem swąd prochu. Śmierdzi jak cholera.
- Wiem dobrze jak – wtrącił Zenon. – Też dziś wąchałem. Ten sam.
- No. W każdym bądź razie jak ten łysy padł bez tchu, to pomogłem Wehrmachtowi w krzaki go wciągnąć, a chwilę później pojawił się Barbórka z tym drugim starym kumplem Wehrmachta, jak że mu jest, tym o zakazanej mordzie, takim z blizną przez pół pyska, przecież musicie wiedzieć o kim mówię do cholery.
- Eses – podpowiedział Kielonek. – Też jest niezły tyfus. To z nim razem Wehrmacht znalazł te poniemieckie bunkry skąd później brali te wszystkie mundury i starą broń. Podobno cały arsenał i trochę wyposażenia nawet było.
- Ba – podchwycił temat Stasiu. – Przecież dobrze pamiętam, jak to było. Będzie już ze trzydzieści lat temu, albo lepiej. Po paręnaście lat mięli. Pierwszy maja był. Komuna jeszcze wtedy całą gębą była, a chociaż ludzie coraz częściej na ulicę wyłazili niezadowoleni i jakieś tam strajki robili, to czerwone ryje udawały, że wszystko jest cacy. Oni tak zawsze. Im było gorzej, tym bardziej się uśmiechali. Teraz zresztą też tak jest. W każdym razie był pochód i manifestacje po całym mieście, wszędzie sztandary i dzieci z chorągiewkami. Na Placu Rewolucji, tak się wtedy Rynek nazywał, zawsze były przemówienia, a dla gawiedzi ustawione stragany z obwarzankami i innymi frykasami, no i oczywiście saturatory z wodą mineralną. No i kiedy tak przemawiali na zmianę ci wszyscy spasieni oficjele, to nagle z bocznej uliczki prowadzącej w podwórze ryknął silnik starego BMW. A to huk był naprawdę potężny. Ludzie przestali interesować się mównicą, nawet sami politycy zaczęli spoglądać z ciekawością w kierunku bramy. I wtedy wyjechali. Żebyście to widzieli. Wehrmacht prowadził cały od stup do głów ubrany w niemiecki mundur przykryty płaszczem i z hełmem na łbie, a w koszu w oficerskiej czapce siedział Eses, i pozdrawiał wszystkich uniesioną dłonią drąc się „Heil Hitler”! Przejechali tak wkoło Rynku i wiecie, że żaden milicjant nawet nie próbował ich zatrzymać? Wszyscy stali jak wmurowani w ziemię. Dopiero jak zniknęli w alejach i pomknęli w kierunku stadionu, to jakby z wszystkich jakiś czar opadł. Zawyły syreny radiowozów, zomowcy nie wiedzieli co robić, to zaczęli prać pałami kogo popadnie. Było po imprezie. Próbowali tam jeszcze coś gadać przez mikrofony, ale ludzie w dupach to mięli. No i potem chłopaki mięli przerypane. Władza ich chciała przydusić, Eses to nawet do pierdla poszedł, już nie pamiętam w tej chwili za co. Krótko siedział. Może z półtora roku, ale zawsze. Potem jak wyszedł, to jeszcze większy był z niego świr. A Wehrmachta nie dali rady wtedy zamknąć. Jego matka mieszkała wtedy niedaleko huty na takim osiedlu z domkami jednorodzinnymi, zresztą chyba w dalszym ciągu tam mieszka. No i on mieszkał razem z nią. Jak przyszli po niego kiedyś, to im kazał uważać i przeczytać tabliczkę na bramie, zanim wejdą na ogródek. Tabliczka była duża i z daleka było ją widać, ale wiecie jak to wtedy było. Który milicjant zawracał sobie dupę czytaniem czegokolwiek? Od razy wyważali drzwi i prali po łbie. No ale wtedy nie weszli.
Stasiu polał wszystkim samogonu i powąchał z lubością.
- No to panowie! – powiedział uroczyście podniosłym głosem. – Nie sądziłem, że kiedykolwiek powiem coś podobnego, ale tak to w życiu bywa. Zdrowie Wehrmachta!
Wypili posłusznie. Pokiwali głowami z uznaniem.
- Weź no Zenek wyjmij ogórki – powiedział Stasiu. – Z szafki pod zlewem.
Zenon ochoczo wstał od stołu. Mocny alkohol pomógł, ale w dalszym ciągu czuł w ustach nieprzyjemny posmak maści na żylaki. Chyba już lepszy był smak rzygowin. Ostry smak wody spod ogórków znacznie mógł zmienić nieprzyjemne uczucie. Ruszył do szafki, lecz zatrzymał się w pół kroku.
- Zarzygana – powiedział.
- Co ty powiesz?
Zgliszcz westchnął.
- Daj no jakąś ścierkę – powiedział zrezygnowany.
Po chwili wyposażony w dużą szmatę i wiadro przetarł wymiociny z okolic umywalki i szafek kryjących zapasy. Otworzył drzwiczki i zaczął z brzdękiem przebierać w słoikach.
- Wszystko puste – powiedział po chwili rozkładając ręce.
Stasiu podrapał się w podbródek.
- To jeszcze w tamtej mogą być – wskazał szafkę przylegającą do lodówki. – Na pewno w tamtej. Zapomniałem, że ostatnio porządki robiłem.
Wytypowana przez Gołąbka szafka była jeszcze bardziej obrzygana, niż wszystko, co Zenon do tej pory wyczyścił.
- Wiedziałeś – zirytował się Zgliszcz. – Stara szujo.
- A skąd? – zaprzeczył staruszek. – Wyleciało mi z głowy, słowo daję.
Zenon zacisnął usta.
- Jak się okaże – zagroził, – że to jednak nie w tej, to ci wyleję te rzygi na łeb.
- Przecież mówię, że w tej – upierał się Stasiu.
- Ja nie żartuję.
Gołąbek nerwowo poruszył się na krześle przyglądając się na zmianę twarzy przyjaciela i wiaderku.
- No dobra – powiedział. – Poczekaj, gamoniu. Jeszcze tu spojrzę.
Stasiu pochylił się i odsunął dolną, szeroką szufladę sędziwego kuchennego kredensu. Cała wypełniona była różnymi przetworami, głównie marynatami i kiszonkami.
- O? – zdziwił się. – No proszę. Tu się pochowały. Kto by pomyślał. Widocznie ktoś musiał przełożyć, jak mnie nie było.
Zaczął stawiać na stole kolejne słoiki.
- Proszę bardzo – mówił. – Czym chata bogata. Ogóreczki, grzybki, śliweczki, buraczki.
Zenon początkowo nawet nosił się z zamiarem wprowadzenia swojej groźby w czyn, ale na widok znakomicie prezentujących się przetworów znacznie złagodniał i odstawił wiaderko.
- A skąd ty żeś to wszystko wziął? – zapytał.
Stasiu wzruszył ramionami.
- Dostałem. Od sąsiadów – odparł wymijająco. – Za pomoc i takie tam różne.
Henio z Zenonem wymienili porozumiewawcze spojrzenia i pokiwali głowami.
- No tak – przytaknął Zgliszcz. – Henio też i ja prawdę mówiąc również dostaję od sąsiadów podobne dowody wdzięczności za okazywaną im pomoc.
Stasiu łypnął na niego podejrzliwie.
- Niby za jaką?
- Za jaką? – przesadnie zdziwił się Zgliszcz. – No jak to? Za taką samą jak ty, ma się rozumieć. Za darcie japy po nocach po pijanemu, za sprowadzanie do domu największych żulerianów z dzielnicy, za ubliżanie, plucie, szczanie pod kamienicą, za…
- A idź ty w pizdu – przerwał Gołąbek. – Gówno wiesz i pieprzysz.
- Nie no jasne. Ty robisz co innego. W zimę odśnieżasz chodniki, rąbiesz drewno, zbierasz śmieci, robisz staruszkom zakupy…
- A odpieprzysz ty się ode mnie? – Stasiu wstał z krzesła. – Tylko czekasz, żeby się o coś do mnie przypiąć! Weź idź lepiej na podwórko i zrób se z dżdżownicy fujarkę!
Zenon machnął ręką.
- To nie wciskaj nam takiej ciemnoty – rzekł. – Sam se zrób z dżdżownicy fujarkę. Albo pędzel do golenia z wiewiórki.
- Gówno ci do tego, skąd mam – nie ustępował rozzłoszczony nie na żarty Gołąbek. – Nie pasuje, to nie żryj – zakończył odsuwając od Zenona słoiki.
- Spokojnie, spokojnie – powiedział pojednawczo Henio. – Przecież to takie żarty tylko.
- Śmieszne, że dupa blednie – skomentował Stasiu.
Kielonkiewicz uzupełnił literatki i Gołąbek odrobinę złagodniał. Okręcił słoik z ogórkami i wyjął dużego ociekającego kwasem.
- Zdrowie Wehrmachta – powiedział.
Mężczyźni wzięli po kiszońcu i wychylili alkohol. Gołąbek z lubością odstawił szklaneczkę i wyciągnął papierosa z leżącej na stole, mocno pogniecionej paczki. Henio podał mu ogień i sam również zapalił. Zaciągnęli się głęboko. Stasiu wypuszczany dym formował w całkiem zgrabne kółka.
- Powiedz dalej, jak to było z tym Wehrmachtem – ponaglił Kielonkiewicz.
Gołąbek rad, że uwaga oddaliła się od niewygodnych dlań tematów odprężył się strzepując popiół do popielniczki.
- No to Barbórka z Esesem…
- Nie, nie – przerwał Henio. – Najpierw powiedz o tym, jak wtedy przyszła po Wehrmachta mendziarnia.
- A, o tym. No to przyszli wtedy i od razu furtką zaczęli szarpać, bo zamknięta była na klucz. No to Wehrmacht wychylił się przez lufcik w kuchni i mówi do nich, żeby zanim wejdą przeczytali tabliczkę na płocie, znaczy na bramie. No i jeden odszedł dwa kroki w tył i czyta: Achtung minen!!!
Cofnęli się wszyscy. Bo to nie trzeba języka znać, żeby zrozumieć. Wystarczyło Czterech Pancernych oglądać.
- No i co? – dopytywał Henio. – Nie weszli?
- No nie weszli. Bali się. Nie było wtedy tajemnicą, że chłopaki te bunkry znaleźli. Przecież jak po tej hecy na Pierwszego Maja Wehrmacht wezwanie dostał na komendę, to zamiast iść, to poszedł do chałupy do dzielnicowego i mu na stole w kuchni granat położył, pokazał, że ma jeszcze trzy za pazuchą i wyszedł. Od tamtej pory mendy się go boją.
- A były te miny tak na prawdę?
- A tego to nie wiem – przyznał Gołąbek. – Ale mogło tak być. Pewnie do tej pory ma po piwnicach pochowaną amunicję.
- Ma, ma – potwierdził Kielonek. – A w chałupie to od cholery łusek, menażek i innych staroci przerobionych na popielniczki, wazony i inne takie różne pierdoły.
- No – przyznał Stasiu. – Widziałem dzisiaj.
- Dobra, to powiedz jeszcze jak to dzisiaj było – wtrącił się Zenon. – Jak żeś się z rana uchlał.
- Co uchlał? Też by cię wzięło po takich emocjach.
- Mów wreszcie.
- A co tu mówić? Barburka z Esesem wzięli tego łysego zapakowali do auta i pojechali w cholerę.
- Gdzie?
- A ja wiem, gdzie? Wolę nie wiedzieć. Nie chcę też wiedzieć, co zrobili z tym gościem. Wehrmacht zapewniał, że więcej nie będzie szkodził.
- O matko – jęknął Zenon.
- Nie bój się – uspokoił go Gołąbek. – Nic mu nie zrobią. Najwyżej trochę uszkodzą, żeby nauczkę miał.
- Nie o to chodzi. Pewnie go przycisną i jak tamten powie co i jak, to mnie się później dostanie.
- A to czemu niby?
- Jak to czemu? Przecież wyjdzie, że nie chodziło o żadną gorzałę, tylko o pieniądze. Pewnie dostanę tęgi wjebiec i jeszcze trzeba będzie pieniądze oddać, bo im przecież kitu nie wcisnę, jak Mierzejewskiemu.
- Aleś ty głupi.
- Co głupi? Jak cię znam, to żeś mu jeszcze takich głupot nagadał, że pewnie zamiast tu z wami pić, to już powinienem się pakować.
- Mówię ci, że jest dobrze.
- Ale…
- Okazało się, że Wehrmacht zna tego gościa – przerwał Stasiu. – To znaczy kiedyś z czymś mu tam podpadł, matce jego coś powiedział, czy jakoś tak i nadarzyła się teraz okazja. Dlatego tak długo mu się przyglądał, żeby się upewnić. Cieszył się jak dziecko, że wreszcie sukinsyna dopadł. Był bardziej zadowolony niż jakby to był szpieg Mierzejewskiego. Poza tym, to ja teraz jestem z Wehrmachtem tak – zakończył zginając rękę w łokciu i zaciskając pięść.
- Naprawdę?
- No przecież mówię.
- Olaboga, aleś mnie nastraszył. Czemuś od razu nie powiedział?
- Boś od razu w portki narobił i zaczął ględzić.
- Jakbyś powiedział, to bym nie ględził.
- Jakbyś nie ględził, to bym powiedział.
- A weźcie już dajcie se na wstrzymanie – zdenerwował się Henio. – Obaj dziamoczecie, jak stare baby po kazaniu.
Napełnił szklaneczki. Stasiu włączył telewizor na swój ulubiony kanał regionalny. Chwilę patrzyli w ekran, ale program edukacyjny niewiele ich obchodził.
- Zamiast tak pieprzyć, to… – oczy mu zalśniły. – Ha! – niemal krzyknął. – Byłbym zapomniał. Śpiewaj!
Klepnął Stasia w plecy, aż staruszkowi wypadł z ust nadgryziony ogórek. Gołąbek zacisnął usta. Sięgnął po ogórka i wrzucił go Heniowi do szklaneczki.
- No co? – obruszył się Kielonkiewicz. – W łeb ci gorzej?
- W dupę się klepnij, padalcu.
- Co w dupę? – ostrożnie wyjął ogórek uważając by nie rozlać alkoholu. – Całą działkę by mi zmarnował, szurnięty dziaderman.
- To siedź spokojnie.
- Co siedź? Piosenkę masz zaśpiewać! Zakład był, czy nie? Przyniosłem litrę, mordę skułeś, a teraz co? Siedzisz na pomarszczonej dupie i strugasz cwaniaczka!
Gołąbek wypił bimber nie czekając na kolegów.
- A – powiedział. – O to chodzi.
- O to, o to.
- Zapomniałem na śmierć.
Wstał i zabierając ze stołu butelkę i szklaneczki zaordynował:
- Weźcie słoiki i chodźmy do pokoju. Nie będziemy w tych rzygach siedzieć, bo mi niedobrze.
Lekko zataczając się wyszedł z kuchni. Gdy dołączyli do niego towarzysze siedział już przy stole z mandoliną. Kilkakrotnie brzdąknął w struny, skrzywił się i zaczął kręcić małymi, emaliowanymi kluczami strojeniowymi. Zenon usiadł naprzeciwko, na wysłużonej, przykrytej grubą ręcznie haftowaną kapą otomanie. Henio starając się zachowywać możliwie najciszej porozstawiał na stole szklaneczki i słoiki. Korzystając z okazji, że powyższe czynności całkiem pochłonęły uwagę Kielonka, Stasiu porozumiewawczo mrugnął do Zenona. Zgliszcz rozłożył ręce dając do zrozumienia, że nie wie o co chodzi.
- Ramię – szepnął Gołąbek.
- Co? – zainteresował się Henio. – Jakiej mamie? Mojej? Mamusi?
- Nic – uspokoił Stasiu. – Zdawało ci się.
- Słyszałem wyraźnie, jak szeptałeś do Zenka „Mamie?” Będziecie mi tu kit wciskać, ćwoki. Gówno wam do mojej mamusi! – Henio wyraźnie się rozjuszał. Temat jego mamusi był niezwykle niebezpieczny. – Mówcie co wiecie, bo będzie bite. Co z nią?
- Nie mówiłem nic o twojej mamusi – zapewniał Gołąbek.
- To o czym?
Widząc, że sytuacja zmierza w niepokojącym kierunku Zenon poderwał się z otomany i ruszył do przedpokoju. Po drodze zahaczył stopą o rąbek dywanu i niemal bezwładnie runął na wysoki zdobiony piec kaflowy, stojący bok w bok z szeroką szafą bieliźniarską.
- O matko boska! – jęknął upadając na podłogę.
Henio przestał męczyć Stasia pytaniami i skupił uwagę na Zgliszczu.
- Co ty? – zapytał. – Żeś już sztywny, czy jak?
- Olaboga – jęczał Zenon. – Cóż za ból.
- Co ci znowu?
Zgliszcza ukląkł i opierając się o piec wstał wolno ze zbolałą miną.
- Że też to się tylko mnie przytrafia – niemal zapłakał.
Mężczyźni popatrzyli na Zenona z zaciekawieniem.
- Coś ci ta ręka nie za bardzo sterczy w bok? – zapytał Henio. – Nie złamana czasem?
Zgliszcz spojrzał na rękę, poruszył nią i syknął z bólu. Dzięki latom treningu, doskonale potrafił wykręcać ramię w sposób sugerujący, jakby faktycznie coś było nie tak z jego kośćcem. Umiejętność ta przydawała się już nie raz w różnych sytuacjach.
- Bark mi wyskoczył – powiedział. – Jak Gibsonowi.
- Że co?
- Temu aktorowi – podpowiedział Stasiu.
- Gibsonowi?
- Melowi. Aktorowi.
- Przecież, do cholery, wiem kto to jest Mel Gibson – obruszył się Kielonek. – Ale co jemu do Zenka?
- Robi mu się to samo co jemu – wyjaśnił Gołąbek. – Trzeba mu napchnąć.
Zenon westchnął ciężko.
- Tym razem ma rację – powiedział. – Trzeba nastawić, bo inaczej się zaraz zesram z bólu.
Henio szeroko otworzył oczy i ze strachem wpatrywał się w Zgliszcza.
- Że jak niby?
- Ja wiem, pokażę – zaoferował się Stasiu.
- Jak to pokażę? – odezwał się niepewnie Kielonek. – Że komu niby? I po co?
- Jezu, Heniu – jęknął Zgliszcz. – Niech ci pokaże, bo nie dam rady dłużej. Już oddychać nie mogę.
Kielonek zacisnął zęby.
- I co niby? – załkał. – Że jam mam ci niby kości składać? Chybaś na łeb upadł.
Stasiu podszedł do Zenona.
- Tu musisz go walnąć – pokazał ignorując jego sprzeciw, – żeby kość wskoczyła na swoje miejsce. Stań Zenuś przy bieliźniarce.
- Zaraz, zaraz – opierał się Henio. – Przecież ja nie wiem o co chodzi. Co wy?
- Nie oglądałeś tego filmu o dwóch fajnych policjantach?
- Z tym Gibsonem?
- No.
- Nie wiem. Pewnie jakiś oglądałem. Ten drugi to taki Murzyn był?
- O, o – ucieszył się Gołąbek. – Dokładnie o to chodzi. No to on miał tak, że jak się mocno walnął, to mu bark wyskakiwał. Gibson znaczy się.
- No to akurat pamiętam – przyznał Henio. – Bolało go jak cholera, ale mógł dzięki temu wyłazić z kaftana bezpieczeństwa, jak go ubrali do czubków.
- Właśnie, niech będzie, że tak było.
- A nie było?
- No było, przecież mówię.
- Przytaknąłeś mi, jakbym był jakiś nie tego.
- Zdawało ci się.
- Dobrze widziałem.
- Patrz na niego! Na niego patrz! – krzyknął Stasiu wskazując na krzywiącego się Zgliszcza. – Tak teraz jego boli – przysunął się do kontuzjowanego i zapytał z troską w głosie – Boli cię Zenuś, prawda? Jak Gibsona?
- Gorzej – syknął Zgliszcz. – Zaraz się zesram. Przysięgam.
Zgliszcz odwrócił się twarzą do pieca i zamknął oczy. Henio nerwowo potarł nos.
- I że co mam niby teraz zrobić?
- Musisz go mocno walnąć. Tak żeby mu się to odwróciło.
- No nie wiem – powątpiewał Henio. – A nie możesz ty?
- Ja? Ja siły nie mam. Tu trzeba chłopa!
Kielonkiewicz podszedł do jęczącego Zenona.
- Ty, Zenek?
- No?
- Naprawdę mam cię walnąć? Już ci ostatnio nosa rozkisiłem dwa razy.
- Nos przy tym to zabawka – odparł Zenon. – Wal.
- Ale… ale to że jak? Pięścią?
- Nie pięścią – pospieszył z wyjaśnieniem Gołąbek, – tylko musisz się trochę rozpędzić, żeby mocy więcej było i skoczyć mu na plecy.
Zenon kaszlnął.
- Ma rację – potwierdził skrywając twarz w zgięciu łokcia.
Oczy Kielonkiewicza rozszerzały się coraz mocniej.
- Że jak mam niby skoczyć? – pytał. – Nogami?
Zenon ponownie kaszlnął nie komentując tym razem słów kolegi.
- No coś ty ścierpł? – skrytykował pomysł Stasiu. – Zresztą. Jeżeli dasz radę tak podskoczyć, żeby go kolanami w te plecy walnąć, to byłoby nawet i lepiej.
Henio popatrzył na Zenona i następnie ocenił długość możliwego rozbiegu.
- Tylko tu chodzi o precyzję – uściślił Stasiu. – Żebyś mu gorzej jeszcze nie zrobił.
- Znaczy jak gorzej?
- No jak go walniesz nie tam gdzie trzeba, to może mu ta kość zupełnie wyskoczyć i będzie po nim.
- Jak po nim? Że śmierć? Jeszcze nikt nie umarł od zwichniętej kości.
- Litości – jęknął Zenon.
- No widzisz jak on cierpi?
- Co z tą śmiercią? – domagał się Henio. – Jak mam go ratować, to chcę wiedzieć czego mam nie robić, żeby mu nie zaszkodzić.
- Chodzi o to, że kość mu może przebić coś w środku – Gołąbek chwilę się zastanowił. – O. Takie płuco na przykład. Albo serce nawet.
- Ja pierdolę.
Henio otarł rękawem pot obficie zraszający czoło.
- Wiesz co? – zaproponował Stasiu.
- No?
- Weź tak ręce – Gołąbek złożył ramiona przed sobą jak piłkarski bramkarz.
- Tak? – Henio ułożył ręce w ten sam sposób.
- Właśnie – ocenił Gołąbek i podszedł do Zenona.
- Szybciej – stęknął Zgliszcz. – Bo dłużej nie wytrzymam.
- Już Zenuś – zapewnił go troskliwie Stasiu. – Zaraz będzie po wszystkim. Stój spokojnie – nakazał i odwrócił się do zdenerwowanego Kielonka. – O tu musisz go walnąć – dotknął pleców mniej więcej na wysokości ramienia.
Zenon syknął z bólu. Henio wycofał się kilka kroków nie zmieniając ułożenia rąk.
- Może lepiej na pogotowie zadzwonić? – zaproponował z nadzieją.
- Nie wytrzymam – zaprotestował Zgliszcz. – Już się prawie zerżnąłem w portki. Zaraz zemdleję.
- Dawaj – zachęcał Stasiu. – Będę uważał, żebyś dobrze przymierzył. No dawaj. Nie bądź pierdołą i pomóż przyjacielowi w potrzebie.
Henio zacisnął usta i przeprowadził szturm. Z impetem uderzył w szafę, odbił się i runął na podłogę jak worek kartofli. W bieliźniarce coś zgrzytnęło i mebel zakołysał się niebezpiecznie. W ślad za upadającym z szafy z ogłuszającym hukiem poleciała blaszana pokrywka na kocioł do bielizny, kilka poobijanych emaliowanych garnków i stary cynowy nocnik, który odbiwszy się od głowy zdezorientowanego Henia poturlał się z łoskotem pod okno.
Stasiu zarechotał szyderczo uskakując na korytarz, a ciągnięty przez niego Zenon nie mogąc dłużej utrzymać śmiechu wręcz złożył się wpół w progu drzwi. Oszołomiony Kielonek w pierwszej chwili nie wiedział co się stało i miał mocno zaskoczoną minę, ale gdy dostrzegł drwiących z niego przyjaciół, aż zwęziły mu się powieki.
- Teraz to już przegięliście – powiedział wstając. – Obu wam dupska w poprzek przetnę, że do końca życia będziecie stać bokiem.
To powiedziawszy rzucił się na szydzących. Zorientowawszy się, że Kielonkiewicz piekli się nie na żarty obaj skoczyli do kuchni, szukając chronienia za stołem. Rozjuszony Henio szarżował jak mały nosorożczyk. Okrążyli stół i ruszyli z powrotem do pokoju. Obaj dowcipnisie wpadli do salonu i spodziewając się ataku zatrzasnęli za sobą drzwi. Jednak zamiast spodziewanego łomotu usłyszeli huk i odgłos walącego się na podłogę ciała okraszone soczystą wiązką przekleństw. Wyskoczyli na tyle szybko, żeby zobaczyć jak Henio wstaje z podłogi.
- By was szlak – jęknął.
Całe spodnie miał poplamione wymiocinami, obok leżało przewrócone wiadro.
- Zajebię was – rzucił im wściekłe spojrzenie. – Jak Chrystusa kocham, zejebię! Ciebie też stary pierdzielu. Lepiej od razu skaczcie przez okno.
- Pamiętaj, że jestem kumplem Wehrmachta – przypomniał Gołąbek.
- W dupie to mam – syknął Henio wstając. – Ja go dłużej znam – podniósł się na nogi. – Najpierw założę ci to wiadro na łeb, cwaniaku, a potem… a potem się zobaczy.
Skoczył ku przyjaciołom ale zanim zdążył ich dopaść zatrzasnęli się w pokoju zamykając drzwi na klucz.
- Gówno wam to da – krzyknął Henio. – Otwórzcie, bo będą straty.
Zenon spojrzał na Stasia z lekiem.
- Przegięliśmy?
- Tak przypuszczam.
O przepełniającej Kielonkiewicza złości świadczyło między innymi to, że zanim zdążyli ustalić jakikolwiek plan działania, delikatne drzwi wystrzeliły z zawiasów, jak po uderzeniu średniowiecznego tarana. Ostatnim bastionem obrony ponownie stał się stół i za nim też schronili się przyjaciele.
- No coś ty, Heniu? – krzyczał Zenon. – Na żartach się nie znasz?
Kielonek machnął wiadrem nad stołem bryzgając naokoło, ale atak był chybiony. Twarz miał purpurową, oczy przepełniała złość, która przekroczyła szacowany przez mężczyzn poziom.
- Uspokój się psychopato ! – Stasiu próbował wskórać coś reprymendą. – Rozum ci wyciekł, czy jak?
Henio skoczył w koło stołu, ale mebel był na tyle duży, że zdążyli mu umknąć. Nagle wyraz twarzy Kielonka zupełnie się zmienił. Przestał interesować się swoimi adwersarzami, jego wzrok umknął w zupełnie innym kierunku, ręka z wiadrem opadła.
Zenon przyjrzał mu się lękliwie. Czyżby swoimi dowcipami doprowadzili kolegę do szaleństwa?
- Co jest…
- Cicho! – zgromił Zenona Henio. – Mamusia jest w telewizji.
Spojrzeli w ekran. Szła relacja na żywo. Dziennikarz zadawał pytania i podstawiał mikrofon wzruszonej kobiecie, którą faktycznie okazała się być matka Henia Kielonkiewicza, Zbysława Kielonkiewicz.
Dziennikarz mówił:
- Czy jest tu z panią?
Staruszka z rozpromienioną twarzą ujęta była na tle tłumu zgromadzonego przed kościołem. Pokręciła głową najwyraźniej zaprzeczając, co było zgodne z prawdą, czego żywy przykład stał obok Zenona.
Zgliszcz przyskoczył do odbiornika i pogłośnił.
- Czy wiedziała pani, że syn bierze udział w tym przedsięwzięciu? Czy coś pani zdradził?
- A skąd? – odparła kobieta. – Nic mi nie powiedział. On to zawsze taki skryty i cichy. Pewnie w pracy teraz jest, nieborak. Całe dnie tylko tyra i tyra, świątek piątek. Dobry z niego chłopak. Może nie aniołek, ale ma złote serce. Jestem z niego taka dumna.
- Nie ma się co dziwić – zgodził się dziennikarz i zwracając się twarzą do kamery rzekł: – Przypominam państwu, że w trakcie dzisiejszego nabożeństwa biskup w swoim jakże porywającym kazaniu podziękował za nieocenioną pracę, jaką włożyli w to podniosłe jubileuszowe wydarzenie tutejsi parafianie – tu wspomógł się notatką. – Stach Gołąbek i Henryk Kielonkiewicz, z którego matką mieliśmy przyjemność przed chwilą rozmawiać. Zatem raz jeszcze dziękujemy panom Stachowi, Henrykowi za ich oddanie dla dobra życia parafialnego. Tymczasem oddaję głos do studia... – przerwał nasłuchując słów kobiety. – Jeszcze chwila – powiedział. – Pani Zbysława chciała jeszcze dwa słowa do syna. Proszę bardzo – podsunął mikrofon matce Henia.
- Heniuś – powiedziała z rozrzewnieniem kobieta. – Wiem, że pewnie mnie nie oglądasz, ale jakby może jakimś cudem, to wracaj do domu na obiad. Zrobię ci twoje ulubione szczurki w śmietanie.
Dziennikarz uniósł brwi i uśmiechnął się oszczędnie.
- Hm – chrząknął. – Brzmi naprawdę apetycznie. Tym kulinarnym akcentem kończymy transmisję uroczystej mszy połączonej z obchodami rocznicy pierwszej pielgrzymi biskupa naszej archidiecezji. Sprzed kościoła świętego Patryka relacjonował dla państwa Gustaw Błona.
Poszły reklamy i przyjaciele popatrzyli na siebie w osłupieniu. Henio wypuścił z dłoni wiadro i opadł na krzesło.
- Czy ja dobrze widziałem? – zapytał.
Zenona nalał do literatek i przechylił swoją stukając w szklanki przyjaciół.
- Dobrze – odparł. – Jesteśmy bohaterami. To znaczy ty i Stasiu.
Gołąbek zagryzł ogórkiem.
- Ale jaja – powiedział z uśmiechem. – Aleś sprawił matce niespodziankę. Teraz to cię może Mierzejewski cmoknąć w małego.
- Dokładnie – zgodził się Zenon. – Wszystkie babki będą jej się teraz w pas kłaniać.
Henio wyraźnie promieniał zapominając o animozjach, obrzyganych spodniach i guzie na czole, który rósł coraz mocniej w wyniku uderzenia nocnika.
- Myślicie?
- Jasne.
Kielonek popatrzył na kolegów. Z jego oczu całkowicie odpłynęły złe emocje, a ich miejsce zastąpiły wdzięczność i miłość.
- To dzięki wam, przyjaciele moi – powiedział niemal się rozpłakując. – Widzieliście to? Mamusia była taka szczęśliwa…
- Wyglądała jak anioł – zagaił Stasiu.
- Jak anioł? – głos Henia łamał się coraz bardziej. – Naprawdę?
- Dokładnie – pospieszył z zapewnieniem Zenon. – Jak Matka Teresa.
Henio na chwilę się zafrasował.
- Jak Matka Teresa? – zapytał. – Ale ona była przecież taka pomarszczona. Mamusia nie jest jeszcze taka stara. Młodsza chyba od Stacha będzie.
- Ale przecież nie zawsze była taka stara – przekonywał Zgliszcz. – Chodziło mi o Matkę Teresę, jak była młodą Matką Teresą – motał się. – Taką bardziej żwawą, rześką.
- Zenusiowi szło o jej serce – uratował sytuację Gołąbek. – O jej wnętrze. Twoja mama miała taką właśnie minę. Przepełnioną miłością, radością, spokojem i spełnieniem. I to dzięki tobie, stary. Ona naprawdę wierzy, że ty jeden z większych ochlajtusów na dzielnicy, włożyłeś nieocenioną pracę w dobro życia parafialnego.
Uśmiech spełzł Heniowi z twarzy.
- Ty to zawsze musisz wszystko spieprzyć – powiedział z wyrzutem.
- No o co ci chodzi? – zdziwił się staruszek. – Chyba nie uwierzyłeś nagle, że jesteś drugi ksiądz Kordecki. Nie ma się co oszukiwać. Wszyscy jak tu stoimy jesteśmy pijakami. Ale to nic. Wiecie dla czego?
Stasiu wyczekiwał chwilę wykorzystując ją na uzupełnienie szklaneczek. Nie uzyskawszy odpowiedzi podjął:
- Bo jesteśmy pijakami, którzy lubią nimi być, a to rzadka dziś cecha. Bycie zadowolonym z siebie samego. Tyle się słyszy w radio i w telewizji, że najważniejsze w życiu to robić to, co się kocha. To jak spełnienie marzeń. Nie wiem jak wy, ale ja przyznaję to otwarcie. Kocham być pijakiem i wszystko mieć w dupie. A ty Heniu dodatkowo możesz do tego jeszcze dopisać, że sprawiłeś starej matce taką radość, na którą pewnie już nie liczyła.
Mężczyźni na chwilę popadli w zadumę. Kielonek wolno podniósł literatkę.
- Bardzoś ładnie to powiedział, Stachu. Twoje zdrowie.
- Zdrowie Stasia.
- Zdrowie Wehrmachta.
Humory wyraźnie im się poprawiły. Wypili po jeszcze jednej kolejce i Stasiu zaproponował kawę. Wszyscy zaakceptowali pomysł.
- Moment – powstrzymał wstającego od stołu Gołąbka Zenon. – Ja zaparzę. Poza tym ten syf trzeba posprzątać.
Stasiu przyjrzał mu się podejrzliwie.
- Poważnie mówisz?
- No a jak? Przecież nie będziesz w takim syfie siedział. To przecież wygląda jak ta twoja wizja meliny, na którą chciałeś moje mieszkanie przerobić.
- Rzygi sprzątniesz?
- Sprzątnę.
- Porządny z ciebie chłop – ucieszył się Stasiu klepiąc go w ramię.
Zgliszcz pogwizdując ruszył do kuchni zabierając ze sobą wiadro.
- A ty Heniu – dodał Gołabek – weź to żelastwo na szafę z powrotem pokładź. Tylko uważaj, żeby znowu ci na łeb nie poleciało.
- A na cholerę to na szafie trzymać? – zdziwił się Kielonkiewicz patrząc na porozrzucane blaszane przedmioty. – Garczki i kocioł z bielizny. Do kibla to weź, albo do kuchni.
- Oj, Heniu – Gołąbek pokiwał głową dobrotliwie. – Przecież to tak specjalnie jest tylko. Dla hecy. One tam pasują jak klocki do układanki, że wystarczy stuknąć mocniej i zlatują.
- To czego nie przeniesiesz?
- Bo dzięki temu można sobie nieraz niezłe jaja zrobić.
Henio pokiwał głową.
- Przyznaję, że ciężka to była dla mnie próba – powiedział. – Ale co tam. Biorąc pod uwagę inne wydarzenia, to w sumie gówno się stało. Dobrze chociaż, że ten blaszany garczek, co mi na łeb spadł pusty na szczęście był. I tak guz na czole, jak gołębie jajo.
- To nocnik był, nie garczek – poprawił go Stasiu.
- Jak to nocnik?
- No nocnik. Normalnie. Taki do szczania w nocy.
- Jszczysz do nocnika?
- No chyba ocipiał.
- Zenek! – krzyknął Henio odchylając się na oparciu.
- Czego? – dobiegł głos z kuchni.
- Wiesz, że Stachu jszczy do nocnika?!
- Wiem!
- Gówno prawda.
Zenon pojawił się w pokoju ściskając w garści wyżętą szmatę.
- Szcza w nocnik, bo mu bryzga na boki.
- A idź w pizdu, przechrzto!
- Ze starości. Ma cycka jak tulejka. Albo raczej jak zużyty balonik z odpustu.
- A ty niby skąd wiesz, cwaniaczku? Widziałeś?
- No szkoda, żebym jeszcze oglądał wyeksploatowane życiem genitalia starej mendy. Wystarczy, że słyszę jak szczysz.
- Jak? – zainteresował się Kielonek.
- Jak? – Zenon wzruszył ramionami. – Jak weźmiesz taki balon gumowy dla dzieci, nadmuchasz i potem gwałtownie wypuścisz powietrze, to jak przy końcu już jest i się trochę śliny zbierze, to tak świszcze i bulgocze nieprzyjemnie. Jak Stasiu jszczy, to tak właśnie słychać.
- Powiem ci, że ty normalny nie jesteś – skwitował Gołąbek. – Wiedziałem zawsze, żeś głupi, ale żeby aż tak?
- Od ciebie mi przeszło – stwierdził Zgliszcz wracając do kuchni.
- Weź, Stachu – zachęcił Kielonkiewicz.
- Że co, niby?
- Weź się wyjszczyj z balkonu. Tak mocno, żeby było słychać.
- Przecież zmyśliła, lebiega.
- Nie daj się prosić. Na pewno ci się chce. Starym dziadom to się chce jszczyć non stop.
- A weź sam się wyjszczyj.
- Ale ja nie umiem tak jak ty. Jak ze szlaucha.
- W dupę se naszczyj, głupcu. Mówię, że zmyślił. Ty to musisz już tak we wszystko od razu wierzyć?
- To po kiego ci nocnik?
- Żeby na łeb spadał takim durniom jak ty.
Henio zrobił obrażoną minę.
- Wiesz co Stachu? – powiedział wydymając usta. – Jesteś po prostu starym, niewyżytym jszczochem.
- I niech tam.
Kielonek pozbierał porozrzucane przedmioty i ostrożnie powkładał je na szafę. Skończywszy zaczął rozglądać się po pokoju. Przestał, gdy jego wzrok padł na odbicie w lustrze stanowiącym tylną ściankę regału.
- Jaki jestem zarośnięty – jęknął. – Wstyd się tak mamusi pokazać. Jak wrócę do domu, to przecież już będzie. Kobiecina czeka tam z obiadem jak na bohatera, a ja przyjdę taki uflejtuszony, jak ten Kacper z piwnicy.
- U mnie się ogól, jaki to problem – zaproponował Stasiu. – W szufladzie obok pralki są nowe żyletki. Spodnie też ci mogę pożyczyć, ale na ciebie nie wejdą. Chyba, że te dresy, co Zenek mi pożyczył ostatnio.
- Poważnie?
- Jasne.
- Jesteś naprawdę porządny gość – powiedział Henio poprawiając piecowe kafelki. – Nawet jeśli nieraz przegniesz i gadasz od rzeczy. Jak trzeba, to zawsze można na tobie polegać.
- Ty też jesteś dobry chłopak, Henio – odkomplementował się Stasiu. – Nawet, jak od czasu do czasu odbija ci szajba.
- Aj tam od razu szajba.
- Chodź wypijemy. Zenek! – krzyknął. – Polejka!
Zgliszcz niemal natychmiast zmaterializował się w pokoju. Rękawy koszuli miał zakasane, pot perlił się na czole. Skóra na jego twarzy miała lekko zielonkawy odcień.
- Panowie – Gołąbek wstał i uniósł literatkę uroczyście. – Chciałbym, żeby ten toast był szczególny – zaczął. – Wydarzenia ostatnich dni dowodzą, że nie ma na tym gównianym świecie nic ważniejszego od przyjaźni. Baby przychodzą i odchodzą, pieniądze są i zaraz ich nie ma, zdrowie przemija, młodość ulatuje, jak… – uśmiechnął się gorzko. – Ze mnie uleciała wraz z dymkiem z klubowego. Poważnie, pamiętam to jak dziś. Jak wypaliłem ostatniego klubowego. To było ze ćwierć wieku temu. Wtedy ze zgrozą odkryłem, że skończyła się produkcja. I poczułem, że nie jestem już młody. Tak to jest, panowie. Wódka też się kiedyś skończy. Na szczęście nie ma strachu. Zawsze można kupić następną. A my, przyjaciele moi? Jak któregoś z nas szlak trafi, to nie da się iść do sklepu i kupić nowego. Tak więc, chłopcy. Szanujmy się. Za przyjaźń.
Wypili z poważnymi minami.
- Ale cię Stasiu wzięło na melancholię – skomentował Zenon zagryzając marynowanym grzybkiem. – Normalnie cię nie poznaję.
- Dobrze gada – zapewnił gorliwie Henio.
- Nie mówię, że źle – trzymał się swojego Zenon. – Tylko, że to on zawsze taki dowcipniś, a tu proszę. Natura melancholijna w nim siedzi, że poetycka wręcz nawet. Kto by pomyślał? Taki Juliusz Słowacki nam się uchował. Albo Fredro.
Stasiu sięgnął po papierosa.
- Weź lepiej wracaj te rzygi sprzątać, bo znowu pieprzyć zaczynasz – stwierdził.
- Nie bój nic. Sprzątnę, bo jak już coś zaczynam, to lubię skończyć. Ale później to wypadałoby iść do jedzenia coś kupić, bo to przecież na samych ogórkach długo nie pociągniemy.
- No – przyznał Henio. – I wódka się kończy. Tyle, że ja to do mamusi muszę chociaż na chwilę, na te pół godziny.
- No i da się zrobić – uspokoił go Stasiu. – My z Zenkiem skoczymy do Muminka, i potem będziemy siedzieć u niego. Ty w tym czasie pójdziesz na tego… O właśnie. Ty Heniu? Jak to ta twoja mamusia mówiła? Że co jest twoim ulubionym daniem.
- A nic tam szczególnego – próbował wywinąć się Henio.
- Może i nic szczególnego, ale nazwa była taka na prawdę wyjątkowo głupia. No weźże powiedz.
- Co nazwa? Normalna jak każda inna.
- Powiedz.
- Klopsiki w śmietanie.
- Bździki, nie klopsiki. Inaczej mówiła.
- Klopsiki.
Stasiu wstał poirytowany.
- Zenek?! – krzyknął w kierunku kuchni, do której Zgliszcz zdążył już w międzyczasie wrócić.
- No?
- Jak matka Heńka nazwała tę jego ulubioną potrawę? Pamiętasz?
Przez chwilę panowała pełna napięcia cisza.
- Siurki w śmietanie?
- O! – zgodził się Stasiu.
- Szczurki! – obruszył się Henio. – Szczurki w śmietanie, a nie siurki.
- Gówno prawda.
- No chyba lepiej wiem, co jest moją ulubioną potrawą.
- My też wiemy. Siurki w śmietanie.
- Szczurki, pało stara! Taki rodzaj mielonych kotlecików! W kształcie…
- … siurków.
- A spierdalaj. Tobie to już chyba ze starości rozum całkiem się złuszczył. Gadasz normalnie, do rzeczy i zaraz potem pieprzysz, jakby cię dopiero z zakładu wypuścili, z takiego dla świrniętych.
- Co ty nie powiesz?
- Dokładnie.
Stasiu wypił połowę zawartości szklaneczki i czknął. Ilość krążącego w jego żyłach alkoholu była praktycznie bez przerwy na tyle duża, że powinien czuć się pijany. I tak w rzeczy samej było. Gdy staruszek mocno się na czymś koncentrował, lub pod wpływem nagłych emocji dostawał zastrzyk adrenaliny, potrafił nad sobą w miarę panować, a nawet sprawiać wrażenie zupełnie trzeźwego. Ale za to jeśli emocje opadały, szybko zbliżał się mentalnie do prześmiewcy i szydercy, a fizycznie zaczynał przypominać pajęczaka kosarza z przerzedzonymi kończynami.
- Siurkojad – parsknął niewyraźnie.
- Co tam znowu mendzisz? Jaki mrówkojad? Łeb sobie wymień, mówię ci, bo już klepki masz omszałe.
- Siurkojad – powtórzył wyraźniej Stasiu. – Mógłbyś występować w jakiejś bajce. Sirókojad Śmietanka. W takiej świńskiej, co Zenek ma na tych starych kasetach ponagrywane. Że niby tam o królewnie Śnieżce, a jak przychodzi co do czego to krasnoludki zamiast jej pomagać to ją wszyscy po kolei dupczą po kątach. Jeden z nich mógłby mieć na imię Siurkojad Śmietanka i ty byś się do tej roli nadał idealnie.
Henio pokiwał głową.
- Lecz się, człowieku.
Wstał od stołu.
- Gdzie te żyletki chowasz?
- Jakie znowu żyletki?
- Mówiłeś, że masz zapasowe żyletki. Ogolić się chciałem.
- Ogolić?
- Właśnie.
Gołąbek pokiwał się chwilę na krześle ze wzrokiem wbitym w jakiś nieokreślony punkt podłogi. Wreszcie uniósł ją i gorliwie przytaknął.
- Oczywiście, panie Śmietanka. To dla mnie zaszczyt. W szufladzie koło pralki znajdzie pan wszystko, co też panu będzie potrzebne, by doprowadzić się do wyglądu godnego amanta. Drogę pan zna.
Głowa opadła mu z powrotem, tym razem jeszcze mocniej, na pierś. Wychodząc do łazienki Henio zagadnął Zenona.
- Weź no uważaj na Stacha, żeby co głupiego nie zrobił, bo bredzi znowu.
- Spokojnie, spokojnie – odparł Zenon. – Jeszcze chwila i będzie skończone.
Zenon był z siebie zadowolony. Właściwie to nie tyle z siebie, co z pracy jaką wykonał. Oczyścił szafki i lodówkę, umył okno, parapet i podłogę. Może nie lśniły ale też nie zbierało się na ich widok na rzyganie. W momencie gdy uznał robotę za wykonaną poczuł jednocześnie przypływ pragnienia. Wrócił do pokoju, w którym Stasiu siedział, a raczej wpółleżał niebezpiecznie przechylony przez oparcie krzesła. Zgliszcz delikatnie poklepał go po twarzy.
- Stasiu?
Gołąbek mruknął coś niezrozumiałego i spróbował się przekręcić na bok, co rzecz jasna nie mogło mu się udać. Zenon próbował mu pomóc i nakłonić do przeniesienia się na otomanę. Gołąbek nie otwierając oczu strząsał jego pomocne dłonie, jakby opędzał się od natrętnych owadów. Przy którejś próbie zaczął niezrozumiale mamrotać. Zenon zaprzestał prób i dla odmiany chciał dowiedzieć się, o co też może chodzić staruszkowi. Przysunął ucho do ust pogrążonego w pijackim letargu, ale ten najwyraźniej zmienił zdanie i odechciało mu się nawiązywania komunikacji z otoczeniem. Zenon napełnił literatkę i wypił połowę przegryzając marynatą. Przyglądał się chwilę Stasiowi przeżuwając, by w końcu spróbować przenieść Gołąbka raz jeszcze. Przy pierwszej próbie Stasiu zaczął ponownie marudzić.
- Czego? – zagadnął Zenon. – Co chcesz?
Odpowiedział mu niewyraźny bełkot.
- Powiedz czego ci trzeba – nalegał Zgliszcz. – To ja, Zenek. Chcę ci pomóc. Idź się położyć.
Ponownie marudzenie.
- Co?
- Spierdalaj kacapie – wychrypił wreszcie Gołąbek nieco wyraźniej.
Zenon wyprostował się obruszony.
- A sam spierdalaj – burknął. – To człowiek się gimnastykuje, chce pomóc, a takie bydle mało że nawet „dziękuję” nie potrafi powiedzieć, to jeszcze się rzuca i ubliża. A śpij, małpo stara, nawet na podłodze. Nawet palcem nie kiwnę jak się ujszczysz.
Zenon dopił wódkę i usiadł wpatrując się w telewizor. Nic ciekawego jednak dla siebie nie znalazł i zaczął rozglądać się po mieszkaniu. Stare meble pamiętały jeszcze sanację. Kupiła je cioteczna babka Stasia, aspirująca do miana szlachcianki, po której Gołąbek odziedziczył majątek jako jedyny spadkobierca. Staruszek nie był może przykładnym obywatelem, ale trzeba było przyznać, że rodzinnego majątku nie przetrwonił. Żył skromnie i mimo, że może według kryteriów ogólnospołecznych, był utracjuszem, obibokiem i pijanicą, to jednak trzymał się zasad, których niejednemu uważającemu się za porządnego obywatela w bardzo widoczny sposób brakowało.
Nieco zapuszczony był dywan, który służąc mieszkańcom przez dziesiątki lat mocno przyklapł, przybladł i miejscami wyłysiał. Piękny, zdobiony piec, w którym nadal od czasu do czasu Gołąbek zimą rozpalał, pokrywały ręcznie wzorowane i malowane żaroodpornymi barwnikami kafle, wykonane z mocnej, hartowanej gliny i porcelany. Obok niego stała obszerna bieliźniarska szafa wypełniona garderobą, w większości również odziedziczoną, która dodatkowo nadawała meblowi stabilności. Dzięki temu, mogli powtarzać swój numer z chorym ramieniem Zenona nie obawiając się, że uderzający w nią kolejni próbujący nieść choremu pomoc zdołają ją przewrócić.
Również sędziwa, wyposażona w dwa duże wałki, pokryta bordowym, aksamitnym płótnem otomana w dalszym ciągu prezentowała się dystyngowanie, zwłaszcza gdy nakrywało się ją wzorzystą kapą, która w tym momencie leżała schowana wewnątrz mebla. Co prawda sprężystość materaca znacznie już osłabła, ale jeśli chodzi o samą wizualizację, to otomana była doprawdy pięknym eksponatem mieszkania.
Dalszą kontemplację pomieszczenia przerwał Zenonowi krzyk dobiegający z łazienki. Szybko doskoczył do drzwi i szarpnął je mocno. Henio parskając chlustał sobie po twarzy strugami wody.
- Co ci gościu?
- Jak słowo daję, nie wiem czym ten stary pacan się goli – narzekał Kielonek nie przestając opłukiwać twarzy, – ale podziwiam gościa. Pamiętam, że ojciec używał do golenia mydła i tradycyjnego kremu z tubki i chociaż tamte może nie pachniały zbyt przyjemnie, to przynajmniej się pieniły. A toto? Jakbym sobie japę budyniem obłożył, odczekał aż zaschnie i próbował zeskrobać brzeszczotem. A woda po goleniu? Kurwa mać, myślałem, że mi oczy wypali.
- Chodź się lepiej napić – powiedział Zenon i zatrzasnął drzwi.
Reakcja Henia oznaczała, że jego plan zemsty był świetny i okrutny. Miał tylko nadzieję, że Kielonek nie wygada się przed Stasiem. Spojrzał na drzemiącego staruszka, ale ten nie wyglądał, jakby utrzymywał kontakt z otoczeniem.
- Jezu, czego ten baran używa? – marudził wracający z łazienki Henio.
Minę miał skwaszoną, twarz czerwoną, w kilku miejscach do policzków i podbródka przyklejone były drobne kawałki papieru toaletowego, przez które przesiąkały krwawe plamki.
Zenon odchrząknął.
- Zobacz, jaką on ma mordę – powiedział. – Zawsze się dziwiłem jak to jest możliwe, żeby ludzka twarz była aż tak pomarszczona i toporna. Jak skóra ze starego kartofla, co leży w piwnicy od jesieni do lata. Jak się parę dni nie goli, to jeszcze gdzieniegdzie wyrastają mu takie pojedyncze sztywne włosy, jak kłaki na ziemniakach. Zawsze miał coś z kartofla.
Kielonek przyjrzał się Gołąbkowi.
- Myślisz? – zapytał niepewnie. – Że to od tego kremu?
- Pewnie – przyznał gorliwie Zenon. – Od kremu i od tej wody, co ją po kryjomu kupuje od Ruskich na targowicy. Tylko mu nie mów, że ci powiedziałem, bo się obrazi.
- No coś ty? Słowa nie pisnę.
- Dodatkowo smaruje japę taką siną maścią na rtęci. Że to niby ma jakieś tam właściwości antygrzybiczne, czy coś tam. Dlatego potem musi taki krem mocny nakładać na pysk, bo żaden inny nie da rady zmiękczyć zarostu. Czegoś ty się w ogóle u niego golił?
- Sam mi zaproponował.
- No jasne – Zenon pokiwał głową. – To podobne, do tego starego pierdziela. Dobrze wiedział, że ci to na ryło źle zrobi, ale cóż. Taka już jego natura. Złośliwa, przebiegła i bezczelna. Ale chłop dobre ma serce w gruncie rzeczy.
Henio popatrzył na Stasia marszcząc brwi, jakby w jego wnętrzu toczyła się walka dwóch skrajnych poglądów na temat staruszka.
- A gówno mnie obchodzi, że ma dobre serce – powiedział. – Japa mnie piecze jakby mi ktoś natarł skórę pokrzywą. Ładne mi serce.
Zenon podrapał się w skroń.
- Pijany, to mu się też i miesza – powiedział. – Pewnie nieświadomie. Chciał dobrze.
- Akurat uwierzę.
Kielonek wrócił do łazienki, opłukał raz jeszcze twarz i wtarł w skórę sporą ilość kremu nivea.. Syczał przy tych czynnościach bluźniąć i Zgliszcz mimo wewnętrznego poczucia winy, nie mógł opanować się od uśmiechu. Nalał szybko po porcji alkoholu i podszedł do próbującego doprowadzić się do ładu Kielonkiewicza.
- Walnij bańkę, to ci się polepszy.
- Racja – przystał ochoczo Kielonek. – Dobry z ciebie chłop, Zenuś.
- Jasne.
Po kilku minutach twarz Henia zupełnie przestała krwawić, ale ślady cięć i ogólne zaczerwienienia pozostały. Wrócili do pokoju i usiedli przy stole.
- Która godzina będzie? – zapytał Henio.
- A bo ja wiem? – wzruszył ramionami Zgliszcz. – Może koło czwartej?
- Na obiad miałem iść do Mamusi – skrzywił się Henio.
- Obiad nie flaszka – uspokajał Zenon.
- Ale obiecałem. Mamusi.
- Jak obiecałeś? Przecież nawet z nią na ten temat nie gadałeś?
- Ale prosiła. W telewizji.
- Mogłeś przecież nie oglądać.
- Ale oglądałem.
- Powiesz, żeś nie widział.
- Mam oszukiwać mamusię?
- Myślałby kto, żeś taki prawdomówny.
- Mamusi nigdy nie okłamałem.
- Tak. Powiedz mi jeszcze, że mówisz też, że chlejesz wińsko i bimber po kryjomu po piwnicach, po krzaczorach i w ogóle gdzie popadnie, byle tylko nie wiedziała.
- To nie to samo! – uniósł się Kielonek.
- A to niby czemu?
- Bo nie wie.
- Kto niby?
- Mamusia.
- Jak nie wie? Przecież dam sobie rękę uciąć, że te wszystkie wścibskie baby z kółka różańcowego jej donoszą i jeszcze swoje dodają.
- To plotki.
- Jak plotki? Akurat to chyba jedyna prawda, jaką głoszą.
- Mamusia myśli dokładnie odwrotnie.
- Olaboga – odezwał się nagle Stasiu, którego przebudził ożywiony dialog przyjaciół. – Heniek, masz gębę czerwoną jak dupa pawiana. Aleś paskudny.
Twarz Kielonka jeszcze mocniej poczerwieniała.
- Zamknij się lepiej, staruchu, bo będziesz miał jeszcze gorszy!
- Aleś paskudny.
- Milcz! Daję słowo, że jak nie zamkniesz jadaczki, to ci nasmaruję pysk pastą do podłogi i ogolę szufelką!
- Oho ho.
Henio poderwał się z krzesła z zaciśniętymi pięściami. Zenon zdążył złapać go za rękaw i mocno pociągnął powrotem do pozycji siedzącej. Zanim Kielonek zdążył zaprotestować, Zenon szepnął mu konspiracyjnie.
- Niech zaśpiewa.
- Co?
- Miał ci zaśpiewać – podjudzał. – Zakład przecież przegrał. Miał zaśpiewać i zagrać na mandolinie.
- A no właśnie! Śpiewaj kanalio!
Gołąbek wyprostował się i oparł wygodniej.
- A cóż to? – skrzywił się patrząc na napełnione szklaneczki przyjaciół. – Pijecie sami? Beze mnie?
- Spałeś uchlany w trzy dupy.
- Ja? Bredzisz, chłopcze. Należy mi się karniak.
To powiedziawszy nalał sobie do pełna i wypił jednym haustem.
- Albo i dwa.
- Zaczekaj – powstrzymał go Zenan. – Nie tak na chama, bo znowu uśniesz.
- Uśniesz? Kto niby uśniesz? Uśnie?
- Zjedz ogórka.
- Oczywiście.
Stasiu przegryzł i sięgnął po słoik z grzybkami. Próbował dobrać się do jego zawartości palcami, ale składniki marynaty wyślizgiwały mu się z dłoni.
- Ależ to podłe są te maślaki – marudził. – Całe dnie spierdalają po zagajnikach, że człowiek musi się za nimi nabiegać jak Bikila Abebe, a potem jeszcze i po śmierci podła natura każe im umykać z rąk myśliwego – stęknął i wreszcie triumfalnie wydobył nieco molestowanego grzybka. – Ale wprawny łowca nie da za wygraną i w końcu dopadnie płochliwą i czujną zwierzynę.
Kleista zaprawa poplamiła blat i sprawiła, że usta Gołąbka zaczęły lśnić, jak nasmarowane olejem.
- Weźże wytrzyj to japiszcze, bo niedobrze mi się robi – powiedział Zenon podsuwając mu kuchenną ścierkę.
Stasiu posłusznie wytarł usta i odrzucił szmatę za plecy.
- Polej, Heniu! – krzyknął. – W końcu nie na co dzień jest taka okazja.
- Jaka znowu okazja?
- Jaka? – zdziwił się Stasiu. – Przecież zostaliśmy lokalnymi bohaterami parafialnymi! Ty i ja. Ty wiesz, co to znaczy?
Henio wzruszył ramionami.
- Mamusia dumna jest – odparł.
- Mamusia, mamusia – przedrzeźniał staruszek. – Chodzi o to, głąbie, że teraz wszystkie sklepy stoją przed nami otworem. Zdrowie!
Wypili.
- Że jak? Otworem?
- No na krechę możemy brać, gdzie popadnie – wyjaśnił Stasiu ponownie nalewając alkohol.
- Ale żeś tempo narzucił.
- Chodzi o to – kontynuował Stasiu, – że która ci teraz w sklepie powie, że nie da na krechę? Niech tylko spróbuje! Zaraz się rozgada, ze szykanuje bohaterów!
- Powiedz lepiej, jak żeś śpiewał tej cygance – wtrącił złośliwie Zenon.
- Jakiej znowu cygance?
- Właśnie – ucieszył się Henio. – Tej grubej i paskudnej – przypomniał. – Coś się w niej kochał.
- Ja się kochałem? W cygance? Chyba ci się łeb z szyi zsunął.
- Śpiewał, że kocha na śmierć – przekonywał Zgliszcz. – I, że będzie prał gacie jej braciom, byle tylko dała mu potrzymać za cycka.
- Co?
- Tak śpiewał. On. Stach Gołąbek. Stary pijaczyna z siedemnastki. Wtedy to jeszcze prawie wcale nie pił w porównaniu z tym co teraz wyprawia. To przez nią tak pije. Przez starą cygankę, którą koniecznie chciał wydupczyć, a ona odprawiła go z kwitkiem – zarechotał Zenon.
- Stara? – zdziwił się Henio. Nie mówiłeś, że była stara. Powiedziałeś, że była gruba i brzydka.
- Widać wyleciało mi z głowy.
- Łże padalec! Łże jak pies, jak ostatnia menda!
Gołąbek początkowo miał zamiar zamordować Zenona przy pomocy blaszanego kubła na śmiecie, potem przy użyciu pogrzebacza wiszącego na stojaku przy piecu. Wreszcie zdecydował się na stare, mocno podrdzewiałe żelazko służące do podpierania drzwi. Wstał na chwiejne nogi i ruszył ku piecowi. Zarzuciło go mocno, zawadził o otomanę i runął na podłogę.
Mężczyźni zarechotali.
- Uważaj – ostrzegł Henio, – żeby ci bark nie wypadł, jak temu, no jak mu tam?
- Gibsonowi.
- Jak Gibsonowi. Obiecuję, że tobie tak pięknie nastawię, że będziesz mógł się drapać po dupie łokciem.
Znów zarechotali złośliwie. Stasiu pozbierał się na kolana i chwycił żelazko. Niestety nie był w stanie go unieść, więc złapał za szufelkę do popiołu na długim, wykonanym ze zwijanych prętów stylu. Z trudem powstał na rozchwiane nogi i ruszył z powrotem ku stołowi trzymając łopatkę oburącz. Ponownie nim zachwiało i pochylony przebiegł obok stołu i podreptał przez cały pokój zatrzymując się dopiero przy oknie, gdzie go wygięło w tył i upadł na plecy wypuszczając z rąk szufelkę.
- Proszę państwa! – krzyknął Zenon. – Oto Jimmi Hendrix we własnej osobie!
Gołąbek mszcząc pod nosem dowlókł się do otomany i ciężko oparł plecy na wielkiej, puchatej poduszce.
- Ale mnie zarzuciło – sapnął.
- Weź zaśpiewaj – domagał się Henio. – O tej grubej, paskudnej cygance, co się w niej kochałeś. O i starej jeszcze.
- Sam jesteś paskudny!
- Zaśpiewaj. Przegrałeś zakład.
- O! Wiadomości! – przerwał im Zenon. – Powtórka jakaś jest i kościół pokazują.
Zenon pogłośnił. Na ekranie tym razem pokazane było wnętrze kościoła. Biskup właśnie skończył kazanie, siedzące w pierwszych ławach kobiety podchodziły do Zbysławy Kielonkiewicz i ściskały ją rozrzewnione. Mam Henia również roniła łzy radosnego wzruszenia. Kielonek przestał interesować się Stasiem i chłonął obrazy płynące z ekranu z rozpierającą go niekłamaną radością.
- Patrzcie, jaka ona szczęśliwa – powiedział wzruszony wypijając alkohol.
Stasiu sprężył się i zataczając ryzykowny łuk, z powrotem wylądował przy stole. Wszyscy mięli znów mocno w czubie i ich pozycje na krzesłach stawały się coraz bardziej niepewne. Gdy pojawiły się plansze z prognozą pogody Stasiu sięgnął po mandolinę i delikatnie uderzył w struny. Instrument miał miłe, klimatyczne brzmienie przypominające przedwojenne podwórka.
- Jezu, jak cudnie – szepnął Henio ze wzruszeniem. – Będzie o cygance?
- Kochał się w niej na zabój – bąknął Zenon. – Chciał przestać pić.
- Nie do wiary.
Gołąbek chwilę popróbował, by w końcu złapać właściwy akord. Uniósł w górę dłoń uciszając marudzących przyjaciół i prosząc tym samym o uwagę. Gdy przestali się wiercić i zaczęli spoglądać na niego z wyczekiwaniem zaintonował:

I raz go w ryj,
Kto się nawinie,
W dupę kij,

Po chwili wrzeszczał ile sił uderzając w struny jak szalony, a z instrumentu wydobywała się kakofonia dźwięków.
Zenon zrobił nasrożoną minę.
- O grubej cygance miało być! – krzyknął.
Gołąbek zupełnie go zignorował wrzeszcząc dalej swoją piosenkę. Henio, początkowo zawiedziony przy trzeciej powtórce rozpromienił się i zaczął ryczeć wraz z Gołąbkiem.

W lesie, czy w kinie,
I raz go w ryj,
Kto się nawinie…

- Miało być o paskudnej cygance! – nie dawał za wygraną Zenon.
Widząc, że jego słowa nie odnoszą oczekiwanego rezultatu machnął ręką i dołączył do chóru.

Brak komentarzy: