przysłowie

Posól język starą sową, a w głowie ci zahuczy


piątek, 31 grudnia 2010

Zenona Zgliszcza Żywot Żmudny (cz. 1)

Wstęp

Zenon Zgliszcz był mrukliwym i nieco marudnym czterdziestopięcioletnim, lekko łysiejącym szatynem, którego nie można było określić człowiekiem o nędznej posturze, ale z pewnością zaliczyć go do postawnych byłoby jeszcze ciężej. Duża niemal okrągła głowa z przerzedzoną fryzurą układaną na lewą stronę w tak zwaną zaczeskę w połączeniu z mało imponującymi gabarytami czyniły go mężczyzną, najoględniej powiedziawszy, niezbyt fizycznie atrakcyjnym. Był za to człowiekiem o wrażliwej i melancholijnej naturze. Dosyć często zdarzało mu się popadać w stany apatyczne, bądź bujać myślami gdzieś daleko, w przestworzach. Na ogół bezpośrednio po takim czasowym zawieszeniu przez jakiś czas emanował euforią, którą był w stanie zarazić największego nawet mruka. Poza tym był zupełnie normalny, to znaczy nie wyróżniał się niczym szczególnym na tle wszystkich swoich dotychczasowych współpracowników, znajomych, czy sąsiadów. Niestety mimo, iż Zenon niezwykle cenił sobie święty spokój, to fakt, że niczym się nie wyróżniał nie był czymś z czego mógłby być dumny. Działo się tak dlatego, że niemalże każda osoba z jego otoczenia, zarówno prywatnego, jak i zawodowego miała za sobą liczne wzloty i upadki, niektóre nawet bardzo spektakularne. Do tejże właśnie grupy należał również nasz bohater. Mało tego. Zenonowi różne dziwne i na ogół nieprzyjemne sytuacje trafiały się i tu i tam, i o ile z pracą jakoś jeszcze sobie radził imając się co raz to innych zajęć, to w przypadku pożycia rodzinnego nie mógł popisać się sukcesami. Jego tak pięknie zapowiadające się małżeństwo legło po kilku latach w gruzach i choć oficjalnie w dalszym ciągu był mężczyzną żonatym, to niestety w jego mieszkaniu po kobiecie nie było śladu.
Odkąd żona odeszła nie mógł sobie ułożyć życia z żadną inną niewiastą, a i chyba nawet zbytnio mu na tym nie zależało. Rozpad związku mocno nim wstrząsnął i nie miał najmniejszych chęci na powtórkę. Trochę też przy dużo pił. Alkoholu, w sensie. Tak przynajmniej ludzie mówili, bo on sam nie dostrzegał na tym polu żadnego problemu.
Wiodąc samotny tryb życia nie narzekał na nadmiar i zróżnicowanie atrakcji. Oczywiście zdarzały się dni, w których przytrafiało mu się coś nietuzinkowego, ale to samo spotykało od czasu do czasu większość ludzi, których znał, więc również i ten fakt nie czynił go nikim szczególnie oryginalnym.
To chyba z grubsza tyle o Zenonie gwoli wprowadzenia. Można by jeszcze dodać, że Zgliszcz mieszkał w starej czynszowej kamienicy na peryferiach miasta, w starej dzielnicy niedaleko portu, gdzie status majątkowy mieszkańców był ani wysoki, ani średni, tylko po prostu żenująco niski. Za to równy. Przynajmniej na starcie. Później wszystko zależało już od umiejętności gospodarowania skromnymi środkami i, jak to zwykle bywa, w zależności od indywidualnej operatywności, jedni radzili sobie z tym lepiej, inni gorzej, a jeszcze inni nie radzili sobie wcale. Do trzeciej kategorii zaliczali się głównie ci, którzy chwilę po sakramentalnym „dzień dobry”, dodawali:
- Rzuć no sąsiad parę groszy, bo suszy okrutnie.
Lub nieco bardziej powściągliwie:
- Dołożyłbyś, Zenuś, na ćwierć.
Albo też z nadzieją:
- Słyszałem, sąsiedzie, że wino żeście nastawili?
Byli też tacy, którzy próbowali parę złotych pożyczyć, z tym że oddać już nie koniecznie. Zenon odnajdywał się w takiej rzeczywistości w różny sposób. O ile zdarzało mu się rzucić, lub dołożyć, o tyle pożyczać już nie. Na początku wychodził z założenia, że jeśli pożyczy komuś drobną kwotę i ten ktoś jej nie zwróci, to w ten prosty sposób pozbędzie się kłopotliwego natręta, gdyż ten zacznie go unikać. Ale niestety z reguły tak nie było. Pożyczający zwykle pamiętali bowiem jedynie fakt, że jest on skłonny takiej pożyczki udzielić, ale już fakt, że zapomnieli oddać, jakoś im wywiewało z głów. Ponadto wiadomość o tym, że od tego i tego można pożyczyć szybko się rozprzestrzeniała w tempie geometrycznym, a chętnych nie brakowało. Tak więc lepiej było już kilkakrotnie odmówić i, co najwyżej narazić się na kilka obelg, niż później oganiać się od rzeszy potrzebujących. Lepiej już było z dorzucaniem, bo choć nie lubił przypadkowego towarzystwa, to w takich sytuacjach wynosił przynajmniej korzyść w postaci współudziału w konsumpcji tego, co było przedmiotem zrzutki, dzięki czemu miał mniejsze poczucie straty.
Tym bardziej, że Zenonowi wcale się nie przelewało, a jeśli chodzi o zdolność do gospodarowania zasobami finansowymi, to zaliczał się do tej drugiej, z wymienionych wyżej kategorii. Bywało, że z końcem miesiąca brakowało mu środków na zaspokojenie większości potrzeb egzystencjalnych, ale jakoś sobie radził rezygnując z niektórych produktów, lub upodobań, albo zastępując je substytutami o mniej, lub bardziej zbliżonej do oryginału formie i treści. To również w zależności od sytuacji ekonomicznej. Mógł, dla przykładu, zamiast młodych ziemniaków kupić stare, kefir z małego osiedlowego sklepiku zastąpić o połowę tańszym, rozcieńczonym bełtem z mieszczącego się nieopodal hipermarketu, bądź w miejsce butelki wódki nabyć specyfik od lokalnego bimbrownika, bądź koktajl, lub też jakieś proste wino, którymi jednakże gardził. Zamiast iść do kina mógł obejrzeć film w telewizji, albo wziąć z wypożyczalni. Ewentualnie zrezygnować z niego w ogóle, ale do tego starał się jednak nie dopuścić, bo kinematografia była bodaj jedyną pasją jak mu pozostała. Krzepiło go to, że zawsze pozostawał mu jakiś wybór. W końcu zamiast robić cokolwiek mógł też nie robić nic, albo na odwrót, w zależności od potrzeb.


Wtorek

Był początek września. Pewnego poranka, gdy kończące lato upały sięgały zenitu, a żar wprost lał się z nieba palącymi skórę i niemalże gotującymi mózg strumieniami, Zenon wyskoczył z mieszkania, jak z procy. Sprowadzając po wąskiej klatce schodowej rower marki „Ukraina” potknął się i boleśnie upadł na półpiętrze rozcinając sobie kolano, drąc nogawkę płóciennych spodni i nabijając na czole guza, który po kilku minutach przybrał rozmiar i barwę dorodnej śliwki węgierki. Tak więc dzień zaczął się dlań fatalnie. Był już spóźniony do pracy, więc nie miał nawet czasu na doprowadzenie się do względnego porządku. Pomstując naciskał na pedały, jazdę utrudniał mu wygięty w wyniku upadku błotnik, który w dodatku wydawał z siebie bardzo nieprzyjemny zgrzyt, co niezbyt dobrze działało na nadszarpnięte nerwy mężczyzny.
Mimo przeciwności losu Zenon nie dawał za wygraną i nie oszczędzając obolałej nogi kręcił ile sił, docierając na miejsce po niespełna dwóch kwadransach. Rzucił szybko kilka słów wyjaśnienia zmiennikowi, którego zniecierpliwiona mina znamionowała kolejne, nieprzyjemne chwile. Ale o dziwo tak się nie stało. Fredek był wesoły, uprzejmy i troskliwy, czyli okazywał cechy, których Zenon akurat z jego strony nigdy by się nie spodziewał. Nie musiał nawet silić się na specjalne tłumaczenie. Wystarczyło, że pokrótce opowiedział, jak to potrąciła go śmieciarka.
- Spoko, stary – skomentował Fredek. – Grunt, że nic ci się nie stało.
Reakcja współpracownika natychmiast zapaliła w głowie Zgliszcza lampkę awaryjną. Łypnął na mężczyznę podejrzliwie i przypiął rower do parkanu.
- Coś nietypowego się działo? – zapytał rozglądając się po parkingu. – Jakaś fucha może? – dodał z nadzieją.
- Jak co dzień – odparł wesoło Fredek przekazując mu pęk kluczy i kwity parkingowe. – Wszystkiego po równo. Miód, czosnek i rzadkie gówno – zakończył wymijająco swoją ulubioną rymowanką.
Wskoczył na wysłużoną WSK-ę i odpalił motor z hukiem. Założył kask, a la łupina i wykręcił w kierunku bramy. Zanim odjechał przystanął i odwracając się rzucił od niechcenia przez ramię.
- Acha. Szef kazał ci przekazać, że robisz dzisiaj dwadzieścia cztery.
Widząc purpurowiejącą z wściekłości twarz Zenona dodał beztrosko:
- Za friko. Ktoś mu doniósł, że kimnąłeś ostatnio po pijanemu.
- O rzesz, ty w pizdu!...
Wylewający się z ust Zgliszcza stek wyzwisk pochłonęła głośna praca motocyklowego silnika. Zenon stał spowity tumanami opadającego kurzu i aż dławił się ze złości. Że też musi pracować z takim kimś. Facet najwyraźniej czerpał energię życiową z satysfakcji jaką dawały mu drobne świństwa i bezeceństwa jakich dopuszczał się względem innych. Na krótką metę było to nawet do zniesienia, ale w dłuższym wymiarze stanowiło poważny psychiczny dyskomfort. I najgorsze było to, że Zenon nie znajdował sposobu, aby jakoś to ukrócić. Raz, że był niejako zależny od Fredka jako bardziej na ty stanowisku doświadczonego pracownika, to jeszcze sam nie odnajdywał się zbyt dobrze w rzeczywistości wzajemnego robienia sobie na złość. Wolał raczej spędzać czas względnie spokojnie, a będąc człowiekiem uczynnym i życzliwym bardziej skłonny był innym pomagać, niż szkodzić. Ale to indywiduum przechodziło już wszelką miarę.
- A to dopiero skurwysyn – bąknął pod nosem zrezygnowany i przygnębiony swoją bezradnością.
Wszedł do budki, w której mieściło się prowizoryczne biuro i zamykał się cały sztab jego zawodowego świata. Na parkingu o tej porze stało jeszcze niewiele aut, ale z czasem z pewnością ich przybędzie. Sięgnął pod stare, zdezelowane biurko po butelkę wody mineralnej. Dwa łyki na dnie. Zmielił przekleństwo na ustach i odrzucił puste naczynie do przepełnionego śmieciami kosza. Perspektywa spędzenia w takich warunkach tylu godzin bez łyka wody napawała go lękiem i grozą.
Wyszedł przed budkę i rozejrzał się za starym Stasiem Gołąbkiem, który zwykł kręcić się po okolicy, jak tylko zaczynał się ruch. Tyle, że tak na dobrą sprawę ruch się jeszcze nie zaczął, więc i Stasia nie było. Zamknął drzwi na klucz i ruszył na obchód parkingu. Kolano pulsowało nieprzyjemnie, ale przecież musiał sprawdzić, czy wszystko gra. Nigdy nic nie wiadomo. Może coś było spaprane, a ten bydlak nawet mu nie wspomniał licząc, że wszystko później łatwiej będzie zwalić na niego. Przyglądał się uważnie coraz bardziej nagrzanym od słonecznej kąpieli samochodom, ale nic nie zwróciło jego uwagi.
Już miał zawrócić, gdy jednak dostrzegł coś nietypowego. Zniszczony żuk, który niezmiennie stał w tym samym miejscu odkąd Zenon pamiętał był co prawda tam gdzie zwykle, ale wyglądał jakoś dziwnie. W pierwszym momencie mężczyzna nie mógł ocenić, co mu w jego wyglądzie nie pasuje, ale coś takiego bezsprzecznie było. Po chwili już wiedział. Pozamykane szczelnie drzwi szoferki i napompowane opony. Podszedł do samochodu i szarpnął za klamkę. Bez efektu. Osłonił oczy przed mocno świecącym już słońcem i zajrzał przez brudne szyby do wnętrza szoferki, ale nie za wiele mógł dostrzec przez warstwę nagromadzonego od wewnątrz kurzu. Obejrzał żuka ze wszystkich stron, okopał koła, powąchał rurę wydechową. Silnik z pewnością nie był uruchamiany. Zacieki na pokrytej miejscami grubą warstwą rdzy karoserii wskazywały, że zamki były świeżo naoliwione.
Zenon wrócił do biura i zaczął przeglądać dokumentację. Wynikało z niej, że furgonetka stała na parkingu od ponad dwóch lat i przez ten okres nigdy go nie opuściła. Opłaty były uiszczane regularnie, z góry za każdy kolejny miesiąc w pierwszym roku i później już za całe cztery kwartały naprzód. Przerzucił jeszcze kilkakrotnie książkę wpisów abonamentowych, ale nigdzie nie mógł natknąć się na dane właściciela pojazdu. Na pokwitowaniach wpłat nie było żadnych danych nadających się do odczytu. Tylko numer miejsca parkingowego, okres, kwota, data wpłaty. W sumie najważniejsze było to, żeby rachunki grały, a kto płaci, było już sprawą drugorzędną. Albo i trzecio. Niemniej brak jakiegokolwiek dokumentu określającego właściciela był niedopatrzeniem. Chyba, że ktoś specjalnie go usunął. Z niektórymi klientami szef robił takie numery. Zenon nie miał na to dowodów, nie złapał go za rękę, ale bywało, że na parkingu pojawiał się jakiś samochód, który stał na nim nieruszany przez kilka dni, czy tygodni, a niekiedy i nawet miesięcy, a pokwitowania rejestrujące użytkowników w jakiś magiczny sposób znikały. Dotyczyło to na ogół biznesmenów, którzy sprowadzali auta zza granicy i trzymali je tu przed przerejestrowaniem, albo też, przynajmniej tak Zgliszcz podejrzewał, były to samochody pochodzące z nie do końca pewnych źródeł, przemycane z zachodu lub kradzione na terenie kraju. Zenon nie znał się na aspektach prawnych związanych z handlem używanymi pojazdami, ale sądził, że może się to wiązać z jakimiś oszustwami podatkowymi, a brak danych właściciela w razie czego gwarantował ich posiadaczom anonimowość i płynącą z niej bezkarność. A szef miał dodatkowy przychód. Penie też całkiem niezły. Oczywiście i po nim nie było w księgach żadnego śladu.
Parkingowy aż podskoczył, gdy rachunkowe rozmyślania przerwał mu łomot w blaszaną ścianę kanciapy.
- Wyłaź Zenek, bo cię znowu kosmici porwą!
Od razu rozpoznał głos należący do jego sędziwego przyjaciela, Stasia Gołąbka. Wspominając o kosmitach staruszek nawiązał do sytuacji, jaka miała miejsce jakieś półtorej roku wstecz, gdy któregoś wieczoru solidnie sobie we dwóch popili. Na drugi dzień rankiem Zenon odkrył na swoim prawym przedramieniu dziwne ślady, jak po nakłuciach, był cały obolały i nic nie pamiętał, co mu się nigdy dotychczas nie zdarzyło. Przez kilka kolejnych nocy śnił mu się później ten sam koszmar, w którym w trakcie nocnej wachty, na parkingu wylądował niewielkich rozmiarów statek kosmiczny, a z jego wnętrza wybiegło trzy niezgrabne, wysokie, chwiejące się postacie. Pamiętał, że bez żadnego lęku wyszedł na próg biura i kazał im spierdalać. Wówczas jeden z przybyszów skierował na niego dziwnie wyglądające, przypominające odkurzacz urządzenie i emitując przy jego pomocy wiązkę energii wprawiającej powietrze w wibracje, pozbawił go jaźni. Potem jego sen nie był już taki składny. Pamiętał tylko strzępki obrazów, mnóstwo maleńkich, ale niezwykle ostrych, bladych świateł, gniecenie w czaszce i bolesną infiltrację całego ciała.
Wzdrygnął się na samo wspomnienie, ale zrobiło mu się znacznie milej na widok bratniej duszy, jaką uosabiał blisko sześćdziesięciosiedmioletni Stasiu Gołąbek, który mimo dosyć zaawansowanego wieku odznaczał się niezwykle rzadko spotykaną u jego ruwieśników witalnością i pogodą ducha. Gołąbek był mężczyzną filigranowym, do tego przeraźliwie chudym, z mocno pomarszczoną, niemal na brąz opaloną skórą, której odcień dodatkowo podkreślały gęste bieluteńkie włosy. Przyjaźnili się z Zenonem od ponad dwudziestu lat, kiedy to bliżej poznali się w pośredniaku. Stasiu do tamtej pory traktował Zenona jak krnąbrnego i bezczelnego szczawika, który pałętał się po dzielnicy z innymi gówniarzami i tylko zatruwał powietrze. Ale wówczas zmienił o nim zdanie. Odprawieni z kwitkiem poszli wtedy pod wiadukt wypić trzy wina owocowe nabyte przez Zgliszcza w sąsiadującym z urzędem sklepem monopolowym. Stasia ujęło w młodym Zenonie to, że potrafił wypić całe wino od jednego przytknięcia do ust. Gołąbek również to potrafił, ale w butelce, z której pił nigdy nie tworzył się wir.
- Musisz zasysać – tłumaczył mu wtedy Zgliszcz. – Przechylasz głowę mocno do tyłu, o właśnie tak, żeby ci się przepustnica otworzyła. Doskonale. Teraz usta. Tak jakbyś cycka ssał. No i teraz lejesz, a organizm sam dalej wie jak się zachować.
To były stare czasy, które Zgliszcz często wspominał z rozrzewnieniem. Od tamtej pory spotykali się często, a od kiedy rozpadło się Zenona małżeństwo, praktycznie nie było dnia, by coś razem nie kombinowali. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek nudziło go towarzystwo Gołąbka, nigdy również nie czuł, by sam narzucał się starszemu przyjacielowi. Oczywiście nieraz dochodziło między nimi do różnych animozji, ale były to głównie słowne przepychanki, które nawet mimo nacechowania niewybrednym słownictwem i kierowanymi wzajemnie pod własnym adresem epitetami, nigdy nie przeradzały się w poważniejsze konflikty. Z tego też powodu, chociaż w dalszym ciągu bolała go noga i męczyły szachrajstwa księgowe, obecność starszego mężczyzny sprawiła, że nieco się rozchmurzył. W końcu jaki miał wpływ na interesy swojego szefa? Musi się tylko pilnować by nieuczciwi współpracownicy nie wmanewrowali go jakieś szemrane sprawy mogące zakończyć się dlań kłopotami i prawnymi konsekwencjami.
- Ciebie żeby nie porwali, stary durniu – odparł uśmiechając się z nieudolnie skrywaną boleścią. – Ale chyba nie ma na to szansy – dodał. – Za bardzo śmierdzisz czosnkiem i kiszoną kapustą.
Zenon wyszedł w upalny poranek i uścisnęli sobie dłonie.
- Co ci się stało? – zapytał staruszek patrząc na skwaszoną twarz przyjaciela, guz na czole i podarte, zakrwawione spodnie. – Byłem już wcześniej – rzekł nie czekając na odpowiedź, – ale był ten wszarz, więc zaszedłem do Muminka na bobofruta – czknął głośno, jakby chciał tym samym potwierdzić wypowiedziane przed chwilą słowa. – Nie cierpię tego gada, jak nikogo innego – dodał spluwając w pylistą nawierzchnię.
- Co ty powiesz? – Zenon aż się skrzywił. – Ja go lubię, w dupę uprzejmego cwaniaczka. Bydlak zakablował na mnie do szefa i muszę dziś zapieprzać dwadzieścia cztery. Zostawił kubeł pełen śmieci i wychlał całą wodę. Co za bydle wredne.
- Dawno już ci mówiłem, żebyś gada podkopał, tak, jak on ciebie. Mało to razy tankuje z tym swoim kuzynem podejrzanego pochodzenia?
Zenon wiedział, że Gołąbek ma rację, ale mimo to nie potrafił zdobyć się na tak perfidny czyn.
- To, że on jest chuj – odparł, – to nie znaczy, że ja też muszę. Inaczej to załatwię.
- Gadasz tak odkąd pamiętam, a ten dokazuje coraz bardziej. Zobaczysz, że jeszcze wykutasi cię z tej roboty.
Zgliszcz nie miał ochoty na kontynuowanie tego drażliwego dlań tematu. Usiadł na ławeczce i otarł twarz z perlistego potu. Rosnąca temperatura powodowała, że guz zamiast maleć, ciągle się powiększał.
- Nie skoczyłbyś, Stasiu, po jakąś wodę? – rzucił. – I fajki?
Staruszek przesunął językiem po wyschniętych wargach.
- Daj jeszcze na bobofruta i już mnie nie ma.
Zenon zniknął w budce i po chwili wrócił skrupulatnie odliczając monety.
- Nie za wcześnie zaczynasz? – zagadnął wręczając Gołąbkowi pieniądze. – Znowu nie doczekasz południa.
- Nie bój nic – odparł staruszek udając się ku bramie. – Z resztą. Co mam innego do roboty?
- Tylko, żebyś mi tu zaraz wrócił.
Perspektywa wypicia kolejnej porcji alkoholu podziałała na Stasia jak zastrzyk energii. Ruszył raźnym krokiem rzucając zza ogrodzenia:
- Najwyżej drzemnę kapkę, jak zwykle.
No tak. Tego jeszcze brakowało. Zenon przyjaźnił się z Gołąbkiem nie od wczoraj i znał go lepiej niż kogokolwiek innego, dzięki czemu doskonale wiedział, że gdy ten za dużo wypije, staje się dosyć uciążliwy. Jeśli chodzi o możliwości spożycia alkoholu, to staruszek potrafił pochłonąć naprawdę spore jego ilości, co jednakże nie stanowiło szczególnej przeszkody w osiągnięciu stanu upojenia, w efekcie którego stawał się wyjątkowo złośliwy, do tego strasznie marudził i narzekał, aż w końcu zasypiał. Trzeba było go wtedy odholować w jakieś ustronne miejsce i od czasu do czasu zajrzeć, czy czegoś mu nie trzeba, albo czy nie napaskudził. Oczywiście Gołąbek był później święcie przekonany, że sam znalazł sobie schronienie i nie nastręczał nikomu żadnych dodatkowych kłopotów, a jakiekolwiek próby przedstawienia mu faktów w innym świetle spotykały się z ostrym sprzeciwem z jego strony przybierającym na ogół formę wylewnego potoku przekleństw, bądź też nadąsaniem i milczeniem.
Biorąc pod uwagę dzisiejszą pogodę, Zenon nie wróżył Stasiowi pokonania zbyt dużego dystansu, ale oczywiście mógł się mylić. Organizm Gołąbka był pod tym względem pełen zagadek. Pojawił się również problem z niedostępnością ulubionego lokum staruszka, czyli szoferki zdezelowanego żuka. Trzeba by pomyśleć o jakimś zastępczym, niezbyt rzucającym się w oczy. W budce było za mało miejsca, a poza tym w razie wizyty szefa ciężko by mu było się wytłumaczyć z takiego lokatora.
Zresztą, może martwi się na wyrost? W obecnej chwili bardziej intrygował go stan starej furgonetki. Podczas jego wczorajszej zmiany nikt jej nie dotykał, naprawy i zabezpieczenia musiały być więc wykonane w nocy, lub bardzo wczesnym rankiem. W książce nie było na ten temat żadnej wzmianki, ale to akurat go nie dziwiło. W sumie nie mieli obowiązku odnotowywać każdej wizyty kierowcy przy swoim pojeździe, jeśli tylko auto nie opuszczało parkingu.
Zanotował w kajecie spostrzeżenia na ten temat i w chwilę później ponownie usłyszał głos Gołąbka. Trzeba przyznać, że wigoru staruszkowi nie brakowało.
- Zenek! – krzyknął Stasiu. – Wyłaź z tej kanciapy bo ci dekiel odpadnie. Przecież tam musi być już z pięćdziesiąt stopni. Mam zimny mineralwaser.
Parkingowy w duchu przyznał Gołąbkowi rację. Czuł, jak koszula przylega mu do ciała, kolano piekło nieprzyjemnie. Wyszedł w gorące powietrze z nadzieją na choć odrobinę lekkiego wiaterku, ale niestety, jego pragnieniom nie stało się zadość. Wziął podaną mu przyjemnie chłodną butelkę i przytknął ją do rozgrzanego, bolącego czoła. Odkręcił kapsel i wypił kilka dużych łyków, odrobinę wylał na nabrzmiałą opuchlizną ranę nogi.
- Co ci się stało? – spytał ponownie Stasiu. – Na mnie napieprzasz, a sam chodzisz jak jakaś łajza.
- To nie tak. Wywaliłem się na rowerze – odetchnął z ulgą. – Błotniki mam pogięte, spodnie porwane. Wyglądam, jak rasowy cieć.
- Wyglądasz, jak cieć, bo i cieciem jesteś – skomentował Gołąbek. – Jakbyś chciał wyglądać? Jak ten, no, ochraniacz?
- Ochroniarz – poprawił Zenon.
- Jeden kij – Stasiu machnął lekceważąco ręką. – Pan Zenon Zgliszcz. Ochroniarz. Niech by i było, ale ochraniać, to trzeba mieć co, a ty? Ochroniarz parkingu? To nie brzmi najlepiej, mówię ci. Albo może chciałbyś wyglądać jak ten ksiądz, co tu razem rano byli?
- Jaki znowu ksiądz? Jaki ochroniarz? – zapytał Zenon. – Coś ci się, dziadermanie, już fajerki poprzestawiały od tego słońca.
- Nic mi się nie poprzestawiało, fajfusie – obruszył się Stasiu. – Mówię, co widziałem. Jak tylko zaświtało, to przyszedłem i zaczaiłem się w krzakach, jak zwykle, kiedy nie mam pewności, który z was ma zmianę. A przyznam, że jakoś nie pamiętałem, bo po wczorajszym…
- Wczoraj, to cię tu nie było – przerwał Zenon po części rozbawiony, i trochę zaintrygowany relacją. – Chyba, że wieczorem wpadłeś do Fredka ma małą przyjemnie zakrapianą kolacyjkę.
Stasiu pokraśniał ze złości i splunął gęstą plwociną.
- A żebym miał tak do końca życia o suchym pysku chodzić, to z tą kanalią się nie napiję!
- Dobra, w porządku – rzekł pojednawczo Zgliszcz. – Powiedz lepiej o tym kardynale z ochroniarzem. Co to w ogóle za pomysł? I daj fajkę.
Przypalili po poślednim papierosie, zaciągnęli się duszącym, ostrym dymem.
- Nie mówiłem, że kardynał, łysa pało, tylko, że ksiądz – podjął Stasiu wypuszczając siny, gryzący kłąb. – Taki zwyczajny w czarnej sutannie. Kardynał to na czerwono chodzi. Albo na fioletowo. Jakoś tak inaczej, ale na pewno nie na czarno. Normalny był ksiądz i ten drugi w garniturze z aktówką. Może biznesmen, a nie ochroniarz. Nie wiem. W każdym razie nie po kościelnemu był ubrany. Jak się czaiłem w krzakach, to akurat przyjechali. Było przed piątą.
- A czym przyjechali? Limuzyną może? – zapytał coraz bardziej rozweselony Zenon. – Taką długą z proporczykami po bokach?
- Z dupą po bokach, a nie z proporcami! – podirytował się staruszek. – Samochód był elegancki, jak tego od kantorów, co parkuje nie raz w soboty, tyle, że innego koloru i chyba może nawet trochę większy. Ja tam się na tych dzisiejszych markach nie znam. Kiedyś to były tylko warszawy, syreny, ruskie wołgi i moskwicze, później fiaty. Acha. I jeszcze te szwabskie, z dykty, trabanty. No i od czasu do czasu jakiś zagraniczny się trafił, znaczy zachodni. A teraz? Kto by to spamiętał. Jakieś serie, roczniki, modele. I co jeden to droższy, że normalny człowiek, to by musiał z dziesięć lat na taki tyrać, a i przy tym nie jeść nic, o piciu nie wspominając. Powiedz, Zeniu, na co to komu? Przecież, jak już masz się rozpieprzyć na amen, to jaka to różnica czym?
- Zasadniczo, to różnica jest – odparł Zenon. – I to dosyć spora. Jak walniesz w słup takim, dajmy na to trabantem, to i nie ma co zbierać. Porządne auto jest po prostu bezpieczniejsze. O komforcie jazdy nie wspominając.
- Dupa tam – zaoponował Stasiu. – Takim trabantem jak się rozpędzisz, to walisz góra ze sześćdziesiąt na godzinę, a takim kosmitą, jakie się widuje teraz na drogach, co tylko migają przed oczami, jak podczas wojny naboje z pepeszy? Toż takim jak piźniesz w parkan, to nawet trumny ci nie muszą szykować, tylko chowają od razu do ziemi, jak konserwę. Też mi wygoda.
- No dobra – rzekł pojednawczo Zenon. – Powiedz lepiej, jak to tam było dalej z tym księdzem. Kierowcę mieli?
- Nie – odparł Stasiu nieco ochłonąwszy. – Zaraz powiem, tylko siorbnę nieco, bo od tego gadania w gardle mi zaschło.
To powiedziawszy wyciągnął z parcianej torby butelkę swojskiego wyrobu.
- Tyle razy ci mówiłem, że nie ma tu picia – uniósł się Zenon. – Szczególnie o tej porze.
- I czego jojczysz? – odparł staruszek otwierając butelkę. – Każesz gadać, a potem popić nie pozwalasz, jak mi już mało jęzor nie wysechł, jak balas w lesie. Mumin zrobił nalewkę. Nie jakąś tam siarę, tylko zacny napitek. Na jeżynach. Naturalna moc! Z niewielkim tylko dodatkiem spirytusu. I zimny! – podkreślił z błyskiem w oku. – W sam raz, na upalne dni. Poza tym w plastikowej butelce. Wygląda jak cola jakaś, czy inne gówno. Sam spróbuj.
Zenon zawahał się, ale w końcu przyjął poczęstunek.
- Wygląd, jak wygląd, byle smak inaczej się kojarzył. Tylko łyk dla sprawdzenia – rzekł. – Jak się okaże taki tyfus jak zwykle, to więcej nie powąchasz tej bebreluchy.
- W snach twoich – sprzeciwił się hardo Stasiu, ale w jego głosie dało się usłyszeć nić lęku.
Zadowolony z efektu jaki wywarły jego słowa, Zenon przechylił naczynie. Płyn był schłodzony, cierpki i przyjemny w smaku. Ocenił, że faktycznie, mógł mieć niewiele ponad dwanaście procent. Przyjrzał się pod słońce klarowności trunku i popił kolejny łyk.
- Ej, facet – przestrzegł staruszek. – Tylko mi tego wszystkiego nie wychlej!
Zenon parsknąwszy rozbawiony i schował butelkę za plecy.
- Poczekaj – rzekł uspokajająco. – Przyniosę jakieś kubki. Nie będziemy robić tu publiki. Już po siódmej. Zaraz zaczną się klienci zjeżdżać.
Gołąbek bąknął coś pod nosem z przekąsem, ale nie protestował zadowolony z werdyktu.
- Mam kanapki – dobiegł go głos z wnętrza budki. – Chcesz?
- Z czym?
- Z kiełbasą albo z serem.
- Z żółtym?
- A z jakim?
- Może być biały. Albo topiony na przykład.
- W taką pogodę z topionym? Lałby się jak asfalt za Gierka.
- No to z białym, a nienawidzę tyfusa.
- A z kiełbasą?
- Może być.
Zenon wyszedł na zewnątrz z butelką pod pachą, w dłoniach trzymając dwa aluminiowe, emaliowane kubki i zawinięte w papier kromki.
- Oba te kubki twoje? – zapytał Stasiu podejrzliwe.
- A czyje mają być?
- Tego zasrańca może być jeden.
- Oba moje.
- To dobrze. Jeszcze by który z nas oparszywiał.
- Z pewnością. Od razu byśmy poumierali.
- A cholera tam wie. Zresztą, jaką masz gwarancję, że ta świnia nie używa twoich kubków, a potem odstawia nie umyte? Albo może do nich jszczy nawet?
Ostatni pomysł wyjątkowo nie przypadł Zenonowi do gustu. Mimochodem powąchał kubek, ale nie wyczuł nic podejrzanego.
- Przestań już – rzekł uspokajającym tonem. – I napijmy się po małym, póki chłodne. Masz kanapkę. Zębów nie połam. To znaczy tego, co z nich zostało.
Gołąbek puścił ostatnią uwagę mimo uszu ograniczając się w ramach riposty do wysunięcia na języku sztucznej szczęki. Wychylili po pół kubka i odwinęli śniadanie. Chleb nie był świeży, ale smakował dobrze. Stasiu musiał odrywać skórki, ale zupełnie go to nie żenowało, a Zenona nie dziwiło. Przeżuwali w milczeniu popijając cierpkim napojem.
- Z czym masz? – zapytał Stasiu.
- Co, z czym mam?
- No, kanapkę, durniu – podirytował się staruszek.
- Z serem.
- Z białym?
- Z żółtym.
Gołąbek dopił płyn i otarł usta pokrytą siwymi włoskami dłonią.
- Mówiłeś, że nie masz z żółtym – rzekł z pretensją w głosie.
- Nic podobnego.
- Wiesz, że lubię z żółtym.
- Chciałeś z kiełbasą.
- Bo powiedziałeś, że nie masz z żółtym. Ale z ciebie ćwok.
- Mogę ci dać z białym.
- A spierdalaj ode mnie.
Mężczyźni przekomarzając się zjedli kanapki i w połowie opróżnili przyniesiony od Muminka napitek. Słońce tym czasem wznosiło się coraz wyżej i na parking zaczynali zjeżdżać pierwsi goście.
- Jak mnie tacy goście denerwują – marudził Zenon wracając pod budkę po wydaniu kwitu kolejnemu klientowi. – Na pół godziny chce, skoro pisze jak wół, że opłatę minimum za godzinę można.
- Było opierdolić – skwitował Stasiu.
- Tak. Jasne – marudził Zgliszcz. – Mówię, że niech stoi i kwadrans, a zapłacić ma piątaka, a ten, że da mi dwa i pół. Albo dwa bez kwitu. Kurde, łaskawca w dupę przyjemny. A zresztą. Zamień się ze mną miejscami, to będziesz wtedy mądry.
- W tej chwili – odparł Stasiu podnosząc się.
- Siedź, capie, jak ci wygodnie – zestrofował go Zenon. – Lepiej się nie wychylaj, bo ktoś podkabluje znowu, że jakieś podejrzane typy się do mnie złażą.
- Jakie podejrzane typy – obruszył się staruszek. – Że niby ja?
- Mniejsza z tym – uciął Zgliszcz. – O, następny. Daję dwójkę, że będzie to samo. Będzie biadolił, że skoczy do któregoś biura, albo po bilety do muzeum i zaraz znika. Jakby mnie to obchodziło.
- Stoi – odparł Stasiu.
Zenon poprawił poślinioną dłonią spadający na oczy kosmyk włosów i podszedł do bocznego okna od strony kierowcy.
- Dzień dobry panu – przywitał mężczyznę. – Jeśli na dłużej, proszę zaparkować w głębi, po prawej stronie. Stawka wynosi…
- Dawaj pan ten kwit – przerwał gburowato kierowca. – Umiem czytać.
Niemalże wyrwał Zenonowi skrawek papieru i ruszył z piskiem wzburzając wokół tumany kurzu.
- O rzesz w mordę kopany – rzekł Zenon chroniąc oczy przed drobinami wyschniętej ziemi. – Niezły przyjemniaczek. A szczękę miał jak stare żelazko na duszę.
- I łańcuch na szyi, jak mojej babki Azor, co pilnował obejścia w czasie wojny – podsumował klienta Stasiu. – Wszyscy się go bali i jak go z końcem wojny Ruscy zastrzelili, to dziadek musiał psinę razem z budą pochować, bo tak żelastwo zardzewiało, że nie dało się rozkręcić, a siekiera nie chciała tego brać.
- Łeb mógł uciąć i łańcuch by zszedł – zaproponował Zgliszcz.
- Łatwo ci powiedzieć – obruszył się Gołąbek. – Pies był traktowany, jak członek rodziny.
- Faktycznie – rzekł sarkastycznie parkingowy. – To co? Żonę i dzieci też na łańcuchu dziadek trzymał?
- Aleś ty głupi – pokręcił głową staruszek. – Poza tym mówiłem, że pies był babki. Dziadek go tylko pochował.
- I co to zmienia?
- Rozchodzi się o to – tłumaczył Gołąbek, – że jak dziadek kiedyś pojechał na jarmark, to wtedy niedaleko jakaś bitwa była i tak prali z dział, że wszystkie zwierzaki mało nie poszalały. To babka wzięła łańcuch, taki od krowy, bo innego nie było i przykuła psa do budy. Wyrywał się bydlak niemiłosiernie i wył, to i nie za bardzo prosto jej to wyszło. Gwint ze śruby zlazł i nakrętka się zaklinowała, a gwoździe, takie prawie krokwiaki, wbijane w belkę na szybko, pokrzywiły się i babka zaklepała je jak nity. Krzepka baba z niej było, nie ma co. Jak dziadek wrócił, to nie dało się tego cholerstwa zdjąć i tak już psina został. A i tak bydle było takie silne, że z tym łańcuchem po całym obejściu latało, bo cholernie długi był. Potem dziadek go skrócił, jak któregoś dnia Azor ugryzł w dupę sąsiadkę, nie pamiętam już jak się nazywała. Wziął kawał gwintowanego pręta, wplótł pomiędzy ogniwa, pozaginał i skręcił na śruby. Na łańcuchu zrobiła się taka duża splątana kula żelastwa. A i tak z tym latał, tyle, że zasięg miał mniejszy.
- Albo mi się wydaje, albo ten bobofrut jest ciut mocniejszy niż myślałem – skomentował Zenon. – Bo takie pierdoły oplatasz, że aż żal dupę ściska.
Gołąbek szykował się do ciętej riposty, ale zjawił się kolejny klient i przerwał im dysputę. Zgliszcz wydał kwit i wrócił na ławkę.
- Powiedz lepiej, co z tym księdzem – rzucił Zenon zmieniając temat.
- Polej najpierw.
Płyn miło dla uszu zabębnił o blaszane denka.
- No, tak jak mówiłem – podjął staruszek upiwszy łyk. – Przyjechali we dwóch, z tym z aktówką. Nie wiem, o czym gadali, ale trwało to z dziesięć minut, albo i kwadrans. Pokazywali jakieś dokumenty, potem na chwilę przeszli w głąb parkingu, a jak wrócili to znowu coś tłumaczyli. Wyglądało, jakby byli z czegoś niezadowoleni. Słów żadnych nie słyszałem, ale z gestów wynikało, że Fredek gorliwie ich o czymś zapewniał. No i zapłacili tej gnidzie i odjechali. Zaraz potem tamten poleciał do tego żuka, co chodzę do niego nie raz na drzemkę i zaczął go pacykować. Napompował koła i takie tam różne. Nie przyglądałem się bardzo, bo jak patrzę na tego sukinsyna, to mi się robi niedobrze. Poszedłem do Muminka po…
- Jak, to przy żuku? – zainteresował się Zenon.
- Jak to, jak to? – odparł zirytowany Stasiu. – No tak to. Nie wiem co tam robił, ale fest zapieprzał. Musieli mu sporo zapłacić.
- Chcesz powiedzieć, że z samego rana przyjechał tu ksiądz z jakimś gościem w garniturze i zapłacili Fredkowi za to, żeby podciągnął ten wrak?
- Dokładnie – odparł Gołąbek. – Acha. I jeszcze niedługo przed tym jak przyjechałeś, zadzwonił do waszego szefa i powiedział, że masz dziś dwadzieścia cztery.
- Co?
- Nie to, żebym podsłuchiwał, ale myślałem, że już masz zmianę i zaczaiłem się przy budce, żeby cię nastraszyć. Stąd słyszałem.
- A to sukinsyn.
- A żebyś wiedział, że sukinsyn – zgodził się Stasiu. – Ale ten wasz szef nie lepszy. Powinien chyba i ciebie zapytać, no nie?
Zgliszcz machnął ręką.
- Powinien, powinien – rzekł z rezygnacją. – Może i powinien, ale jemu tam wszystko jedno, byle ktoś pilnował tego burdelu.
Zenon pokręcił głową z rezygnacją. Miał nadzieję, że z czasem sytuacja w pracy się poprawi, ale jak do tej pory wszystko szło ku gorszemu. Zarobki nędzne, a miał dostać podwyżkę. Za nadgodziny nie obejrzał złamanego grosza, a nie było tygodnia, żeby nie nazbierało się ich kilka, a niekiedy i kilkanaście. I jeszcze coraz częściej, nie wiedzieć czemu, potrącano mu i tak żenująco niską premię.
- Pamiętasz, jak wyglądali? – spytał po chwili Zenon.
- Kto? – odparł zdziwiony Stasiu.
- No ten ksiądz i biznesmen, czy tam ochroniarz?
- Normalnie. Jak ksiądz i biznesmen. Chyba jednak to biznesmen był, bo taką miał fajną aktówkę. No i jeden był w sutannie, a drugi w popielatym garniturze, z tą czarną aktówką. Ten biznesmen był wielki okrutnie.
- Jaki? – drążył parkingowy.
- No wielki – uniósł się staruszek. – Miał dobre dwa metry. W życiu nie widziałem takiego biznesmena. Dla tego też bardziej mi na tego ochraniacza pasował. A ten ksiądz to był normalny, jak każdy inny. Tłustawy ze świętoszkowatą miną.
Zamilkli zapalając po papierosie. Zenon zamyślił się przez chwilę i w końcu podsumował:
- Pewnie jakiś film tu kręcą niedaleko. Oni się z pieniędzmi nie szczypią. Jak nic zabiorą tego złoma na rozpierduchę. Że też mnie nie było na zmianie. Zawsze wszystkie lepsze fuchy trafiają się temu głąbowi.
- Głupi ma zawsze szczęście – skwitował Stasiu. – Nie przejmuj się. Jeszcze i tobie się poszczęści. Może cię wezmą na tego, no jakże to się mówi, statywa.
- Statystę, dziadu ciemny.
- Jeden kij.
Dopili nalewkę i Zenon przyjął kolejnych dwóch klientów. Alkohol nie był mocny, ale swoje robił i, co najważniejsze, działał uśmierzająco.
- Ten z łańcuchem jeszcze nie wychodził – stwierdził Stasiu.
- Że co?
- Mówię, że ten z łańcuchem jeszcze się wyszedł z parkingu – powtórzył staruszek. – Wjechał już bity kwadrans temu. Albo i lepiej. Może jest przyłańcuszony do kierownicy i zgubił klucz?
- Chce siedzieć w aucie, to niech siedzi – odparł Zenon. – Zabronić mu nie mogę.
Pogrzebał butem w piaszczystej nawierzchni.
- A zresztą…
Wstał i ruszył w głąb parkingu.
- Tylko nie wydudlaj wszystkiego – rzucił na odchodne.
- Jak wrócisz, to może naszczamy do kubka temu platfusowi?
- Tak, jasne. I nasramy w sandały.
Zenon utykając zniknął za budką. Zastanawiał się, po jaką cholerę ktoś kazał nadmuchać koła w tym złomie. Przecież i tak nie pojedzie, bo silnik ma przerdzewiały i bak pewnie dziurawy. Dziwne, że powietrze od razu nie zeszło.
Postanowił raz jeszcze rzucić okiem na furgonetkę. Ruszył w jej kierunku, gdy nagle dostrzegł, jak z szoferki wysiada gburowaty mięśniak, którego szukał. Mężczyzna zatrzasnął drzwi, zamknął na klucz i wsiadł do zaparkowanego obok auta.
- Hej! – krzyknął Zenon – Coś pan tam majstrował przy żuku!
Przyspieszył kroku, ale nieznajomy ostro ruszył i skierował pojazd ku bramie wjazdowej.
- Stój pan mówię! – nie ustępował parkingowy. – Co to ma być? Giełda jakaś? Cycka se pan obejrzyj!
Bojowy nastrój szybko go opuścił gdy stwierdził, że auto pruje wprost na niego i kierowca wściekle trąbiąc wcale nie zamierza manewrować kierownicą. W ostatniej chwili uskoczył za starego forda i tracąc równowagę runął w kępę wysuszonej trawy. Przeklął siarczyście, nie myśląc o bólu w kolanie błyskawicznie się poderwał i wrócił pospiesznie do budki. Stasiu stał obok bramy pochylony, jakby czegoś wypatrywał w piaszczystej nawierzchni.
- Nic ci nie jest?! – krzyknął Zenon nerwowo przylizując włosy. – Widziałeś, co za bydle? Zaraz zadzwonię na mendziarnię. Tylko sprawdzę w papierach numer rejestracyjny.
- E tam – odparł staruszek. – Może i cham, ale hojny. Zobacz – rzekł pokazując dłonie. – Rzucił przez okno. Będzie ze trzydzieści złotych. Może jeszcze coś przeoczyłem.
Pochylił się i wrócił do grzebania w piasku. Zenon, zbity z tropu, na moment się zawahał.
- Majstrował coś przy żuku – powiedział. – Widziałem, jak wysiadał z szoferki.
- O! – zignorował go Stasiu. – Jest jeszcze piątka! I jeszcze jedna! Gdzie będziesz dzwonił? Będzie tego ze trzy i pół dychy na czysto. Trzeba będzie oddać. A i na cholerę tu ubeków ściągać? Smród będzie do niedzieli.
- Ale grzebał przy żuku – upierał się Zenon.
- Jakbym ci nie przypomniał, to byś dalej tu siedział i o niczym nie wiedział.
Ostatni argument najwidoczniej przemówił do parkingowego bo przestał obstawać przy zawiadamianiu policji.
- Ale czego, cholera, szukał przy tym żuku? – mamrotał pod nosem.
- Coś się tak uczepił tego samochodu? – zestrofował go staruszek.
- A sam już nie wiem. Widzi mi się w tym coś dziwnego.
Gołąbek popatrzył na kolegę spode łba.
- Słyszałeś historyjkę o dupach? – zapytał.
- O dupach?
- O dupach.
- O takich zwykłych?
- No widzisz? – parsknął Stasiu. – Już zaczynasz. Wszędzie coś ci nie pasuje.
- Nie chodzi o to, że mi nie pasuje – bronił się Zgliszcz. – Po prostu lubię wiedzieć dokładnie wszystko, zanim się wypowiem.
- Rowerem dupy dwie jechały – podjął Stasiu. – Dupa duża i dupa mała. Znasz to, czy nie?
- Nie.
- Mała jechała z tyłu i nic nie widziała, bo jej duża zasłaniała. Widzisz w tym coś dziwnego?
- Dziwnego?
- Tak, dziwnego – przyznał staruszek. – Widzisz coś dziwnego w dwóch dupach jadących rowerem, z których większa jedzie z przodu zasłaniając mniejszej jadącej z tyłu? Nie sądzisz, że odwrotnie powinny siedzieć? Albo może jechać tyłem?
Zenon przyjrzał się Gołąbkowi podejrzliwie.
- Słucham?
- Gówno.
Staruszek usiadł na ławce i dmuchnął w zakurzone monety.
- Tobie to zawsze musi coś nie pasować – rzekł. – Albo ktoś jest za grzeczny, albo za chamski. Ten za ładny, a tamten znów brzydki. Jeden za stary, drugi za młody. Jak przychodzi co do czego, to marudzisz, że lepiej jakby przyszła baba, a jak jest baba, to wolałbyś gadać z chłopem. Tak jak z tymi, dajmy na to Wojciechami. Jakbyś tak spotkał takich dwóch Wojciechów, dwóch identycznych Wojciechów. Nadążasz?
- Nie bardzo.
- Dwóch facetów o imieniu Wojciech?
- No i?
- Pewnie też musiałbyś widzieć w jednym z nich bardziej Wojciecha, a w drugim mniej Wojciecha. Nie mogliby być normalnymi Wojciechami w taki samym stopniu, co nie?
- O co ci chodzi?
- Bo już mnie drażnisz tymi swoimi spiskowymi teoriami. Wiecznie coś musi być podejrzane, dziwne, albo nietypowe. I zawsze dokładnie rozebrane na czynniki pierwsze. A jak coś nie pasuje do układanki? Nie daj Bóg. Zaraz lament i koniec świata, bo albo balas za gruby, albo dupa za ciasna.
- A ty co znowu z tymi dupami?
- Weź się, nie wiem, ożeń, albo co.
- Jestem żonaty.
- Bardzo jesteś żonaty – Stasiu splunął. – Mąż idealny i taka sama żona. Mówię ci, weź zmień coś, bo jak tak dalej pójdzie to cię pojebie do końca.
Zenon nieco się zdenerwował. Spojrzał na staruszka i syknął:
- Myślisz, że jak ciebie pojebało, to wszystkich to czeka? Weź się lepiej zajmij tą swoją.
- Jaką moją? – jeszcze mocniej zdenerwował się Gołąbek.
- Dobrze wiesz o kim mówię – burknął Zenon. – Kryjesz się z tą babą, jak gajowy przed łosiem.
- A spieprzaj ty ode mnie! Nie wiem o kim mówisz. Powinieneś się leczyć na łeb!
Zgliszcz popatrzył na przyjaciela z politowaniem.
- O wdowie po poprzednim listonoszu mówię, stary pierdzielu – wypalił. – O Jadźce Ziębinie, bo niby do kogo innego smalisz cholewki?
- Ja?
- Nie. Generał Śmigły Rydz.
- A spierdalaj, konusie!
- To przestań się do wszystkich przypieprzać, świętoszku.
- Mówiłem o tobie, a nie o wszystkich. A z resztą. Twoje życie, sam decyduj.
- Właśnie to robię.
- Gówno robisz. Łazisz i marudzisz. Gdzie tu jakieś decyzje? Wszystkie rozumy żeś pozjadał, a w portkach dziurawych chodzisz.
- A weź ty się lepiej za siebie! Im żeś starszy, tym głupszy! Romeo się znalazł, od siedmiu boleści.
- Jeszcze słowo, najduchu!
W tym momencie do bramy podjechał elegancki biały mercedes. Kierowca wysiadł nie gasząc silnika. W aucie były zaciemniane szyby, więc nie było widać, czy ktoś został w środku.
- O ja cię pierdzielę – szepnął Zenon. – Widziałeś kiedyś coś takiego?
- Owszem – odparł Stasiu plując suchą pianą. – Dziś, przed piątą rano.
- Dzień dobry – odezwał się grzecznie kierowca.
Ubrany był w nienagannie skrojony, dopasowany garnitur w stalowym odcieniu, który dodatkowo podkreślał postawną sylwetkę. Mężczyzna zatrzymując się jakieś dziesięć kroków od nich rzekł:
- Szukam człowieka, który urzędował tutaj dzisiaj wczesnym rankiem.
- A o co chodzi? – odparł hardo Zenon. – Dzień dobry.
- O człowieka, który urzędował tutaj dzisiaj wczesnym rankiem – powtórzył nieznajomy.
Jego głos był uprzejmy, ale jednocześnie stanowczy. Zenon był przekonany, że dawało się w nim wyczuć jakąś siłę, pewność siebie. Brzmiał też jakoś obco, twardo i nienaturalnie. Zgliszczowi przemknęło przez głowę, że facet mówi w taki sposób, jakby miał zbyt duże zęby i druciane sitko w ustach. Mężczyzna nosił okulary przeciwsłoneczne o dużych szkiełkach. Mimo to Zgliszcz miał nieodparte wrażenie, że ich właściciel bacznie im się przygląda. Za bardzo jak na zwyczajną pogawędkę. Nieznajomy twarz miał spokojną, mimikę oszczędną.
- Skończył zmianę o szóstej – odparł Zenon. – Ale jeśli czegoś trzeba, to ja wszystko mogę załatwić – dodał z nadzieją.
Mężczyzna zbliżył się o trzy kroki. Emanowało od niego coś niepokojącego, trudnego do zdefiniowania. Zenon wolałby, żeby już sobie poszedł. Pot, który po nim spływał stał się zdecydowanie bardziej chłodny. Przełknął ślinę i podniósł się z ławki.
- Numer telefonu – powiedział mężczyzna.
- Słucham? – wybełkotał Zgliszcz.
- Numer telefonu do tego człowieka.
- Ale czy coś się stało? Ja mogę…
Nieznajomy postąpił o krok.
- On nie ma telefonu – powiedział Zenon pospiesznie. – Ani w domu, ani w pracy. To znaczy w pracy ma, ale go nie ma. To znaczy jego, Fredka, telefon jest – motał się nieudolnie mimowolnie poprawiając zaczeskę i wygładzając nogawki spodni.
- Adres.
- Adres?
- Adres.
- Acha, tak, adres, już zaraz, moment, mam w szufladzie, w dokumentach, w biurze, w szufladzie.
Ruszył do budki rad, że oddala się od niepokojącego gościa.
- W zasadzie to chyba nie powinienem podawać takich informacji – mamrotał idąc spiesznym krokiem, – ale jak coś pilnego, to właściwie czemuż by nie – dodał pospiesznie. – Momencik.
Po chwili wyszedł recytując.
- Mieszka przy…
Potknął się na ostatnim schodku i runął w brudny piasek.
- Ale żeś koleś jebnął – skomentował Stasiu.
Nieznajomy nie drgnął. Zenon szybko się pozbierał i otrzepując zakurzone spodnie dokończył:
- … ulicy Wesołej. Siedem przez dwanaście.
Ponownie przejechał dłonią po niesfornej fryzurze i uśmiechnął się głupkowato.
- Dziękuję i do widzenia – odparł mężczyzna i po chwili samochód odjechał.
- Do widzenia – powiedział Zgliszcz. – Bardzo proszę.
- No właśnie – czknął Gołąbek.
Gdy mercedes zniknął w ruchu ulicznym Zenon ochłonął i klapną ciężko na ławce.
- Ci sami byli rano – podjął staruszek. – To znaczy ten i tamten drugi, ksiądz. Pewnie czekał w samochodzie, bo mu gorąco w sutannie.
- Żaden tam pewnie z niego ksiądz, jak się z tym zadaje. Myślałem, że się zesram ze strachu.
Stasiu popatrzył na kolegę wydmuchując dym.
- O co ci chodzi znowu? – zapytał zdziwiony.
- Mówił jakoś tak dziwnie – tłumaczył Zenon.
- Może był chory.
- Oglądałem kiedyś taki film, o gościach, którzy wyglądali zupełnie normalnie, tylko tak dziwacznie, kwadratowo mówili, jakby słów mało znali, a potem się okazało, że są z kosmosu i wyłaziły z nich takie robaki, co zżerały ludziom mózgi.
Stasiu wysunął dolną wargę.
- To ani chybi jeden z nich – przyznał. – A tobie już całkiem spory kawałek rozumu zeżarło. Tak telefonicznie.
- Telepatycznie, jeśli już.
- Jeden kij.
- Śmiej się, śmiej – nie ustępował Zenon. – Ja tam swoje wiem. Gość wyraźnie czegoś chciał.
- No pewnie, że chciał – przyznał Stasiu.
- Jak myślisz? Czego?
- Powiedział ci czego. Adresu tego ojszczymura. Na pewno coś im obiecał i się nie wywiązał. Jakoś mnie to nie dziwi. Zawsze był z niego wredny wszarz.
- No to co? Uważasz, ze ten gość był normalny? Tak zupełnie?
Staruszek westchnął.
- Zupełnie – odparł. – Może to nie wesołek, ale gość był grzeczny, tyle że może trochę małomówny. Konkretny.
- Nie gadaj, że się nie bałeś?
- A czego tu się bać? Jakbym tak chciał bać się każdego byczka, to bym z chałupy nie wychodził.
- A tam gadasz – żachnął się Zenon. – Gość był jakiś dziwny. Miał coś takiego w oczach, że normalnie miałem wrażenie, że mnie kropnie za chwilę, albo sparaliżuje nerwy mocą i zniewoli oczami, jak Lord Vader.
- Jak kto?
- Taki gwiezdny rycerz złych mocy.
- Ty znowu z tymi kosmitami.
- Mówię poważnie. Nie oglądałeś, to nie masz pojęcia.
- Miał okulary.
- No właśnie. Coś jednak kapujesz. Właściwie, to nie okulary, tylko cały taki… – Zenonowi zabrakło słów. – Taki po prostu kosmiczny hełm, zbroję w sumie. No i przede wszystkim oddychał jakby miał maskę przeciwgazową.
Rozpromieniony Zenon zapomniał na chwilę o swoich bieżących zgryzotach, energicznie wstał z ławki, napiął się jak zawodnik w trakcie pokazu kulturystycznego i zaprezentował oddech Lorda Vadera najlepiej jak umiał.
Staruszek popatrzył na niego z niekłamanym zdziwieniem, wręcz z niepokojem.
- Że kto niby?
- No Lord Vader, przecież nie ksiądz Jankowski.
- Ja mówię o tym facecie z auta, balasie! – parsknął Gołąbek, skutecznie sprowadzając tym samym Zgliszcza z powrotem na ziemię. – Miał okulary. Ciemne, przeciwsłoneczne. Skąd możesz wiedzieć, co miał w oczach?
- Ach, o tym – zafrasował się Zenon wracając myślami do niedawnego, niepokojącego spotkania. – Mówię ci, że czułem na sobie jego wzrok – upierał się. – Aż mnie palił. Gapił się tylko na mnie i pewnie dla tego jesteś taki twardziel.
Staruszek rzucił pod stopy niedopałek i zadusił go obcasem wysłużonego sandała.
- Ej, bracie – rzekł. – Tobie naprawdę poprzestawiały się fajerki od tych głupawych filmów o kosmitach.
- Prędzej tobie od tego ciągłego gadania o komunistach – odparł Zenon wpatrując się w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą stał samochód. – Skocz lepiej do Muminka.
- O widzisz! – uradował się Gołąbek. – Teraz gadasz jak należy. A tak swoją drogą – dodał wstając, – to skoro niby taki ostry był ten gość, to powinieneś się cieszyć.
Będąc przy bramie rzucił przez ramię:
- Znajdzie tego kutasinę i to i łomot słuszny mu spuści.
Chwilę później zaczął się spory ruch. Przez kwadrans na parking wjechało kilkanaście aut, kilka również go opuściło i czekający od kilku minut Stasiu zaczął się już niecierpliwić.
- Zagrzeje się – rzucił półgębkiem.
- Zesra się – odburknął nerwowo Zenon wracając ku bramie po dołączeniu do rachunków kolejnego kwitu.
- Aleś powiedział – skomentował staruszek. – Wziąłbyś lepiej rozłożył ten parasol z lodziarni.
Parkingowy, utykając i biadoląc na bolącą nogę uwijał się przy klientach nie znajdując chwili na odsapnięcie. Wychodząc kolejny raz z budki oparł o ławkę niewielki piknikowy parasol z logo dostawcy lodów, który dostał się im od właściciela sąsiadującej z parkingiem lodziarni. Któregoś dnia przelatywały nad okolicą bociany i jeden na niego nasrał. Lodziarz powiedział, że nie będzie tego mył, a z hurtowni dostał nowy, tak więc mogli teraz chronić się przed słońcem pod obesranym parasolem, bo żadnemu z nich również nie uśmiechało się jego czyszczenie. Uznali zgodnie, że jak będzie deszcz, to sam zmyje. Tyle, że od tamtej pory jak padało, to woleli siedzieć w budce, a jak nie padało, to zapominali i go nie rozkładali. Znowu jak miało się na burzę to bali się, że wiatr go poniesie albo porwie. I tak stał ufajdany drugi rok.
- Sam rozłóż – rzucił nie zatrzymując się Zenon. – I nie będziemy składać.
- Już to widzę.
Jeśli wszystko byłoby między nimi w porządku, to znaczy między Zenonem a Fredkiem, to pewnie by tak zrobili. Ale że nie było, to każdy z nich przed zakończeniem zmiany składał go i chował w ciasnym zapleczu, czy raczej w graciarni, żeby drugi sam musiał go rozłożyć. Z początku szef parę razy ich obsztorcował, że śmierdzi, ale po kilku dniach dał spokój. Zenon przekonał go, że ptasie kupska wcale nie cuchną jak dobrze wyschną, a ta była już tak porządnie ususzona, że można było odpalać o nią zapałki, jak o draskę.
Przez kolejne półtorej godziny zdołali wychylić jedynie po kubku jeżynówki. W międzyczasie Stasiu rozłożył parasol, skoczył też do pobliskiego spożywczego kupić kilka bułek, pasztetówkę i wodę mineralną, tak dla przyzwoitości. Przed południem zrobiło się nieco luźniej. Zjedli po kanapce i popili nalewką.
- Zagrzała się cholera – stwierdził Zenon. – Było chociaż w cieniu postawić.
- A gdzie stała? – odparł podirytowany Gołąbek. – I na co to jak i tak jest ze trzydzieści stopni?
- Na słońcu będzie ze czterdzieści pięć. Mało mi łba nie sfajczyło.
Stasiu przypalił papierosa.
- Mówiłem ci tyle razy – powiedział, – żebyś czapkę zakładał, taką z daszkiem. Inaczej dostaniesz udaru i nie będziesz mógł pić przez trzy dni, jak taki mój jeden kuzyn. Robił pół dnia na działce w taki upał bez niczego na łbie i potem co się napił, to rzygał. Jego kobita mi powiedziała, że lekarz mówił, że udaru dostał i jak będzie pił, to mu nie przejdzie i będzie cały czas rzygał. Mówię ci. Kapota. Chłop trzy dni o suchym pysku chodził, że nie dało się z nim nawet pogadać, taki był zły i jakiś otępiały. Potem już zawsze w czapce chodził, to i mógł się napić kiedy chciał. Ale trzy dni z życiorysu miał wycięte. Jak nie chcesz podzielić losu, tego nieszczęśnika, to nakładaj czapkę w takie słońce, dobrze ci radzę.
- Nie mogę – skrzywił się Zenon. – Łeb mam za duży i…
- To kapelusz.
- … każda jest za ciasna i pije. I jeszcze sterczy jak pokrywka od słoika na fiucie.
- Jak co? – Gołąbek aż się zakrztusił dymem.
- Tak mi się powiedziało.
- Nakładasz sobie na interes pokrywki od słoików po majonezie? A po jaką cholerę?
- Nie powiedziałem, że to robię. Poza tym nie mówiłem też nic o majonezie, już żeś se musiał dodać. Tak tylko powiedziałem.
- Tak, już uwierzę – burknął staruszek. – Niby skąd byś wiedział jak to wygląda, jakbyś nie widział? Sam żeś na sobie trenował zboczeńcu? To pewnie też od filmów, tyle że od tych z murzynami, co tylko zemszczą, leją się po pyskach, łażą okrakiem i pieprzą się między sobą gdzie popadnie, jak szympansy w zoo.
Zenon pokiwał głową z westchnieniem.
- Nie ja jestem zboczeńcem – ocenił – tylko ty rasistą.
- Sristą!
Przekomarzali się wachlując się starymi gazetami. Parasol niewiele pomagał, ale chronił chociaż od palących skórę promieni. Powietrze było suche, unosiły się w nim drobiny pyłu bezustannie wzbijane przez przejeżdżające samochody. Mężczyźni siedzieli ociekając potem z rzadka się odzywając. Zenon znalazł w budce butelkę z lekko zwietrzałą wodą utlenioną i przemył opuchniętą ranę kolana. Na szczęście przestała już obficie krwawić, niemniej w dalszym ciągu krępowała mu ruchy. Próbował założyć opatrunek, ale plaster miał wyschnięty klej i każdy się zsuwał. W końcu zrezygnował i przymrużywszy oczy poszedł w ślady Stasia pogrążając się w letargu.
Ze stanu otępienia wyrwał ich kolejny samochód, który jednakże nie wjechał na parking tylko zatrzymał się wzdłuż ogrodzenia, tuż za bramą. Wysiadło z niego dwóch mężczyzn.
- Ocho – ostrzegł Stasiu. – Na cholerę w ogóle mundury im szyją. Wystarczy na pysk spojrzeć i od razu widać, że menda.
Mężczyźni podeszli do siedzących.
- Dzień dobry. Jesteśmy z policji.
- Nie mówiłem? – szepnął Gołąbek przyjmując wojowniczą minę.
- Podkomisarz Fundament – powiedział wyższy, szczupły i starszy, na oko pięćdziesięcioletni szatyn, okazując im legitymację. – To jest aspirant Podsiadło – dodał wskazując niskiego, krępego młodzieńca o rudych kręconych włosach.
Zenon wyprostował się na ławce, podczas gdy Stasiu siedział niewzruszony. Dłoń parkingowego odruchowo powędrowała w górę porządkując włosy.
- Co się stało? – zapytał Zgliszcz wietrząc kolejne kłopoty.
- Nic się nie stało – odparł szorstko starszy z policjantów. – Mówiłem, że coś się stało?
- No niby nie – rzekł zmieszany parkingowy. – Ale przecież tak bez przyczyny by panowie tu nie zaglądali.
- Przyczyna zawsze się znajdzie – powiedział piskliwym głosem rudzielec. – Pracujecie tu?
- Ja pracuję – odparł Zenon.
- A ja nie – dodał Stasiu.
- Macie jakieś dokumenty?
- Ja mam – rzekł Zgliszcz podrywając się z ławki. – W biurze.
- A ja nie – rzekł Gołąbek nie podrywając się z ławki. – W domu coś mam.
Zenon przyniósł dowód osobisty i umowę o pracę. Fundament rzucił na nie okiem zdając się być nimi niezbyt zainteresowanym.
- A taki Fryderyk Gałka pracuje? – zapytał.
- Pracuje – potwierdził Zenon, a Stasiu splunął. – Miał dziś nocną zmianę.
- Nocną, powiadacie – rzekł policjant stukając plastikowym dokumentem w paznokieć.
- Ja nic nie mówiłem – burknął Stasiu.
- A kiedy go ostatnio widzieliście? – rzucił szybko funkcjonariusz puszczając mimo uszu przygaduszki staruszka.
- No rano, jak się zmienialiśmy.
- A godzina jakaś?
- Koło szóstej.
- Koło, to znaczy bliżej piątej, czy bliżej siódmej?
- Przyjechałem z dziesięć po szóstej – odparł parkingowy nieco zmieszany. – Spóźniłem się kapkę. Pogadaliśmy z dziesięć minut, przekazał mi dokumenty i pojechał. Przeskrobał coś? – dodał z nadzieją.
- To się okaże niebawem – rzekł rudy. – Coś ciekawego mówił? Że miał na zmianie coś nietypowego? Coś niespotykanego, dziwnego?
- E, nie – odparł Zenon.
- Tylko, że masz zapieprzać dwudziestką czwórką – dodał Stasiu z przekąsem.
- Dwie zmiany z rzędu – wyjaśnił szybko Zenon.
- Pracujecie po dwanaście godzin?
- Niestety.
- Czyli, że ponownie pojawiłby się w pracy dopiero jutro o szóstej rano?
- Normalnie chodzący komputer – mruknął Gołąbek.
- Dokładnie, dokładnie, panie władzo – potwierdził Zenon jednocześnie rzucając Stasiowi piorunujące spojrzenie. – Bite dwadzieścia cztery godziny z rzędu. I mam nadzieję, że tak będzie bo trzy zmiany nie pociągnę.
- I to wszystko?
- Wszystko.
- No to tak nie będzie – skwitował Fundament. – Fryderyka Gałkę znaleziono w domu kilka godzin temu martwego. Wszystko wskazuje na to, że został zamordowany.
Ta informacja nawet na Gołąbku zrobiła wrażenie. Obaj rozdziawili usta oniemiali.
- Zamordowany? Fredek? Ale kto? Jak? Za co? – pytali jeden przez drugiego.
- Tego właśnie chcielibyśmy się dowiedzieć – odparł aspirant. – To jak? Przypominacie sobie coś jeszcze?
Obaj zaczęli mówić jednocześnie. Policjanci uciszyli ich i odpytali kolejno notując informacje w małych kajetach. Mężczyźni uzupełniając wzajemnie swoje relacje opowiedzieli o wczesno porannej wizycie niecodziennych gości, potem o kolejnym spotkaniu z jednym z nich i o osiłku z łańcuchem. Obaj skwapliwie przemilczeli nietypowy sposób zapłaty uiszczonej przez tego ostatniego. Zenon co jakiś czas musiał przerywać, żeby obsłużyć klientów, ale w końcu opowiedzieli wszystko po kolei.
- Dobra – podsumował podkomisarz zamykając notes. – Gdzie stoi ten żuk?
Zenon pokazał.
- My – kontynuował policjant wskazując na Zenona – pójdziemy go obejrzeć, a wy pilnujcie interesu, bo rozkradną.
Gdy zniknęli za biurem, rudy rzekł:
- A jaki był ten Fredek? Pytam tak prywatnie, nie do protokołu. Wrogów jakichś mógł mieć?
Początkowo Stasiu nie zamierzał się rozwodzić w opowieściach. Bez słowa skrzywił się kwaśno, potem zmarszczył czoło, aż w końcu splunął pod nogi.
- Chuj to był i skurwysyn – poniosło go. – Cham i bydle. To gnój był. Chyba nikt go nie lubił, bo był złośliwy jak mało kto i wredny. Po prostu kawał skurwysyna, panie władzo. Nie da się o nim inaczej powiedzieć. No i się doigrał, głupi kutas. Chociaż, wie pan, żeby tak od razu zabijać? Chociaż płakał po nim nie będę. Każdy przecież ma swoje słabostki.
- Z tym to akurat różnie bywa – skomentował Podsiadło. – Jeden dostanie po łbie i jeszcze przeprosi, a na drugiego wystarczy krzywo spojrzeć i już zaszlachtuje, jak wieprzka.
- Ano.
- No, a z wami jak to jest, panie dziadek? Dalibyście radę załatwić takiego skurwysyna, jak Fredek? Kulę w łeb, albo zatłuc, powiedzmy, łomem? Samemu? Albo we dwóch?
- No co pan mi tu takie rzeczy gadasz? – oburzył się staruszek. – Co to ja jestem jakiś…
Nie zdążył dopowiedzieć gdy zza budki wrócił Zgliszcz w towarzystwie drugiego policjanta.
- Tak jak mówili – zwrócił się do kolegi Fundament. – Złom. Można by do niego zajrzeć z ciekawości, ale zamknięty i bez nakazu nie da rady. Wracajmy na komendę i się zobaczy jak się sprawy rozwiną. Może jutro tu zajrzymy.
Spojrzawszy na Zenona dodał:
- To raz jeszcze. Jakby się ktoś kręcił koło tego rupiecia, lub wrócili ci z mercedesa dzwońcie od razu pod dziewięć, dziewięć, siedem, albo do mnie na komórkę. Numer jest na wizytówce. Dowidzenia. Acha. I nie pijcie w czasie pracy.
Po chwili już ich nie było. Mężczyźni bez słowa wychylili po kubku nalewki.
- Że był kanalią – zaczął Zenon – to fakt, ale chłopa jakoś tak szkoda chyba trochę. No może nie od razu szkoda, ale głupio tak. Kto mi będzie na złość robił? To dziwne, ale jak tak kogoś nagle zabraknie, to człowiekowi nawet tych wszystkich jego złych cech brakuje.
- Wcale mi nie żal tego bydlaka – podjął Stasiu. – Ale młody był. Może by co z niego jeszcze było.
Po kolejnej porcji zaczęło już szumieć im w głowach.
- Skoczę do Mumina – stwierdził Gołąbek.
- Skocz, skocz. Ja zdzwonię do szefa. W końcu nie wiem, co mam robić jutro… – czknął – pojutrze... i w ogóle.
Stasiu ochoczo ruszył uzupełnić zapasy, Zenon wszedł do biura zatelefonować. Nie uśmiechało mu się pracować kilka zmian z rzędu, chociaż już parę razy tak się zdarzało i wówczas miał przyzwolenie na drzemkę w budce. Niemniej żadna to przyjemność. Niewygodny i niespokojny sen nie stanowił należytego odpoczynku. A i pieniędzy z tego wielkich nie było. No ale cóż. Sytuacja tym razem była wyjątkowa, a im wcześniej szefa zawiadomi, tym prędzej może ktoś się znajdzie na zastępstwo. Chociaż pewnie policja już u niego była. No ale nie zaszkodzi. Jak wykaże zainteresowanie, to będzie nawet dobrze wyglądało, że mu zależy i w ogóle.
Wykręcił numer i chwilę czekał na odpowiedni sygnał. Bez skutku. Beknął przeciągle i mocno aż cofnęło go krok w tył. Spróbował połączenia jeszcze raz i za moment powtórnie z takim samym efektem.
- By to mogiła zabrała – mruknął. – Znowu będzie trzeba zapieprzać dwa dni z rzędu za damski chuj, a gość ma w wszystko w dupie. Co za bryndza.
Poskładał na kupę pliki różnych rozrzuconych bezładnie dokumentów, odłożył w kąt rzeczy Fredka i spróbował dodzwonić się jeszcze raz. Gdy po raz kolejny rozczarowany z westchnieniem odkładał słuchawkę, wrócił Gołąbek.
Usiedli pod parasolem. Popijali, wspominali, Zenon obsługiwał klientów i znów wspominali popijając. W taki sposób upływały im kolejne godziny. Upał sprawiał, że klienci w ogóle nie zwracali na nich uwagi, ograniczając kontakt z Zenonem do niezbędnego minimum, co było na rękę również i jemu. Czas płynął leniwie i monotonnie. Kolejne łyczki przegryzali podgardlanką, popijali letnią mineralną, palili papierosy. Stasiu od czasu do czasu kursował do spożywczego, lub po nalewkę. Nie pili szybko, z doświadczenia wiedząc, że w taką pogodę należy się oszczędzać, ale mimo to z nastaniem wieczora byli już porządnie zawiani, a w takich sytuacjach rozsądek nie zawsze idzie w parze podejmowanymi decyzjami.
- Chłodno coś się robi – ocenił Gołąbek. – Może by na rozchodniaka walnąć coś treściwszego? Od tego to tylko jszczę ciągle.
- Jak to ciągle? – zaoponował Zgliszcz. – Przecież może ze cztery razy byłeś. Jak na twój wiek, to rewelacyjny wynik. Poza tym, to chłodno robi się może u ciebie we łbie, bo noce są teraz ciepłe, że spać się nie da.
- Będziesz miał tyle lat, co ja, to zobaczysz. Wiem co mówię.
- Powiedz wprost, że masz chęć na gorzałę, a nie będziesz wymyślał jakieś takie różne dyrdy pierdy.
- No bo mam.
- No i dobrze. Ja też mam. W ogóle to wypada napić się za tego głąba, a winem tak jakoś nie uchodzi.
- Racja.
- Ile to u niego teraz stoi?
- Jakbyś nie wiedział.
- Pytam się.
- Piętnaście za czysty.
- A zostało?
- Akurat.
Staruszek podniósł się i ruszył ku bramie.
- Zaczekaj – zatrzymał go Zenon sięgając do przytroczonej do pasa zasuwanej saszetki, w którą zbierał odbierane od klientów należności. – Masz tu jeszcze dwie dychy. Trzeba pożegnać tego ciurę z szacunkiem, choć może i na to nie zasłużył. Kup kurczaka u tego chłopa z okiem, wiesz, w budzie koło bazaru. I chleb, ale w sklepie bo u niego bułki drogie.
- Jakbym nie wiedział.
Gołąbek schował pieniądze i raźno ruszył po zakupy. Parking znacznie już opustoszał i pozostało na nim niewiele pojazdów, głównie stali klienci, tak zwani, abonamentowi. Zenon próbował podliczyć gotówkę i posegregować dokumentację, ale mylił się w rachunkach i rozrzucał pokwitowania. Wzbraniał się przed tym jak mógł, ale w końcu musiał przyznać, że wypity alkohol podziałał na niego nieco mocniej niż zakładał. Odłożył papiery i zamknął utarg w podręcznym sejfie, jak zwykł nazywać żelazną, zamykaną na dużą stalową kłódkę skrzynkę. Miał raz jeszcze spróbować dodzwonić się do szefa, ale uznał, że jest zbyt pijany. W duchu pochwalił się za rozsądek i doszedł do wniosku, że chyba jednak nie jest bardzo pijany, bo gdyby tak było, to wówczas na pewno by zadzwonił.
Nie spodziewał się by w nocy przybyło klientów, więc zamknął na łańcuch bramę wjazdową, a niewielką furtkę, na klucz. Ustawił przy ławeczce nakrytą gazetą drewnianą skrzynkę po owocach, która często służyła im za prowizoryczny stolik, a następnie rozłożył na niej szklanki i kubki z lekko przestudzoną herbatą, zaparzoną wcześniej w dużym fajansowym dzbanku. Oczyścił z tłuszczu stary kuchenny nóż, przetarł z kurzu wyszczerbiony głęboki talerz od zastawy stołowej i usiadł pod parasolem. Kolano jakby mniej mu pulsowało. Obejrzał je i ocenił, że nie wygląda źle. Wypity alkohol sprawiał, że rozrzedzona krew wolniej krzepła, przez co spodnie miał mocno zabrudzone, ale też przynosił uśmierzenie bólu.
Zostawił nogę w spokoju, przymknął powieki i zaczął wspominać Fredka. Kawał było z niego drania i nerwów napsuł im niemało, ale jakoś tak nieswojo robiło mu się na myśl o jego śmierci. Zamordowany. Czyli, nie wypadek i nie przypadek. Któż też mógł chcieć śmierci zwykłego parkingowego? Równie dobrze jego mogliby zamordować. Wzdrygnął się na taki scenariusz i postanowił pomyśleć o czymś przyjemniejszym.
Nie minęło nawet pięć minut, gdy z zadumy wyrwał go znajomy głos.
- Hej! Długo mam tu jeszcze czekać? Później się pomodlisz.
Po chwili siedzieli już na ławeczce rozkładając na skrzynce zakupy. Gołąbek nalał do szklanek mętnawy alkohol.
- No to niech mu ziemia i tak dalej – powiedział unosząc naczynie.
- Howg.
Wychylili przepijając ciepłą herbatą. Stasiu kaszlnął, a Zenon się skrzywił. Twarz parkingowego zmarszczyła się gwałtownie, przez chwilę przypominając jabłko w średniozaawansowanym stadium gnilnym.
- Jezu, lejże mniejsze działki – wyksztusił. – Przecież to nie majone w ogóle.
- A miało być majone? Pierwszy taki tylko, boś był nieprzygotowany. Przy drugim będzie lepiej.
Oderwali po kawałku kurczaka i przez chwilę przeżuwali w milczeniu. Wieczór całkowicie ustąpił już miejsca parnej nocy, gwiazdy pochowały się nad zasnuwającymi niebo chmurami. Było duszno.
- Będzie lało – zawyrokował Zenon.
- I dobrze. Parasol umyje i trochę tę kurzawę przydusi.
Wypili kolejną porcję, która zgodnie z przewidywaniami Gołąbka przyjęła się już bez zbędnych sensacji. Popijali alkohol małymi łyczkami, zakąszali drobiowym pieczystym i pszennym chlebem, Zenon uzupełniał w kubkach herbatę. Opróżnili połowę butelki i Stasiu coraz częściej spoglądał na jej zawartość z rosnącym niepokojem.
- Która godzina? – zapytał.
- Bo ja wiem? Budzik jest w kanciapie, ale będzie z wpół do jedenastej. Bo co?
- Nie chcę później po nocy łazić do Muminka.
- A po co masz łazić? Jest jeszcze pół flaszki. Starczy.
Gołąbek pokręcił trochę nosem niezadowolony z takiej oceny sytuacji.
- Muszę się odlać – stwierdził.
Wstał i ruszył w kierunku gęstych krzaków berberysu rosnących za budką. Po kilku sztywnych krokach mocno nim zarzuciło, ale szybko skorygował krok i zniknął w gęstwinie. Wracając wyprostował się nienaturalnie usiłując sprawiać wrażenie, że ma całkowitą kontrolę nad swoim ciałem. Niemalże mu się udało, ale tuż przed ławką przekrzywiła mu się stopa i nie zdołał już utrzymać równowagi. Upadając potrącił prowizoryczny stolik i mimo, iż Zenon zareagował w miarę szybko, nie udało się uniknąć strat. Instynkt kazał im przede wszystkim chronić to co najcenniejsze, tak więc w brudnym piachu wylądował nadjedzony kurczak, chleb i jeden kubek z herbatą. Drugi jedynie się przewrócił pozostając na skrzynce, podobnie jak szklanki.
Zenon zerwał się ściskając w dłoniach butelkę. Niestety nogi ugięły się również pod nim, zarzuciło go w tył i runął przez ławkę na plecy wywracając stopami skrzynkę ze wszystkim co dotychczas się na niej uchowało. Obaj przez chwilę leżeli bez ruchu jakby spodziewali się serii kolejnych niemalże tragicznych dla nich w skutkach wypadków.
Pierwszy odezwał się Zenon wstając wolno, ostrożnie i zachowawczo.
- A żeby cię, stary pierdzielu. I cóż żeś narobił?
Gołąbek ukląkł oparty na szeroko rozstawionych ramionach, poczym wspiął się na ławeczkę.
- Olaboga, ale mnie ścięło – jęknął. – We łbie czysto, a nogi idą gdzie indziej, jak nie moje.
Pochylił się i zaczął zbierać porozrzucane naczynia. Podniósł również kurczaka i położył go na gazecie.
- Mówiłem, żeby rozmaić – skomentował Zenon.
O dziwo stłukły się tylko szklanki. Kwaśna mina Stasia ustąpiła uśmiechowi, gdy Zgliszcz postawił na skrzynce szczęśliwie uchowaną butelkę z samogonem.
- I co się cieszysz? – powiedział widząc rozjaśnioną twarz staruszka. – Nie ma ani czym popić, ani czym przegryźć.
- A tam gadasz. Kurczaka się obetrze, chleb nawet nie brudny, a wodę chyba masz?
Zenon chwilę kiwał głową i marszczył twarz, jakby prowadził z sobą jakiś wewnętrzny dialog.
- Czekaj – powiedział w końcu i zniknął w budce.
Rozgardiasz spowodował, że nieco przetrzeźwieli i ich ruchy stały się pewniejsze. Po kilku minutach Zgliszcz wrócił z niewielką reklamówką.
- Mamy konserwy Fredka. Myślał, że nie wiem gdzie chowa. Jemu nie będą już potrzebne.
Posprzątali z grubsza, opłukali naczynia i ponownie zasiedli na ławeczce. Tymczasem powietrzem zaczęły targać coraz częstsze powiewy chłodnego wietrzyku. Słychać było również z wolna narastające grzmoty znamionujące zbliżającą się gwałtowną, letnią burzę. Wychylili następną kolejkę ciepłego alkoholu. Mimo usilnych starań Gołąbka przestygły już kurczak niemiłosiernie strzelał im w zębach drobinami piasku. Pili, pluli, palili papierosy, pili i znów pluli. W końcu wyrzucili niedojedzoną pieczeń i otworzyli konserwy. Zagryzali ciepłym, ociekającym galaretą i tłuszczem mięsem po woli kończąc butelkę. Z upływem czasu rwały się i mieszały wątki dialogu, a kawałki mielonki stawały się coraz bardziej niesforne i mimo usilnych starań biesiadników co i rusz zamiast do ust trafiały na pylistą ziemię.
- Słuchaj – rzekł Zenon, któremu głowa zaczynała się już niebezpiecznie kiwać na boki. – Muszę… – czknął. – Musimy iść sprawdzić tego żuka.
Gołąbek kondycyjnie nie prezentował się lepiej. Spojrzał na Zgliszcza mętnym wzrokiem, pstrykając w noc niedopałek.
- Znaczy co? – zdziwił się. – Czy nadal stoi? Przecież nie odleciał.
Zenon nie odpowiadając wychylił ostatnią porcję spirytusu, przegryzł konserwą i zataczając się zniknął za biurem.
- Hej! – krzyknął za nim Stasiu. – Siedź tu! Gdzie leziesz obesrańcu? Siedź, mówię!
Dopił szybko alkohol i wstał na chwiejne nogi. Nie widział zbyt wyraźnie, bardziej kierował się na pamięć. Przebiegając obok budki źle obliczył odległość, zawadził o narożnik ramieniem, co wytrąciło go z i tak z trudem utrzymywanej równowagi i powaliło na ziemię. Pozbierał się jednakże szybko i ruszył w ślad za towarzyszem. Pokonał zygzakami dzielącą go od żuka odległość. Gdy dotarł na miejsce ujrzał Zenona mocującego się z bocznymi drzwiami od strony kierowcy. Mężczyzna zapierał się nogą o karoserię ciągnąc jednocześnie za zardzewiałą klamkę. Zanim Stasiu do niego dołączył zdążył już dwukrotnie upaść, by w końcu urwać metalowy uchwyt i ponownie runąć na plecy.
- A to zaraza – jęknął przekręcając się na bok. – Kto to toto pozamykał? – marudził bełkotliwie. – Zawsze otwarte było. Trzeba będzie okno wypieprzyć.
- Zaraz, moment – zaprotestował Stasiu. – Okno zawsze się zdąży wywalić. Tu trzeba sposobem, a nie siłą.
- Znalazł się Kwinto od siedmiu boleści – skomentował Zenon.
- A żebyś wiedział.
Staruszek pogrzebał w kieszeniach spodni i po chwili wydobył niewielkie skórzane etui, z którego po kolei wysuwał i oceniał różnej grubości pręty, sprężyny i haczyki. Stał tak dobre kilka minut chwiejąc się, mrużąc oczy i przestępując z nogi na nogę. W końcu dokonał wyboru i po chwili drzwi po stronie pasażera stanęły otworem. Stasiu nie bez trudu wgramolił się do szoferki i przesunął się na miejsce pasażera. Po chwili obaj siedzieli w kabinie konspiratorsko pochyleni nad deską rozdzielczą rechocząc, jak rozwydrzone wyrostki, którym udało dostać się do zamykanej przez stróża komórki z różnymi pierdołami. Zenon zamaszyście kręcił kierownicą, naciskał stopami skrzypiące pedały i szarpał lewarek skrzyni biegów, podczas gdy Stasiu zgięte w kolanach nogi wyciągnął przed siebie opierając je na desce rozdzielczej i symulując grę na mandolinie wrzeszczał w niebogłosy zmyślaną na poczekaniu piosenkę, w której powtarzał się refren:

Och kochana moja
Tak za tobą tęsknie strasznie
Och kochana moja
Chuj mnie strzelił teraz właśnie

Zabawa trwała dobry kwadrans, gdy nagle oślepiło ich bladożółte światło latarki bijące w oczy mocnym snopem sprzed maski samochodu. Jednocześnie otworzyły się drzwi i czyjeś silne ręce bezceremonialnie wyciągnęły pijanych mężczyzn z szoferki brutalnie ciskając na ziemię.
- Zaraz, zaraz! – protestował zaskoczony Zenon. – Wolnego. Ja tu jestem parkingowym! Paszoł ty w pizdu! Natychmiast…
Zamilkł rozpoznając właściciela parkingu. Drugim z mężczyzn był ów osiłek z łańcuchem na szyi, który pojawił się na parkingu około południa.
- Co to ma, do cholery, znaczyć? – parsknął szef.
Gdyby nie gęsta ciemność obaj mogliby dostrzec purpurową ze złości twarz miotającego przekleństwa mężczyzny.
- To ja może się ulotnię – stękną Stasiu próbując bezskutecznie uwolnić łokieć z silnego uchwytu nieznajomego.
- W dupę pójdziesz! – krzyknął pracodawca Zenona. – Nikt się nie ruszy dopóki nie się dowiem co tu majstrowaliście!
- Co majstrował? – protestował bełkotliwie Zenon. – Kto majstrował? Że my niby? My? – nerwowo zaczesał dłonią kosmyk włosów uporczywie odsłaniający sięgającą za ucho łysinę. – Ten majstrował – rozejrzał się szukając osiłka. – O ten! – wskazał mężczyznę palcem. – Ten, co ma łańcuch od krowy!
Właściciel powstrzymał osiłka gestem i zbliżył światło latarki do niewyraźnych twarzy mrużących oczy.
- Co to ma być? – huknął. – Co mi tu pieprzycie? Obaj pijani w trzy dupy! A parking otwarty!
Zenon odrobinę przetrzeźwiał pod wpływem emocji, niemniej alkohol nadal udaremniał mu zarówno utrzymanie równowagi, jak i składne formułowanie wypowiedzi. Oparł się plecami o blachę furgonetki i zaprotestował kiwając palcem przed nosem szefa.
- O nie, nie, nie – powiedział wpatrując się tępym wzrokiem w mało skonkretyzowanym kierunku. – My nic nie majstrowaliśmy. Ten od krowy majstrował… I parking wcale nie otwarty. Brama i furtka elegancko zamknięte, jak… jak…
- Jak dupa – podpowiedział Stasiu wydymając lśniące wargi.
- Jak dupa – zgodził się parkingowy opuszczając głowę na pierś. – Jak dupa.
Mimo usilnych starań Zgliszcz nie potrafił zapanować nad ciałem, które cały czas jak gąbka chłonęło z krwi wypity alkohol w tempie znacznie przekraczającym jego nadwyrężone możliwości metaboliczne, w efekcie czego coraz bardziej odmawiało mu posłuszeństwa. Wreszcie stopy pomknęły przed siebie podczas gdy korpus runął wprost ku ziemi sadzając półprzytomnego Zenona w rozkroku. Uwolniony przez drugiego mężczyznę Stasiu zaczął go nieudolnie podnosić.
- Wstawaj, Zenek – mamrotał ciągnąc kompana za ręce. – Czas na nas, chłopie. Zaraz zamykają…
Właściciel nie spuszczał krytycznego, pełnego dezaprobaty spojrzenia z gramolących się mężczyzn, podczas gdy jego towarzysz dokonywał oględzin furgonetki. Wskoczył do kabiny, potem obszedł samochód sprawdzając zamki. Skończywszy skinął głową najwyraźniej usatysfakcjonowany stanem pojazdu.
- Klamka tylko ujebana – powiedział.
Szef przeklął siarczyście, ale najwyraźniej mu ulżyło.
- Dobra – rzekł. – Wypieprzajcie do domu i żebym cię tu, Zgliszcz, nie oglądał do czwartku. Wywaliłbym na zbity pysk, ale nie ma teraz komu robić. Za klamkę potrącę ci z wypłaty. A ciebie, dziadek, jak tu jeszcze raz zobaczę, to nogi ze starego dupska powyrywam.
Mężczyźni z trudem podnieśli się na chwiejne nogi i ruszyli wężykiem ku bramie.
- Przepraszam, szefie – starał się jeszcze załagodzić Zenon. – To z żalu po Fredku tak. Ja nigdy w pracy przecież…
Nie dokończył bo silny kopniak w pośladki stopą obutą w ciężki kamasz przeszył go ostrym bólem aż do potylicy.
- Spierdalać mi stąd zanim zmienię zdanie i zadzwonię na policję!
Zastosowali się do polecenia i po chwili byli już przy budce.
- Poczekaj – sapnął Zenon. – Rower wezmę.
- A na cholerę ci rower? – zaoponował Stasiu. – Przecież ledwo stoisz.
- No właśnie dla tego – nie ustępował parkingowy wyrywając się staruszkowi.
- Nie trafisz w bramę.
- Gówno tam. Z rowerem, to ja jak strzała prosto pomknę.
- Na izbę cię zawiną.
Nie zważając na ostrzeżenia Zenon złapał za kierownicę jednośladu.
- Na jaką izbę? – obruszył się szarpiąc rowerem. – Przecież nie jestem nawet za bardzo… – beknął przeciągle – wypity… – czknął. – No może co najwyżej lekko wcięty!
Przypięty do ogrodzenia rower nie ustąpił i Zgliszcz ponownie wylądował w pozycji horyzontalnej. Gołąbek, który trochę mocniej trzymał się rzeczywistości, nieporadnie złapał przyjaciela pod pachy i zaczął wlec ku bramie.
- Zbierajmy się stąd, baranie, bo ten bydlak gotów naprawdę zadzwonić po mendy. Z roboty cię wypieprzą i jeszcze kolegium dostaniemy. Później rower weźmiesz.
Zenon złośliwie zapierał się stopami.
- Pojadę, mówię! – stęknął. – Puszczaj, stary opoju, bo ci zaraz po ryju nakładę, że tylko mlaśniesz!
To powiedziawszy, szarpnął ramionami wyrywając się dzielnie starającemu się transportować go Gołąbkowi. Stanął na wprost staruszka na szeroko rozwartych nogach złowrogo mierząc go niewyraźnym spojrzeniem. Umorusany, ze spuchniętym czołem i rozerwaną nogawką, wyglądał niezwykle malowniczo nawet mimo skrywającej ich nocy.
- No! – parsknął wyzywająco rozkładając po bokach zgięte w łokciach ręce. – Na śmierć i życie. Rozwalę ci łeb, stary pierdoło. Jestem Clint Eastwood. Stawaj!
- A idź w pizdu.
Stasiu odwrócił się i zrezygnowany ruszył ku uchylonej lekko furtce.
- Ty tchórzu! – krzyknął w ślad za nim Zenon ruszając ku bramie chwiejnym zygzakiem. – Odwróć się! Jestem William Many, morderca kobiet i dzieci! Nie zawaham się i strzelę ci w plecy!
Widząc biegnącego za nim truchtem towarzysza staruszek uznał, że być może to jedyny sposób na wyciągnięcie kolegi do domu.
- A strzelaj, pajacu! – krzyknął i szybciej podreptał ku linii drzew pobliskiego parku. – W dupę mi strzel!
Potruchtał chwiejnie słysząc za sobą biegnącego i bełkoczącego Zenona, nieudolnie imitującego strzały z rewolweru.
- Pstsz, pstsz! – wołał Zenon. – Powinieneś zadyndać, koniokradzie, ale wprzódy ja bezlitośnie rozwalę ci łeb, stary pierdzielu!
Dobiegłszy do stojącej przy najbliższej alejce ławki Gołąbek opadł na nią ciężko dysząc. Nie był już młodzieniaszkiem i chociaż można by go śmiało uznać za wyjątkowy okaz zdrowia, to jego możliwości były jednak mocno nadwątlone, choć z pewnością jeszcze nie całkiem wyeksploatowane. Musiał jednakże jakoś ogarnąć swojego przyjaciela, a ten zdawał się z każdą chwilą coraz bardziej swawolić. Postanowił więc posłużyć się sprawdzonym fortelem.
Oparł się ciężko i przyłożył dłoń do piersi.
Po chwili stanął przed nim Zenon przyjmując podobną jak przy bramie pozę.
- Stawaj! – bąknął patrząc spode łba.
- A dajże już spokój – westchnął staruszek. – Tchu nie mogę złapać. Jeszcze teraz brakuje, żebym znowu zawału dostał.
Nuta groźby w głosie Gołąbka przywróciła Zenona do rzeczywistości. Mimo upojenia alkoholowego doskonale pamiętał, jak może półtora roku wcześniej w okolicznościach całkiem podobnych do obecnych, tyle, że w jego mieszkaniu, stary mężczyzna dostał ataku serca i omal nie przypłacił tego życiem. Oczywiście Stasiu tylko symulował, ale Zenon nie miał o tym pojęcia. Gołąbek tak się wówczas wczuł w rolę, że Zgliszcz postanowił wezwać pogotowie, ale, że był pijany w sztok, to przez pomyłkę zadzwonił wcześniej na policję i jaszcze nawtykał dyżurnemu od tłustych, leniwych i głupawych starych dup. W efekcie jego interwencji staruszka odwieziono do szpitala, a jego na izbę wytrzeźwień, gdzie jeszcze na dodatek dostał tęgi łomot od funkcjonariuszy, którzy dowozili go do tego żywego reliktu socjalizmu. No i niestety poza potężnie wysokim jak na poziom oferowanych świadczeń rachunkiem za pobyt i usługi, wlepili mu kolegium za obrazę przedstawicieli prawa. Nie dość, że ubliżał policjantom i stawiał czynny opór podczas transportu, to rzekomo dopuścił się napaści na funkcjonariuszy pełniących służbę. To się nazywa pech. Mało, że dostał kilkanaście fest gum, przeleżał do rana ujszczany, przypięty ciasnymi pasami do twardej pryczy, że mało mu krew nie przestała krążyć, to jeszcze musiał za to wszystko zapłacić i przeprosić.
Zenon wszakże dostrzegał w całym tym niefortunnym zdarzeniu jeden plus. Mianowicie to, że Stasia odratowali. Oczywiście Gołąbek nie przyznał się, że zawał był symulowany. Wiedział, że mogłoby to okazać się mocno brzemienne w skutkach. Poza tym poznał przy okazji świetny sposób na przyjaciela i od tej pory, jeśli potrzebował silnego argumentu przy różnych konfliktowych okazjach, nie wahał się do niego sięgać. Byle nie za często, bo później Zenon z obawy o jego zdrowie nie bardzo chciał z nim biesiadować. No i oczywiście aż tak mocno nie angażował się w symulację. Na ogół wystarczało jedynie dać do zrozumienia, że coś się dzieje z jego sercem i było po kłopocie. Początkowo Stasiu miał wyrzuty sumienia, że w tak perfidny sposób oszukuje przyjaciela, ale szybko uporał się z takimi myślami. Przecież zawsze czynił to w dobrej wierze i w słusznych sprawach. Ponadto Gołąbek wychowywał się w czasach realnego socjalizmu i jego osobowość silnie tkwiła w mentalności tamtego okresu, okresu w którym wszelkie oszustwa i kombinacje kierowane były na ogół przeciw absurdom polityki władzy ludowej, przez co nie były społecznie piętnowane, a wręcz przeciwnie, oznaczały operatywność i zaradność. Tak więc Stasiu uważał, że w tych okolicznościach również wykazał się takąż właśnie umiejętnością odnalezienia się w trudnej sytuacji. No i w końcu w następstwie owego niefortunnego wieczoru solidarnie partycypował w kosztach, których mimo rozłożenia na raty do tej pory jeszcze nie zdołali spłacić w całości.
Stasiu siedział dysząc i spod przymrużonych powiek obserwował Zenona. Zgodnie z jego oczekiwaniami Zgliszcz może nie tyle oprzytomniał, co przestał się wydurniać. Usiadł obok przyjaciela i objął go ramieniem.
- Jak tam stary pierdzielu? – zapytał z troską. – Dajesz radę?
Staruszek masował pierś oddychając miarowo.
- Jeszcze kapkę odpocznę i będzie dobrze – odparł. – Nie tak łatwo wykończyć starego Gołąbka. Jeszcze ciebie przeżyję.
Siedzieli przytuleni nie odzywając się i próbując pozbierać rozbiegane myśli. Nie zdawali sobie nawet sprawy, kiedy zasnęli.
*
Obudził ich coraz mocniej siąpiący deszcz. Noc była niezmiernie ciemna, chmury gęsto zasnuły nieboskłon skutecznie odcinając blask gwiazd i księżyca. Nieliczne sprawnie działające latarnie dawały niewiele światła, zwłaszcza, że ich od dawna nie konserwowane klosze pokryte były grubą warstwą brudu dodatkowo ograniczającą ich efektywne działanie. W obecnej chwili mężczyznom doskonale znającym rozkład parkowych alejek nie sprawiało to większego problemu, by nie rzec, że wręcz było im to na rękę, bowiem w ciemne zaułki rzadko zapuszczały się patrole policji, czy straży miejskiej.
- Co robimy? – przerwał ciszę Stasiu.
- Co robimy? – obruszył się Zenon. – Jak to co robimy? Nie wiem co ty, ale ja zamierzam jeszcze coś w siebie wtaszczyć. Tobie trzeba chyba do domu, bo się jeszcze rozlecisz.
- Ja się rozlecę? I kto to mówi? Dopiero co sam żeś leżał spity w trzy dupy, a potem żeś się darł, że jesteś John Wayne!
- Clint Easwood.
- Jeden kij.
- Nie powiedział bym. Johnny od dawna już zakopany, a Clint dalej daje radę, jak mało który.
- Nie chodzi o to – Stasiu odkaszlnął i splunął lepką, suchą śliną, – który żyje, a który jest sztywny, tylko o symbolikę.
- O symbolikę?
- Właśnie.
- Ale żeś wymyślił.
Na chwilę ponownie zapadła cisza, którą zakłócił odległy huk. Niebo na moment rozświetliła jasnoniebieska błyskawica.
- Ale zaraz lunie – zawyrokował Stasiu. – Chodźmy lepiej. Coś ty tam mówił o tym wtaszczaniu w siebie jeszcze czegoś?
Podnieśli się ciężko wzajemnie się asekurując i ruszyli w głąb parku.
- Mam w domu wino – oznajmił nagle Zenon.
- Co?
- Wino. Mam w domu wino.
- Jak to?
- W gąsiorze.
- W gąsiorze? Swojaka?
- Swojaka, jak ta lala.
Stasiu wysforował się na dwa kroki przed towarzysza i odwrócił ku niemu idąc tyłem, co, zważywszy na okoliczności, w każdej chwili groziło upadkiem.
- Chcesz powiedzieć – upewniał się z niedowierzaniem, – że masz w domu gąsior ze swojskim winem?
- Dokładnie.
- A niby skąd?
- Jak to skąd?
- No skąd?
- A skąd się bierze wino? Całą jesień zbierałem dziką różę, to i wino jest jak się patrzy.
- Czemuś nic nie mówił?
- Bo byś jojczył.
- Gówno bym jojczył. A i zbierać bym pomógł.
- No, szkoda. Wtedy, to już by nawet miesiąc nie postało.
- Dupa tam! – obruszył się Stasiu i ponownie zaczął maszerować przodem nie przestając jednakże wyprzedzać Zenona o dwa kroki. – Taki z ciebie kumpel od siedmiu boleści. Żeby tak wino chować. Nie podejrzewałem, żeś taki chytry ćwok.
- Jeszcze nawet nie spróbowałem.
- Udław się nim, grzdylu sowiecki.
- Tak zrobię.
- Żeby ci tak stanęło w gardle, ubeku.
- Nie ma obawy.
- Pewnie. Weź sam wychlej wszystko. I po kryjomu najlepiej, żeby ci nikt nawet szklaneczki nie ujął. Co za wredny kacap. A żebyś tak się usrał od tego wina!
Zaczęło odrobinę mocniej siąpić, niebo przecinały coraz częstsze i głośniejsze świetlne bicze. Deszcz i lekki spadek temperatury lekko otrzeźwił mężczyzn, którzy przyspieszywszy kroku wyszli już z parku i maszerowali teraz równie mało oświetlonym chodnikiem wzdłuż martwej o tej porze ulicy.
- Tak na węch – mówił Zenon nie przejmując się pomstowaniem Stasia – będzie coś pomiędzy półwytrawnym, a półsłodkim, mocno cierpkie.
- Żebyś zgnił, bolszewiku.
- Z osiemnaście procent jak nic.
- Ta, sto!
- A może i dwadzieścia nawet.
- Weźże przestań już pieprzyć. Masz, to se wypij i w dupie cię mam. Ciekawe tylko – dodał podejrzliwie – gdzie żeś to wino trzymał do tej pory, bo jakoś mi się w oczy nie rzuciło, ani nic nie wywąchałem. Chyba, że masz jakiś marny liter sikacza kupiony na mecie u tej swojej meliniary, jak jej tam, Andzi Rysiakowej, i będziesz mi teraz dupę zawracał.
- A kto tu komu dupę zawraca?
- Właśnie – nie przerywał snuć domysłów Gołąbek. – Ma, kutafon, butelkę marnych szczyn i jątrzy, jak jakiś ormowiec. Oby ci…
- Wiesz co? – przerwał Zgliszcz. – A choćbym i miał tylko butelkę tych marnych szczyn, to co? Nie wychylił byś?
Stasiu zwolnił kroku i łypnął na kompana podejrzliwie.
- A wiedzieć ci trzeba – mówił dalej Zenon, – że to wcale nie żaden tam sikacz od Andzi, tylko najprawdziwszy swojski wyrób, z dzikiej róży. A nie wywąchałeś go do tej pory, bo dobrze schowane.
- Akurat.
- Bo byś jojczył.
- Weź już przestań, bo mi normalnie żal dupę ściska, jakiś ty głupi. I w dodatku rasowy chuj czerwony.
- Stoi w piwnicy zamknięte na klucz.
Pokonali kilkanaście kroków w milczeniu. Zenon wiedział, że ostatnia informacja zaintryguje staruszka i ten długo nie zdzierży. Nie pomylił się. Gołąbek wytrzymał około ćwierć minuty.
- W piwnicy! – nie wytrzymał Stasiu. – Czyś ty na ten głupi łeb upadł!
- Zamknięte na klucz, mówię.
- Na klucz! Trzymajcie mnie, bo zaraz zejdę! Toż to te zamki można pierwszym lepszym spinaczem otworzyć!
- Kłódkę nową założyłem.
- A no tak, faktycznie, widziałem – uspokoił się nieco Stasiu. – Ale gąsiora nie widziałem, ha!
- Przysypany ziemniakami, żebyś nie wyniuchał.
- To mi od razu tak mów! Znowu mało zawału nie dostałem.
Przekomarzając się, to znów idąc w milczeniu, po jakiejś godzinie dotarli do kamienicy Zenona. Lało już całkiem tęgo, silny wiatr targał przemoczoną odzieżą, okolicą raz po raz wstrząsały silne grzmoty. W milczeniu weszli do klatki.
- Gdzie leziesz? – obruszył się staruszek widząc, że Zenon ruszył schodami w górę. – Pokaż to wino, jak już żeś mnie to przywlókł.
- Przywlókł? Sam żeś przylazł.
Gołąbek wziął się pod boki i wrzasnął:
- O! O! Najpierw wina żałuje, a teraz jeszcze wygania na deszcz!
- Czego się drzesz? Ludzi pobudzisz.
- Gówno mnie to obchodzi!
Zenon wrócił na dół i złapał staruszka za łokieć.
- Uspokój się, capie – syknął. – Przecież się z tobą tylko droczę.
- No.
- Chodźże do domu. Trzeba zrzucić te mokre łachy, bo się rozchorujemy.
- Ciepło jest.
- Ale niezdrowo.
- A wino? Sam chciałeś pić.
- Daj spokój. Dopiero co mało żeś zawału nie dostał.
- Co to ma do rzeczy?
- Dużo. Nie chcę cię mieć na sumieniu.
- Ale ja mam problemy z krążeniem. Wino dobrze robi na krążenie.
Zanim Zenon zdążył zareagować na ostatni argument z przeciągłym skrzypieniem otworzyły się drzwi i z mieszkania na parterze wyłoniła się pochylona postać zaspanego, zdenerwowanego lokatora.
- Kto tam mordę drze po nocach? Wynocha bo zaraz do was wyjdę i nakopię do dupy.
- To my, Heniu – rzucił pojednawczo Zenon.
- Co za my?
- No my. Zenek i Stasiu, znaczy Stach.
Zenon wolał się poprawić, bo poza nim nikt nie zwracał się do Stasia „Stasiu”, tylko Stach, więc lepiej było zawczasu uniknąć nieporozumienia.
Skryty w ciemnościach mieszkaniec kamienicy pstryknął przełącznik kontaktu i klatkę zalało mdłe żółtawe światło ukazując krępą, mocno otyłą, ale nie pozbawioną przy tym zwalistych mięśni sylwetkę Henia Kielonkiewicza, przez przyjaciół zwanego Kielonkiem. Mężczyzna miał przerzucony przez ramiona mocno podniszczony fioletowego odcienia szlafrok, pod nim prążkowaną pidżamę, na stopach grube wełniane skarpety i sandały. Nie był wysoki, ale potężną posturą wręcz przytłaczał obu przyjaciół.
- Pojebało was? – syknął z pretensją. – Trzecia dochodzi. Mamusię obudzicie.
- Na cholerę ci takie grube skarpety? – odparł pytaniem Stasiu. – Boisz się mrozu? Daj lepiej coś zakurzyć, bo na tym deszczu cygary nam przemokły.
Henio zszedł do drzwi wyjściowych, wyciągnął z kieszeni szlafroka pogniecioną paczkę papierosów bez filtra i poczęstował mężczyzn. Zapalili wydmuchując żółtawy, gryzący oczy dym. Powietrze było gęste i wilgotne, toteż cienkie smugi leniwie i niechętnie unosiły się ku górze, spowijając rozmawiających przyciszonymi głosami mężczyzn siną chmurą.
- Śmiej się – westchnął Kielonkiewicz. – Krążenie mi siada, to i nogi cierpną, jak w lutym. Wystarczy, że trochę łyknę i od razu cierpną. Wypiliśmy ze szwagrem raptem półtory litry na troje i już mnie ciapy gniotą. Hanka właściwie to może ze dwa kieliszki wypiła, to w sumie na dwóch było, ale to też przecież dziecko by... – czknął głośno i przysłonił usta dłonią – dało radę – dokończył.
- Przecież ty pięćdziesiątki nawet nie masz – zdziwił się Zenon. – W tym wieku, to...
- Nie o wieku tu nam mówić – wpadł mu w słowo Stasiu. – Nie słyszysz, co chłop mówi? Z krążeniem ma problemy. Jak ja.
- To przykre.
- Przykre, przykre – parsknął staruszek. – Przykry to jest kościelny pierwszego maja. Tu trzeba na krążenie coś poradzić.
- Ciekawe co – bąkną Henio. – Nic nie pomaga, Stachu. Nawet te onuce.
- Wino z dzikiej róży – syknął Gołąbek. – Swojskie.
- Ba! Pomarzyć można.
- Właśnie – wtrącił się Zenon ukradkiem szczypiąc Stasia w bok. – Pomarzyć można. Chodź lepiej do domu, bo się jeszcze rozchorujesz i…
- Co rozchorujesz?
Staruszek odskoczył od Zenona i stanął obok nowego sprzymierzeńca.
- Wiesz, Kielonek, co ten gamoń chowa w piwnicy? – rzekł z szelmowskim uśmiechem.
- Wiem – odparł mężczyzna pstrykając niedopałkiem w noc. – Kartofle i rower.
- A skąd wiesz? – zainteresował się Zgliszcz.
- Chociaż dzisiaj trzymałeś rower w chałupie – dodał ignorując pytanie. – Słyszałem jak żeś rano jebnął, mało mi garczki z półek nie pospadały. A co, nie zgadza się?
- Chodzi właśnie o to, że się zgadza.
- No to w czym rzecz?
- W tym, skąd wiesz, co ja trzymam w piwnicy? Kiedyś tam ostatnio był?
- Przedwczoraj. Piliśmy wódkę, którą, nie wypominając, sam postawiłem.
- A no tak. Ale ogórki kiszone były moje.
- O widzisz go! – ponownie uaktywnił się Gołąbek. – Wódę za darmo żłopie, a potem szklanki wina żałuje. Będzie się jakimiś tam zasranymi ogórkami zasłaniał.
- Co wy z tym winem?
- Nie my, tylko ten stary pierdoła jest niedopity, to mu się i we łbie mąci.
- Masz w piwnicy wino? – nie dawał się zwieść Heniu.
- A skąd? – żachnął się Zgliszcz.
- Mówił, że ma – wtrącił Stasiu.
- Gówno tam! – zaprzeczył Zenon. – Jaja sobie z ciebie robiłem.
- Był bardzo przekonywujący.
- Pić ci się chce, dziadu, to by cię nawet dzielnicowy przekonał!
- No, no. Ty mi tu nie bluźnij!
- Nie drzyjcie się, do cholery jasnej – syknął Heniu trącając staruszka w ramię. – Zaraz wylezą Sitarszczyki i wtedy się zacznie.
Gdy tylko padło nazwisko wyjątkowo bojowych i nie mniej towarzyskich braci zapanowało nerwowe, wyczekujące milczenie. Obecność Sitarskich w bardzo znacznym stopniu ograniczyłyby ilość potencjalnie przypadającego na głowę wina, a na domiar złego bracia owi nie grzeszyli rozumem, przez co ich towarzystwo było niezwykle męczące. I jeszcze dodatkowo ich uczestnictwo niemal w stu procentach gwarantowało awanturę, na której knującym mężczyznom zupełnie nie zależało.
Przez chwilę słychać było jedynie szum deszczu i dudnienie kropel o blaszany daszek okapu. Pochylony w wyczekiwaniu Stasiu wyprostował się wolno, a trzask jego kości zabrzmiał groźniej niż przewalające się po niebie błyskawice.
- O rzesz – jęknął przestraszony.
Mężczyźni skarcili go spojrzeniami. Henio ponownie wyciągnął paczkę z papierosami i poczęstował towarzyszy. Puste opakowanie zmiął w dłoni i cisnął w ślad za niedopałkiem.
- Uuuu, kolego – skarcił go Zenon. – Niedobrze tak śmiecić. Potem się dziwić, że taki syf na dzielnicy. Nie dość, że gówniarze…
- Nie zmińdź jak baba – przerwał Kielonek przyciszonym głosem. – Gadaj lepiej, co z tym winem. Jest, czy go nie ma?
- Jest – odparł Stasiu.
- A skąd ty, przyjemniaczku, wiesz? – szepnął piskliwie Zenon. – Robiłeś? Widziałeś? Wąchałeś? Piłeś?
- A niby skąd, jak żeś schował w kartoflach.
- W dupochlach!
- Zamknijcie się.
W tym momencie w mieszkaniu piętro wyżej głośno trzasnęły wewnętrzne drzwi i pod ciężkimi krokami niepokojąco zaskrzypiała podłoga.
- Toś, pajacu skąpy, narobił – syknął Stasiu plując na podłogę. – Pobudziłeś Sitarskich. Będziesz teraz widział wino, jak świnia banany. Widziałeś durnia? – tu zwrócił się do Henia. – Nie dość, że komuch, to jeszcze żyła.
Zenon nie słuchał kierowanych pod jego adresem przytyków. Przez głowę przegalopowało mu stado dosiadających końskie grzbiety pomyślunków. Szybko przeanalizował możliwe warianty najbliższych wydarzeń i nie zwlekając zdecydował się na zło konieczne. Dodatkowo pomogły mu w tym dochodzące z góry głosy:
- Gdzie leziesz po nocy? – męski ale cienki i piskliwy.
- Nie słyszysz? Łeb masz z drewna? Ktoś mordę drze na dole – głęboki i tubalny.
- No i chuj, niech drze.
- Zlezę tylko na chwilę i przypieprzę.
- A tam będziesz łaził. Ja zejdę.
- Ta! Może oba chodźmy, albo jeszcze Władka obudź! Zaraz wrócę.
Dalszego przekomarzania sprawcy hałasów nie słyszeli. Gdy tylko Zenon z rezygnacją syknął:
- Cicho. Chodu do piwnicy,
jak jeden mąż ruszyli cichcem po ciemnych schodach. Mimo mroku szybko znaleźli się przed właściwymi drzwiami. Zenon, poganiany przez towarzyszy, sprawnie uporał się z kłódką i wszyscy trzej zniknęli w piwnicy zamykając za sobą wejście na żelazną zasuwkę, zainstalowaną przez Zgliszcza dla bezpieczeństwa jeszcze w czasie jego w miarę udanego pożycia małżeńskiego, i dodatkowo podpierając drągiem, który Zenon trzymał na wszelki wypadek. W tym momencie niezwykle ucieszyła go własna przezorność.
Stojąc bez ruchu w ciemnościach nasłuchiwali.
- Jest tam kto? – rozległo się z klatki schodowej. – Wyłazić po dobroci, to mniejszy wjebiec będzie!
Mężczyźni mimowolnie wstrzymali oddechy.
- Słuchaj – szepnął Stasiu. – Jak nie ma tego wina, to nie ma sensu się tu gnieść.
- Zamknij się – skarcił go Zenon.
- Pytam się.
- Jest.
- Dzięki ci Panie.
Ponownie zmilkli. Przez szczeliny wokół drzwi zaczęło przebijać blade światło piwnicznej żarówki. Mężczyźni przykucnęli podtrzymując dodatkowo podpierający wejście kołek. Obecność Kielonkiewicza sprawiała, ze nie obawiali się agresji ze strony awanturnych sąsiadów, ale doskonale wiedzieli, że jeśli Sitarscy dowiedzą się, że w piwnicy Zenona znajduje się gąsior z winem to na niewiele zda się jakiekolwiek tłumaczenie.
Taką też myślą kierował się Zgliszcz sprowadzając w dół kolegów. Pluł sobie w brodę, że zaczął droczyć się ze Stasiem i w porę nie powiedział mu, że wino zamierzał zdegustować właśnie w jego, i nikogo innego, towarzystwie. Przez jego głupie knowania teraz musiał dodatkowo dopuścić do spółki Henia Kielonka, który co prawda był przyzwoitym gościem i wszyscy trzej od dawna się przyjaźnili, ale niestety Kielonkiewicz znany był ze swojego nieprzyzwoicie wręcz chłonnego gardła, zwłaszcza jeśli chodzi o wino swojskiego wyrobu. Zenonowi aż się słabo zrobiło na wspomnienie niegdysiejszej pamiętnej imprezy sylwestrowej, na której Henio spity w sztok samogonem został odtransportowany z podwórzowej ławki właśnie do piwniczki, bo nieść go do góry nikt nie miał siły, a po schodkach w dół jakoś dali radę zwlec blisko studwudziestokilogramowe cielsko mężczyzny. Jakież było zdziwienie wszystkich gdy nad ranem znaleźli go obejmującego pękaty dwudziestopięciolitrowej pojemności baniak, w którym jeszcze niedawno, jeśli wierzyć zapewnieniom właściciela piwnicy, dojrzewało zacne porzeczkowe wino w ilości około piętnastu litrów. Sąsiedzi zachodzili w głowę jak sam jeden dał radę osuszyć cały gąsior, a dodatkowo, w jaki sposób udało mu się do owego wina dostać – w piwnicy nie było ani rurki, ani żadnych szklanek, czy innych naczyń, do których mógłby spróbować przelać zawartość baniaka. Wychodziło na to, że musiał pić wprost z gąsiora, co wydawało się niemożliwe z uwagi na wagę i nieporęczność baniaka oraz, co nie mniej ważne, stopień upojenia alkoholowego samego podejrzanego. Z uwagi na powyższe fakty nikt nie chciał uwierzyć właścicielowi piwnicy, że w ogóle owo wino istniało. Zwłaszcza, że Henio do niczego się nie przyznawał. Stary Zdzich Klopsik niemal do końca swoich dni wypominał jednakże Kielonkowi, że ten ongiś wydoił mu cały gąsior przedniego wina owocowego i zajszczał do tego całą piwnicę. Początkowo domagał się nawet jakiegoś zadośćuczynienia, ale wówczas Henio przeprowadził wśród mieszkańców kamienicy sprawną kampanię oszczerczo – propagandową skierowaną przeciwko sąsiadowi. Agitował, że Zdzich Klopsik to ostatni darmozjad i do tego tak skąpy, że wino pochował w piwnicy, żeby po kryjomu samemu wychlać z nikim się nie dzieląc, a jak już wychlał, to jeszcze, korzystając z okazji, na niego winę chciał zrzucić i na dodatkowe zupełnie niezasłużone koszty narazić. Wówczas stary Klopsik nieco zbastował, a szykanowany przez sąsiadów po pewnym czasie sam już tego drażliwego tematu nie poruszał. Niewiele mu to wszakże pomogło, bo zawiść ludzka tak głęboko się już zakorzeniła, że święty spokój dano mu dopiero, jak postawił skrzynkę wódki i na drugi rok na Wielkanoc wytoczył na podwórze cały baniak wina czereśniowego. Zenon doskonale pamiętał, że ów gąsior w znacznej przewadze również opróżnił Henio i nie przeszkadzały mu w tym zawistne spojrzenia ukradkiem rzucane przez Zdzicha. W ten sposób wszyscy o problemie zapomnieli. Oczywiście oprócz Klopsika, który jednakże niedługo potem umarł i tym samym sprawę definitywnie pogrzebał wraz z samym sobą.
Dopiero po śmierci starego Zdzicha Kielonkiewicz przyznał się Zenonowi po pijanemu, że owej pamiętnej nocy, gdy został odtransportowany do piwnicy celem udania się na spoczynek, jego niezwykle wyczulone na tego rodzaju wyroby zmysły zlokalizowały w kanciapie starego Klopsika ów stanowiący późniejszą kość niezgody baniak. Wówczas jego umysł dokonał szybkiej analizy wszystkich możliwości dostania się do jego zawartości i w końcu udało mu się to dzięki drucianemu wieszakowi na ubrania. Henio wyjaśnił, że znalazł taki w jednym z zalegających na podłodze tekturowych pudeł. Wieszak obleczony był plastikową otuliną, którą Henio ściągnął i za pomocą w ten sposób otrzymanej całkiem długiej rurki mógł przystąpić do upragnionej konsumpcji.
I teraz ten sam Henio został przez nieświadomego zagrożenia Stasia wtajemniczony w pieczołowicie skrywany przez Zenona sekret. Cóż było robić. Żeby uniknąć podobnego skandalu musi Kielonka poczęstować. Od tamtego czasu Henio schudł co prawda paręnaście kilo, to i prawdopodobnie możliwości w wypitce miał mniejsze, choć co do tego pewności mieć nie było można. Wystarczyło tylko spojrzeć na filigranowego Gołąbka i od razu robiło się słabo. Poza tym to jeszcze nie koniec kłopotów. Przecież za drzwiami czai się właśnie jeden z braci Sitarskich, którzy jeśli tylko dowiedzą się o jego winie, to pewnie sam co najwyżej literek zdąży na własne potrzeby utoczyć.
Tak rozmyślając drżał w przemoczonej odzieży wsłuchując się w odgłosy korytarza.
- No i co? – to głos dobiegający z piętra, należący do najmłodszego z braci, Lutka. – Masz tam kogo?
- Eeee – zaprzeczył najstarszy, Marian, opuszczając piwnicę. – Pouciekały, gówniarze. Jutro się trza popytać, może ktoś co widział. Trza mordy obić bo inaczej będą się leszcze pałętać.
Po chwili zapanowała ciemność, trzasnęły drzwi i wszystko skryła niemal absolutna cisza.
- Olaboga – stęknął Stasiu. – Już się bałem, że bydlak nas nakryje i będzie po winie.
- Właśnie – zgodził się Henio.
- O, odezwał się – parsknął Gołąbek. – Dobrze pamiętam, jak żeś wychlał cały baniak starego Klopsika.
- A już od razu wychlałem! – obruszył się Kielonek. – Sam wychlał!
- Dobra, dobra – uciął spór Zenon. – Wszyscy wiedzą, że to nie ty. Przecież, jakbyś to był ty, to teraz też byś wychlał cały baniak, a przecież tego nie zrobisz. Jakbyś teraz wychlał, to by wyszło, że wtedy to też byłeś ty, jak nic.
- Właśnie – zgodził się Stasiu.
- Pewnie, że nie wychleję – potwierdził gorliwie choć z goryczą w głosie Henio. – Nie wychlełem tamtego, to i tego nie wychleję. To znaczy z wami razem się rozumie, to wychleję.
Zenon nieznacznie się uspokoił. Wiedział, że Henio musi się hamować, bo inaczej Stasiu wszystko wypapla i będzie miał u sąsiadów krechę nie do starcia.
- Gdzie to wino? – nie wytrzymał Gołąbek.
- Mówiłem przecież. Zagrzebane w ziemniakach.
- To trzeba odkopać.
- Po ciemku?
- Zaraz – Henio pstryknął zapalniczką. – Może to się na coś zda.
Niewielki płomień nie dawał zbyt dużo światła, ale wniósł nieco optymizmu. Zenon przeszedł w kąt piwnicy i zaczął zsypywać kartofle z całkiem sporego kopczyka.
- Wczesna odmiana – mówił. – Specjalnie ze wsi przywiozłem od ciotki. Dla kamuflażu. I warto było. Inaczej już byś dawno utruł dupę na śmierć.
Stasiu nie skomentował przytyku, wpatrzony w poczynania Zenona z nabożnym wyczekiwaniem. Po chwili oczom przepełnionym nadzieją ukazała się jasnozielona, przykurzona szyjka baniaka, a potem jego dalsze pękate kształty. Ze szczytu słoja wiła się kręta szklana rurka, przedłużona plastikowym wężykiem sięgającym ponad ziemniaczany kopiec.
- Sprytne – docenił Kielonkiewicz i niemal w tej samej chwili syknął z bólu.
Zapalniczka zgasła.
- O rzesz…
- Właśnie.
- I co robimy?
- Napić się trzeba.
Zenon po omacku przeszedł do starego, rozlatującego się kredensu i z jednej z szuflad wyciągnął blaszany kubek.
- Do mieszkania teraz iść nie możemy – powiedział. – Bo Sitarszczyki na pewno nasłuchiwać będą do samego rana.
- Przestań już pieprzyć, tylko dawaj tu – zaordynował Stasiu.
- Co przestań pieprzyć? Co przestań pieprzyć? – podirytował się Zenon. – Jakbyś tej starej pomarszczonej jak baranie buły japy nie darł, to byśmy kulturalnie siedzieli w kuchni przy stole i pili szklankami.
- Czego warczycie – wtrącił się Henio. – Sprawa wygląda tak. Na górę nie idziemy, bo ryzykować nie ma co. To po pierwsze. Po drugie chce nam się wszystkim pić okrutnie, a wino mamy w zasięgu ręki. Rurka jest, kubek jest, to o co chodzi?
- No właśnie? – poparł go Gołąbek.
Po chwili milczenia odezwał się Zenon.
- To niby co? Że ja problemy robię jakieś?
Ruszył ostrożnie w kierunku baniaka, ale stanął na jeden z rozsypanych po podłodze ziemniaków, poślizgnąwszy się stracił równowagę i runął na regał.
- No rzesz – syknął. – Mało że łeb rozbiłem i kolano rozpieprzone, to jeszcze teraz niech zęby wybiję. Weźże Heniu poświeć!
- Niby jak? Niech Stachu dupą zaświeci.
- Jajami se zaświeć!
- Bo nie będzie pite – zagroził Zgliszcz.
Ucichli. Kielonek pstryknął kilkakrotnie i mały drżący płomień odrobinę rozświetlił pomieszczenie.
- Niedługo poświeci – zawyrokował posępnie.
- O! – pisnął radośnie Stasiu z trzaskiem kości nurkując pod kredens. – Tak mi się właśnie zdawało.
Stęknął ale po chwili trzymał w dłoni krótką, ale grubą świecę. Początkowo wilgotny knot nie chciał się zająć, ale w końcu rozbłysnął jasnym płomieniem.
- Już kiedyś ją przyuważyłem – ucieszył się Gołąbek. – Tyle, że nie było potrzeby po nią włazić.
- Okazja jakaś jest do tej wypitki? – zapytał Henio. – Czy tak z przyzwoitości?
- Fredek umarł – odparł Zenon.
- Jaki Fredek? Ten od ciebie z roboty?
- Ten sam.
- Jak to umarł? Przecież młody chłop był? A poza tym, jeśli już, to żeś go przecież nienawidził jak psa, to czego tu żałować?
- Nie umarł – pospieszył z wyjaśnieniem Stasiu. – Tylko go kropnęli?
- Kropnęli? Znaczy zabili?
- Dokładnie.
- Wypadek jakiś się rozumie?
- Gówno, nie wypadek. Normalnie wleźli do niego do chałupy i go załatwili, jak na filmie.
- Po co komu jakiegoś dupowatego parkingowego zabijać?
- A ty co masz do parkingowych? – zacietrzewił się Zgliszcz.
- A nic nie mam. Chodzi mi tylko, że przecież majątku się jakiegoś nie dorobił, to po co takiego uśmiercać.
- Przecież nikt nie mówi, że go okradli, tylko że zabili.
- Jeszcze lepiej. To po jaką cholerę, jak nie dla pieniędzy?
- A cholera wie, po cholerę.
- Może komuś krwi napsuł jeszcze więcej niż tobie? – zaproponował Henio. – Albo ktoś był mniej cierpliwy. A kiedy w ogóle?
- Dziś do południa – odparł Gołąbek. – Mendy były na parkingu. Jak Zenek poszedł z tym drugim oglądać żuka, to ten ryży mi powiedział, że chłopa ze skóry obdarli, jak łosia.
- Pieprzysz?
- Jak łosia?
- Mniejsza o to. Ważne, że załatwili go na cacy. Na razie nic nie wiadomo.
- Już tam wiesz, czy nie wiadomo – parsknął Zenon. – Myślisz, że by nam powiedzieli?
- Też racja.
- A żonaty był? – rzucił Henio.
- A co to ma do rzeczy?
- Może baba go załatwiła? Baby wredne są. Sam dobrze wiesz.
- Wredne, wredne. Wiadomo, że wredne, ale gdzie by baba obdarła dorosłego chłopa ze skóry?
- Mogła go najpierw spić, albo otruć, a jak ten jaźń stracił, to go wzięła i obdarła. Mało to się słyszy? Ludzie się ćwiartują, gotują, pieką, palą, rżną piłą. Czasy takie. Niedawno mówili w dzienniku, że chłop nażarł się jakichś grzybów, czy czegoś tam, i tak mu się we łbie poprzestawiało, że włamał się po nocy do sąsiadów i zatłukł dłutem czterech chłopów – dziadka, ojca i dwóch synów. Ponoć spali pijani w sztok, to i oporu żadnego nie dali, ale i przynajmniej nic nie czuli. Potem jeszcze ten chory sukinsyn pourzynał im brzeszczotem kutasy i z napletków porobił sobie zapasowe powieki, bo mu się zdawało, że jego się szybko zużywają.
- Olaboga.
- Mało tego…
- Nie był żonaty – przerwał Zenon. – W ogóle, o ile mi wiadomo, to sam mieszkał. Z resztą nie ma się co dziwić. Kto by z takim wrednym kutafonem wytrzymał.
- Racja – Stasiu splunął z odrazą.
- Nie gadajcie – zestrofował ich Henio. – Toż to o nieboszczyku nie przystoi. Zwłaszcza na stypie po nim.
- Fakt – zgodził się Gołąbek. – Przecież mieliśmy go wspomnieć i wypić za jego duszę. Że był tyfus jakich mało, to jedno, ale w końcu to przecież śmierć równa wszystkich, to i gadać nie ma co.
- Jak go jeszcze do tego sprawili jak jakieś bydle w rzeźni – dodał Zenon, – to i mu starczy. Lepiej się może wreszcie napijmy.
- Otóż to, otóż to! – poparł entuzjastycznie Gołąbek przekonany, że swoim udramatyzowaniem śmierci Fredka dołożył cegiełkę do przyspieszenia konsumpcji.
Mężczyźni z wyczekiwaniem spojrzeli na Zgliszcza.
- To gromnica z mojej komunii – powiedział Zenon patrząc na dymiący płomień.
- No widzisz – rzekł Stasiu. – A marudziłeś, że z twoją komunią same kłopoty były.
Zgliszcz wyjął szklaną rurkę i na jej miejsce wpuścił głęboko elastyczną, plastikową. Kilkakrotnie mocno zassał rurkę. Wstrzymali oddechy i westchnęli z ulgą, gdy o dno blaszanego kubka zadudnił ciemnoczerwony strumień cieczy. Niewielkie wnętrze piwnicy przesycił słodki delikatnie podrażniający nozdrza aromat wonnego alkoholu.
- Za tego chujowinkę – powiedział Zenon. – Bydle było i cham ale nich mu tam. Więcej krwi już nie napsuje.
Zgliszcz z lubością wychylił zawartość i cmoknął. Pozostali wpatrywali się w niego jak wieśniacy w proboszcza podczas kazania.
- Bo były z nią same problemy – dodał powtarzając cały proces pozyskiwania wina i puszczając kubek w obieg.
Najpierw Stasiu, potem Kielonek mlasnęli z niekłamanym uznaniem i lubością.
- Z moją komunią, znaczy się – kontynuował Zenon. – Ojciec się tak uchlał, że narzygał do wazy z barszczem, a potem zaczął to rozlewać ludziom do talerzy. Matka mnie zbeształa, że zesrałem się w spodnie od wypożyczonego na tę podniosłą okoliczność garnituru, co było nieprawdą, bo to zesrał się kuzyn Mietek, jak go jebnął prąd, gdy bawił się ze mną i innymi dzieciakami elektryczną kolejką, którą dostałem od chrzestnego. Był tak pijany, że nawet nie poczuł, ale elektryka swoje zrobiła. Wyszło dopiero, jak wszystkim dzieciakom portki pościągali, a Mietkowi plama na dupie wyszła. Matce było głupio i chodziła struta, a potem jeszcze nakryła wuja Leona, brata ojca, jak obmacywał w spiżarce babkę Józkę. Młodszą siostrę matki mojej matki, znaczy się. Ale była zadyma. Dobrze, że dziadek, w znaczeniu jej ojciec, już wtedy nie żył, bo pewnie by Leona zastrzelił na miejscu. To był zawodowy oficer, i nawet jak już był w stanie spoczynku, to parabellum zawsze pod ręką miał. A impreza i tak się rozleciała, matka się popłakała i wygoniła wszystkich w pizdu.
- A ty co żeś zrobił? – zainteresował się Kielonek opróżniając kolejną porcję wina.
- A co miałem zrobić? Miałem z dziesięć lat i nie bardzo wiedziałem, o co chodzi. Dla mnie to była udana zabawa. Może poza tym, że gacie musiałem ściągać przy wszystkich i dupę pokazać. Dobrze, że kamer wtedy nie było. No i dostałem jeszcze hulajnogę, to jeździłem później po dziedzińcu nie interesując się gośćmi. Ojciec, jak trochę przetrzeźwiał, to jeszcze matkę opieprzył, że niepotrzebnie awanturę zrobiła, bo przecież nic się nie stało.
- No w sumie tak – wtrącił ze zrozumieniem Henio. – Bo to mało razy ktoś się usra od wódki?
- Ojciec twierdził, że w końcu wuj do niczego babki nie przymuszał – kontynuował Zenon. – Potem zresztą oboje razem mieszkali przez parę lat u niego w chałupie.
- Pamiętam – odezwał się Stasiu. – Robiłem wtedy w hucie na montowni z takim jednym, Felkiem Kostuchą, co mieszkał w bloku razem z tym twoim wujem Leonem. Opowiadał, że sprowadził sobie starszą babkę, ale że niczego sobie jeszcze była.
- Dokładnie. W sumie to niewiele starsza od niego była, może ze dwanaście lat.
- Dwanaście lat? – zdziwił się Henio. – To że niedużo niby? To jak ja mam teraz czterdzieści dziewięć, to miałbym sobie wziąć babę sześćdziesięcioletnią? Z okładem?
- W twoim wieku, to faktycznie nie za bardzo, ale wtedy? Człowieku. Ona miała chyba ze czterdzieści pięć, czy sześć lat, a może i mniej, a Leon był dopiero co po trzydziestce. Kobita była zadbana, robotę niezłą miała. Poza tym przez parę lat tylko tak było. Zanim się zestarzała na dobre.
- We wsi z której pochodził mój dziadek – wtrącił Gołąbek. – To chłopy…
- Ten od psa?
- Co ten od psa?
- Ten dziadek, co psa razem z budą pochował?
- Ten sam. No więc…
- Jak to z budą? – zdziwił się Henio.
- Babka miała psa…
Tu Stasiu powtórzył swoją historyjkę o psie uwiązanym na krowim łańcuchu.
- Mógł łańcuch urżnąć brzeszczotem – ocenił Henio bekając w kułak. – Albo psu łeb uciąć siekierą.
- To samo mówiłem – poparł Zenon.
- A ja ci, tłuku dębowy, tłumaczyłem – oburzył się Stasiu, – że psa szkoda było, a łańcuch za gruby. Zresztą. Dołów wtedy pełno było wszędzie, bo niedaleko front szedł i najpierw Szwaby prały z moździerzy do naszych, potem z drugiej strony poprawiły Ruskie, a jeszcze później Ruskie znowu biły do Szwabów z katiusz, a do tego w międzyczasie wszyscy miny kładli. Wystarczyło kawałek zawlec i przysypać.
- Wiesz, Heniu, co ten dziadyga nam tu próbuje wmówić? – zwrócił się do sąsiada Zenon. – Że ten pies, to był taki niby członek rodziny przez wszystkich kochany, że nie godziło się go siekierą ruszać.
- Pieprzenie takie – odparł Kielonek. – Siekierą się nie godziło po śmierci, a za życia na łańcuchu latał.
- O, o właśnie!
- A w dupę mnie pocałujcie! – wzburzył się ponownie staruszek. – Pytacie, to opowiadam. Znalazł się, kurwasz mać jego, obrońca zwierząt. Sam powiedz lepiej, jak żeś hartował żółwia w lodówce!
- Zamknij stary ryj!
- Było nie zaczynać!
- Co wy gadacie?
- Teraz to, zamknąć ryj mi każe – zacietrzewił się Gołąbek. – A jak na mnie napierdala, to jest w porządku!
- W zaufaniu ci powiedziałem!
- Co z tym żółwiem? – upierał się Henio.
- Niech sam powie.
Zenon raz po raz zasysał rurkę bordowy ze złości i wysiłku.
- Do weków pozlewajmy, łatwiej będzie pić – powiedział ignorując propozycję Stasia. – Stoi kilka w szafce.
Pomysł był dobry na tyle, by zainteresować nim towarzyszy bardziej niż opowieścią. Szybko się zorganizowali i po chwili siedzieli na rozłożonym na podłodze kartonie, pomiędzy nimi tliła się świeczka i stało pięć wypełnionych winem słoików, z których siorbali z radością. Przesycone piwniczną stęchlizną powietrze było duszne, ale niewiele im to przeszkadzało. Zapalili papierosy osuszane wcześniej nad płomieniem.
- Teraz dużo lepiej – pochwalił Stasiu. – Od tej blachy zimnej pysk może oparszeć, a i tak wyczekiwać na swoją kolej niezdrowo. Do tego Zenek ma już od tego zasysania tak ślepia wybałuszone, że wygląda na zdziwionego, jak karp w wigilię.
- Jak karp w wigilię? – zdziwił się Kielonek. – A czym ma się dziwić karp w wigilię?
- Jakbyś otumaniony pływał dwa dni w wannie, a potem dostał po łbie młotkiem, to też byś się zdziwił – pospieszył z wyjaśnieniem Stasiu.
- A kto trzyma karpia dwa dni w wannie? – zaprotestował Zenon. – I do tego pierze młotkiem w łeb?
- A czym niby?
- Ale młotkiem?
- A jaka to dla karpia różnica czym dostanie?
- Też fakt.
- Ale to nie wyjaśnia zdziwienia – wtrącił ponownie Henio.
- Olaboga, tak się mówi tylko – podirytował się Stasiu. – Tak jak, na przykład, zdziwiony, jak stara baba w paprociach, o.
- Pierwsze słyszę.
- Niech Zenek lepiej opowie o tym żółwiu.
- Milcz!
- Co z tym żółwiem, do cholery?
Wypity alkohol sprawił, że mężczyźni zaczęli gubić wątki i coraz częściej mówić przez siebie jednocześnie, przez co rozmowa stawał się bardziej chaotyczna.
- A z resztą – poddał się wreszcie Zenon. – Wielka mi rzecz. Miałem kiedyś żółwia…
- W życiu nie widziałem żółwia. Czemuś nie powiedział? – zainteresował się Henio. – Przyszedłbym zobaczyć. Chociaż z drugiej strony? – zastanowił się krzywiąc usta. – Na cholerę komu żółw? Myślałem, że w zoo tylko można zobaczyć, a gdzie mnie do zoo.
- Nie nadałbyś się – wtrącił Stasiu. – Kto by chciał na ciebie patrzeć. I jeszcze płacić za to.
- Nie mój był przecież – odparł Zenon. – I bardzo krótko go miałem.
- Prawdziwy żółw – nie mógł się nadziwić Kielonek.
- Boś zamroził na śmierć – ponownie dorzucił staruszek.
- Dużo taki żółw żre?
- Chrześniak mi przyniósł – kontynuował Zenon wpatrzony w płomień świeczki ignorując pytania i złośliwe przytyki. – Na przechowanie, jak jechał na wakacje do ciotki do Kanady. Gnój pojechał i tyle go widziałem, a żółw został.
- Dużo żre taki żółw?
- E, tam dużo. Rzucisz liść sałaty albo innej zieleniny i starczy mu na tydzień.
- No, co ty? – nie mógł nadziwić się Henio. – To jakiś mały być musiał okrutnie.
- Ślimaka miał, a nie żółwia.
- Ja wiem, czy mały? Normalny, jak żółw.
- Przecież ci mówię, że nie widziałem nigdy!
- W telewizji też nie?
- A, w telewizji widziałem – przyznał Henio. – Ale tamte były takie wielkie, jak miednica, albo może i jak bojler, lub jeszcze większe. I w morzy pływały. Przecież takiego żeś nie miał? Taki to pewnie przez tydzień zeżarłby wywrotkę kapusty!
- Czyś ty zgłupiał? Normalny żółw to jest taki jak, jak, bo ja wiem? O – Zenon wyciągnął przed siebie zaciśniętą dłoń. – Jak pięść, nawet trochę mniejszy.
- Eee – w głosie Henia słychać było zawód. – Taki to co toto. Chuj, nie żółw.
- Przecież mówię.
- Jakbyś go nie zamroził – wtrącił Stasiu. – To może by i urósł.
- A gówno by urósł! Już miał ponad siedem lat podobno, to już nie rósł.
- Jak to nie rósł? – obstawał przy swoim staruszek. – Pamiętam, jak Gucwiński mówił w telewizji, że żółwie żyją kilkadziesiąt lat, a niektóre gatunki to i kilkaset.
- Pieprzysz? – ponownie zainteresował się Henio solidnie pociągając przy tym ze słoika, aż zabulgotało.
- Poważnie. Mówię przecież, że widziałem. W „Z kamerą wśród zwierząt.”
- Ale co to ma do rzeczy? – burknął Zenon mocno kiwając się już na boki.
- A to – tłumaczył Gołąbek, – że skoro żyją tak długo, to i rosną też odpowiednio dłużej.
- Coś ci się pomieszało, dziadygo.
- A już pomieszało. Ty rosłeś tylko do siedmiu lat? Jesteś konus, ale bez przesady. No i łeb masz wielki, że włosy nie dały rady go całego obrosnąć i każda czapka... O! – ożywił się Stasiu. – Wiesz, Heniu, co ten baran robi ze słoikami po majonezie?
- Milcz!
- Chcesz przez to powiedzieć, że ten żółw urósłby wielki jak bojler? – drążył dalej mocno zaintrygowany Henio.
- Lepsze jest o słoikach...
- Ja chcę o żółwiach! – przerwał Kielonek. – Urósłby, czy nie?
Stasiu machnął ręką.
- Tego to cholera nie wiadomo – odparł. – Ale nie wykluczone. Teraz już za późno żeby się przekonać, bo bydlak udupił gada.
- Jak gada? – czknął Henio.
- Co, kto gada?
- Że udupił gada, powiedziałeś.
- Powiedziałem, że Zenek gada udupił w sensie, że zamroził na śmierć.
- Ale gada?
- No, żółwia – parsknął zniecierpliwiony staruszek.
- To w końcu żółwia zamroził, czy gada?
- Olaboga, aleś ty ciemniak. Żółw to gad przecież jest rasowy.
- A już, od razu gad – uniósł się Kielonkiewicz. – W skorupie przecież siedzi.
Potężny mężczyzna miał już też porządnie w czubie. Rozsiadł się z szeroko rozrzuconymi nogami oparty o kredens. Nogawki pasiastej pidżamy z każdą minutą pokrywały się nowymi plamami po winie i kartoflanym kurzem.
- Żółw – kontynuował wywód – to jest co innego niż gad. Gady to są krokodyle, węże i może jeszcze te wszystkie dinozaury, co je kometa wybiła. Chociaż te wielkie, to chyba nie.
- A żółwie to niby co? Płazy? A może ptaki?
- Sraki, nie ptaki.
- No więc co?
- Nie wiem, nie pamiętam teraz – głowa opadała mężczyźnie coraz bardziej na pierś. – Przypomnę sobie. Ale na pewno nie gady.
- Mówię ci, że gady.
- Pewnie, że gady – poparł Zenon.
- O! Odezwał się znawca – naskoczył na Zgliszcza Stasiu. – Powiedz lepiej czemuś zwierza wsadził do zamrażalnika, a nie będziesz się tu mądrował znajomością fauny.
- A co miałem, do cholery zrobić? – zdenerwował się Zenon. – Mówiłem przecież, że gówniarz pojechał za granicę i tyle go widziałem, to co? To ja swoich problemów nie mam? Obowiązków? Mało, że zapieprzam po kilkanaście godzin na dobę i więcej mnie w domu nie ma, to jeszcze miałem się bezdusznie przyglądać jak zwierzę się męczy takim jałowym, samotnym żywotem? Jak marnieje w oczach? Jak cierpi?
- Trzeba było go raz na tydzień wziąć na spacer – odezwał się Henio. – Trawy by poskubał wkoło bloku, albo mleczu. Daleko pewnie chodzić byś nie musiał, a stworzenie by się wybiegało, to i byłoby spokojniejsze – pociągnął ze słoika. – Mniej narowiste.
- Co ty pieprzysz? Widziałeś kiedyś żółwia?
- Przecież mówiłem, że nie.
- To nie pieprz, jak pojęcia nie masz.
- Czego się chłopa czepiasz? – obruszył się Stasiu. – On przynajmniej zwierząt nie męczy, a wiedzieć wszystkiego nie musi.
- Właśnie.
- Ja męczę zwierzęta? – Zenon przechylił cały wek. – Chciałem dobrze. Gdzieś kiedyś wyczytałem, że można żółwia wsadzić do zamrażarki i normalnie zahibernować, jak w tym filmie z Luim De Funesem. Potem się odmraża i żółw hula jak nowy. Nie moja wina, że termostat się popsuł i zbyt gwałtownie odtajał. Tak, to ...
- A co ma termos do lodówki? – zachichotał Kielonek. – W życiu nie słyszałem, żeby awaria termosu miała wpływ na działanie lodówki. Chyba, że było w nim coś gorącego i zaparowało bo był pęknięty, albo coś. Ale po cholerę termos z wrzątkiem wkładać do lodówki? Przecież to się kupy nie trzyma, co ty pieprzysz, człowieku?
- Termostat, nie termos! – zirytował się Zenon i beknął przeciągle. – Jak żeś głuchy, to idź se łeb umyj, a nie będziesz pierdolił!
- Ten znowu temat zmienia – syknął Gołąbek – bo się wstydzi swojego bestialstwa.
- Sralstwa! Ty też jesteś głuchy, stary pepluchu? Przecież ci mówię, że to nie moja wina była. Spokojnie by sobie doczekał lepszych czasów, a i może …
- Skorupiaki! – huknął nagle Henio.
- Aleś wymyślił – skwitował Stasiu.
Chwilę pokiwali się bez słowa co i rusz pociągając małe łyczki z weków ostrożnie podnoszonych do ust. Powietrze było gęste od kurzu, papierosowego dymu i alkoholowych wyziewów, które leniwie snując się w wilgotnym piwnicznym powietrzu niechętnie zmieniały miejsce.
- Posłuchaj lepiej, Heniu – przerwał ciszę Stasiu, – co ten zwyrodniały sadysta robi ze słoikami po majonezie.
- Zamknij ten stary pysk, mówiłem!
- Z jakimi słoikami? – tym razem problem Henia najwyraźniej zainteresował, bo uniósł głowę i ze wyczekującym zdziwieniem zaczął wpatrywać się w Gołąbka. – Co niby, Stachu, można robić ciekawego ze słoikami... – czknął dwukrotnie – po majonezie?
- Zenek zakłada je sobie na małego i kręci jak krupier ruletką.
- Zajebię cię, stary bydlaku! – krzyknął Zenon nieudolnie próbując złapać Stasia za szyję. – Daję słowo, że cię zajebię, jak psa!
- Słoiki na kutasa? – dziwił się Kielonek. – Po co to robisz?
- Słuchaj tego opoja! – syknął Zgliszcz rzucając w Stasia ziemniakiem.
- Nawet jeśli już, – bełkotał Henio – to czemu akurat po... – czknął – majonezie? A nie na przykład po jakichś konfiturach? Że niby... że co?
Z westchnieniem osunął się na bok.
Wino szybko krążyło w żyłach rozgrzewając i rozleniwiając. Wypity wcześniej alkohol dodatkowo dał o sobie znać i języki zaczęły się pętlić, dialogi stawały się jeszcze bardziej nieskładne, a opowiastki absurdalne. Otaczająca ich zewsząd ciemność sprawiała, że potracili poczucie czasu.


Środa

Zenon ocknął się z zaciśniętymi pięściami. Głowa mu pękała, w ustach czuł nieprzyjemną suszę, nozdrza wypełniał piwniczny pył. Leżał na wznak niemal wciśnięty pod kredens. Po omacku odnalazł wypaloną świecę, a raczej to, co z niej zostało, przytykał do spragnionych kolejne ust słoiki, ale z żadnego nie wypadła nawet kropla zbawiennego płynu. Odkaszlnął. Z rogu, w którym stało wino słyszał ciche pochrapywanie. Wymacał leżący na podłodze drewniany drąg, którym wcześniej podparli drzwi. Najwidoczniej któryś z biesiadników już sobie poszedł.
Ostrożnie uchylił wejście i zaczął uważnie nasłuchiwać. Jedno, drugie trzaśnięcie drzwiami, odgłosy rozmów, śmiechy lokatorów. Znaczy, że nastał już dzień całą gębą. Otworzył drzwi, wyszedł na ciemny korytarz i przekręcił włącznik światła. Zmrużył powieki, chociaż żarówka nie była silna. Po chwili oczy przyzwyczaiły się do jasności i mógł rozejrzeć się po piwnicy. Czeka go trochę sprzątania, ale nie to było najważniejsze. Rozrzucone na boki ziemniaki odsłaniały opróżniony do zera gąsior. Pośród kartofli, częściowo nimi przysypany spoczywał Gołąbek.
- Stasiu?!
Zenon pochylił się nad śpiącym i zaczął nim bezskutecznie szarpać, w końcu chlasną go fest otwartą dłonią i poprawił na odlew, aż staruszkowi wypadła sztuczna szczęka.
- Co, co? – wycharczał Gołabek zasłaniając się wyciągniętymi przed siebie rękami i rozglądając się na boki niepewnie.
- Wstawaj. Już dzień.
Gołąbek potrząsając głową wygramolił się z kartofli i stanął na chwiejnych nogach opierając się o kredens.
- Olaboga – westchnął poprawiając zęby. – Aleśmy się załatwili.
- Skutecznie – przyznał Zenon. – Łeb mi zaraz pęknie na dwoje.
- Polej lepiej.
- Chyba śnisz, ojciec.
- No co? Przecież nie idziesz dziś do roboty.
- Nie o to chodzi. Wszystko wychlane.
- Wszystko? Cały gąsior? Trzydzieści litrów?
- Niestety. Do tego cała piwnica zaszczana.
- Jak to cała? Do wiadra tylko naszczane. Sam żeś kazał lać do wiadra.
- Ale nie w koło wiadra.
- Od razu w koło. Ledwo trochę popryskane.
- Będą teraz kartofle śmierdziały szczynami.
- Co ci będzie śmierdzieć? Przecież w kartofle nikt nie jszczał.
- A cholera wie.
- Spałem w kartoflach to bym czuł.
- Gówno byś czuł.
- Gówno tym bardziej.
Przekomarzając się wytaszczyli baniak na środek piwnicy. Na dnie zostały tylko mętne fusy i osad.
- Oj nie – jęknął staruszek. – No i co z tym? Trzeba to chyba do chałupy zabrać i odcisnąć jakoś – zaproponował.
Innego pomysłu na rozpoczęcie dnia nie mieli, więc ostrożnie unieśli balon i ruszyli na klatkę schodową. Zenon mieszkał na drugim piętrze. Po drodze musieli minąć mieszkanie Sitarskich i mimo, iż starali się zachować względną ciszę, w progu, z zaplecionymi na piersi żylastymi ramionami, czekał już na nich Marian.
- Co to, sąsiad? – zagaił. – Winko będziecie robić?
- A tam od razu robić – odparł wymijająco Zenon. – Baniak pożyczyłem, tylko trzeba umyć, bo się syfu nazbierało.
- Nie kręć, nie kręć – rzucił podejrzliwie Sitarski. – Jak nie zamierzasz wina robić, to po coś pożyczył? – dociekał.
- Jesień idzie – stęknął Zenon pod ciężarem gąsiora jednocześnie pospieszając zataczającego się Gołąbka. – Może teściowa przywiezie ze wsi jakieś jabłka, albo jarzębiny się narwie.
- Jaka jesień? Jaka teściowa? Coś ty Zenek zapomniał, że cię baba zostawiła? Będzie już z pięć lat, albo i lepiej, nie?
- A weź ty się ode mnie odpieprz – odparł rozdrażniony tematem Zenon.
- Co odpieprz, co odpieprz? – obruszył się Marian cofając się do mieszkania. – Tylko żebyś pamiętał o sąsiadach, jak już to wino zrobisz. Będę cię obserwował. Pamiętasz starego Klopsika?
Ignorując pytanie, mężczyźni postawili balon na półpiętrze, by chwilę odpocząć i złapać równowagę, którą niespodziewanie zaczęli tracić.
- Słyszysz? – domagał się odpowiedzi Marian.
- A odpieprz ty się od niego, pasożycie! – wtrącił się nagle ożywiony Stasiu. – Wylezie taki padalec i dupę truje.
Zenon zamarł i spojrzał na Stasia z bojaźnią. Staruszek miał jeszcze mocno w czubie i niezbyt trzeźwo oceniał rzeczywistość. Głos miał bełkotliwy, wzrok rozbiegany. Zdawał się też mocno zadowolony ze swojej postawy i nie zamierzał się wycofywać.
- I co się tak patrzysz, padalcu, jak szpak w picze oko? – naskoczył na Mariana świdrując półprzytomnym wzrokiem przestrzeń na wysokości jego ramienia. – Wziąłbyś sam to swoje dupsko…
Pociemniały na twarzy Sitarski łupnął pięścią w starą futrynę, aż poleciały z niej smużki pruchna. W powietrzu zawirowały drobiny kurzu, tynku i drewnianego pyłu. Stasiu zamilkł i cofnął się krok kryjąc się za Zgliszczem. Zenonowi przemknęło przez myśl, że staruszek wyglądał teraz, jakby ktoś gwałtownie wyrwał go z głębokiego letargu, w którym śnił, że jest Charlesem Bronsonem. Parkingowy był pewien, że gdyby nie różnica wieku, Gołąbek już leżałby na schodach bez jaźni. Marian nie lubił Stasia, co nie było dla nikogo tajemnicą. Drażnił go bezczelnością, złośliwością i skłonnością do komentowania wszystkiego w sarkastyczny sposób. No i oczywiście swoją skłonnością do, jak zwykł to Sitarski nazywać, bajcarstwa. Na szczęście na dzielnicy nadal obowiązywała żelazna, przedwojenna zasada, że starszym szacunek się należy. To nie raz uratowało Gołąbka przed niechybnym nokautem, albo jeszcze gorzej.
Marian zrobił krok w ich kierunku wyciągając przed siebie rękę z grożącym palcem wskazującymi.
- Nie przeginaj, stary pierdziochu, – wycedził przeszywając Gołąbka zabójczym spojrzeniem – bo ci zrobię ze szczęki organki.
- Panowie, spokojnie – zdecydował się przerwać niebezpieczną pyskówkę Zenon obawiając się, aby Stasiu nie odwzajemnił się jakąś złośliwą ripostą.
Szybko popchnął przyjaciela w górę schodów. Tym razem Gołąbek nie stawiał oporu i nad wyraz szybko znalazł się poziom wyżej.
- Sam mu do dupy nakopię, staremu opojowi – skomentował zwracając się do Mariana.
- Kurwa, doigrasz się, sąsiad – burknął w dalszym ciągu mocno pobudzony Marian. – Tyle razy ci mówiłem, żebyś tej łajzy tu nie przyprowadzał. Jakby nie był taki stary, to już dawno by go zmywali z deptaka szlauchem. Jeszcze słowo i więcej gnidy na klatkę nie wpuszczę.
- No bez przesady…
- Co, kurwa? – Sitarski niebezpiecznie zbliżył się do Zenona. – On może i stary, ale ty nie bardzo. Sprowadzasz do chałupy menelię, toś powinien być za nią odpowiedzialny! Sam zbierzesz w końcu taki wpierdol, że ci dupą farba pójdzie!
Po tym wybuchu Marian, ku uldze Zgliszcza, nieoczekiwanie cofnął się do swojego mieszkania.
- A z tym winem, to cię przypilnuję – dodał nieco spokojniej.
- Nie bój nic – ochoczo zgodził się Zenon. – Pierwszy się dowiesz.
- No myślę!
Sitarski zamaszyście zatrzasnął drzwi. Zenon jakby dostał nowy zastrzyk energii, capnął baniak i po kilku skokach był już obok stojącego z niepewną miną Stasia. Zanim na dobre przebrzmiało niesione po klatce schodowej echo krzyku, drzwi mieszkania Sitarskich uchyliły się na powrót i na korytarzu ukazała się szczupła sylwetka Lutka.
- Nie masz czasem, Zenuś, jakiejś dychy pożyczyć? – rzucił z nadzieją. – Jutro oddam
Zenon szybko przekręcił w zamku klucz i wtoczył balon do przedpokoju, tuż za czmychającym przed nim Gołąbkiem. Poczuł się znacznie pewniej.
- Chyba żeś na łeb upadł!
- Zawsześ był chytry, Zgliszcz! – skrzywił się wściekle Lutek. – Pies na ciebie szczał!
- Będę cię miał na oku!
Dochodzący z głębi mieszkania donośny krzyk Mariana rozszedł się po kamienicy, jakby ktoś puścił po schodach pustą beczkę po kiszonych ogórkach.
Drzwi obu mieszkań trzasnęły niemal jednocześnie i niewygodna rozmowa minęła. Zenon dla pewności przekręcił zamek, chociaż na co dzień tego nie robił. Okolica nie należała do bezpiecznych, ale tylko dla obcych. Mieszkańcy doświadczani codziennymi problemami, poza różnymi nieprzewidzianymi wypadkami, starali się nie dodawać sobie wzajemnie trosk i żyli według surowych, ale zarazem dosyć jasnych reguł we względnej harmonii.
- Pierdoła jeden – narzekał Zenon. – Do każdego przylezie chlać za darmo, ale sam to nigdy nic nie postawi. I jeszcze pieniędzy weź mu pożycz. Potem nie dość, że nie odda, to jeszcze dupę obrabia, że niby się go człowiek czepia niesłusznie.
- Taki naród – stęknął Stasiu pomagając transportować gąsior. – Wszystko chce mieć za darmo, ale jak trzeba do roboty jakiejś iść, to wtedy dopiero jest lament. Woli na garnuszku państwowym siedzieć i pierdzieć w stołek, albo kraść, jak te trzy warchoły.
- Ty to się weź lepiej już zamknij – skarcił go Zenon. – Nie dość, że ten moczymorda całe wino mi wychlał, to jeszcze przez ciebie mało wjebca nie zebrałem. Poza tym gówno ci do tego, jak kto zarabia. Zabrał ci coś kiedyś, albo widziałeś jak kradnie?
- Jeszcze tego brakowało! – obruszył się Stasiu zwolna odzyskując utraconą przed chwilą pewności siebie. – Myślisz, że nie wiem? Od małego toto kradło. Najpierw cukierki w delikatesach u Majcherkiewicza, potem papierosy i wódkę. A za co, myślisz, siedział? Za politykę?
- Zamknijże się.
Chwilowy okres stresu sprawił, że Gołąbek odreagowywał go teraz mocnym rozsierdzeniem. Emocje nieznacznie go przy tym otrzeźwiły.
- Co się zamknij! – darł się już całkiem nie dbając o to, czy ktoś go usłyszy, a wręcz nawet chyba o to zabiegając, bo na powrót stanął tuż przy drzwiach. – Sam dopiero co na całe osiedle ryczał, żeś chytry! A co on lepszy? Tylko patrzy żeby coś komuś zwędzić, a potem jeszcze na kogo innego zgonić! Nie wie co to robota, tylko by drugiemu zabierał. I to najlepiej słabszemu, żeby po ryju przy okazji nie zarobić. Niech do taboru wraca, zasraniec pieprzony, na skrzypkach brzdąkać przy ognisku!
Zenon przyskoczył do kolegi i przycisnął mu usta dłonią. Staruszek szarpnął się nie zamierzając się łatwo poddawać. Widocznie miał jeszcze sporo do powiedzenia.
- Milcz, kurwa nagła twoja, bo przecież mi zaraz drzwi wywalą – syknął Zgliszcz. – Już ci, stary pierdoło całkiem od tej wódy rozum zlasowało? Co też mnie podkusiło, żeby ci o tym winie mówić. Ty powinieneś w zoo siedzieć z małpami razem, a nie po ulicach chodzić. Albo się uspokoisz, albo cię wypieprzę za drzwi i tam się drzyj.
Stasiu sapiąc przez nos rzucił Zenonowi wściekłe spojrzenie.
- Zrozum – nieco zmienił ton gospodarz. – Przecież ty za jakiś czas pójdziesz w pizdu do siebie, a ja tu muszę mieszkać! Dzień po dniu. Przecież żyć mi dadzą.
Gołąbek zaczął wiotczeć. Widocznie ostatni argument trafił do niego bardziej, niż jakiekolwiek groźby. Mrugnął na znak, że już się uspokoił. Zenon puścił go wolno pozostając jednakże czujnym, w każdej chwili będąc gotowym, by ponownie interweniować.
- Dobra – przyznał staruszek. – Może i trochę przesadziłem. Ale ty z tym wywaleniem za drzwi to żeś się też nie popisał.
- Jeśli chcesz we mnie wzbudzić poczucie winy – odparł Zenon, – to nie tędy droga. Naprawdę nie wiem, co mnie podkusiło, żeby cię ze sobą wlec do tej piwnicy. Było cię zostawić pijanego pod parkingiem.
- Kto tu kogo miał zostawiać? Sam żeś był spity jak ruski organista, a mnie będziesz wytykał.
- U ruskich nie ma organistów, głąbie.
- Tak się mówi.
- W życiu nie słyszałem.
- Boś ciemniak.
- Tyś wielce oświecony.
Wzajemnie na siebie utyskując wnieśli baniak do kuchni i zaczęli sprzątać ze stołu brudne naczynia, niedopałki i nieaktualne gazety.
- Jak to nie ma? – zapytał Stasiu?
- Czego, że nie ma?
- No, organistów. U Ruskich.
- A. O to chodzi. No zwyczajnie. Oni tam grają na takich małych akordeonikach.
- Na harmoszkach?
- O właśnie.
- W kościele? Na harmoszce? Chybaś ocipiał.
- W jakim kościele? Tam są cerkwie.
- A co to za różnica?
- Na przykład taka, że nie grają na organach, tylko na harmoszkach.
- To może harmonista, albo…
- Przestań truć dupę.
- Sam zacząłeś.
Ustawili balon na stole i popatrzyli nań z żalem.
- Że też musiałeś wygadać Heńkowi – mruknął z wyrzutem Zenon.
- Boś mnie dręczył. Było się nie handryczyć, to byśmy sobie teraz siedzieli jak paniska.
Podstawili plastikowe wiadro i przechylili balon. Mętny, gęsty miąższ wraz z resztami wina zaczął leniwie skapywać do naczynia.
- Trzeba by się w coś przebrać, bo się pochorujemy – powiedział Zenon wychodząc do jedynego w mieszkaniu pokoju. – O ile już nie jest za późno.
- Mnie tam niczego nie trzeba – odparł Gołąbek wpatrując się w skapującą substancję.
- Tak jasne. Ty jesteś niezniszczalny.
- A żebyś wiedział.
- A kto parę godzin temu zdychał w parku?
- To od czego innego było.
Po chwili Zenon wrócił z naręczem garderoby.
- Masz – rzucił staruszkowi wysłużony, dwuczęściowy, czerwony dres z napisem „Polska” na plecach. – Albo to zakładasz, albo wypad do chałupy. I idź do kibla opłukać japę i zrobić coś z sobą, bo wyglądasz jak Breżniew.
- Dobra, dobra – wobec groźby Stasiu ochoczo przystał na warunki. – To jeszcze herbaty zrób. A z Breżniewem to mi nie wyjeżdżaj, bo sam jesteś nie lepszy.
Gołąbek przeszedł do toalety i przejrzał się w poplamionym lustrze. Nie był zadowolony z efektu, ale porównanie Zenona wyjątkowo nie przypadło mu do gustu. Przebrał się stękając i rzucił okiem na skąpą zawartość szafki łazienkowej. Termometr, plastry, nożyczki, stary od lat nieużywany pędzel do golenia (Stasiu zawsze się dziwił, po jaką cholerę Zenon go trzyma), wyszczerbiony grzebień i wreszcie to, czego szukał. Torebka z proszkami, którą zresztą sam kiedyś przyniósł.
- No – mamrotał z zadowoleniem wyłuskując dwie pastylki od bólu głowy. – Bo już się bałem, że gnój wyrzucił.
- Leonid! – usłyszał zza drzwi. – Tylko nie mów, że walisz kupsko? Kafelki mi odpadną!
- Zaraz idę – krzyknął i zachichotał cicho biorąc do ręki termometr. – Ja ci dam Breżniewa – mruknął odkręcając ciepłą wodę.
- Daję słowo, że jak walisz kupala, to ci przetrącę obojczyk!
Zenon szarpnął drzwi w momencie, gdy Gołąbek zamykał drzwiczki szafki.
- Czego się sadzisz? – zirytował się staruszek. – A jak bym tak z gołą dupą stał?
- Czegoś szukał? – zapytał Zgliszcz patrząc na szafkę.
- Proszków, a czego miałem szukać? Talonu na węgiel?
- Łeb ci od nich pęknie.
- Żeby tobie dupa nie pękła.
- A tobie nie odpadła.
Docinając sobie wrócili do kuchni. Wino skapywało leniwie, akurat zaczynała wrzeć woda. Po kilku chwilach suche rzeczy, toaleta i gorąca herbata znacznie poprawiły im samopoczucie. Zjedli po kawałku czerstwego chleba z maczaną w musztardzie parówką, zagryzając plastrami cebuli.
- Nie mam nic innego – powiedział przepraszająco Zenon. – Nie zdążyłem wczoraj nawet do sklepu iść.
- A co ty masz do tego? Dałbyś tylko spodek z chłodną wodą, bo mi ten chleb na czerstwo za bardzo nie idzie.
- Jasne – poderwał się Zenon. – Zapomniałem. Kompot mam z wiśni, dać?
- Ba.
Zenon napełnił dwa kubki zaczerpując owocowy przetwór kuchenną chochlą z dużego aluminiowego gara. Gołąbek z lubością popił kompotu, który znacznie ułatwił mu przeżuwanie twardawych kęsów.
- A tak w ogóle – podjął przełknąwszy. – To ciekawe kto załatwił tego wszarza.
W pierwszej chwili Zenon nie zaskoczył o co chodzi, ale szybko przypomniał sobie wczorajsze wydarzenia.
- Co za dzień to był – powiedział wzdychając. – Wykończyli Fredka, wywalili mnie z roboty…
- Nie wywalili, nie wywalili – przerwał Stasiu. – Przecież masz jutro iść normalnie.
- Pewnie tylko po to, żeby mnie wywalili – marudził Zenon. – Żeby to cholera wzięła. Taka fucha!
- Nie bój nic, będzie dobrze. Zobacz lepiej to wino.
Zgliszcz kilkakrotnie potrząsnął baniakiem, aż wszystkie męty wpadły do wiadra. Fusy wypełniły go w jednej trzeciej.
- Z liter może się odzyska – zawyrokował. – Może półtora.
- Na rano akurat.
Przez starą poszewkę na poduszkę przecisnęli zawartość do aluminiowego garnka.
- Jakoś nie mam ochoty – powiedział Zenon. – Może trzeba by na ten parking zajrzeć? Pogadać z szefem, jakoś załagodzić, przeprosić.
- Jutro pójdziesz – oponował Gołąbek. – Gdzie będziesz dzisiaj łaził? Przecież jeszcze pijany jesteś i śmierdzisz jak ten stary Kowalski spod siódemki po rencie. Jak cię w takim stanie zobaczy, to zaliczysz wylotkę na sto procent. Poza tym, to niby za co masz przepraszać? Cóż w tym wielkiego, żeśmy kapkę wypili? Stało się coś? Nic nie zginęło przecież.
- Czy ja wiem – powątpiewał Zenon. – Wykąpię się i za parę godzin mnie puści.
- Za parę godzin, to noc już będzie. Przecież już pewnie południe minęło. Odeśpij. Jutro pójdziesz. Chłopu też pewnie nerw osłabnie. Dobrze ci radzę.
Przekomarzania przerwał dzwonek.
- Sitarszczyki – jęknął Stasiu.
- Spokojnie. Nie dzwonili by, tylko od razu za klamkę.
Zenon ruszył do wyjścia, wyjrzał przez judasza i zdusił przekleństwo. Odryglował zamek i nie otwierając drzwi wrócił do stołu. Zanim zdążył usiąść do mieszkania wkroczył umundurowany dzielnicowy Mierzejewski.
- Można? – zapytał w pół kroku.
- Już pan wszedłeś – odparł Zgliszcz nie siląc się na uprzejmość. – Proszę.
Policjant nie był złym człowiekiem. Należałoby raczej powiedzieć, że zaliczał się do wyjątkowo życzliwych osób. Starał się jak mógł pomagać ludziom popadającym w tarapaty, zawsze chętnie służył pomocą, był sprawiedliwy. Jak ktoś coś przeskrobał, to nie było lekko, ale za byle co ludzi się nie czepiał, życia nie zatruwał. Oczywiście, jak każdy, miał swoich ulubieńców, którym krwi trochę napsuł, ale z pewnością nie można było o nim powiedzieć, że jest wredny, albo że nadużywa władzy. Miał jednakże jeden mankament, który dyskwalifikował go w oczach mieszkańców dzielnicy. Był policjantem, czyli innymi słowy, mendą.
- Sprawę mam ważną – rzekł Mierzejewski wchodząc do kuchni. – O, widzę że na mecz jakiś się szykujecie? – dodał spoglądając na Stasia z zaciekawieniem. – Dzisiaj? A z kim to gramy?
- Z Ruskimi – parsknął staruszek. – A z kim innym?
- Nie słyszałem nic. Jakiś towarzyski chyba. W telewizji idzie?
- Nie. Na Syberię się wybieramy, kurwasz mać jego, w kibitkach!
Dzielnicowy widząc, że jest obiektem drwin, zmarszczył brwi.
- Nie, no, panowie – powiedział podniesionym głosem. – To ja do was grzecznie, a wy mi tu po chamsku wyjeżdżacie.
- Nie zwracaj pan na niego uwagi – odezwał się Zenon. – Ciężki dzień chłop wczoraj miał, to i humor mu niedopasuje. Z czym to pan przychodzisz?
- Wezwanie mam.
- Jakie znowu wezwanie? Przecież nic nie zrobiłem.
- Ja tam nie wiem, czyś zrobił, czy nie. Akurat na komendzie byłem, to i wziąłem w ramach oszczędności kosztów.
- Obeszło by się.
- No nie wiem. Radiowóz miał jechać. Widać pilne coś. Tu pokwituj.
- A od kiedy to pan, panie Mierzejewski, za listonosza popierdalasz? – wtrącił Stasiu.
- Mówię, że sprawa pilna – odparł policjant puszczając mimo uszu niewybredny język staruszka.
Wyjął z niewielkiej skórzanej torby zwitek dokumentów i wybrał właściwy. Zenon podpisał i rozdarł kopertę. Szybko przebiegł oczami tekst krótkiego pisma mrucząc pod nosem.
- Nie ma w jakim charakterze, tylko, że w sprawie… – zamilkł. – Jak to? A od kiedy to takie jakieś dziwne wysyłacie te anonse? Zawsze miałem, że świadek, albo podejrzany, a tu nic. Niby co ja mam w tej sprawie do powiedzenia mieć? Przecież mnie tam nawet nie było!
- Nie wiem, nie wnikam, sprawy nie znam, ale skoro wezwanie jest, to iść trzeba, bo do karnej odpowiedzialności pozwany za uchylanie się być możesz ty – wyrecytował nieskładnie Mierzejewski.
- A pan co jesteś? Joda? – zdenerwował się Zenon.
- Co za Joda?
- Nieważne. Coś jeszcze?
- Herbaty bym się napił.
- To idź pan do sklepu, albo do knajpy – parsknął Stasiu.
- O, o proszę! – obruszył się policjant. – I gdzie ta polska gościnność!
- Skończyła się – odparł hardo Gołąbek. – Razem z komunistami!
- Spokojnie, spokojnie – zainterweniował gospodarz. – Po co te nerwy. A tak poważnie, panie Mierzejewski, to pusto mam w chałupie, bo nawet zakupów nie zdążyłem zrobić, a herbaty na te ostatnie dwie szklanki starczyło i …
- Dobra, dobra nieważne – rzekł wycofując się policjant. – Mam za dużo roboty dzisiaj, żeby się ze starymi pijakami użerać.
- Co?!
- Zamknij się – uspokajał Zenon.
- Będę miał na was oku. Niech tylko którego pijanego zobaczę na ulicy, to od razu izba bez dyskusji. Skończyły się słodkie bułki. Człowiek chce dobrze, to go jeszcze szykanują. Im starsi tym głupsi.
Nie żegnając się zamaszyście trzasnął drzwiami, prawdopodobnie nie słyszał więc ostatnich skierowanych pod jego adresem słów Gołąbka, a jeśli nawet słyszał, to udał, że jest inaczej.
- A spierdalaj ubeku! – krzyknął staruszek zrywając się od stołu.
- Zamknij się wreszcie – skarcił go przyjaciel. – Bo nam dodatkowej biedy napytasz.
- Nienawidzę tych wszystkich pachołków Stalina – pieklił się Stasiu.
- Jakiego Stalina? Przecież chłop już pół wieku w grobie leży.
- Sowiecka menda – Stasiu zdawał się nie słyszeć Zenona. – Gdzie się człowiek nie obejrzy to wszędzie same komuchy. Co mi po tym, że toto się teraz policja nazywa? Metody te same ubeckie, mordy krzywe i tylko czekają by się człowieka czepić i krwi napsuć. A rząd? Widziałeś tych wszystkich spasionych wieprzy, co ciągle tylko lamentują, że bezrobocie i bieda, a im samym aż się pyski świecą od pieniędzy, jakby ich kto świńską skórą natarł?
- Weźże człowieku już przestań – zdenerwował się Zenon. – Wezwanie na policję dostałem w sprawie Fredka. I co ja im mam niby powiedzieć? Przecież nic o tym nie wiem. Taki ze mnie świadek, jak z dupy patefon. Właściwie, to nawet nie napisali, że świadek.
- Nie napisali, bo tak nie jest – staruszek wzruszył ramionami. – Pewnie od razu cię powieszą. To nie wiesz jak to wygląda? Kula w łeb bez żadnych sądów, albo wezmą cię i zamkną w małym pokoiku bez okien, mocna lampka w ślepia, o suchym pysku, po piętach będą tłuc prętem, że wszystko wyśpiewasz jak im pasuje. Nic wiedzieć nie musisz.
- Aleś ty głupi.
- Wiem dobrze co mówię. Zresztą. Sam się przekonasz. Weź lepiej tego wina nalej, bo niedługo nie będziesz już miał możliwości, jak cię do jakiegoś łagru ześlą.
- Poleję, jak przestaniesz pieprzyć.
- Zobaczysz.
- Gówno dostaniesz.
- Już milczę.
Zenon wlał do szklanek mętny płyn. Wypili.
- Kurde, ale dobre – ocenił Stasiu. – Szkoda, że Henio wszystko wychlał.
- No szkoda. A miał rano do roboty iść.
- Do jakiej tam roboty. Za palacza robi w szkole.
- Co to ma do rzeczy?
- Przecież lato jest. I w dodatku ferie.
- Ferie się już skończyły. Wrzesień już przecież się nawet jakoś zaczął perę dni temu. Poza tym on robi tam jeszcze jakieś inne rzeczy, konserwatorem jest, czy coś w tym guście.
- Gówno robi. Śpi do wieczora i tyle. W zimę, zgoda. Jeszcze jak ostra jest, to pilnować musi, żeby dziecka nie pomarzły, ale teraz? Pokaż lepiej to wezwanie.
Zenon posunął po blacie kartkę.
- Pisze, że szóstego masz iść – przeczytał staruszek i spojrzał na ścienny kalendarz. – Zrywasz na bieżąco?
- Zenon skrzywił się niepewnie.
- Bo ja wiem? Chyba tak.
- Jak to chyba?
- Co się dziwisz? Sam nie wiesz, który dzisiaj.
- Co nie wiesz? Co nie wiesz?
- To który?
- Wrzesień
- Dzień, matole.
- Środa.
Zenon spojrzał na kalendarz.
- To nie na bieżąco, bo jest na niedzieli.
- Poniedziałek, wtorek – mamrotał Stasiu z półprzymkniętymi powiekami. – Środa jest teraz, czyli czwarty, to będzie za dwa dni dopiero – orzekł.
- No i co?
- Może do tego czasu złapią mordercę i dadzą ci spokój.
- Może złapią, a może nie złapią. Dwa dni szlak trafi, bo się będę denerwował. To niepojęte, że tak szybko wzywają. Przecież Fredek prawie jeszcze ciepły. Zwykły cieć, a tu taka reakcja, jakby co najmniej jakiegoś ministra utłukli. Co za kapota. Przecież nerwy mnie zeżrą.
- A czym ty się masz denerwować? Przecież nic nie zrobiłeś?
- Dopieroś gadał, że mnie będą katować w lochu.
- Chybaś nie uwierzył?
- No niby nie, ale wiadomo co w ogóle tamten nawywijał? Do tego jeszcze ten stary żuk, przy którym majstrowali.
- Aleś się uczepił tego złomu.
- Bo to nietypowe.
- Nietypowy to był ten ksiądz ze swoim pomagierem.
- Właśnie. Jeszcze oni do tego.
Zenon pospiesznie dolał wina i skinął ponaglająco na Stasia. Wypili i rozlał resztę.
- Słuchaj – rzekł. – Ja tak siedzieć bezczynnie nie mogę jednak. Wykąpię się, prześpię parę godzin i idę na parking.
Stasiu wychylił zawartość szklanki jednym haustem i wstał od stołu.
- Nie będę gadał po próżnicy, bo wiem, że jak sobie coś wbijesz do tego zakutego łba, to nie ma zmiłuj. Idę do siebie. Jutro zajrzę na parking z rana.
- Tylko nawet nie myśl o piciu.
- Dobra, dobra.
Staruszek zatrzymał się w krótkim korytarzyku przed lustrem.
- Olaboga – stęknął z niesmakiem. – Jak ja wyglądam.
- Nie przesadzaj – uspokajał Zenon. – Zawsze tak wyglądasz. Ogolisz się i…
- Nie o to chodzi – przerwał Gołąbek. – Ten dres. Przecież to wstyd tak wyjść do ludzi.
- Jaki wstyd? Przecież to barwy narodowe.
- No właśnie. Nie uchodzi, żeby paradować w biało – czerwonych barwach po pijanemu i z taką mordą jak moja. Nie masz czego innego?
- Nie mam.
Zenon zamknął drzwi za marudzącym staruszkiem. Był trochę na siebie zły, bo mógł wybrać mu coś stosowniejszego, ale nie miał do tego teraz głowy. Chciał jak najszybciej doprowadzić się do porządku i udać się na parking.
Włączył radio. Zbliżała się trzynasta, więc miał nadzieję, że może powiedzą coś w wiadomościach na lokalnej stacji. Przeszedł do łazienki i odkręcił wodę nad wanną, brudne ubranie wrzucił do pralki. Wrócił i pobieżnie sprzątnął ze stołu brudne szklanki i garnek, pusty baniak zatkał korkiem i przesunął w kąt, by zająć się nim później. Wreszcie wybiła okrągła godzina i wsłuchał się w głos dziennikarza, ale z głośników nie popłynęły żadne interesujące go informacje.
- Pewnie za wcześnie – mruknął pod nosem i udał się do łazienki. – Zresztą, co mieliby powiedzieć? Że kropnęli chłopa z parkingu? A kogo obchodzi jeden parkingowy? Jakby nawet stu zabili, to nikogo by nie obeszło.
Marudząc krzątał się bez celu, aż wanna była pełna. Przekładał nogę przez wysoką, żeliwną burtę, gdy ponownie rozległ się dzwonek do drzwi. Zaklął pod nosem i postanowił nie otwierać. Czekał, ale dzwoniący najwyraźniej nie zamierzał zrezygnować. W końcu Zenon ponownie zaklął i naciągnął wywleczone z pralki spodnie.
- Czego znowu – krzyknął z progu.
- Poczta – usłyszał znajomy głos listonosza, Zygmunta Gąsiora.
- Jaka znowu poczta? – bąknął. – To się komuś w porę przypomniało. Pewnie znowu jakieś rachunki. Do skrzynki pan wrzuć! – krzyknął zirytowany. – I w pizdu idź – bąknął pod nosem.
- Polecony! Podpisać trzeba.
Zenon zamaszyście otworzył drzwi, aż listonosz odskoczył.
- No co? – zapytał zdziwiony z przestrachem w oczach.
- Co, co? – parsknął Zgliszcz. – Dawaj pan ten list!
Mężczyzna bez słowa wydobył z torby średniej wielkości, usztywnioną od wewnątrz kopertę i podał adresatowi długopis z pokwitowaniem.
- Czytelnie – bąknął.
Zenon przed podpisaniem obejrzał kopertę.
- Nie napisane od kogo – stwierdził.
- Ale stoi wyraźnie do kogo. Przyjmujesz pan, czy nie?
- Skoro polecony, to chyba powinno być od kogo? – nie ustępował Zenon.
- Odwróć pan, to zobaczysz.
Zgliszcz raz jeszcze popatrzył na kopertę.
- A, no jest – przyznał. – Ale tak nadzióbdziane, że ni cholery nie widać. Pewnie pan tam w papierach masz wyraźniej.
- Lupę se pan kup i dupy nie truj – burknął listonosz. – Tu nie o wielkość idzie. Pewnie pan ze trzy te koperty widzisz.
- Co się pan tak pieklisz, panie Gąsior? Wolę się upewnić, żeby potem nie było nieprzyjemnie. I nie wyskakuj pan z takimi domysłami, bo w dupę kopnę, że pan do wtorku tych listów nie pozbierasz.
- Sam się pan kopnij. Najlepiej w łeb. Bierzesz pan, czy nie? Poczty mam tyle, że do wieczora będę zapieprzał.
- Dobra, dobra. Ciesz się pan, że masz robotę.
Zenon podpisał pokwitowanie i oddał listonoszowi wraz z długopisem.
- Jakbyś pan pod szesnastym czasu nie mitrężył, to przed południem byś pan skończył – dodał złośliwie.
- Co pan mi tu wyjeżdża z jakimś takim czymś? – zdenerwował się Gąsior. – Gówno panu do tego!
- A idź pan w cholerę – skwitował Zenon zatrzaskując drzwi. – Najpierw pieprzy, że czasu ma za mało, a potem mordę drze – mamrotał dalej sam do siebie. – Wszyscy wiedzą, że przesiaduje godzinami u tej wymalowanej gówniary z cycami na wierzchu, a robi z tego wielką tajemnicę, stary zboczeniec.
Zenon uniósł przesyłkę pod światło, ale niczego nie mógł dojrzeć. Przez chwilę ważył ją na dłoni krzywiąc usta w grymasie niezdecydowania, by w końcu jednym zamaszystym ruchem rozerwać kopertę. W środku było niezbyt wyraźne zdjęcie i złożony w pół, krótki, odręcznie napisany list.
Zenon rozłożył kartkę i aż przysiadł z wrażenia.
- O rzesz ty… – wymamrotał rozpoznając duże pękate litery pisma żony.
Rzucił okiem na zdjęcie. Oboje byli na nim młodzi, jeszcze przed ślubem. Stali na skarpie wysokiego morskiego klifu i obejmowali się czule. Zenon uśmiechał się półgębkiem, a Mariola szeroko wskazując coś w górze, co nie zmieściło się w kadrze. Zenon dobrze pamiętał, co to było. Dwupłatowy samolot ciągnący za sobą wstęgę z napisem „Szkoda urody – nie sraj do wody”. Był zły, że pamiętał. Nie czytając, zmiął list w kulę, wrzucił do kosza i ruszył do łazienki. Po chwili z niej wyszedł, wyjął ze śmieci zwitek papieru i wszedł z nim do wanny.
*
Staruszek mieszkał w najstarszej części dzielnicy, mocno zrujnowanej i zapuszczonej, gdzie numeracja na budynkach była zatarta, nieaktualna lub też celowo przemalowana, a ludzie niechętni byli nieznajomym, więc nie znając dokładnej lokalizacji mieszkania, ciężko było kogoś odszukać. Zenon poruszał się po tej okolicy pewnie, nie musząc nawet zwracać uwagi na administracyjne oznaczenia. Szedł szybko, był mocno poddenerwowany. Nie marnując czasu na dłuższe rozmowy ze znajomymi, których od czasu do czasu mijał, dotarł do kamienicy Stasia. Drzwi do mieszkania były zamknięte. Załomotał pięścią. Bez efektu. Huknął raz jeszcze, tym razem mocniej.
- Przestaniesz się, kurwa, tłuc? – usłyszał zza drzwi za plecami.
- Stasia szukam! – odkrzyknął ponawiając natarczywe próby.
Sąsiednie drzwi otworzyły się gwałtownie i w progu stanęła, wysoka tęga kobieta z wyrazem twarzy znamionującym rozmówcy nadchodzącą katastrofę. Zmierzyła Zenona pogardliwym spojrzeniem i ze świstem wypuściła powietrze. Nie lubiła go. Generalnie nie darzyła sympatią wszystkich, którzy nie grzeszyli wzrostem, a Zgliszcza, mimo iż nawet nieco przekraczał metr siedemdziesiąt, wyjątkowo nie cierpiała. Głównie z uwagi na jego przyjaźń ze Stasiem, którego to jeszcze bardziej nie znosiła.
- A, to ty, konusie – naskoczyła na mężczyznę. – Czego się tłuczesz po nocach?
- Jak po nocach? Na oczy ci padło? Przecież jeszcze widno jest. Czwartej nie ma.
- To nie znaczy, że możesz się tłuc, jakby się waliło.
- Stasia szukam.
- To co? – kobieta wzięła się pod boki i wydęła policzki. – Myślisz, że jak tak będziesz walił, to usłyszy z drugiego końca miasta i przyleci? Jak ci się chce pić, to se szczel wino pod sklepem i dupy nie zawracaj.
- Nie o to chodzi!
- Nie o to, nie o to. Jak nie o to, jak jedzie od ciebie berbeluchą, aż oczy szczypią.
Zenon puścił złośliwość mimo uszu. Nie znosił tej kobiety, ale, z uwagi na porywczość jej męża, wolał nie wchodzić z nią w konflikt. A i, prawdę mówiąc, ona sama też nie byłaby łatwym przeciwnikiem do pokonania. Przynajmniej dla Zenona.
- Nie widziałaś go? – zapytał szybko.
- Od wczoraj rano go nie było.
Zenon zaklął w duchu. Widać staruszek musiał się gdzieś zawieruszyć. A on miał taką pilną potrzebę porozmawiania z kimś bliskim.
- A ty co? – rzekł. – Skąd wiesz, ze od wczoraj rana? Obserwujesz mieszkanie, jak jakiś folksdojcz za okupacji?
Sąsiadka zrobiła krok wprzód i Zgliszcz pożałował swoich słów.
- Ulotka za drzwi zatknięta od wczoraj – powiedziała piorunując go spojrzeniem. – Jakby wrócił, to by nie było, zasrańcu. I nie pyskuj mi tu, bo Władka zaraz zawołam i ci do dupy nakopie, że będziesz przez tydzień srał pokostem.
Zenon cofnął się mimowolnie.
- Nie strasz, nie strasz – powiedział wolno schodząc po schodach. – Wracaj lepiej do kotletów, bo prędzej tobie dupsko odpadnie.
- Władek!
Zenon puścił się w dół biorąc po dwa stopnie i po paru chwilach był już dwie kamienice dalej. Rozejrzał się po skwerku przy gazowni, ale nie było widać żywego ducha. Odkąd znowu zamknęli Mietka Śledzionę, policja pewniej się poczuła i częściej tu zaglądała, a nawet straż miejska się pojawiała i wlepiała mandaty za picie na powietrzu. A tak na sucho, to jakoś nikomu się nie chciało.
- Hej, Zenuś! – usłyszał za plecami. – Masz co?
Zgliszcz odwrócił się w kierunku głosu. Przez okno na pierwszym piętrze mocno wychylał się siwiejący mężczyzna.
- Cześć, Tadziu – przywitał go Zenon. – Stasia nie widziałeś dzisiaj?
- Ale masz co?
- Mam ważną sprawę.
- No mówię.
- Nie taką. Mierzejewski mnie szczuje – skłamał. – Muszę Stasia znaleźć.
Tadziu zrobił zawiedzioną minę.
- Ze dwie godziny temu go widziałem. Ledwiem go poznał w tym dresie. Żebyś go widział – mężczyzna pokręcił głową z uznaniem. – Normalnie Szarmach!
- Gdzie?
- A pod sklepem u Bladej. Był jeszcze ten szczur, Wasilewski, z tym swoim przydupasem spod żłobka. Wiesz, z tym małym, z nosem. Chyba wino jakieś brali.
- Kurwa mać.
- Ale spokojnie. Stasiu powiedział, że nie będzie w narodowych barwach nad winem w plenerze pracował i się rozeszli.
Zgliszcz w duchu pochwalił staruszka. Nie ma to jak stara szkoła.
- I nie wiesz, gdzie poszedł? – zapytał bez większej nadziei.
- Wiedzieć na pewno, to nie wiem – skrzywił się Tadziu, – ale gadał coś, że Mumin ma niezły towar i mścił, że forsy nie ma, a na krechę zbytnio nie liczy. Powiem ci, Zenuś, że żal się na sercu kładzie, jak tak każdy z tymi samymi problemami.
- Jasne, jasne. Dzięki Tadziu.
Zenon nie czekał na dalsze wylewności mężczyzny, pożegnał go gestem i szybko ruszył w kierunku domku jednorodzinnego, w którym mieszkał Muminek.
- Ale mówię ci! – krzyknął za nim Tadziu. – Szarmach! Identyczny!
Do Muminka najbliższa droga biegła na środkowym etapie wzdłuż parkingowego ogrodzenia, ale Zenon obawiał się, że może zostać dostrzeżony przez szefa, albo cholera wie kogo tam jeszcze, wolał więc iść naokoło, korzystając z osłony parkowych drzew. Po kilkunastu minutach stanął za warzywniakiem w bezpośrednim sąsiedztwie niewielkiego, pomalowanego pomarańczową farbą domu. Czekał chwilę obserwując okolicę, czy nie czai się gdzieś Mierzejewski, który od dawna dybał na interes Muminka. Na szczęście wszystko wyglądało w porządku. Zwyczajny ruch uliczny, jak o tej porze dnia. Zresztą nie szedł przecież na zakupy, a towarzyską wizytę zawsze może złożyć, kto mu broni?
Przeszedł przez ulicę i wszedł na teren posesji Muminka, zamykając za sobą piszczącą nienaoliwionymi zawiasami furtkę. Przypomniał sobie, jak Stasiu mówił, że meliniarz celowo nie konserwuje ogrodzenia, by pisk uprzedzał go o składających wizytę gościach. Dzięki temu właściciel miał możność przyjrzeć im się przez okno, zanim dotrą do drzwi wejściowych długim, wąskim, wiodącym wokół domku chodnikiem.
Zenon dwukrotnie nacisnął dzwonek. Drzwi otworzyły się niemal natychmiast i w progu stanął wysoki, niezwykle chudy mężczyzna. Zenona zawsze dziwiło, dla czego mówiono na niego „Muminek”.
- Czego trzeba? – zapytał właściciel, jednocześnie obrzucając czujnym wzrokiem ulicę.
- Niczego – odparł Zenon. – Był może u ciebie Stachu Gołąbek?
- Czy był? – Muminek parsknął. – Bo to mało razy?
- Ale dziś, czy był?
- A bo co?
- Nie możesz po prostu powiedzieć?
- Czego się gorączkujesz? I co ci się w łeb stało? – zaciekawił się gospodarz krytycznie patrząc na guz na czole Zenona. – Stara przyjebała ci patelnią? Albo młotkiem?
Muminek zarechotał złośliwie.
- O taki do kotletów mi chodzi – dodał. – Z kratką na obuchu.
- A w dupie mam, o co ci chodzi – uciął Zgliszcz, którego zaczynały już ponosić nerwy. – Sprawę mam do niego ważną. Do Stasia, znaczy się.
Mężczyzna przyjrzał się gościowi uważnie. Nie trzeba było Zenona zbyt dobrze znać, by dostrzec, że był wyraźnie poddenerwowany. Muminek nabrał podejrzeń. Przez dzielnicowego nawet ostatnio nie dosypiał i gdy tylko coś go zaniepokoiło, od razu nabierał zachowawczego dystansu i czujności.
- Co ty, szujo bagienna? – syknął. – Rozglądasz się, jak stara baba za jagodami i jeszcze mi tu pyskujesz. Za czym tak nerwowo wypatrujesz? Kręcisz się, jakbyś się spodziewał tej mendy Mierzejewskiego. I kto ci tak ryja oćwiczył?
- Był, czy nie?
- Był.
- Dawno? Sam?
- Sam. Będzie ze dwie godziny.
- Mówił coś?
- A co miał mówić? – nerwowość Zenona udzieliła się także Muminkowi. – O co ci chodzi? Nie mam czasu na takie gadanie.
- No, mówił gdzie idzie? Brał coś?
- A co miał brać?
- Nie pieprz, do cholery, tylko mów.
- A spierdalaj, bo psami poszczuję!
Zanim Zenon zdążył cokolwiek więcej wyjaśnić Muminek zatrzasnął mu przed nosem drzwi. Zgliszcz zamierzał ponownie zadzwonić, ale dał sobie spokój. Już na samo wspomnienie psów zrobiło mu się nieprzyjemnie. Z niesmakiem potarł się po tylnej części ciała.
- Jebany niemilec – mamrotał idąc ku furtce. – Psami będzie mnie tu straszył, kutas jeden, szczuł jak jakiś zomowiec. Co się z tymi ludźmi porobiło.
Wyszedł na ulicę i stanął niezdecydowany. Skoro Stasiu tu był, to przecież nie pogadać o pogodzie. Do domu prosto nie poszedł, znaczy, ze ktoś go zgarnął po drodze, co nie było niemożliwe jednakże mało prawdopodobne, bo choć Gołąbek napić się lubił, to z byle kim stołu dzielić nie zwykł. No i ten dres. Szybko przeanalizował różne możliwości i podjąwszy decyzję ruszył szybkim krokiem. Po chwili wszedł pomiędzy stare kamienice, po macoszemu przez władze miejskie traktowanej części dzielnicy. Wysokie, nieprzycinane, zapuszczone żywopłoty, dziko rozrastające się krzewy i drzewka, imitujące parkany kawałki falistej blachy oddzielające spłachetki przylegającej do kamienic ziemi, na których mieszkańcy uprawiali warzywa, niskie murowane baraki służące za piwnice i sama gęsta zabudowa „familioków” czyniły to miejsce szczególnym. Stasiu zawsze podkreślał, że to jest miejsce idealne, wręcz stworzone do plenerowej wypitki. Że można łatwo i szybko przemykać, bez rzucania się w oczy, przez skwerki, na przełaj przez wewnętrzne podwórza i wąskie osiedlowe uliczki, od bramy do bramy.
Zenon przemykał właśnie jednym z takich wąskich przesmyków pomiędzy odrapanymi z tynku murami, gdy zatrzymał go znajomy głos.
- Czego tu, szpiclu?
Stasiu stał oparty o rdzewiejący trzepak. Nie miał już na sobie dresu, tylko zwyczajne dla niego, beżowe spodnie od starego garnituru i wpuszczoną w nie lekko podmiętą, wzorzystą koszulę z połową guzików. Pił piwo pośledniej jakości, które nie najlepszy smak rekompensowało o mocą.
- No! – ucieszył się Zenon. – Od godziny za tobą łażę.
- Boś szpicel, mówię.
- Gdzieś dres podział?
- No chyba żeś nie myślał, że tak będę paradował do wieczora, jak Wszoła.
- Chyba Szarmach.
- Ta, od razu Szarmach – Stasiu rozmarzył się. – To był dopiero gość. Jak wziął na banię, to nie było na niego gościa.
- Tadziu Nalepa mówił, że jesteś do niego podobny.
- Do kogo? Do Szarmacha? Poważnie?
- Nie ciesz się tak. Pewnie przez ten dres. Każdy byłby podobny.
Stasiu zmarszczył brwi.
- Pewnie. Od razu. Że ty niby też? – staruszek roześmiał się szyderczo. – Ty to możesz być, co najwyżej podobny do, czy ja wiem, może do Buncola? Tyle, że z czupryny, to bardziej do Gadochy, albo do Laty.
Zenon nie chciał brnąć w ten temat. Miał na głowie inne problemy.
- I niech tam – uciął. – Zresztą wcale nie chciałbym być podobny do Szarmacha. Z ty nosem i wąsami wyglądał jak śnięty sum.
- Co? Ty…
- Kobita do mnie napisała.
- … bździuchu niewdzięczny… Co? Jaka kobita?
- Żona moja. Była. Przysłała list. I zdjęcie.
- Mariola?
- Mówię przecież, że ona!
- Olaboga, chodźmy się napić.
*
Mieszkanie Stasia było dużo większe niż Zenona. Wysokie stropy i duże, przestrzenne, charakterystyczne dla starego budownictwa pomieszczenia. Zimą był spory problem z ogrzewaniem, ale za to latem panował przyjemny chłód.
- Myślałem, żeś nie był w domu – powiedział Zenon, gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi. – Władkowa mówiła.
- A gdzie tam. Specjalnie tak przemykam, żeby śmonda miała o czym myśleć. Sam te ulotki wkładam, jak nie widzi. Głupie, wścibskie babsko.
Usiedli w wielkim, jasnym pokoju na miękkich, wysłużonych, obitych skórą krzesłach przy długim, dębowym, przedwojennym stole. Światło wpadało tu przez wielkie, wyposażone w liczne lufciki okna, skierowane w głąb oskrzydlającej je kamienicy. W rogu pokoju prezentował się okazały, wielki kaflowy piec, który w czasach świetności budynku był prawdziwym rarytasem, ale odkąd uszkodzeniu uległ system wentylacyjny kamienicy nie dawał już dużo ciepła. Obok niego stała szeroka, solidnie wykonana szafa bieliźniarska, składana z dębowych, lakierowanych desek bez użycia gwoździ.
Zgliszcz z miną cierpiętnika wyjął z reklamówki zakupioną wcześniej butelkę wódki, Gołąbek zaserwował słoik kiszonych ogórków. Zapalili po papierosie.
- Spałeś coś? – spytał Zenon wypuszczając kłąb dymu i obserwując przenikające przezeń refleksy.
- U ciebie w piwnicy.
Zgliszcz pokiwał głową z niekłamanym uznaniem.
- Ty to masz facet zdrowie.
- Jak byś pod marszałkiem Piłsudskim służył, to też byś miał.
- Pod marszałkiem Piłsudskim? Musiałbyś mieć se sto lat, albo i lepiej.
- W duszy służyłem!
- A, chyba, że tak.
- No. Gadaj lepiej, co z tą twoją kobitą. Myślałem, że puściła cię w trąbę na dobre.
Zgliszcz skrzywił się z niesmakiem na wspomnienie tego mocno nieprzyjemnego dla niego okresu. Jego małżeństwo nie należało do szczególnie udanych, ale nie było też jakieś specjalnie tragiczne. Było normalne. Raz było lepiej, raz gorzej, trochę się kłócili, jak w każdym związku. Tak przynajmniej myślał.
- Ile to już minęło? – przerwał mu wspomnienia Gołąbek.
Zenon westchnął.
- Pięć lat – odparł. – Będzie niedługo. Zimą to było.
- No. pamiętam. Jakoś przed Wielkanocą.
- Zimą, mówię, nie wiosną. Przed Bożym Narodzeniem.
- A, prawda. Wigilię żeśmy wtedy pierwszą we dwóch spędzali. Nieźle było.
Obaj się zamyślili. Mariola odeszła dwudziestego pierwszego, dzień przed imieninami Zenona. Na początku Zgliszcz nie brał jej decyzji poważnie i razem ze Stasiem spili się w trzy dupy śpiewając sprośne piosenki do białego rana. Zenon złośliwie narzygał do opróżnionej przez kobietę szafy ubraniowej będąc pewnym, że ta niebawem wróci i będzie musiała posprzątać, co miało być dla niej swoistą karą za jej występek. Gdy na drugi dzień po południu nadal jej nie było, zaczął się trochę niepokoić. Zadzwonił do niej do pracy, ale okazało się, że wzięła urlop. Wówczas skontaktował się z jej matką. No i się dowiedział, że to nie na żarty. Posprzątał sam i było mu głupio.
- Czego chce? – spytał Stasiu rozstawiając szklanki.
- Wrócić.
- Olaboga. Chyba się nie zgodzisz?
- A co ja mogę?
Gołąbek nerwowo zdusił niedopałek w wielkiej kwadratowej popielnicy z ciemnego szkła.
- No powiedz jeszcze, że będziesz jej wyczekiwał z wiechciem goździków.
- W dupę bym ją kopnął najchętniej.
- No – strapiona twarz staruszka wyraźnie się rozjaśniła. – Bo już się martwiłem. W takim razie, jej zdrowie – dodał wlewając wódkę do szklanek.
Zenon popatrzył na przyjaciela ze zdziwieniem.
- Jak to? – zapytał. – Przecież nie lubiłeś jej jak psa?
- Raczej, jak suki. Burej – zarechotał Gołąbek. – Jasne, że jej nie lubiłem. Było z niej wyjątkowo wredne babsko. Ale w końcu, gdyby się do ciebie nie odezwała, to byś tych zaskórniaków nie wywlókł.
- Aleś ty dowcipny.
Wypili pod kiszony ogórek.
- Wcale nie jest mi do śmiechu – zaprzeczył Stasiu. – Ale płakać też nie zamierzam. Powiedz lepiej co ci napisała. Chyba nie tylko oznajmiła łaskawie, że wraca, chociaż to byłoby podobne do tej raszpli.
- Jak raszpli? Nie była przecież brzydka.
- No, żeby od razu brzydka to nie. Przeciwnie nawet. Chłopy się za nią oglądały. Wysoka, szczupła, figura zgrabna – Stasiu pokiwał głową z uznaniem. – No i te jej wielkie cycki. Aż się człowiekowi chciało…
- Możesz przestać?
Gołąbek skulił się, jakby ktoś przyłapał go na gorącym uczynku podczas jakiegoś niecnego występku. Szybko nalał do szklanek wódkę i stuknął o szkło Zenona.
- Niech Fredkowi ziemia będzie lekka – powiedział szybko wznosząc toast. – Kawał był z niego skurwysyna, ale jak już go szlak trafił, to niech mu się tam leży wygodnie w dole, pod ziemią, w przytulnym grobie pod dywanem z kwiatów i ...
- Co ty pieprzysz?
- No co? Ty nie chcesz gadać, to ja też mam siedzieć cicho, jak borsuk w porzeczkach? Chcesz medykować, czy jak?
- Medytować.
- Jeden kij.
Zenon bez większej euforii wypił wódkę.
- Przysłała zdjęcie z wczasów nad morzem, na których byliśmy niedługo przed ślubem.
- Niech spierdala.
- Że niby takie romantyczne. A w liście napisała, że ten fagas, z którym żyła, zszedł na zawał.
- I pies go jebał.
- I że się okazało, że długów miał od cholery i komornik wszystko zajął, a ją wywalili na bruk na zbity pysk.
- I doskonale! Ma, kurwiszon, za swoje.
Zenon pokiwał głową zrezygnowany.
- No tak – westchnął. – Tylko, że teraz ona nie ma gdzie mieszkać. Matka gniecie się na kupę z jej młodszym bratem, jego babą i dzieckami w dwóch pokojach z kuchnią…
- A co cię to obchodzi!? – podirytował się Gołąbek. – Bezczelna suka. Puściła cię w trąbę, a teraz ma czelność prosić, żebyś przyjął ją z powrotem? Po tym wszystkim, co ci zrobiła?
- Nie była taka zła…
- Co?! – z wrażenia Stasiowi niemal wypadła szczęka. W ostatniej chwili zdołał przytrzymać ją dłonią. – Nie była zła?! Zostawiła cię, żeby się walić z jakimś innym chłopem, a ty pieprzysz, że nic się nie stało?
- Nie powiedziałem, że nic się nie stało, tylko, że nie była taka zła. Znaczy się jak jeszcze byliśmy razem. Potem to… Potem to co innego.
Gołąbek przypetował kolejnego papierosa, wstał od stołu i zaczął nerwowo się przechadzać.
- Albo mi się wydaje – powiedział, – albo najzwyczajniej w świecie miękniesz. Ty chcesz, żeby ona się do ciebie wprowadziła? Z powrotem? Pojebało cię do reszty? Myślisz, że będzie wszystko cacy? Normalnie nie mogę w to uwierzyć. Jakiś ty głupi. Przecież to jasne, że jak tylko poczuje się pewniej znowu zacznie rozstawiać cię po kontach i ruchać się z kim popadnie. Z listonoszem, z Heńkiem, z Sitarskimi, a może i nawet z Mierzejewskim! Pomyślałeś o tym?
- Skończyłeś już?
- Z dzielnicowym! – nie reagował Gołąbek. – Co za wstyd. Przecież nikt nie będzie się chciał z tobą nawet napić, chyba że ja, ale też po kryjomu, a to już nie to samo. Może jeszcze będziesz wychowywał jego bachora? Małego wrednego szczeniaka.
Zenon milczał pozwalając się Stasiowi wygadać. Znał go doskonale i wiedział, że jak staruszek się nabuzuje, to nie ma sensu go do niczego przekonywać. Najpierw musi ochłonąć.
- Będziesz miał jak złoto małego gówniarza na utrzymaniu albo… – oczy rozszerzyły mu się mocniej, a twarz jeszcze bardziej spochmurniała. – Ty. Że też o tym nie pomyślałem. Przecież jak ona zacznie się rypać z Mierzejewskim, to normalnie cię wykończą? Albo cię wezmą i załatwią na amen, albo sfabrykują dowody i wsadzą cię do kryminału na dożywocie! Ależ to szmata!
Usiadł powrotem.
- Jeśli ją przyjmiesz, to masz kapotę – powiedział. – Współczuję, chłopcze. Naprawdę. Napijmy się.
Przechylili szklanki i Gołąbek otworzył drugą butelkę.
- Chrzczona chyba jakaś – skomentował. – W ogóle nie bierze.
- Ciebie nic nie bierze. Tylko potem padasz gdzie popadnie.
- Gdzie popadnie? – Stasiu pokiwał głową dobrotliwie. – Ja gdzie popadnie? Nigdy.
- Wczoraj spałeś u mnie w piwnicy w kartoflach.
- To jest gdzie popadnie? Czepiasz się pierdoł, zamiast zając się poważnymi rzeczami. Weź się lepiej zastanów, jak nie dopuścić do tej tragedii, co ci ją z grubsza nakreśliłem.
Zenon uśmiechnął się kwaśno.
- Na to akurat zbyt dużego wpływu niestety nie mam – powtórzył wolno wlewając w usta alkohol.
Stasiu pokiwał głową z politowaniem.
- Wypierdol na zbity pysk! – huknął nagle przechylając się ku Zenonowi. – Zabroń przekraczać progu!
- Nie wymeldowała się – powiedział cicho Zgliszcz zagryzając zęby.
- Co?
Zgliszcz wstał po woli z twarzą niemalże popielatą od nagromadzonych emocji.
- Nie wymeldowała się – powtórzył przez zaciśnięte zęby. – Jest cały czas zameldowana u mnie w chałupie. Więc wbij sobie do tej pomarszczonej pały, że ja mam tu gówno do gadania. Rozumiesz? Gówno. W każdej chwili może przyjechać i się wprowadzić, a jak nie będę chciał jej wpuścić, to pójdzie na policję, a Mierzejewski tylko czeka, by mi się dobrać do dupy.
- Żebyś się nie zdziwił, jak by zechciał się dobrać nie do twojej.
- A spierdalaj!
Zenon na powrót usiadł ciężko i sięgnął po papierosa. Zaciągał się nerwowo i ze świstem wypuszczał dym. Nalał wódkę do połowy wypełniając szklanki i wypił nie czekając na kompana. Stasiu po woli, jakby bał się zakłócić ciszę, wstał od stołu i bez słowa ruszył do kuchni.
Zgliszcz milcząc nerwowo bębnił palcami o blat wpatrując się przed siebie szklanym wzrokiem. Czuł się tak totalnie bezradnie. Miał do siebie pretensje, że nie zrobił nic, żeby doprowadzić ich małżeństwo do formalnego rozwiązania i podziału majątku. Mieszkanie należało do niego jeszcze przed ślubem, więc nie bał się o to, że nie będzie miał gdzie żyć. A dobra materialne? Wątpił, aby ona chciała cokolwiek zabrać. Chyba, że telewizor, w który wpatrywała się bez przerwy przez kilka ostatnich lat ich pożycia. A teraz co? Nie ma nawet jak wydzielić w mieszkaniu indywidualnych przestrzeni życiowych. Nie chodzi już o kuchnię i łazienkę, z tym jakoś dałby radę. Zawsze mógłby stołować się poza domem, tak samo załatwiać sprawy fizjologiczne, ale jeśli chodzi o resztę? Przecież miał tylko jeden pokój. Ma postawić w nim mur?
- Wstawiłem bigos – powiedział Stasiu ukazując się progu. – Niech się po woli przygrzeje. Trzeba coś przetrącić, bo tak na pusto to nie damy rady. Trzeba nam będzie teraz ze trzy dni pić, bo jak ona wróci, to już po ptakach.
- Przyszedłem do ciebie, żebyś mnie pocieszył – jęknął Zenon. – Wskazał jakieś pozytywy tej sytuacji. A ty mnie jeszcze dołujesz.
- Pocieszył? Pozytywy? Niby jakie. Pewnie ci nawet nie da, to po co mam, gadać po próżnicy. No chyba, że będzie wyposzczona bardzo.
- Nie o to mi chodziło!
- To o co?
- Ty, jak nie masz porządnie w czubie, to jakoś ciężko zaskakujesz.
- Z tym się akurat zgodzę.
- Chodzi o to, żeby wykombinować coś takiego, żeby ona sama nie chciała się do mnie wprowadzić. Jak ja ją zacznę prosić i przekonywać, to na pewno się nie zgodzi. Zawsze uparta była i przekorna.
- Mówiłeś, że nie ma gdzie mieszkać.
- Mówiłem też, że jest jeszcze mieszkanie jej matki.
- Gdzie żyją na kupę.
- Właśnie.
- I co? Chcesz, żeby jeszcze i ją przyjęli? Po dobroci? Chybaś ocipiał.
- Tylko mówię, że jest taka ewentualność, jakby co – bąknął Zenon sięgając po butelkę. – Poleję ci, to może coś wykombinujesz.
- No – zgodził się ochoczo Gołąbek. – Pierwszy raz dostrzegam pozytywny wpływ tej wyrodnej kobity na twoje postępowanie.
- Przyzwyczaiłeś mnie do tych specyfików od Muminka to i wódka mnie nie bierze.
- A nie mówiłem? Przy bobofrucie wszystko wysiada – przytaknął Stasiu. – Mniej niż pięćdziesiąt parę nigdy nie ma. Co toto przy tym – podsumował wykrzywiając usta w grymasie niechęci. – Mówiłem, żeby od niego wziąć.
- A ja ci mówiłem, że się z nim pożarłem – tłumaczył się Zgliszcz.
- Ja bym poszedł.
- Pieprzyć go. Nie dam tyfusowi zarobić.
- To pij, co jest i nie jojcz – uciął Gołąbek.
- Sam zacząłeś.
- Dupa tam. Pij.
Kiedy z drugiej butelki zniknęła połowa zawartości, duży ścienny zegar wybił osiemnastą. Gołąbek włączył telewizor, żeby rozrzedzić przygęstawą nieco atmosferę, po czym przyniósł talerze i postawił na stole duży żeliwny rondel, z którego buchały aromatyczne kłęby. Ukroił po grubej pajdzie chleba i zaczęli jeść. Zenon nie czuł głodu. Ponadto kuchnia Stasia najoględniej powiedziawszy, nie należała do najlepszych. Spróbował z grzeczności i ku jego zdziwieniu, potrawa okaza bardzo smaczna. Od razu poczuł apetyt.
- Niezłe – pochwalił. – Na pewno sam żeś nie zrobił.
- Pewnie, że nie. – przyznał Stasiu. – Stara Ziębina robiła przedwczoraj – chwilę się zamyślił. – Albo jakoś tak. I kapustę miała tak cholernie kwaśną, że musiała dodać drugie tyle słodkiej i jej się w garze nie mieściło. Pożyczyłem jej rondel, to i dostałem trochę. Za uczynność.
- To już nie miała do kogo chodzić, tylko do ciebie? – zapytał podejrzliwie Zgliszcz.
- A co to, ja jakiś gorszy jestem od, dajmy na to tego memłoka, Kazia spod jedenastki?
- Aleś przykład wybrał.
- No to, niech będzie, ten, no nie wiem – gorączkował się staruszek zwlekając z kolejną kandydaturą. – Niech będzie pierwszy z brzegu, bo ja wiem, o! Mam! Ten Witek, co mieszka naprzeciwko warzywniaka!
- A, tak to pewnie. Jeszcze znalazłbyś ze trzech pod lasem, wiesz na tym nowym osiedlu dla przesiedlonych po powodzi, i może jeszcze paru na jakiejś wsi pod Lublinem albo Sandomierzem. Naprawdę. Aż się roi od takich gości, od których gorzej pożyczyć rondel na bigos, niż od ciebie. U! Jest ich na pęczki, na przykład w takiej Rumunii, czy w Kamerunie, albo na tybetańskich stepach…
- Milcz! – Stasiu zmierzył przyjaciela nienawistnym spojrzeniem.
- To po co opowiadasz takie kocopoły. Przecież od dawna wiadomo, że Ziębina czuje miętę do ciebie, a tobie aż się oczy świecą na jej widok.
- Milcz!
- Nie rozumiem, o co ci chodzi. Kobita zaradna, gospodarna…
Gołąbek palnął pięścią w stół, aż podskoczyły naczynia.
- No dobra, dobra. Po diabła miałaby latać cholera wie gdzie, jak przecież może pożyczyć od sąsiada, czyli zupełnie przypadkiem, dajmy na to, od ciebie.
- Właśnie.
Zjedli bigos, dopili wódkę i gdy Gołąbek wrócił z kuchni z zaparzoną herbatą, w telewizji zaczął się program publicystyczny. Traktował o trudnej sytuacji mieszkaniowej kobiety egzystującej w jakimś małym mieście na południu kraju. Patologia goni patologię, bieda, ubóstwo, ignorancja władz miasta, administracji i pomocy społecznej.
Gołąbka program bardzo wciągnął, za to Zgliszcz czuł się nim jeszcze bardziej przygnębiony.
- Musimy to oglądać? – przerwał milczenie.
- Zamknij się.
- Mało ci tego syfu naokoło? „Dynastię” lepiej włącz. Przynajmniej kobity ładne.
- Zamknij dziób, mówię.
- Albo „Plebanię”. Może się nawrócisz.
- Kurwa mać!
- Coś taki nerwowy?
- Bo właśnie próbuję znaleźć wyjście z naszej gównianej sytuacji!
- Niby jak?
- Było oglądać!
- Niby co?
- A co leciało? Teleranek?
Zenon lekceważąco machnął ręką.
- Jakieś pierdoły o pijakach i innym marginesie.
- Otóż to! Otóż to! Z tobą to tak, jak z tym gościem z przysłowia.
- Tak? Jakiegoż to?
- Że taki głupi był, że jak go do burdelu wpuścili, to tylko szynki widział.
Zenon się skrzywił.
- Chyba głodny. O głodnego chodziło. Co ma głupi do szynki?
Gołąbek westchnął.
- Jakbyś do burdelu poszedł pełnego gołych dup, to myślałbyś o szynce?
- Jakbym nie jadł nic od tygodnia, to może i tak by było.
- Jednak ty jesteś naprawdę pokrzywdzony przez matkę naturę.
- Przecież jakbyś był głodny tak bardzo, jak nigdy w życiu, jak w jakimś obozie koncentracyjnym, to wolałbyś raczej coś zjeść, niż myśleć o dupczeniu, no nie?
- A kto powiedział, że chodziło o głodnego?! – uniósł się Stasiu. – Mówiłem, że głupi. Głupi był, a nie głodny.
Zenon machnął ręką.
- Dobrze za to, że ty jesteś taki mądry i doskonale ukształtowany.
- A żebyś wiedział.
- Powiedz lepiej, jaki to pomysł.
- No to słuchaj – Stasiu przybrał mądry i zarazem chytry wyraz twarzy. – Musimy z twojej chałupy zrobić taką meliniarnię, żeby kobita padła na sam widok. Normalnie rynsztok. Taki rasowy, jeszcze gorszy niż w tym programie. Wiesz. Rozpieprzymy trochę mebli, i tak są gówniane, potłucze się jakieś butelki, naznosimy jakiegoś syfu, śmieci, pomażemy ściany farbami, takimi z dezodorantu, jak na klatce schodowej.
Stasiu najwyraźniej zafascynowany był własnym pomysłem i wizją uczynienia z mieszkania Zenona wzorcowej mekki patologicznych zachowań. Oczy płonęły mu od ekscytacji, która podsycona wypitym alkoholem aż uniosła go z krzesła.
- I jeszcze krew – dodał z rozpromienioną twarzą. – Krew musi być koniecznie. Może być z kury, albo ze świni. Weźmie się od Aldony z mięsnego. No i przydałyby się jakieś dziwki. Albo chociaż jedna. Henio Kielonek zna te paszczury, co się po nabrzeżu pałętają. Wiem, bo nie raz opowiadał, że przesiadują razem na mecie u Wehrmachta. Da się im na flaszkę, to i taki ci cyrk odstawią, że… Zobaczysz. Uda się. Na dodatek jeszcze wszystko zarzygamy, posramy po kątach…
- No pojebało cię? – nie wytrzymał Zenon. – Całkowicie ci odbiło?
Gołąbek wpatrywał się w swojego kompana z miną znamionującą totalny brak zrozumienia.
- O co ci chodzi? – zapytał w końcu. – Chcesz się baby pozbyć, czy nie?
- Jasne, że chcę, ale nie w taki sposób.
- Uważam, ze pomysł jest pierwszorzędny.
- Chcesz mi zrobić z chałupy chlew i jeszcze mi wmawiasz, że to dobry pomysł? Ja tam mieszkam, rozumiesz. Przecież jak wprowadzimy w życie twój doskonały plan, to nie będę miał do czego wracać. Za co ja to wyremontuję? Równie dobrze, możemy zaplanować wysadzenie w pizdu całej kamienicy!
- Aleś ty głupi. Posprząta się w dwa dni.
- Głupi? Ja jestem głupi? – Zenon mocno się już rozzłościł. – To weź może najpierw nasraj u siebie, ja wiem. Może w kuchni. Albo tu. Weź walnij kupala koło telewizora!
- Po jaką cholerę? – zdziwił się Stasiu próbując napić się z pustej już szklanki. – Przecież do mnie wyrodna kobita nie chce się wprowadzać. Jakby chciała, to od razu walę kupsko w przedpokoju i po sprawie.
Zgliszcz wstał od stołu.
- Idę do domu – powiedział. – W dupę sobie wsadź takie rady.
- Czekaj, czekaj. Gdzie będziesz szedł? Zaraz wymyślę coś innego, chociaż uważam, że pomysł jest doskonały
- Lecz się.
- No poczekaj. Skoczymy jeszcze na kufel, to coś może do łba wpadnie.
Zenon na chwilę się zawahał.
- Na piwo?
- A nie?
- No może i racja. Tylko już nie pieprz o tym sraniu po kątach.
Stasiu zrobił minę niewiniątka.
- W życiu – obiecał. – Słowem nie wspomnę. Do Marynarza pójdziemy.
- Do Marynarza? Bliżej do Sawickiego.
- U Marynarza mam kreskę otwartą.
- Mamy przecież pieniądze.
- Ale ja chcę postawić.
- Jak chcesz.
*
Bar był pełny mało malowniczej klienteli. Średnia wieku stałych bywalców plasowała Zenona na jej skrajnym marginesie, Stasiu był za to wśród rówieśników. Pomiędzy zasiadającymi przy kwadratowych stolikach znajdowali się nawet tacy, którzy zwracali się do Zgliszcza per „Młody”, co jakoś specjalnie mu nie przeszkadzało.
Lokal nie był bardzo duży, ale też trudno byłoby nazwać go klitką. W kwadratowym pomieszczeniu mieściły się trzy rzędy stolików, niemal każdy z innej parafii, z podostawianymi do nich prostymi ławkami, na których mogło swobodnie usiąść po dwie osoby. Użytkowane były również, wyglądające na przyniesione zewsząd, taborety, ogrodowe i kuchenne krzesełka, a nawet jeden stołeczek wędkarski. Przy większości stolików gniotło się po sześć, a nawet osiem osób. Szczególnie przy tych sąsiadujących z maszynami do gry, przy których kotłowali się amatorzy taniego hazardu. Powietrze było gęste od szczypiącego w oczy tytoniowego dymu, zwietrzałego piwa, wyziewów nie do końca przetrawionego alkoholu, pierdy i podrażniających gardło środków dezynfekujących, których ostre opary i zapach atakowały śluzówkę ust i nozdrzy za każdym razem, gdy otwierały się drzwi do toalety.
Stasiu zamówił dwa kufle jasnego i usiedli niedaleko wyjścia. Staruszek wiercił się niespokojnie i Zenon dosyć szybko poznał, że coś nie daje mu spokoju.
- Co się tak jojczysz? – spytał. – Hemoroidy?
- Srojdy.
- To co?
Gołąbek przechylił kufel i opróżnił go do połowy długimi, dużymi łykami.
- Wódki bym chciał się napić jeszcze – powiedział odstawiając piwo.
- Chyba mózg ci omszał.
- O co ci chodzi?
- Wychlałeś już pół litry.
- No i?
- No i? Piliśmy cały wczorajszy dzień i noc, a tobie jeszcze mało? Przecież to niemożliwe jest, żeby taki stary pierdoła mógł tyle wychlać.
Gołąbek splunął na podłogę.
- Hej! – zgromił go barman. – Zaraz własną dupą wyszorujesz cały bar! Będziesz widział piwo, jak kulawy wrotki!
Złość wzrastającą w Stasiu momentalnie zastąpił niepokój. Przeprosił Marynarza gestem.
- I cóżeś najlepszego narobił – upomniał Zgliszcza. – Przez takie gadanie krechę mi zamkną.
Drzwi lokalu niemal cały czas otwierały się i zamykały. Zaczynało już zmierzchać, na zewnątrz było ciepło, powietrze robiło się coraz cięższe i bardziej wilgotne. Znów miało się na burzę.
- A panowie przy piwku?
Obaj unieśli głowy. Przy stoliku stał uśmiechnięty, lekko opuchnięty i zaczerwieniony na policzkach Henio Kielonek.
- Można?
- Pytasz?
Przez chwilę siedzieli w milczeniu.
- Co macie takie miny, jakby mięli opoi wieszać, albo prohibicję wprowadzić? – przerwał ciszę Henio.
- Kobita do niego wraca – odparł Stasiu. – To na jedno wychodzi.
- Kto powiedział, że wraca? – zaprotestował Zenon.
- Poważnie? – zainteresował się Kielonek. – Kiedy?
- Nie mówiłem, że wraca – oponował Zgliszcz.
- Przecież ci napisała – upierał się Stasiu.
- Napisała, że chce wrócić, a nie że wraca.
- A jaka to różnica jest?
- No, tu chyba Stachu ma rację – wtrącił Henio. – Jeśli dobrze pamiętam, to Mariolka jak czegoś chciała, to miałeś do gadania tyle, co wieprzek w masarni.
- Dobrze powiedziałeś, Heniu – zarechotał Gołąbek.
- Pieprzycie.
- Pieprzymy? – nie dawał za wygraną Stasiu. – Przecież lała cię po pysku każdego dnia. Rano po pysku, na obiad po pysku i po pysku na sen. Nie raz, jak stałem u was pod drzwiami, to myślałem, że jakieś zebranie macie w domu, i że to ktoś brawo bije. A potem tyś otwierał z japą czerwoną, jak dupa małpy.
- Aleś ty głupi.
- Zobaczymy.
Wzięli po kolejnym piwie.
- A tak poważnie – zapytał Henio. – To kiedy żeście się z powrotem spiknęli? Myślałem, że cię zostawiła na amen.
- Też tak myślałem – westchnął Zenon. – Niestety radość była przedwczesna.
- To nie chcesz? – zdziwił się Kielonek. – Nie chcesz, żeby wróciła?
- No Chrystus cię opuścił? – wzdrygnął się Zgliszcz. – A na cholerę mi ona? Chyba nie do szczęścia.
- To nie wpuszczaj do chałupy i po sprawie. Zamki żeś chyba pozmieniał.
- To na nic.
- Jak na nic? Przecież się nie włamie.
- Meldunek ma – wyjaśnił Stasiu.
- Meldunek?
- Zameldowana jest cały czas.
- Uuu, to kapota.
- Właśnie.
Jednocześnie przechylili kufle.
- Macie jakiś plan?
- Ja mam doskonały, ale on wydziwia.
- Zamknij się.
- Co za plan?
- Do dupy.
- Genialny.
Mimo protestów Zenona, Stasiu przedstawił pokrótce swój pomysł kończąc pytaniem o prostytutki z nabrzeża.
- Dwie mogę załatwić w każdej chwili – przyznał gorliwie Henio. – Dajecie na litrę i po kłopocie. Możecie dymać całą noc.
- Nie chodzi o ruchanie – odparł Gołąbek. – Zresztą. Ja to już za stary jestem.
- E, no nie gadaj – nie zgodził się Henio. – Za cycka mógłbyś potrzymać.
- Za cycka tak. Ale nie takiego paszteta.
- Jakiego paszteta? Zdrowe kobity!
- Nie wiem, z której strony.
Henio zrobił obrażoną minę.
- A weź ty mnie w dupę pocałuj. Księżniczki ci się zachciewa to zapierdalaj pod Europejski! Wyłożysz rentę za dwa miesiące, to może ci pomiętoli farfocla.
- Aleś ty głupi – Stasiu postukał się w czoło. – Przecież tu rozchodzi się o to, żeby to najgorsze babony były z możliwych. Paskudne, spuchnięte, pryszczate. Żeby efekt był lepszy.
- A, no to było do razu mówić – uspokoił się Kielonek. – Takie też znam.
- A w ryja można dać?
- Co w ryja?
- No, czy można by jedną i drugą tak dla większej efektowności po pysku wychlastać? Wiesz. To byłoby coś. Wyobraź sobie. Mariola wchodzi do chałupy, a tam syf niewyobrażalny, Zenek lata uchlany z gołą dupą i przekleństwem na ustach i raz jedną raz drugą wali po mordzie. To musi chwycić. O! – staruszek uniósł palec dając znać, że cos jeszcze wpadło mu do głowy. – Mógłbyś jeszcze pianę z pyska toczyć, jak jakiś wścieknięty, co pije byle gówno. Proszku byś trochę do prania pod język wziął, nie za dużo, żeby ci nie zaszkodził i normalnie efekt porażający. Ha!
Zgliszcz westchnął zrezygnowany chowając twarz w dłoniach, nie komentując.
- Czy ja wiem? – zastanowił się Kielonek. – Pewnie by się dało. W sumie to prawie na każdej imprezie zbierają po ryjach, bo strasznie pyskate. Ale żeby tak z góry planować? Trochę głupio. Może stawka urosnąć.
- Zenek zapłaci ile trzeba! – zagwarantował Stasiu. – Przecież tu się o jego życie rozchodzi.
Henio wyciągnął kufel do toastu.
- No to załatwione. Zenek? Na kiedy umówić?
Zgliszcz wysunął z pudełka papierosa i wolno przypalił go zapałką. Zaciągnął się głęboko, przechylił głowę w tył i wypuścił dym ku górze.
- Słuchajcie – powiedział. – Powiedzmy, że tan wasz plan jest doskonały.
- No wreszcie! – ucieszył się Gołąbek.
- Ale wbijcie sobie to raz na zawsze do łbów – kontynuował spokojnie, – że prędzej skoczę na łeb z ratusza niż pozwolę zrobić z domu melinę z kurwami. Czy to jasne jest?
Mężczyźni przez chwilę wpatrywali się w Zenona z zaciekawieniem. Stasiu pokręcił głową z zażenowaniem. Kielonek zmrużył oczy, jakby mocno rozważał, czy to co usłyszał jest prawdą, czy głupim dowcipem. W końcu również sięgnął po papierosa.
- To po jaką cholerę – rzekł – trujesz mi dupę?
- Ja? Ja ci truję dupę? To przecież ten stary pierdziel wymyślił!
- Masz lepszy pomysł?
Zenon dopił piwo i wstał na lekko rozchwiane nogi.
- Wicie co? – powiedział i na moment zawiesił głos, jakby szukał właściwych słów. – Żegnam – zakończył ruszając ku wyjściu.
- Czekaj! – próbował powstrzymać go Gołąbek. – Czekajże!
Zenon nie zwracając na niego uwagi szybkim krokiem opuścił bar. Stasiu chciał ruszyć za nim, ale powstrzymała go silna dłoń Kielonka.
- Zostaw go – powiedział. – Niech sprawę przemyśli, to sam przylezie. Walniemy po maluchu?
Gołąbek nie stawiając większego oporu usiadł z powrotem wyraźnie zadowolony z propozycji.
- A niech tam – przystał ochoczo. – Z ciekawości.
*
Zenon nie zamierzał otwierać, ale dzwonek i natarczywe stukanie do drzwi nie ustawało. Spojrzał na zegarek. Dochodziła druga w nocy. Sięgnął po blaszany sagan z wiśniowym kompotem, siorbnął przeciągle i przeraźliwa susza w ustach na moment zelżała. Nie zakładając ciapów, stąpając na palcach ostrożnie podkradł się do drzwi i wyjrzał przez judasza. Klatkę ledwo rozwidniało mdłe światło żarówki, ale i tak bez trudu poznał Gołąbka i Kielonka. Był z nimi jeszcze ktoś trzeci, ale nie mieścił się w kadrze i Zgliszcz nie był w stanie go rozpoznać. Mężczyźni coś gorączkowo szeptali. W końcu Stasiu nie wytrzymał i nie bacząc na późną godzinę łupnął w drzwi pięścią.
- Otwieraj, łysa pało! – powiedział głośno. – Bo zaraz wszystkim powiem, jaki z ciebie zboczeniec i kurwiarz!
Zgliszcz przeklął pod nosem. Jeszcze mu awantury na po nocach brakowało. Zanim Gołąbek zdążył ponowić szturm na wejście, ze zgrzytem zamka otworzył drzwi.
- Czego się drzesz po nocy dziadygo? – zgromił staruszka podniesionym szeptem. – Znowu narobisz kłopotu.
- Mamy plan – powiedział Gołąbek przeciskając się w głąb mieszkania bez zaproszenia. – Może nie lepszy niż mój, ale nuż tobie bardziej spasuje.
Pozostali podążyli w ślad za Stasiem i pobrzękując butelkami ulokowali się przy kuchennym stole. Trzecim mężczyzną, którego wcześniej Zenon nie rozpoznał okazał się być niezbyt dobrze mu znany Mietek Barbórka, zatwardziały recydywista pochodzący ze Śląska, który był starym znajomym Kielonka, jeszcze z czasów wojska. Od paru lat mieszkał w starej części dzielnicy, niedaleko Stasia. Wysoki i szczupły z sękatą, trochę dziobatą twarzą i strzyżonymi na jeża blond włosami nie wzbudzał zaufania, ale Henio nie raz powtarzał, że Mietek jest honorowy i swoim nie bruździ.
Zrezygnowany Zenon zamknął drzwi.
- Ja do roboty rano idę – protestował wchodząc do kuchni za gośćmi, – a nie spałem od trzech dni.
- Nie płacz, nie płacz – zestrofował go Gołąbek. – Nie raz na rzęsach szedłeś.
- Ale teraz to co innego. Pewnie będę znowu zapieprzał dwudziestą czwórką. Albo co gorsza mnie wywalą. Jak szef mnie zobaczy skacowanego, to jak nic mi podziękuje.
- Przecież w żałobie jesteś, po tym gadzie, to możesz być podmęczony.
- Jego to gówno obchodzi.
Zgliszcz westchnął i podał literatki. Na stole stanęły dwie butelki z owocowymi koktajlami, za którymi Zenon nie przepadał.
- Powiedz mu – rzekł Stasiu zwracając się do Mietka.
- Daj najpierw skosztować tego na pigwie – odparł Barbórka. – Takiego jeszcze nie piłem, a podobno dobry. Że taki podobno rześki w smaku, kwaskowy.
Gołąbek odkręcił kapsel i rozlał trunek. Przespawszy kilka godzin Zenon odrobinę odzyskał jasność umysłu, ale słodkawy alkohol niezbyt dobrze mu służył. Nie było w nim nic orzeźwiającego, a raczej przeciwnie. Był mdły i pozostawiał w ustach nieprzyjemny posmak pleśni.
- Niezły – ocenił Barbórka.
- Może być – przyznał Stasiu.
Gołąbek powtórzył rozlanie.
- Jaki ten plan? – odezwał się Zenon.
- Powiedz mu – przekonywał Stasiu.
Mietek wyprostował się na taborecie opierając plecy o ścianę.
- Trzeba plotę puścić, że to ty żeś tego Fredka załatwił – powiedział z chytrą miną.
Zenon popatrzył na mężczyzn kiwających z aprobatą głowami.
- Że niby po co? – rzekł bez zrozumienia. – Że mam do pierdla iść? No bez przesady. Już wolę mieć kobitę na karku, niż…
- Co za głąb – przerwał mu Stasiu. – Mówiłem ci, że myślenie nie jest jego najmocniejszą stroną – powiedział do Barbórki.
Wychylili koktajl i Stasiu z mina mentora zwrócił się do Zenona.
- Przecież tylko tak dla hecy. Żeby babę nastraszyć. Przecież kobita jak nic się wystraszy i nie wróci. Z mordercą pod jednym dachem ma mieszkać? Wredna to ona była, ale przecież nie głupia.
- Dokładnie – przyznał Henio.
Zenon przez chwilę analizował propozycję, bardziej pod kątem znalezienia czegoś jeszcze bardziej absurdalnego, niż rzucenia na nią pozytywnego światła. W końcu jeśli Mariola miałaby w nią uwierzyć, to musiałaby to samo zrobić i policja, a ten wariant nie niósł ze sobą nawet jednego dodatniego aspektu.
- No i jak? – ekscytował się Stasiu. – Niezły plan, co?
Zgliszcz podrapał się w potylicę.
- Wydaje mi się – skrzywił się, – że całkowicie wam już rozumy odjęło. Wszystkich razem i z osobna.
- No i masz, pajaca – podirytował się Gołąbek.
- Plan jest doskonały – powiedział podekscytowany Henio czkając. – Nie dygaj. I my doskonale wiemy jak go osiągnąć. Normalnie wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Gwarantuję. Baba uwierzy i wróci tam, skąd chce przyjechać. Tylko się za nią zakurzy. Zobaczysz. Będzie wolała mieszkać na kupę, jak w cygańskim wozie, niż w jednej chałupie z psychopatą.
Zenon westchnął.
- Leczcie się – skomentował.
- Nie bój nic – uspokoił go Barbórka. – To się tak zorganizuje, że to niby taka tajemnica. Że ludzie tu będą gadać, a mendziarnia o niczym nie musi wiedzieć. Będziesz musiał z babą chwilę przecierpieć. Inaczej się nie da. Jak tu chwilę pomieszka, z ludźmi pogada, to się i od życzliwych dowie, co trzeba. Henio jej coś tam przypadkiem chlapnie, Stachu doda swoje. A jak dobrze pójdzie, to może nawet nie zdąży się rozpakować i już będzie zapieprzać z powrotem. Mnie możecie w to też wrobić. Prędzej uwierzy.
- Właśnie – przytaknął Kielonek. – Ona zawsze, pamiętam, bała się i powtarzała przy każdej okazji, że Mietek jest szurnięty i, że u niego krótko i od razu leje w pysk alba dźga.
- Bo i tak jest – przytaknął ślązak z uśmiechem.
- No i o to się rozchodzi – ucieszył się Gołąbek. – Tak się wszystko złoży, że ty i Mietek graliście w pokera u niego w chałupie i żeście gada udupili przy wódce, bo was orżnąć chciał. Przecież dziecka na dzielnicy wiedzą, że Mietek siedział już za takie coś, znaczy za nieuzasadnione użycie siły, czy jak się to tam fachowo nazywa i potem za hazard, to i uwierzy bez problemu.
- To akurat jest gówno prawda – zaprzeczył Barbórka.
- Znaczy się co?
- Że garowałem za hazard.
- Jak nieprawda? – domagał się wyjaśnień Kielonkiewicz. – Przecież wtedy był taki okres, że u Wehrmachta cięliście w pokera od rana do nocy i złaziły się wszystkie te szumowiny od kart z całego miasta.
- To może by i pasowało – przyznał Mietek.
- No to o co się rozchodzi?
- O to, że nie za karty mnie posadzili, tylko za rzekome usiłowanie zabójstwa, głupie fiuty – Barbórka wyraźnie zdenerwował się na wspomnienie niesłusznego, jego zdaniem, zakwalifikowania czynu przez orzekający o winie sąd. – Że niby chcieliśmy razem z Wehrmachtem udupić takiego jednego cwaniaczka, bo oszukiwał, gnój. Właściwie, to i należał mu się Czapajew, bo nie będzie żaden szczyl na naszych chłopakach się dorabiał szulerką. Co innego w uczciwej grze. Ale myśmy go wcale zatłuc wtedy nie chcieli. Samo tak jakoś wyszło.
- Jeśli dobrze pamiętam, to spuściliście go przez okno z trzeciego piętra.
- Gówno prawda. Sam wyskoczył.
- Jak sam wyskoczył? – wtrącił się Stasiu. – Kto sam skacze z trzeciego piętra?
- Bo jak wyszło, że gnój oszukuje, to Wehrmacht dał mu od razu w ryj i potem jeszcze poprawił taką nocną lampką, co mu na hucie szwagier zrobił z takiego białego twardego gówna, nie pamiętam teraz jak to się nazywało, ale wyglądało niby jak kość słoniowa.
- Z bakelitu – podpowiedział Gołąbek.
- Właśnie – zgodził się Mietek. – Z bakelitu. Tyle temu było do kości słoniowej, co nam do zbowidowców, ale twarde toto było jak cholera. No i jak mu Wehrmacht tym przypierdolił przez ryj, to się kutasowi od razu jucha puściła i próchno sypnęło. Ledwo trzy paluchy żeśmy mu zdążyli młotkiem pogruchotać, żeby więcej oczu nie mydlił, a ten skurwysyn zamiast przeprosić, to się, kurwa, jeszcze rzucać zaczął. Dacie wiarę? Do nas? U Wehrmachta w chałupie! Wyjął, szczaw, jakiś taki gówno warty kozik, jak harcerska finka, no to co było robić? Jak zobaczył mojego majchera, i że Wehrmacht wziął z szuflady większy młotek, a żadna tajemnica, że w młotkach robi naprawdę dobrze, to się gówniarz chciał spuścić z balkonu, tylko, że mu się nie udało, bo te ręce miał nadpsute i się nie mógł widać dobrze przytrzymać, no i spadł. Ot i cała moja wina. Raz go tylko przez ryj ciachnąłem, ale nawet nie za głęboko, bo nie miałem jak się zamachnąć i niewygodnie było. Tak po prawdzie, to można by powiedzieć, że nawet go nie dotknąłem.
Stasiu podrapał się po pokrytym szczeciniastym zarostem podbródku.
- W gazecie pisali, żeście w karty grali i jak jeden zaczął wygrywać, toście go spuścili z okna, a tego jego kumpla na kopach na sam parter po schodach sprowadziliście.
- Z trzeciego piętra daleko nie było – skrzywił się Mietek. – Ledwo parę butów dostał, a z ostatniego piętra to też sam skoczył przez barierkę, bo się bał Wehrmachta, że mu tym młotkiem przypierdoli.
- Bo i pewnie by tak zrobił.
- A gdzie tam? On nie tak i jest, żeby od razu bić, za nic.
- Jak za nic? Przecież mówiłeś, że oszukiwał.
- Rozchodzi się o to, że ten nie. Mówiłem, że szwabił ten, co oknem skoczył. Ten drugi to sam był mocno wkurwiony na tego szczyla.
- To czego też dostał?
- Bo go przyprowadził.
Zgliszcz nerwowo poruszył się na taborecie. Nie uśmiechała mu się współpraca z Barbórką.
- Słuchajcie – powiedział. – Jutro czeka mnie ciężki dzień. Nie obraźcie się, ale…
- No właśnie! – przerwał Stasiu. – Wiedziałem, że o czymś zapomniałem. A przecież specjalnie wziąłem.
To powiedziawszy wyciągnął z tylnej kieszeni w spodniach talię zgranych kart. Wstał i położył karty na półce kredensu.
- Wiarygodnie musi to wszystko być – dodał poważnie. – I nie martw się, żeś się wcześniej z Mietkiem nigdy jakoś blisko nie kumplował – dodał. – I w karty nie za bardzo żeś grał. Kobity całe lata nie było, to i przez ten czas to mógłbyś normalnie przepoczwarzyć się jak motyl. W księdza nawet.
- No teraz, to już żeś przesadził – parsknął Henio.
- No co? Że niby tak pod wpływem emocji. Kobita go odeszła, to i do klasztoru poszedł. Że załamany z miłości i takie tam pierdoły. Zdarzają się i tacy desperaci.
- Ale przecież z gówna tortu nie upieczesz – upierał się Kielonek.
- Co z gówna, co z gówna!? – uniósł się Zenon. – Jakbym chciał, to mógłbym zostać proboszczem, tyle, że w dupie to mam.
- Boś głupi – obsztorcował go Stasiu. – Miałbyś wszystko za darmo.
- Takiś mądry? – obruszył się Zenon. – To czegoś sam księdzem nie został?
- Właśnie – zarechotał Kielonkiewicz. – Jakbyś ty Stachu był u nas na parafii proboszczem, to ja normalnie od razu na kościelnego idę. Wino byśmy pędzili…
- Myślisz, że nie próbowałem?
Zamilkli. Wychylili po porcji mdławego koktajlu.
- Jak to? – zapytał Kielonek. – Że jak niby próbowałeś?
- Stara historia – pospieszył z wyjaśnieniem Zgliszcz. – Długa i zawiła. Lepiej, jak kiedy indziej wam opowie.
- Chcę posłuchać – upierał się Henio.
- Ja też – poparł go Mietek.
Gołąbek otarł rękawem lśniące usta.
- Jak, jak – burknął niby z oporem, ale widać było, że chętnie pofolgowałby języka. – Normalnie. Przez całą podstawówkę do mszy służyłem, bo moi ojcowie, to religijni bardzo byli. A i mnie było wtedy z wiarą po drodze. To potem do seminarium poszedłem i nawet dobrze mi szło. Tyle, że później się wóda zaczęła i skończyła się kariera. Ale nie żałuję. Niby teraz za gorzałę nie wyrzucają, to i pewnie bym się jakoś odnalazł.
- Jak to nie wyrzucają? – zdziwił się Henio. – Przecież nie mogą księża pić po knajpach.
- Oficjalnie to może i nie – odparł Stasiu. – Ale po cywilu to walą jak wściekli. No i chleją po plebaniach, lepiej niż my tutaj. Tyle, że jednak to zawsze trochę po kryjomu. Nie mogą sobie tak, dajmy na to, leżeć po pijaku na ławce pod kościołem, bo wtedy od razu przenoszą za karę na jakąś wieś.
- Też mi kara – zdziwił się Barbórka. – Ja to bym nawet wolał na wsi. Świeże powietrze, zdrowe jedzenie, ludzie uczciwsi. Siedziałbym sobie w sadzie pod plebanią i walił mszalne od rana do nocy. Za darmochę, a jakaś kobita by mi jeszcze prała i gotowała. A pewnie i dupy by dała, bo przecież ksiądz na wsi to szycha jest.
- No tak – zgodził się Gołąbek – tyle, że za karę to przenoszą na taką wiochę, gdzie same stare babki żyją, takie bogobojne, co jakby tylko zobaczyła która, że dalej tankujesz, to już potem kapota.
- Znaczy się co?
- Człowieku – Stasiu machnął ręką. – Wysyłają takiego nieszczęśnika do kurii i siedzi przy biskupie o suchym pysku, jak na jakich torturach. Taki odwyk. Potem, jak uznają, żeś już wyleczony od wódki, to na powrót cię dają gdzieś w teren i tak w kółko.
- Eee – skrzywił się Henio. – To nie jest jeszcze tak najgorzej.
- A dajże spokój – Gołąbek popukał się w czoło. – Co to za życie? Pić po kryjomu, dupczyć po kryjomu i jeszcze udawać, że ci się to podoba. Mimo, że płacą dobrze, to za cholerę bym nie chciał. Kiedyś, jak młody byłem, taki prawdziwy idealista, to inaczej do tego podchodziłem. Wiarę miałem w sercu. Komuna była, to i cel mi inny przyświecał. Myślałem, że Kościół o wolność ludzką walczy, o swobodę, o lepszy byt i wyzwolenie od komunistów, ale to gówno prawda jest. Teraz to dopiero zobaczyłem. Że o władzę tylko idzie, a nie o wiarę. Komuchów kler chciał się pozbyć, bo mu do koryta drogę zagradzali. Widzicie co się teraz dzieje? Ambona od mównicy sejmowej się nie różni. Jedni i drudzy patrzą tylko jak kałdun napchać, a ludzi w dupach mają. A co się jeszcze słyszy o tych wszystkich zboczeńcach od dzieci, o molestowaniu, o pedałach. Teraz dopiero po latach wyłazi wszystko, że do habitu wszystkie te z odchyleniami zwyrodnialce uciekają, bo im się kryć łatwiej, a Kościołowi na rękę nie jest na zewnątrz sensacji wypuszczać i wszystko kisi wewnątrz, aż gnić od tego wreszcie zaczął. Dobrze, że się rozpiłem, bo bym teraz tego nie zniósł.
- To tak jak w wojsku – zgodził się Barbórka. – Też jak coś takiego się zdarzy, to zaraz łeb sprawie ukręcają i że niby nic się nie stało, albo że wypadek nieszczęśliwy na poligonie. Mało się czyta w gazetach? Kiedyś, jak młody byłem, to się tekie rzeczy nie działy.
- A gówno prawda – uniósł się Zenon. – To nie tak jest, że teraz jakieś wynaturzenia nagle się porobiły, chociaż fakt, że rozwiązłość obyczajowa większa na pewno jest. Ale tu idzie o to, że za komuny, to można było tylko o partii pisać, to i gówno było wiadomo. Komuniści się kościołem nie interesowali, chyba, że im w koryto zaglądał. Prasa była zniewolona. Teraz media są wolne i każdy może pisać i mówić, co mu się podoba, to i wyłażą wszystkie te brudy.
- A tam pieprzysz – Gołąbek skrzywił się przypalając papierosa. – Kiedyś było inaczej. Wiem co mówię.
Zenon machnął ręką.
- Jasne, że było inaczej. Każdy uważa, że jak był młody, to było lepiej – zgodził się Zgliszcz. – Chociażby dla tego, że cycek ci jeszcze stawał.
- Albo zakładał na niego słoiki po majonezie – odciął się Stasiu.
- O właśnie – ucieszył się Kielonek. – Słyszałeś Mietek, że…
- Dobra, dobra – przerwał mu energicznie Zgliszcz. – My tu gadu, gadu o kościółkach jak na kółku niedzielnym, a godzina późna jest. Słuchajcie. Naprawdę doceniam wasze dobre chęci, ale poważnie muszę jutro do roboty iść z tym sukinsynem się rozmówić. Nie obraźcie się, ale spierdalajcie już.
Mężczyźni wychyli ze szklanek resztki alkoholu i bez słowa wstali.
- A to chuj niewdzięczny – skomentował Stasiu wychodząc.
- Co się dziwisz – czknął Henio. – Na rozum mu padło przez tę babę.
- Dobra już, dobra – upomniał ich gospodarz. – Tylko cicho bądźcie.
- Jak cholera – mruknął Kielonek unosząc przed oczy opróżnioną do połowy butelkę. – Twoje zdrowie – powiedział i odkręciwszy kapsel i przytknął ją do ust.
- Tylko z umiarem – upomniał go Stasiu.
Dochodziła trzecia rano. Zmęczony Zenon zamknął drzwi i legł w skołtunionej, mocno nieświeżej już pościeli.


Czwartek

Z samego rana Zgliszcz zerwał się z łóżka nawet całkiem ochoczo, ale gdy parzył poranną herbatę przypomniał sobie, że zostawił na parkingu rower. Z językiem na brodzie rzucił się więc ku przystankowi autobusowemu, ale niestety jedyny pasujący mu numer zdążył już odjechać. Co prawda parking nie był na drugim końcu miasta, ale ostatnimi czasy kondycja mu nie dopisywała, a i również noga nadal bolała. Mimo, iż szedł na skróty najszybciej jak mógł, co i rusz truchtając i tak spóźnił się prawie czterdzieści minut.
- Wiesz co Zgliszcz – pastwił się nad nim właściciel parkingu. – Ja to już zupełnie nie wiem, co ty masz w głowie, chłopie. Wiesz jakie czasy teraz są. Robotę masz dobrą, stałą, łatwą i przyjemną. Płacę ci lepiej niż na to zasługujesz, a ty się tak opierdalasz. Przecież na twoje miejsce stu czeka i pocałowaniem ręki! Rozumiesz co do ciebie mówię?
- Rozumiem ale…
- Od tej gorzały całkiem ci się mózg zlasował. Tobie i temu staremu dziadowi, który już chyba zamiast krwi ma spirytus, psia jego mać. A ty? Przecież, kurwa, Fredka ktoś wykończył na śmierć, a ty sobie nic z tego nie robisz? Żadnej świętości nie uszanujesz? Wiem żeście się za bardzo nie lubili, ale, żeby…
Pracodawca przyjrzał się Zenonowi podejrzliwie.
- Ty to chyba nawet cieszysz się, że ktoś go stuknął, co?
- No co pan?
- Dobra, dobra – brnął w podejrzenia szef. – Pewnie teraz sobie myślisz, żeś na wartości zyskał, co? Że się ważniejszy zrobiłeś, co?
- Nie, no…
- Milcz, jak do ciebie mówię, gnoju! – podszedł do zaparkowanego samochodu. – Cały czas, żeś na niego nadawał. Że złośliwy, że się od roboty uchyla, że na boku kręci. Chciałeś się go od samego początku pozbyć, cwaniaczku.
Zgliszcz stał ze spuszczoną głową w myślach tłukąc pracodawcę po twarzy leżącą pod budką zardzewiałą kanką na mleko, na której przypadkowo zawiesił na chwilę wzrok.
- A może to tyś go załatwił, co? – zapytał nagle szef.
Zenon przerwał lekko sadystyczne rozmyślania.
- No, teraz to już pan żeś przesadził! – uniósł się. – Nie lubiłem najducha, przyznaję, ale żeby aż tak? Panie, ja nawet ze szczurem mam problem. Poza tym przecież jak go rąbnęli, to ja na parkingu zapieprzałem dwie zmiany z rzędu!
Szef wsiadło samochodu.
- Dobra, dobra – uciął rozmowę. – Bierz się do roboty i posprzątaj ten chlew. A jak tego starego jeszcze raz tu zobaczę, to obu wam dupy od pleców poodrywam.
Żwir trysnął spod opon samochodu i po chwili Zenon został na parkingu sam. Pod siatką nadal poniewierały się butelki, szklanki, puszki i sztućce – pozostałości po ich ostatniej, przedwczorajszej biesiadzie. Wszedł do baraku i po chwili pojawił się z plastikowym workiem, do którego powrzucał śmieci i butelki nienadające się do wymiany. Szklanki opłukał i odstawił na miejsce. Na parkingu stało tylko kilka aut i jeśli Zenon dobrze pamiętał, to były to raczej wyłącznie te, których nikt nie odebrał od dwóch dni. Nowych nie zauważył. Jego przypuszczenia potwierdzały wpisy w książce, ale na tych szczególnie opierać się nie mógł.
Mocował się z obesranym parasolem, gdy na podjeździe zachrzęściły opony białego mercedesa. Samochód zatrzymał się obok budki i ze środka wysiadł wyglądający znajomo mężczyzna. Zenon zamarł z do połowy zwiniętym parasolem.
- Dzień dobry – powiedział przybysz.
Zgliszcz pilnie śledził każdy jego ruch. Nie był to ten sam mężczyzna, choć wyglądał bardzo podobnie, niemal identycznie. Tak jak tamten miał na sobie popielaty garnitur, był słusznego wzrostu i takiejż postury. Na pierwszy rzut oka jedyną wyraźną różnicą było tylko to, że ten nie miał okularów.
- Dzień dobry – odpowiedział Zenon nie puszczając parasola.
- Pański zmiennik – przeszedł od razu do konkretów nieznajomy – dwa dni temu zobowiązał się wykonać dla mego chlebodawcy pewną rzecz. Niestety sprawa się skomplikowała, bo jak pan wie, mężczyzna ów przestał już stąpać po tej ziemi, która niech mu, jak to się zwykło w takich okolicznościach mawiać, lekką będzie.
Zgliszcz przyjrzał się niespodziewanemu gościowi uważnie zastanawiając się jak powinien się zachować.
- Robota musi być wykonana – kontynuował mężczyzna. – Musi, podkreślam. To dla nas bardzo ważne. Najlepszym rozwiązaniem byłoby, gdyby to pan się podjął i ją dokończył. Jeśli oczywiście pan potrafi, a biorąc pod uwagę czym się pan zajmuje, to wydaje się najzupełniej naturalne.
- Ja?
- Oczywiście. A widzi pan tu kogoś innego?
- Nie.
- Właśnie – zgodził się mężczyzna. – I niechże pan odłoży już ten parasol i lepiej nigdzie nie odlatuje.
Zenon dopiero teraz zorientował się, że stoi w półrozkroku z parasolem między nogami, jakby miał zaraz na nim wystartować jak na miotle.
- Bocian go obesrał – powiedział cicho.
- To przykre.
Zenon oparł parasol o budkę.
- Co właściwie miałbym zrobić? – zapytał niepewnie.
Mężczyzna gestem wskazał w głąb parkingu.
- Macie tu naszego żuka – powiedział. – Stary gruchot, ale mój przełożony darzy go bardzo dużym sentymentem. Pański kolega zobowiązał się go podrasować, podciągnąć, mniejsza o to jak to nazywać. Wie pan, koła, światła, mycie, obskrobanie rdzy, jakieś pacykowanie, czy jak to się tam fachowo określa.
- Że polakierować, znaczy się?
- Jeśli to konieczne, to może i trochę tak. Tam gdzie bardzo poobijane. Nie chodzi o to, żeby było idealnie, tylko byle się nie rozleciał przy holowaniu. No i żeby nie raził w oczy pod kościołem.
- Pod kościołem?
- Świętego Patryka – wyjaśnił mężczyzna.
- Jak to?
- Nie rozmawiał pan na ten temat ze swoim zmiennikiem?
- Nie było okazji.
- Z pracodawcą?
Zenon zaprzeczył ruchem głowy.
- Ach.
Mężczyzna był wyraźnie zakłopotany.
- A to niezręczna sytuacja – powiedział. – Pański współpracownik dostał zaliczkę, którą miał się z panem podzielić, przynajmniej tak zapewnił nas właściciel parkingu. Rozumiem, że tego nie zrobił?
- Niestety. To do niego podobne.
- Cóż, hm trudno. Mój kolega, który był tu przedwczoraj… Pamięta pan?
- Czy pamiętam? Miał bardzo oryginalny sposób mówienia. Mój przyjaciel uważa, że był bardzo konkretny. Ja mam na ten temat nieco inne zdanie, ale mniejsza o to.
Nieznajomy pokiwał głową.
- No tak, tak rzeczywiście – rzekł. – Ma nieborak ostatnio trochę kłopotów. Mięliśmy mały niefortunny wypadek, wie pan jak to w życiu bywa. W końcu przecież niezbadane są wyroki boskie. Nikomu na szczęście nic się nie stało, ale mój kolega doznał nietypowej kontuzji szczęki. Musiał przez parę tygodni nosić ortopedyczne usztywnienie, które utrudniało wymowę i było dosyć bolesne przy wysławianiu, nie mówiąc już o jedzeniu. Kosztowało go to bardzo dużo nerwów i zdrowia.
Zenon pomyślał ile też zdrowia musiało to kosztować jego rozmówców. Wspomniał też słowa Stasia, który niejednokrotnie w dosyć obrazowy sposób opisywał różne zwyczaje panujące w kościelnych strukturach. Oczywiście wszystkie te opowieści prezentowane były ze skrajnie subiektywnego punktu widzenia, niemniej wielokrotnie powtarzane zapadły Zenonowi w pamięć.
- No, tak to bywa – powiedział. – W życiu.
Im rozmowa dłużej trwała, tym Zgliszcz bardziej dostrzegał, że, poza wyglądem, mężczyzna zupełnie nie przypomina swojego kolegi. Był uprzejmy, głos miał łagodny i nie budził w Zgliszczu strachu. Prawdopodobnie ten poprzedni niewiele się różnił, tylko okoliczności i bujna wyobraźnia Zenona przedstawiły mu nieco mylny jego obraz. Chyba faktycznie Stasiu miał rację. Chłop miał szczękę na drutach, to i wylewny nie był, a on wziął go za przybysza z obcej planety i teraz było mu trochę głupio. Zwłaszcza, ze najadł się przy tym strachu. Gołąbek pewnie znowu przy najbliższej okazji będzie z niego szydził. Z drugiej strony pamiętając opowieści staruszka lepiej było dla bezpieczeństwa mieć się na baczności, niż później żałować.
- Widzi pan – mówił tymczasem kościelny wysłannik. – Ten samochód to stary, pierwszy, że się tak wyrażę, automobil naszego biskupa. Jego świątobliwość był nim na swojej pierwszej pielgrzymce do świętej ziemi, jeszcze w latach sześćdziesiątych. Potem wyjechał na kilkanaście lat na misję i samochód przepadł. Po powrocie długo próbował go odnaleźć, ale na próżno i sprawa, że tak to ujmę, przycichłą. Udało się zupełnie przypadkiem. Niestety samochód był w opłakanym stanie, a nie było jakoś okazji do jego remontu, a i z funduszami się nie przelewało. Wie pan. Zawsze znajdą się jakieś ważniejsze, nie mogące czekać sprawy.
Zgliszcz wyrozumiale pokiwał głową.
- W najbliższą sobotę przypada okrągła rocznica pielgrzymki i biskup chciałby ją uświetnić prezentacją tego szczególnego dlań pojazdu.
Zenon słuchając początkowo sądził, że mężczyzna z niego żartuje i powątpiewał w jego historię, ale gdy nieznajomy wydobył z kieszeni plik banknotów, przestał się o to martwić. Najwidoczniej klerykom skończyły się problemy z funduszami.
- Trzeba to zrobić na jutro wieczór – powiedział wręczając Zenonowi kwotę odpowiadającą mniej więcej jego miesięcznej pensji z premią. Wraz z pieniędzmi w jego dłoniach znalazły się również kluczyki. – Jak pan się uwinie, dołożę drugie tyle. Oczywiście, jeśli okaże się, że konieczne są jakieś dodatkowe koszty, to nie ma problemu, ale proszę z tym nie przesadzać, bo to już ostatnie parafialne pieniądze przeznaczone na ten cel. Chodzi o to, jak wspomniałem już na wstępie, żeby dało się nim kierować, sterować – podrapał się po nosie. – Holować – dodał. – To chyba najlepsze słowo. Żeby dał się holować i jednocześnie zbytnio nie raził w oczy. Błyszczeć nie będzie, a w zasadzie to nawet nie byłoby na miejscu, gdyby tak było. W końcu po co ładować fundusze w remont nie możliwego do naprawy pojazdu? Wie pan o co chodzi. To ma być taki symboliczny gest, dla idei. Gdyby miał lśnić, to łatwiej byłoby za te pieniądze kupić sprawny i jeszcze by zostało. Ale chodzi, wie pan o symbolikę, rozumie pan?
Zenon pomyślał o Clincie Easwoodzie i pokiwał głową na znak, że rozumie.
- No to jak? Da pan radę?
Zgliszcz zacisnął palce na pieniądzach.
- A co mam nie dać? – zapewnił gorliwie. – Nie takie rzeczy się robiło.
- No. To świetnie. Wszystko mamy zatem jasne. Proszę się postarać. Liczymy na pana. Liczy na pana cała parafia i nie tylko. Nie byłoby dobrze, gdyby się panu nie udało. Wie pan. Nie chcę tego mówić, ale tutejszy proboszcz zobowiązał mnie do przekazania ostrzeżenia, które właściwie miało być skierowane do pańskiego poprzednika, ale wobec zaistniałej sytuacji. Hm. No cóż. chodzi o to, że jeśli się z jakichś przyczyn nie uda, chodzi o takie przyczyny, wie pan, zależne tylko od pana, to… Biskup będzie bardzo niepocieszony – mężczyzna podszedł do samochodu. – No i będzie musiał wówczas wyciągnąć konsekwencje, zawiadomić kogoś, czy gdzieś zadzwonić. Ale chyba nie będzie takiej potrzeby, prawda?
- A skąd – zapewnił gorliwie parkingowy.
Nie wierząc własnym oczom Zenon liczył pieniądze podczas gdy nieznajomy (w końcu nie raczył się nawet przedstawić) wsiadł do samochodu i wolno odjechał.
- Ale jaja – mruknął Zgliszcz. – Tyle kasy… Za taki złom… Kij z samopoczuciem biskupa, ale tyle szmalcu?
Schował banknoty rozglądając się czujnie, czy czasem nikt go nie widzi.
- O co tu może chodzić, w twarz? – marudził wchodząc do budki. – Prędzej zacznę szczać barszczem, niż uwierzę w tę bajeczkę. Żeby mnie tylko znowu w jakieś gówno nie wrobili.
Zamknął budkę i szybkim krokiem ruszył w głąb parkingu.
Furgonetka stała na swoim miejscu. Koło po stronie pasażera było obrzygane. Zenon skrzywił się z niesmakiem. Obszedł samochód oceniając, ile będzie musiał włożyć pracy, by doprowadzić go do względnego porządku. Trochę niepokoiło go skrobanie rdzy. Było jej dużo. Gumy Fredek zdążył załatwić, ale blachy musi sam zrobić. Gdzieniegdzie były dziury na wylot. To co wcześniej brał za stary bród niestety w większości okazało się być korozją. Co będzie po dokładnym umyciu wolał nie myśleć. Pewnie trzeba będzie też wymienić żarówki w reflektorach, trochę podsmarować i naoliwić osie, żeby nie było jazgotu i będzie bobrze. Raz jeszcze wsunął rękę do kieszeni i z lubością objął zwitek banknotów.
Otworzył drzwi od strony kierowcy i wskoczył do szoferki.
- No – ocenił krytycznym spojrzeniem. – Niezły syf.
Bez większych nadziei przejrzał zawartość schowków i półek, ale zgodnie z oczekiwaniami nie znalazł niczego ciekawego. Wszystkim były jedynie dwa wilgotne papierosy w pogniecionej paczce. No tak. Stasiu już wielokrotnie i dokładnie wszystko tu splądrował.
Spróbował odpalić silnik, ale ten nawet nie zaskrzypiał. Zenon pokiwał głową.
- No tak – mruknął. – Przecież bak jest suchy jak psita zakonnicy.
Szybko przeliczył w myślach ile czego będzie musiał kupić, a co uda się znaleźć w parkingowych zapasach. Koszty niewielkie, a zarobek piękny. I szybki.
Wyskoczył z samochodu i zatrzasnął drzwi zamykając je na klucz.
- A dzień dobry! – usłyszał za plecami podskakując aż z zaskoczenia. – Coś ciekawego pan znalazł?
W zbliżającym się mężczyźnie Zenon rozpoznał aspiranta Podsiadło.
- A co tam można znaleźć, panie komisarzu? – odparł. – Rupieć.
- Zdawało mi się, że mówił pan coś o braku kluczyków?
Zgliszcz zmieszał się odrobinę.
- No bo właściwie, to prawda – odparł. – To znaczy nie miałem, jak mówiłem, że nie mam. Wtedy, jak panowie pytali, to nie miałem…
- Dobrze, dobrze – przerwał policjant. – Przejdźmy może do… do pańskiego biura.
Nie zrobili nawet pięciu kroków, gdy zza budki wyszedł Fundament.
- O! – ucieszył się. – A już się obawialiśmy, że w mieście grasuje jakiś notoryczny zabójca parkingowych.
- Bardzo pan dowcipny.
- Wyobraź sobie – zwrócił się do kolegi Podsiadło, – że pan cudownie odnalazł kluczyki do tego starego żuka. Zdążył go już nawet splądrować.
- Splądrować? – zaprotestował Zgliszcz. – Ledwo zajrzałem do szoferki. Ta i tak była wcześniej zawsze otwarta.
Twarz Fundamenta stężała.
- Panie? – powiedział. – To jest utrudnianie śledztwa. Zdaje sobie pan sprawę? To my zawracamy głowę prokuratorowi, żeby wydał nakaz przeszukania, zezwolenie na włamanie, a pan zataja, że ma kluczyki do pojazdu?
- Od prokuratora? O taką pierdołę? Chyba pan żartuje?
- Żartuję? Czy my wyglądamy na żartownisi? Prowadzimy śledztwo w sprawie morderstwa, a pan zataja ważne fakty. Skoro mówię, że utrudnia pan śledztwo, to znaczy, że tak jest, do cholery.
Zenon przełknął gromadzącą się w ustach ślinę.
- Ale ja mówiłem już panu komisarzowi, że wtedy nie wiedziałem, że mam kluczyki. To znaczy wcale ich nie miałem. Kluczyki dostałem dopiero dziś.
- Dopiero dziś?
- Tak jest.
- A można zapytać od kogo?
- Od tego gościa z mercedesa. Od tego, co był tu za pierwszym razem z księdzem, tym od biskupa. To znaczy od jego kolegi. Chcą, żebym podreperował ten złom, bo jadą na jakąś pielgrzymkę, czy coś takiego.
Policjanci popatrzyli po sobie z politowaniem.
- Wie pan co – powiedział Fundament. – Słyszałem już w swojej karierze różne głupoty, ale takiej jeszcze nie. Ile pan już dzisiaj wypił?
- Ja? A skąd? – obruszył się Zenon.
- Przecież czuć na milę.
- To może z wczoraj jeszcze. Stypa była w końcu – próbował tłumaczyć się Zenon.
- Jasne – Podsiadło pokiwał głową. – Pokaż pan te kluczyki.
Zenon sięgnął do kieszeni. Wyciągając zahaczył nimi o banknoty, które wyfrunęły mu z kieszeni i niesfornie rozsypały się na lekkim wietrze. Rzucił się by je pozbierać i po chwili stanął z niepewną miną.
- No proszę – skomentował zajście Fundament. – To pan, widzę, na loterii wygrał, co?
- Nie, no to od tego gościa – tłumaczył Zgliszcz. – Za remont żuka.
- Za remont żuka – powtórzył podkomisarz.
- No.
Zajęty tłumaczeniem Zenon nie zauważył nawet, jak pod bramę zajechał radiowóz i wysiadło z niego dwóch mundurowych.
- Zabierzcie go na komendę – powiedział Fundament. – My trochę się tu jeszcze rozejrzymy.
- Co? – zaprotestował Zenon. – Jak to? Po co? Ja tu robotę pilną mam.
- Spokojnie, spokojnie. Złoży pan zeznania. Trzeba to wszystko spisać. Potem wróci pan do pracy. Weź pan tylko jakieś dokumenty i jazda.
- Ale mnie wyleją! Zadzwonić muszę do szefa!
- My już szefa zawiadomimy.
Protesty Zgliszcza nie przyniosły oczekiwanego przezeń rezultatu i po chwili jechał już na posterunek.
Funkcjonariusze nie okazali się być zbyt rozmowni. Podobnie jak policjant dyżurujący na komendzie. Posadzono Zenona w poczekalni i kazano czekać. Policjant poradził mu się zrelaksować, ale pokrywający podłogę ciemnozielony gumolinoleum, błyszcząca, jaśniejszego odcienia emulsyjna farba na ścianach i twarde, splecione z metalowych rurek krzesła nie wpływały na niego odprężająco. Martwił się całą sytuacją. Jeśli go tu dłużej przetrzymają, nie wyrobi się z robotą i koniecznym będzie oddanie pieniędzy. Szef pewnie się na niego nie na żarty do reszty zeźli, bo będzie musiał zamknąć parking, lub samemu pilnować interesu. I jeszcze dodatkowo te podejrzliwe pytania i posądzanie o utrudnianie śledztwa. Co za absurd. Jakby nie miał dosyć kłopotów. Przypomniał sobie o żonie i jaszcze bardziej się przygnębił.
Minuty płynęły nieubłagalnie i po jakichś dwóch, może trzech kwadransach Zgliszcz czuł się już tak podle, że zaczęły nachodzić go skrajnie negatywne myśli. W gardle miał sucho. Gdy chciał iść do toalety, okazało się, że drzwi poczekalni zamknięte są od zewnątrz. Niezły początek dnia. Przeczytał wszystkie artykuły ze ściennych gablot, zapoznał się z nowatorskimi metodami prowadzenia śledztw i sukcesami lokalnej policji w walce z przestępczością. Jedna z witryn w całości poświęcona była zwalczaniu patologii, wskazywała przy tym różne stadia alkoholizmu z podaniem symptomów i cech charakterystycznych poszczególnych etapów uzależnienia. Zenon szybko przeleciał kolejne dobrze mu znane szczeble nałogu i ze zdziwieniem stwierdził, że skończyły się zanim dotarł do takiego, którego opis byłby mu obcy.
Gdy wreszcie otworzyły się drzwi minęło już południe. Stojący w progu Podsiadło udawał zdziwienie. Nawet specjalnie nie starał by wrażenie wyglądało na autentyczne.
- A pan tu jeszcze? – zapytał. – Co się stało?
Zenon z natury starał się z policją rozmawiać ostrożnie, ale ta sytuacja przekraczała wszelkie granice jego cierpliwości i zdroworozsądkowości.
- Co się stało? – zapytał hardo. – To pan niech mi powie, co się stało? Siedzę to od rana, jak baran. Nawet wyjszczać się nie mogę, boście mnie zamknęli jak jakiegoś bandziora! To jest jawne i świadome łamanie praw obywatelskich!
- Co tu się dzieje? – do poczekalni wszedł podkomisarz Fundament. Obrzucił Zenona obojętnym spojrzeniem. – Podpisał pan zeznanie?
Zgliszcz zacisnął pięści.
- Jakie zeznanie?! – parsknął. – Nikt mnie o nic nie pytał! Tłumaczę przecież, że siedzę tu zamknięty, jak w izolatce! W japie mi zaschło jak starej babie w…
- To prawda? – Fundament zwrócił się do podkomendnego nie zwracając większej uwagi na to, gdzie, zdaniem Zenona, mogło zaschnąć starej babie.
- Na to wychodzi – odparł Podsiadło.
Starszy policjant spojrzał na zegarek.
- Niedługo pierwsza – powiedział. – Nie mam czasu. Weź go wypuść.
Odwrócił się na pięcie i energicznym krokiem opuścił poczekalnię. Zenon odprowadził go oniemiałym wzrokiem, po czym przeniósł go na uśmiechającego się złośliwie Podsiadłę.
- To jakaś kpina jest – powiedział Zenon.
- A skąd? – zaprzeczył policjant. – Taka robota. Idź pan może do tego kibla, bo już się pan zrobił popielaty na gębie. Chyba, że to na co dzień pan tak ma. Odezwiemy się do pana.
- Odezwiecie się? – Zenon nie mógł uwierzyć. – Kiedy?
- W stosownym czasie.
- I to wszystko? Żadnego przepraszam, ani chociaż spierdalaj?
- Spierdalaj.
Policjant trzasnął drzwiami. Zenon szarpnął je energicznie i ruszył za nim nie bacząc na konsekwencje, ale w połowie korytarza zagrodził mu przejście mundurowy z kamienną twarzą.
Zgliszcz miał dosyć tego miejsca. Skorzystał z toalety celowo ojszczywując deskę i po chwili wyszedł na świeże powietrze. Była trzynasta. Do parkingu czekała go ponad godzina drogi piechotą, a raczej truchtem, albo autobusem z dwiema przesiadkami jakieś trzydzieści minut, jeśli dobrze się ułoży. Szef go udupi. Pewnie każe mu iść w cholerę i tym samym przeleci mu koło nosa kasa, jakiej nie widział od... jakiej chyba nigdy nie widział.
- By go jasna mogiła zabrała – wymamrotał i ruszył w kierunku przystanku.
- Panie Zgliszcz! – usłyszał za plecami zanim zdążył zrobić tuzin kroków.
W progu komisariatu stał Fundament kiwając na niego.
- Chodź pan!
Zenon podszedł szybkim krokiem.
- Co znowu? – zapytał.
- Właź pan – powiedział policjant odsuwając się na bok. – Znajdę jednak chwilę, żeby pana przesłuchać. W myśl przysłowia: co masz zrobić dziś, zrób dziś. Albo jakoś tak.
- To żarty jakieś?
- Bynajmniej. Ruszaj pan przodem i zaraz korytarzem na lewo.
Po chwili siedzieli w małym, podłużnym, dusznym gabinecie. Biurko policjanta ustawione było przy oknie, przez które do pomieszczenia wlatywało ciepłe, ale świeże powietrze, w kącie stał duży wentylator dmuchając na Fundamenta z boku. Krzesło, na którym siedział Zgliszcz ustawione było w kącie pokoju, gdzie powietrze wisiało nieruchomo. Po minucie całe ubranie lepiło mu się do ciała. Przez chwilę przemknęło mu przez myśl, że jest kawałkiem wołówki tkwiącym w wielkim garnku, w którym zaraz zacznie bulgotać rosół.
Fundament nie spiesząc się wkręcił w maszynę do pisania kartkę papieru i wlał sobie do szklanki wodę mineralną. Opróżnioną butelkę z resztką wody zgniótł i wrzucił do kosza.
Spojrzał na Zenona przepraszająco.
- Widzi pan, u nas też deficyt – powiedział. – Nie mam się nawet czym podzielić.
Zgliszcz z trudem przełknął ślinę.
- Nie macie jakichś komputerów, czy jak? – zapytał patrząc nieufnie na maszynę. – Będzie pan pitolił na tym, tym?
Fundament uśmiechnął się półgębkiem.
- A mamy, mamy – odparł. – A jakże. Ale ja to, powiem panu, wolę tradycję. Nie ma to jak mieć czarno na białym wybite litery. Poza tym, to słabość jakąś taką mam do tej maszyny. Mam ją odkąd pracować tu zacząłem, a wcześniej przez długie lata należała do zasłużonego w walce z przestępczością komisarza, który obecnie przebywa już na emeryturze.
Zaczął stukać posługując się wyłącznie palcami wskazującymi.
- Który to dziś mamy? – spojrzał na kalendarz i wystukał na maszynie odpowiednie znaki. – Pan się nazywa Zgliszcz, Zenon. Lat?
- Czterdzieści pięć.
- Urodzony?
- Siedemnastego…
- Ma pan dowód?
- Taki sam jak dwa dni temu – odparł Zenon.
- Doprawdy? Niebywałe. Ależ pan jest błyskotliwy, wie pan? Marnuje się pan na tym parkingu. Nie myślał pan, żeby czym innym się zająć? Czymś bardziej, czy ja wiem, ambitnym, kreatywnym? Wymagającym podejmowania zdecydowanych i śmiałych decyzji. Wie pan, teraz umiejętność szybkiego i konkretnego działania, to wielce pożądana cecha. Szkoda pańskiego talentu. Dowód, powiedziałem.
Zenon podał dokument. Wysłuchując różnych złośliwych uwag przebrnął przez weryfikację danych osobowych i słuchał dalszych pytań.
- Dobra – powiedział Fundament. – A więc dziś rano przyszedł pan do pracy i co?
- Mówiłem już…
Zadzwonił telefon.
- Fundament – powiedział do słuchawki podinspektor. – No cześć.
Policjant wyraźnie zmienił ton głosu ze służbowego na bardziej nieoficjalny. Chwilę słuchał, a jego twarz wyraźnie się wypogadzała.
- Co ty powiesz? – zachichotał. – A skąd? – ponownie przez chwilę słuchał. – No wiesz? Ale z ciebie figlara. Jasne, jasne – chrząknął. – Ale przecież to nie tylko ode mnie zależy.
Zenon czuł, jak przepełnia go frustracja wywołana kumulacją poczucia bezradności, niemocy, totalnego ignorowania jego osoby i zwyczajnej ludzkiej złośliwości. Najchętniej wyszedłby stąd czym prędzej, ale był pewien, że nie będzie mu dane dobrowolnie opuścić komendy. Nie może dać po sobie poznać, jak bardzo jest wściekły. Oni tylko na to czekają. System się zmienił, ale metody? Dręczyli tak samo. Albo może i jeszcze bardziej. Tyle, że mniej pałowali, przynajmniej oficjalnie, ale za to tortury psychiczne opanowali do perfekcji niczym nie ustępując na tym polu swoim niesławnym poprzednikom, od których tak zapamiętale się odżegnywali.
Zgliszcz nie trafiał często do zamkniętych gabinetów. Trochę gorzej było, jak był jeszcze młody i zadziorny. Nie raz dostał tęgi łomot za pyskowanie. Z czasem doszedł do wniosku, że nie ma sensu. Im bardziej był hardy, tym było gorzej. A, że mu się nie przelewało, to musiał nieco spokornieć. Nie wyrabiał na kolegia, izbę wytrzeźwień, mandaty. Zauważył, że prawdopodobieństwo w miarę łagodnego przebiegu spotkania z władzą wyraźnie się powiększało, gdy nie okazywał do niej otwartej niechęci. Nie było to łatwe, bo podobnie jak w przypadku wielu ludzi pamiętających poprzedni system, jego ogólna niechęć do organów rządowych i wszelkich służb mundurowych była oczywista i mocno zakorzeniona.
Trzask odkładanej słuchawki zakończy miłą pogawędkę policjanta.
- No więc na czym to skończyliśmy? – rzucił Fundament.
Zenon ugryzł się w język, ale zanim to zrobił zdążył powiedzieć:
- Na tym, na czym zaczęliśmy.
Policjant popatrzył w ledwo napoczęty protokół.
- No tak, tak – mruknął. – No to jak to było z panem i z tym… – zerknął w notatki – Fryderykiem Gałką?
Zenon nerwowo poruszył się na krześle.
- Co znaczy, jak to było ze mną i z nim? – odparł niepewnie. – Pracowaliśmy razem. Nic więcej.
- No – zachęcił policjant. – Tu już wiemy. Interesuje nas bardziej, jakie, że tak się wyrażę, emocje, czy uczucia was łączyły. Albo też dzieliły – dodał.
- Uczucia? – wzdrygnął się Zgliszcz. – A jakie mogły nas łączyć uczucia? Pedałem nie jestem, gość był…
- Ależ pan nieuświadomiony – przerwał Fundament. – Nie na czasie.
- Że co niby?
- To bardzo niepolitycznie wyrażać się w ten sposób o kochających inaczej. Poza tym bije od pana jawna zajadłość i nietolerancja.
Zenon ściągnął brwi.
- Wie pan co? – wypalił. – Gówno mnie to obchodzi. Pedał to pedał. Możesz go pan nazywać królewiczem z innej bajki, czy jak tam pan chcesz, ale to niczego nie zmieni. Przez całe to pieprzenie w telewizji, przez te demonstracje, parady równości, filmy i różne inne takie, to już niedługo dojdzie do tego, że człowiek będzie się czuł gorszy, że nie jest pedziem. Poważnie. Już teraz chyba nawet lepiej być takim homo. Z roboty nie wyrzucą i przykładać się bardzo nie trzeba, bo przecież gnębić nie będą, a i nie wywalą, bo to zaraz gazety napiszą, że pracodawca jest nietolerancyjny. Sam żeś pan na mnie tak powiedział.
Policjant uśmiechnął się półgębkiem.
- Widzę, że bardzo to dla pana drażliwy temat?
- A żeby pan wiedział. Tylko patrzeć jak wprowadzą jeszcze te równe podziały, parytety, czy jak im tam. Sam pan będziesz cienko śpiewał, jak połowę komendy wymienią na pedałów. Zresztą. U was to pewnie nie będzie trzeba.
Fundament stężał i sztywno wyprostował się na krześle.
- Słuchaj no, cwaniaczku – powiedział kiwając palcem. – Nie pyskuj mi tu, bo na czterdzieści osiem mogę cię zawsze posadzić i już zadbam, żebyś miał w celi parytet!
Zenon zesztywniał.
- Nie, no spokojnie – jęknął. – Nie ma się co unosić. Trochę może mnie poniosło i przesadziłem, bo wie pan, jak teraz ciężko o pracę i w ogóle. A tu władza zamiast pomyśleć, jak ludziom robotę dać, mieszkanie i godziwe życie, to mitrężą czas na uświadamianie. Ja tam nie mam nic do różnorakich odmieńców, niech sobie żyją, ale czy ja muszę całymi dniami wysłuchiwać, jakim to jestem potworem tylko dla tego, że mi się nie podoba, że dwóch facetów idzie ulicą z gołymi dupami i trzyma się za ręce? Jak facet z kobietą chodzi nago po mieście, to też tego nie popieram. Ale i władza też. Od razu by ich zamknęli za obnażanie, czy coś takiego, a pedałom, to jeszcze ochronę policyjną dadzą. To jak się mam według pana czuć? To przecież przez takie działanie w człowieku sama się niechęć rodzi. Kuzyn mi kiedyś opowiadał, że jak był studentem, to taki sam problem był z murzynami. Wszystko było w porządku, dopóki jakiś komuch z władz nie wymyślił, że trzeba im lepsze warunki życiowe w akademikach stworzyć, bo nie uchodzi tak się obchodzić z obcokrajowcami, jeszcze w dodatku z odległej Afryki. Że to nie po partyjnemu i będzie źle wyglądało. No i poumieszczali ich w pokojach po dwóch, podczas gdy nasze chłopaki musieli gnieść się w takich samych po sześciu. To jakoś w oczy nie kłuło. I długo nie trzeba było czekać, jak się zaczęły awantury i paru czarnych dostało po mordach, choć to przecież nie ich wina była, że mieszkali w lepszych warunkach. A władza miała pretekst, by się pastwić nad niewygodnym elementem. Teraz jest tak samo, tyle że podłoże problemu niby inne. Wmawiają człowiekowi, że jest inny i popychają go tam, gdzie im pasuje, czy mu się to podoba, czy nie, a naród teraz od tej telewizji otumaniony to i chodzi jak go nakręcą.
- Aleś pan uświadomiony – pokiwał głową policjant. – Niebywałe. Może powinien pan kandydować do rady miasta, albo i wyżej? Na temat pijaństwa pewnie też pan ma ciekawą teorię. Niech pan może założy jakąś partię i głosi hasła, bo ja wiem, „Pijany inaczej” albo…
- Ja tam nikogo do picia wódki nie zmuszam i nie namawiam. Mam to w dupie, czy ktoś pije, czy abstynenci.
Funkcjonariusz zabębnił po paznokciami po blacie.
- Dobra już, dobra – powiedział. – Starczy tych wewnętrznych wynaturzeń. Nie po to pan tu siedzi, żeby mi tu ujawniać swoje chore homofobie. Inaczej byś pan śpiewał, jakbyś to pan w tej mniejszości był. Ale nie ważne. Wróćmy do sprawy. Niech pan odpowie na pytanie.
- Niech pan je zada.
Policjant spojrzał na Zenona spode łba.
- Chcesz mnie pan do reszty wkurwić? – syknął.
Zgliszcz wyczuł niebezpieczeństwo i od razu pożałował swojej niewyparzonej gęby. Co też go ugryzło? Już dawno nie zdarzyło mu się w ten sposób pofolgować emocjom w rozmowie z policjantem.
- Skądże – odparł z przepraszającą miną. – Ja tylko…
- Co pana łączyło z zamordowanym?
Zgliszcz mimowolnie cofnął się na krześle.
- Tak jak mówiłem – odparł. – Był tylko moim zmiennikiem. Zresztą. To w sumie nie jest żadna tajemnica. Nie lubiliśmy się zbytnio.
- Nie lubiliście się? – policjant wklepał coś na maszynie. – Znaczy się, pan nie lubił jego? W rozumieniu, Fryderyka Gałki?
- Z wzajemnością. Tak po prawdzie to on mało kogo lubił.
Fundament przyjrzał się uważnie przesłuchiwanemu.
- A tego – rzekł, – czy on pana lubił, to nie wiemy. I już się niestety nie dowiemy, o czym panu zresztą doskonale wiadomo, czyż nie?
Zgliszcz czuł się coraz bardziej nieswojo.
- Co to za pytanie? – odparł. – Przecież sam mnie pan o tym wczoraj poinformował. Znaczy, że nie żyje. Fredek.
- Oczywiście, oczywiście – zgodził się Fundament. – Pan przecież o niczym wcześniej nie wiedział. Bo i skąd?
Zanim Zenon zdążył odpowiedzieć, śledczy zmienił temat.
- A ten pana znajomy, który wtedy z panem urzędował na parkingu?
Zgliszcz zrobił zdziwioną minę.
- Stach Gołąbek – pospieszył z wyjaśnieniem policjant posiłkując się notatkami.
- Stasiu?
- Niech mu będzie.
- Co z nim? – zaniepokoił się Zenon.
- To ja się pytam.
Zgliszcz wzruszył ramionami.
- Przychodzi od czasu do czasu do mnie do roboty – stwierdził. – Jest z kim pogadać, to i czas szybciej leci. Przyjaźnimy się, w sumie.
- Przyjaźnicie się, powiada pan.
- Właśnie.
- A z Fryderykiem Gałką się nie przyjaźniliście?
- Mówiłem już.
Policjant przez chwilę milczał stukając klawiszami.
- Jakby pan jeszcze nie zdążył zauważyć – podjął nie przerywając pisania, – to ja tu jestem od zadawania pytań, a pan od odpowiadania. I dotyczy to wszystkich pytań. Absolutnie wszystkich. Rozumiemy się? – zakończył spoglądając na Zgliszcza przenikliwie.
Zenon przełknął. Nie było dobrze.
- Tak.
Policjant nie przestawał patrzeć.
- Nie. Nie przyjaźniliśmy się z Fryderykiem Gałką – odparł wolno.
- No i widzi pan jakie to proste? – rozpromienił się Fundament. – Jak się chce, to wszystko się da, no nie? Poczekaj pan chwilę – dodał i nie udzielając dodatkowych wyjaśnień szybkim krokiem wyszedł z pokoju.
Zanim Zenon zdążył dobrze pomyśleć był już z powrotem. W ręce trzymał wysoką szklankę z zimną wodą. Niską temperaturę płynu zdradzały ścianki naczynia szybko pokrywające się maleńkimi kropelkami cieczy. Zgliszcz poczuł pragnienie ze zdwojoną mocą.
Policjant popił wody siorbiąc przy tym nieprzyjemnie.
- A więc dobrze – podjął. – Podsumujmy to, co wiemy, choć niestety jest tego przeraźliwie mało. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Ale będzie więcej. Ziarnko do ziarnka i zbierze się miarka. To się nazywa dedukcja. W moim zawodzie to podstawa. Jeden coś powie, drugi napisze, trzeci podsłucha, inny jeszcze zrobi i jakoś to wszystko prędzej czy później zacznie układać się w jakąś logiczną całość.
Policjant sięgnął po papierosa. Zenon poszedł za jego przykładem.
- Tu zakaz palenia obowiązuje – upomniał go Fundament.
- A pan? Nie powinien pan służyć przykładem?
- Oczywiście – odparł policjant wydmuchując kłąb dymu.
- Więc? mogę?
- Nie. Ja siedzę przy oknie – wyjaśnił. – Z tego co zeznaliście na parkingu w dniu zabójstwa i teraz, wynika, że nie darzyliście sympatią zamordowanego, by nie powiedzieć, że go nienawidziliście, zgadza się?
Zenon schował papierosa.
- Nie, no bez przesady – zaprzeczył gorliwie. – Kochać, to go nie kochaliśmy, ale żeby tak od razu nienawidzić. Był co prawda z niego sukinsyn pierwszej wody, cwaniaczek…
Widząc złośliwy uśmiech policjanta Zenon umilkł.
- Mów, mów – zachęcił śledczy.
Zgliszcz zacisnął zęby. Nie umknął jego uwadze fakt, że śledczy zwrócił się do niego pomijając zwrot grzecznościowy „Pan”, a z doświadczenia wiedział, że nie oznaczało to raczej nic dobrego.
- Niekoleżeński był – powiedział z trudem odchrząkając.
- Niekoleżeński – policjant pokiwał głową i ponownie spojrzał w notatki. – „Chuj, skurwysyn, cham, bydle, gnój, złośliwy jak mało kto, wredny i głupi kutas” – zacytował. – To są według ciebie synonimy niekoleżeńskości?
Zgliszcz poprawił się na siedzeniu.
- Nie bardzo rozumiem – ciężko przełknął resztki suchej piany. – Czy pan…
- Mieliśmy umowę – przerwał ostro Fundament.
- Nie – odparł Zenon – To nie to samo.
- Więc jak to wyjaśnisz?
- Ale ja tego nie powiedziałem – zaprotestował Zenon.
- Ale się też nie sprzeciwiłeś, co jest jednoznaczne z aprobatą.
- Nawet nie …
- Poza tym – kontynuował policjant. – Nie zganiaj teraz na starego. Ma dosyć własnych kłopotów, nie potrzeba mu życzliwych przyjaciół.
Zgliszcz ściągnął usta. To nie może się dziać. Przecież ten sukinsyn przed chwilą dał mu do zrozumienia, że jest kapusiem. Jak Mierzejewski rozniesie taką plotkę po dzielnicy, to będzie udupiony nie na żarty. Pomyślał o Mietku Barbórce i o tym co razem z Wehrmachtem zrobili tym gościom od kart, a przecież oszukiwanie było mniejszym występkiem, niż kapowanie glinom. Niech jeszcze sfabrykują jakieś zeznania i leży na całej linii. Tylko po jaką cholerę policja miałaby zawracać sobie głowę takim Zenonem z parkingu? Przecież on…Szybko przeleciały mu przed oczami nocne obrady i pomysł na jaki wpadli jego przyjaciele. Poczuł na plecach stróżkę potu.
- Czy jestem o coś podejrzany? – zapytał ostrożnie.
- Podejrzany? O coś? – policjant roześmiał się nieszczerze. – Skąd taki pomysł? O co mielibyśmy niby podejrzewać szanownego pana?
Ponownie zadzwonił telefon. Fundament chwilę słuchał, po czym rozłączył się i z kolei on teraz wybrał połączenie.
- Szybko do mnie – rzucił do słuchawki i odłożył ją na widełki.
Wykręcił z maszyny częściowo zapisaną kartkę i wstał zza biurka. W tym momencie otworzyły się drzwi i do gabinetu wszedł mundurowy.
- Zabierz go do wyjścia – powiedział Fundament jednocześnie mnąc kartkę w kulę. – Niech się nie pałęta.
Zenon wstał na lekko drżące nogi.
- To wszystko? – zapytał.
- Skontaktujemy się z panem – powiedział policjant wrzucając zmięty papier do kosza. – Tym czasem, proszę nigdzie nie wyjeżdżać.
Zgliszcz posłusznie pozwolił się wyprowadzić z komendy.
Co za syf. Na cholerę wysyłają te wezwania, skoro mogą tak człowieka wziąć kiedy im się zachce i dręczyć? Pewnie po to, żeby mieć dodatkowy pretekst do dręczenia, jak ktoś się nie zgłosi na wezwanie. Mijając dyżurkę zdążył zerknąć na ścienny zegar. Było po szesnastej.
Po wyjściu z komendy szybkim krokiem ruszył do mieszkania. Gdy szedł pomiędzy kamienicami swojej dzielnicy ludzie dziwnie na niego patrzyli. Niektórzy uśmiechali się w jakiś taki nietypowy sposób. Jakby chcieli dać mu do zrozumienia, że są w porządku, że nie ma w nich wrogów. Jakby bali się, że….
Zenon przeklął i przyspieszył kroku unikając wszelkich spojrzeń, rozmów i spotkań, nie reagował na pozdrowienia i zaczepki. Dotarł do domu parę minut po siedemnastej. To była dobra godzina, bo wszystkie wścibskie dziadki i babki siedziały teraz w mieszkaniach i gapiły się w telewizor na Orłosia.
Zrzucił przepocone ubranie i postanowił, że nigdzie już nie będzie wychodził. Ma już dosyć wrażeń na dziś. Na parking nie ma już co wracać. Słyszał na klatce poruszenie, podniesione głosy, ludzie mówili coś o nim i o zabójstwie. Czy to możliwe? Że głupia plotka puszczona przez Henia Kielonka i Barbórkę mogła przynieść taki efekt? Co jeszcze ten Stasiu nawywijał?
To niemożliwe. Pewnie źle to wszystko odbiera. Jest zmęczony, może miał nawet gorączkę? Pomacał się po czole. Było gorące. Jęknął i położył się w rozbebeszonym łóżku. Zastanowił się ile to nocy ostatnio zarwał? Dwie? Trzy? Prościej chyba byłoby policzyć te, które normalnie przespał, znaczy na trzeźwo. Wstał z jękiem i przeszedł do łazienki. Szybko przejrzał zawartość szafki łazienkowej, gdzie trzymał wodę utlenioną i różne proszki, w większości przyniesione przez Stasia.
- Same z krzyżykiem – marudził. – Przecież to się do dupy nie nadaje.
Znalazł termometr. Wsunął go pod pachę, wyłuskał trzy białe pastylki i popił letnią kranówką. Zaczynało go telepać. Czyżby choroba? Wątpił. Nie był raczej chorowity. Prędzej to ze zmęczenia, z emocji i wskutek pijaństwa. Już miewał podobne objawy. Musi się tylko przespać, wygrzać i będzie po problemie. Dziś żadnych kumpli i żadnego picia. Tylko sen. Jutro z rana zajrzy na parking. A nuż się uda i nie będzie nikogo na jego miejsce?
Spojrzał na odczyt termometru. Wskazywał czterdzieści jeden stopni. Poczuł jak pulsują mu skronie i miękną kolana.
- O matko święta – przysiadł z wrażenia. – To niemożliwe.
Zakręciło mu się w głowie. Niemal natychmiast ciśnienie zaczęło tętnić niemal rozsadzając mu czaszkę, zaczęły wiotczeć mięśnie, a skóra spływać gorącym potem. Jak to się może dziać? Przecież taka temperatura… Co robić? Dzwonić na pogotowie. Może jeszcze nie jest za późno. Nie chciał umierać. Był przecież jeszcze całkiem młody, tyle życia przed nim, plany do zrealizowania, może nie jakieś bardzo ambitne, ale zawsze, miał tyle rzeczy do zrobienia.
Skoczył na równe nogi i ruszył do przedpokoju. Na chwilę się zawahał. Ile minie zanim przyjadą? I czy sąsiadka wogóle pozwoli mu zadzwonić? Minimum pół godziny. Mniej? To i tak za długo. Do tego czasu…
Kąpiel w lodzie. Nie ma lodu… Chociaż zimna woda. Ruszył do łazienki. Już miał odkręcić kran, gdy przez myśl przemknęło mu, że może… Czy aby z taką temperaturą nie powinien konać bez przytomności? Spojrzał na szafkę, w której chował leki i w tym momencie przypomniał sobie Stasia, którego ostatnio przyłapał na szperaniu w niej.
- Ty stary sukinsynu – syknął odczuwając jednocześnie ulgę. – Nogi ci powyrywam z tego wrednego dupska.
Strzepał fałszywy odczyt i ponownie zmierzył temperaturę. Miał trzydzieści siedem i dwie kreski. Nie jest źle. Jak do tej pory po naprawdę solidnym pijaństwie bywało gorzej. Do jutra mu przejdzie.
Nastawił budzik na piątą trzydzieści rano i pogrążył się w niespokojnym śnie.


Piątek

Gdy Zenon się budził, na zewnątrz było już widno. Spojrzał na zegarek. Wskazywał trzecią czterdzieści trzy. Przystawił budzik do ucha, ale nie usłyszał oczekiwanego stukotu. Zerwał się z przekleństwem na ustach. Znowu dzień zaczyna się podle. Włączył radio i nasłuchując ubierał się pospiesznie. Gdy zakładał buty wybiła szósta.
- O nie – jęknął przypominając sobie, że znowu nie zabrał z pracy roweru.
Poczucie deja vu nie było wymuszone. Autobus odjechał, a on biegł dysząc ciężko. Przy parkingowym ogrodzeniu stanął o siódmej zero cztery. Interes był nieczynny. Zamknięty na głucho. Gdy szykował się do sforsowania parkanu od strony parku, usłyszał zgrzyt otwieranych drzwi jego służbowej kanciapy. Przypadł do ziemi i osłonięty gęstym krzewem dziko rosnącego berberysu zaczął obserwować. Pomyślał ile to razy truł szefowi, żeby wykarczował te chaszcze. Teraz dziękował opatrzności, że jego prośby nie spotkały się ze zrozumieniem.
Po chwili przed budką pojawił się postawny policjant ze służb prewencyjnych. Zaczął przechadzać się swobodnym krokiem zagryzając jabłko. Nie upłynęła minuta, gdy dołączył do niego drugi, niski i pękaty jak piłka lekarska, konsumujący owiniętą w papier śniadaniowy bułkę.
- I co myślisz? – zapytał ten od jabłka.
- A co mam myśleć? – odparł grubasek. – Każą nam stać, to stoimy. Nie my tu jesteśmy od myślenia.
Wysoki odrzucił ogryzek za siatkę i sprawdził zamknięcie bramy. Najwyraźniej nie podzielał spokoju towarzysza.
- Nie powinniśmy się ukryć? – rzucił z nadzieją.
- Po cholerę?
- A jak przyjdzie?
- Kto?
- No ten od parkingu – padła niecierpliwa odpowiedź. – No ten, co podobno załatwił tego gościa. Podejrzany. – dodał przyciszonym głosem osłaniając usta dłonią.
- Gówno tam. Pewnie już dawno prysnął z miasta.
- Myślisz?
- Pewnie. Po jaką cholerę miałby tu przychodzić? Przecież nie do pracy – zarechotał pękaty. – Albo po majątek z tej zasyfionej budy.
Wyjaśnienie nie do końca trafiło do drugiego funkcjonariusza. Obrzucił okiem parking i zbliżył się do budki.
- Skąd wiesz? – powątpiewał. – Może ukrył tu coś cennego? Może w tej zdezelowanej furgonetce?
Pękaty spoważniał.
- Od tego grata, to ty się odpieprz – powiedział ostro. – Fundament mówił, że ma do niego ktoś przyjść i coś tam przy nim robić, i że to bardzo ważne, żeby niczego nie dotykać.
- Przy tym złomie? – odparł wysoki. – Przecież toto się zaraz rozleci. W ogóle to bez sensu. Na jaką cholerę tak stać? Albo się schować, albo iść stąd w ogóle.
- Nie interesuj się, mówię – zgromiło kolegę grubas wpychając do kieszeni papier po bułce. – Rozkaz jest, to stoimy.
- Dobra, dobra. Ale moglibyśmy chociaż trochę się ukryć.
Gruby kopnął bryłę pozlepianych kawałków gliny. W powietrze wzbiła się chmura żółtawego kurzu i pyłu.
- Ty to jakiś nienormalny jesteś – skomentował. – Naoglądałeś się Kojaka i ci się we łbie pomąciło.
- Przestań.
- Powtarzam ci, że gość musiałby być jakimś skończonym kretynem, żeby się tu pałętać po tym co zrobił. Stoimy póki Podsiadło nie dodzwoni się do wszystkich parkujących, żeby pozabierali samochody.
Podsłuchujący kilkanaście metrów dalej Zenon czuł jak serce mało nie rozwali mu klatki piersiowej. Najwyraźniej na niego polowali. Nie uważał się za kretyna, ale skąd u diabła mógł wiedzieć? Co prawda Fundament chyba dał mu do zrozumienia, że go podejrzewa, ale… Przecież, jakby byli pewni, że to on jest winien śmierci Gałki, to nie puściliby go z komendy. Chyba że od tego czasu wydarzyło się coś… Zenon mimowolnie ponownie pomyślał o planie jego przyjaciół, który miał zniechęcić Mariolę do powrotu do domu. Zaczął jeszcze bardziej się pocić. Przed oczami stanęły mu więzienne kraty. Czy to było możliwe? Szczerze wątpił, ale przecież tyle się słyszało o niesprawiedliwych wyrokach. Wehrmacht też podobno siedział raz za włamanie, którego nie zrobił. Kielonek mówił, że miał nawet alibi, które sąd uznał niestety za mało przekonywujące. Co to było? Chyba… Acha. Henio Kielonek zeznał wtedy, że pili razem u niego w chałupie jarzębinówkę. I na co się to zdało? Na gówno. No ale przecież w jego przypadku było inaczej. Był w pracy. Przez cały czas był z nim Stasiu… Tylko czy staruszek będzie wiarygodnym świadkiem? O matko…
Bombardowany czarnymi myślami Zenon ostrożnie wycofał się w głąb parkowych drzew i puścił się biegiem z powrotem w kierunku swojego mieszkania. Weźmie trochę grosza, który chował na czarną godzinę i… I co? Ma uciekać? Niby gdzie? Za granicę? To głupie. Lepiej zgłosić się na policję i wszystko wyjaśnić. Tylko, że jak będą z nim rozmawiać, tak jak wczoraj Fundament, to psu na budę jego wyjaśnienia się zdadzą. Matko, jak mogło do tego wszystkiego dojść?
Planując chaotycznie dotarł na przystanek autobusowy i wsiadł do pojazdu. Nie było na szczęście tłoku. Większość pasażerów zdążyła już wysiąść na wcześniejszych postojach, ale Zenon i tak czuł się nieswojo. Czy wszyscy na niego patrzą? Pewnie mu się tylko zdaje. W końcu niby czemu mieliby na niego patrzeć?
List gończy. O nie. Jeśli opublikowali list gończy? To niemożliwe. Za mało czasu upłynęło, żeby ludzie zdążyli napatrzeć się na jego twarz. Chyba że może w telewizji coś pokazali… Spokojnie, spokojnie. Próbował uciszyć alarmujące myśli. Może nikt na niego nie patrzy, nikt nie zwraca nań najmniejszej uwagi, tylko jemu się tak wydaje?
Najwyraźniej właśnie tak było, bo udało mu się bezpiecznie dojechać na końcowy przystanek. Wyskoczył z autobusu i starając się nie rzucać nikomu w oczy, zaczął przemykać do swojej kamienicy korzystając z osłony śmietników, garaży i zastępujących piwnice komórek. Przedpołudniowe godziny wczesnego, bardzo upalnego września sprzyjały jego oczekiwaniom. Ludzie byli w pracy, dzieci w szkołach, osiedle było względnie puste. Szerokimi łukami omijał sklepy, skwerki i ławeczki, na których lubili przesiadywać emeryci. Z walącym sercem bisko pół godziny spędził w gęstych krzakach za starym, od lat nieczynnym warsztatem, by uniknąć spotkania z patrolem, który w ostatniej chwili dostrzegł. Było dwóch policjantów i tyluż strażników miejskich. Rozglądali się czujnie, zaczepiali nielicznych przechodniów, co i rusz odbierali lub wysyłali jakieś meldunki przez krótkofalówki. Nie wyglądało to dobrze.
Gdy wreszcie zniknęli mu z pola widzenia wchodząc pomiędzy bloki po drugiej stronie ulicy, wybiegł z ukrycia i chyłkiem ruszył ku kamienicy, przez którą można było na skróty przejść na tyły jego bloku. Niemal mu się udało dotrzeć niepostrzeżenie, gdy tuż przed celem napatoczył się na starego Kapustę, emerytowanego nauczyciela, który gnębił go w przyzakładówce, a potem w technikum. Skąd skubaniec się tu wziął? Mieszkał przecież po drugiej stronie osiedla, niedaleko parkingu, wścibska menda.
Zenon chciał cichcem umknąć, ale zanim udało mu się zniknąć w klatce, mężczyzna zatrzymał go szorstkim głosem.
- Poczekaj no, Zenek.
Zgliszcz stanął w miejscu. Mimo upływu lat stanowczy, nie znoszący sprzeciwu ton nadal na niego działał.
- Nie wiesz, co tej policji tak się tu od wczoraj dużo kręci?
Zgliszcz zmarszczył brwi w udawanym zdziwieniu.
- Nie mam pojęcia, panie profesorze.
- Nie masz pojęcia – powtórzył skwaszony mężczyzna. – Ty jak zawsze nie masz o niczym pojęcia.
Zenon przestąpił z nogi na nogę.
- Po prostu nie interesuje się tym, co robi policja – powiedział.
- No tak – przytaknął nauczyciel. – Może i dobrze. Łażą i zaczepiają. Podobno wagarowiczów szukają, wiesz, że to niby rok szkolny się zaczął to i trzeba gówniarzy pilnować, bo sami nie mogą do szkoły trafić. Nie to co za twoich czasów, co?
Zenon nie miał ani ochoty, ani czasu na pogawędkę o szkolnych latach. Poza tym Kapusta mógł przecież tylko grać na zwłokę, żeby go przytrzymać na widoku. To w jego stylu. Zawsze był wredny.
- Spieszę się, proszę pana – powiedział. – Mam do zrobienia…
- A właśnie – przerwał mu nauczyciel. – To ty w pracy nie powinieneś być? Zaraz, zaraz… – twarz Kapusty rozjaśniła się mocno. – Czy ty czasem nie pracujesz na tym parkingu, co zabili tego człowieka?
Zgliszcz poczuł gęsią skórkę.
- Nie – odparł szybko. – Ja w porcie robię. Przy kutrach.
- Dałbym głowę, że ktoś mi mówił, że ty tam zaiwaniasz, a i sam chyba kiedyś widziałem i nawet zagadnąłem, tyle żeś udał, że to nie ty.
Zgliszcz miał dosyć wścibskiego mężczyzny. Rozejrzał się czujnie i nie dostrzegając nikogo zrobił krok w kierunku nauczyciela.
- Panie Kapusta – powiedział. – Weź ty się pan raz na zawsze ode mnie odpierdol.
Zanim zaskoczony nauczyciel zdołał jakkolwiek zareagować Zenon zniknął w korytarzu.
Po kilku minutach był w swoim mieszkaniu. Ze schowka pod deską w podłodze wyjął słoik z banknotami. Nie było tego za wiele, ale razem z pieniędzmi, które otrzymał od tego księdza, czy kim on tam naprawdę był, przy skromnym życiu powinno mu starczyć na dwa, trzy, może cztery miesiące. Zaszyje się na jakiejś wsi, to i może robotę jakąś znajdzie. Na prowincji ludzie mniej się interesują tym, co w miastach się dzieje. W tym czasie pewnie prawda wyjdzie na jaw.
A może jednak na policję iść? Korcił go ten pomysł, ale zważywszy na pech, który go ostatnio prześladuje, nie sądził, by udało mu się łatwo wykaraskać z tej kabały. A jak zniknie, to może w tym czasie złapią mordercę? Gorzej, jak uznają, ze ucieczka jest przyznaniem się do winy i zaprzestają poszukiwań sprawców i skupią się wyłącznie na nim.
Załadował do małego plecaka wszystko, co miał w lodówce, w reklamówkę wziął trochę ciuchów, narzucił na ramiona flanelową koszulę i wyszedł z mieszkania zamykając drzwi.
Opuszczając klatkę zauważył zmierzającego w jego stronę dzielnicowego. Zanim policjant go dostrzegł zdążył się cofnąć i ukryć w piwnicy. Z trudem opanował przyspieszony oddech i niemalże znieruchomiał w ciemnościach. Mierzejewski pewnie przyszedł sprawdzić mieszkanie. Albo napuścił go ten wredny Kapusta. Ależ miał fart. Gdyby zwlekał dosłownie minutę byłoby za późno.
Gdy kroki dzielnicowego zadudniły na pierwszym piętrze Zgliszcz wymknął się z kryjówki i szybkim krokiem ruszył w kierunku parku. Potrącił na chodniku objuczoną wypchanymi po brzegi tobołkami kobietę, która aż upadła na bok rozrzucając zakupy i przeklinając go od najgorszych. Zaczął biec ile sił. Było mu głupio ale miał teraz ważniejsze problemy niż dobre maniery. Musiał jak najszybciej znaleźć się w bezpiecznym miejscu, im dalej od własnego mieszkania tym lepiej. Gnał z rozwianymi włosami i falującymi połami flanelówki nie oglądając się za siebie, nie zwracając uwagi na pytające spojrzenia mijanych przechodniów, pokonując w poprzek ulicę za ulicą, ignorując hamujące, wściekle trąbiące pojazdy i obrzucających go wyzwiskami kierowców.
Zanim się zorientował był na powrót w parku skryty w cieniu gąszczu krzewów słaniając się z wysiłku na rozdygotanych nogach. Pora była względnie wczesna i nie mógł za szybko liczyć na osłonę zmierzchu. Dyszał ciężko oparty o pień drzewa, zastanawiając się, co też powinien zrobić. Postanowił, że musi jak najszybciej spotkać się ze Stasiem i Heniem. Ostrzec, żeby przestali opowiadać te głupoty i najlepiej zgłosili się na policję. Przecież nie jest jeszcze za późno. Na pewno nie będzie łatwo ich namówić do dobrowolnej wizyty na komendzie, ale musi spróbować. Zrozumieją, że tu chodzi o jego skórę. Spośród wszystkich pomysłów ten wydawał się najrozsądniejszy.
Nie tracąc czasu na dalsze rozważania ruszył ku starym kamienicom. Tym razem udało mu się dotrzeć na miejsce bez żadnych przykrych incydentów. Zastał Gołąbka beztrosko krzątającego się w kuchni, przygwizdującego nieokreśloną melodię. Drzwi do mieszkania były otwarte, co niezbyt godziło się ze zwyczajami staruszka.
- O! – ucieszył się na jego widok Stasiu. – Dobrze żeś przyszedł. Henio też już jest, tylko musiał na chwilę wyjść. Gdzie żeś się podziewał? – przyjrzał się Zenonowi uważniej. – Ale co ty masz taką minę jakbyś przez trzy dni na wierzbie wisiał?
Zenon zaczął mu wymyślać nie szczędząc epitetów. Każdą próbę wtrącenia zapytania o dodatkowe wyjaśnienia, Zgliszcz udaremniał wybuchami wściekłości, a gdy wreszcie reprymanda dobiegła końca Stasiu siedział przy stole z obrażoną miną i krzywiąc się popijał ciepłe piwo, które dopiero co włożył do zimnej wody celem ostudzenia. Nie mógł pojąć, że Zenon nie dosyć, że nie docenił jego pomysłowości i poświęcenia, to jeszcze czyni im wyrzuty i lamentuje.
- Olaboga – jęknął Zenon i ciężko opadł na krzesło. – Co wyście najlepszego narobili?
W tym momencie skrzypnęły drzwi i w progu pojawił się Henio.
- O! – przywitał Zenona. – Wiesz już? – zagadnął z uśmiechem.
Zgliszcz obrzucił go spojrzeniem ujawniającym mieszaninę otępienia i wściekłości.
- By was… – bąknął.
- No co jest? – promieniał Kielonek. – Przecież wszystko gra. Barbórka jeszcze w nocy, jak od ciebie wychodziliśmy nawinął kita Sitarskim. Było to widzieć, jak im szczęki poopadały! Przestaną się czepiać, jak nic – zarechotał. – Jak żeś tylko rano zniknął z chałupy, to kamienica aż zaczęła huczeć od plotek, żeś psychopata. Że niby taki spokojny, co najwyżej pijaczyna, ale nie żeby od razu wziąć i łeb komuś upierdolić.
- Pięknie – załkał Zgliszcz.
- Żebyś wiedział! – przyznał gorliwie Henio, który niesiony falą sukcesu zdawał się nie dostrzegać tragedii, jaka ogarniała Zgliszcza. – A najlepsze było to, że wtedy jak na zawołanie zjawiła się ona, Mariola! Jak na filmie jakimś amerykańskim. Albo francuskim. Ha! – klasnął w dłonie. – Człowieku. Żebyś to widział. Wcale nie trzeba było długo czekać, jak żeśmy wcześniej myśleli. Było tak przed południem, jak zjawiła się twoja stara. Naprawdę żałuj, żeś jej nie widział. Minę miała, jak baba z mięsnego w latach osiemdziesiątych. Albo z meblowego. Ale, uważaj. Teraz będzie najlepsze. Starczyło jej godzinę. Pogadała z jedną, drugą kobitą, potem napatoczył się starszy Sitarski, dorzucił swoje i tyleśmy ją widzieli. Możesz teraz spokojnie…
Henio przerwał widząc jak Zenon blednie, jakby mu cała krew uciekła nogawką, a następnie zrezygnowany osuwa się na oparcie.
- Hej, co jest?
- Osłabł z wrażenia – skomentował Stasiu. – Dygus zasrany. Pewnie ma już portki pełne. Nie bój się, ćwoku! – krzyknął doskakując do Zgliszcza. – Kobita już nie wróci!
Powstrzymał się od uderzenia przyjaciela w plecy.
- Ej? – zaniepokoił się. – Coś ty?
Zgliszcz oddychał ciężko.
- Oni myślą… – jęknął – oni teraz myślą, że to myśmy go załatwili. Policja. Na poważnie. Szukają mnie.
- Kto? Że co? – padły pytania.
- Że to ja i ty – wskazał na Stasia. – Albo chyba raczej tylko ja. Że załatwiłem Fredka.
Uradowane miny przyjaciół zrzedły.
- Co?
- Tak żeście piękny plan przygotowali, że mnie do pierdla zamkną – ryknął podnosząc się z krzesła. – Rozumiecie to? Czy wy to, kurwa ciężka jego mać, rozumiecie? – bezradnie opadł z powrotem. – Faktycznie już lepiej było zarzygać i posrać po kątach.
Oskarżeni mężczyźni popatrzyli po sobie bez zrozumienia.
- Coś ci się pomieszało Zenuś – powiedział spokojnie Gołąbek.
- Mnie? – zaperzył się Zgliszcz. – Mnie się pomieszało? A kto łaził i pierdolił, że to ja załatwiłem tego sukinsyna?
- Sam żeś chciał.
- Ja chciałem?
Zenon mało nie uderzył Stasia. Nabrał powietrza zaciskając pięści i stanął nad staruszkiem z żądną krwi miną.
- I cóż bym się tak sadził? – skomentował jego reakcję Gołąbek. – Jak trzeba było obmyślać plan toś nie błyszczał pomysłami, a jak żeśmy za ciebie robotę odwalili, to masz nagle do powiedzenia więcej niż dziwka na spowiedzi. Wziąłbyś lepiej podziękował kolegom i skoczył po jakąś butelczynę…
- Zamknij się! – nie wytrzymał Zgliszcz. – Zatkaj tę pomarszczona japę, bo za siebie nie ręczę!
- Sam się zamknij, ciołku.
- Milcz! – tupnął z niemocy Zenon. – Milcz! Milcz! Milcz!
W mieszkaniu zapanowała cisza. Stasiu zdawał się dopiero teraz przyjąć do wiadomości, że sytuacja jest poważna. Henio, którego dotychczasowy udział w dyskusji po wstępnej wypowiedzi ograniczał się głównie do tłumienia śmiechu również zamilkł.
Zgliszcz dyszał rozsiewając w koło strużki śliny.
- Ty głupi, stary sukinsynu – mówił dławiąc łzy niemocy. – Przez wasze idiotyczne pomysły dziś zgarnęła mnie z parkingu mendziarnia, tak że robotę szlak trafił. Ale kij z robotą. Oni myślą, że to ja załatwiłem tego palanta, rozumiecie to? A i ty też jesteś podejrzany! Rozumiesz, stary dziadygo? Pójdziemy obaj do mamra! Do końca życia nie powąchasz gorzały!
- Tyś chyba całkiem ocipiał – nie tracił pewności siebie Gołąbek. – Kto byłby tak głupi, żeby pomyśleć, że to ty?
Zamilkł i spojrzał na Zenona niepewnie.
- Mógł?
Zenon ściągnął usta.
- Mówiłem, że plan był doskonały – wtrącił się niepewnie Henio. – W końcu ma się ten łeb nie od parady – zachichotał. – Wyluzuj. Gówno ci zrobią. Jak przyjdzie co do czego, to przecież od razu wyjdzie, że to lipa – parsknął. – Posiedzisz góra miesiąc na dołku. Żadna tragedia.
- Ty się lepiej tak nie ciesz – przestrzegł Zgliszcz, – bo jak zaczną gnębić, to ciebie też wezmą.
- A mnie niby za co? – obruszył się Kielonek. – Prędzej zgniję, niż coś tym kutasom powiem.
- Niestety będziesz musiał! – wściekał się Zenon.
- A to niby czemu? Kto mi każe?
- Kurwa! Przecież nie pójdę do kryminału przez ciebie! Jak żeś wymyślił tę głupotę, to i teraz to odkręcaj, gówno mnie to obchodzi.
- Ja tam nic nie wiem – żachnął się Henio. – Barbórka na to wpadł.
- Dupurka nie Barbórka!
- Mówię, że on.
- Ale to twój kumpel! A zresztą. Nie zamierzam niczego taić. Powiem, żeście wymyślili ten idiotyzm i dalej sami się tłumaczcie.
Kielonek wydął usta.
- Że niby zakablujesz?
- Co ty pieprzysz? – nie mógł uwierzyć Zenon. – Będziesz miał okazję, żeby się zrehabilitować. Już żeś raz kumpla do pierdla posłał!
- Co?
- A Wehrmacht, to co? – atakował dalej Zenon. – Jakbyś co trzeba powiedział, to chłop by nie poszedł pierdzieć! W portki żeś walił na komendzie i bał się pysk otworzyć, żeby kumpla ochronić. Myślisz, że nie wiem. Znalazł się, w dupę jego mać, bohater z…
- Ty skurwysynu! – zaperzył się Kielonek doskakując do Zgliszcza i chwytając go za kark udaremniając zakończenie wypowiedzi. – Łeb ci rozwalę.
Na ogół pokojowo usposobiony Zenon tym razem nie pozostawał dłużny i mimo, iż zdawał sobie sprawę, że nie ma z potężnym Heniem zbyt dużych szans, łupnął go pięścią w szczękę. Kielonek zdziwił się, gdy odskoczyła mu głowa, ale żadnego innego efektu Zgliszcz swoim atakiem nie osiągnął. Zaraz potem poleciał na ścianę po zainkasowaniu soczystego ciosu w sam środek twarzy. Krew buchnęła mu z nozdrzy i zamroczony osunął się na podłogę.
- Ty chuju ty! – zaskrzeczał poruszony do żywego Gołąbek skacząc Kielonkowi na plecy i wciskając mu palce w oczy. – Odpieprz się od niego, bo ci przegryzę tętnicę!
Niestety nie wskórał wiele. Na szczęście Henio okazał się dla staruszka bardziej wyrozumiały i tylko zrzucił go na podłogę, tuż obok Zenona.
- O! Znalazł się drugi konfident – syknął Kielonek. – Sam żeś kombinował i namawiał, to teraz mnie nie wkurwiaj i ty, bo ci ta stare witki połamię jak kredki!
Gołąbek chciał się poderwać, ale powstrzymała go dłoń Zgliszcza. Zenon otarł rękawem usta i przyłożył do nosa zmiętą jak knebel chustkę.
Spojrzał na Kielonka z wyrzutem
- I co? – zaszlochał. – Zadowolony jesteś z siebie?
Henio nie był zadowolony, ale nerwy nadal go nosiły.
- Było nie pierdolić! – odwrócił głowę i podszedł do okna. – Wiesz, że nie lubię takiego gadania. Swoje wycierpiałem, a z plotek tłumaczyć się nie zamierzam. Jakby nie ja, to Wehrmacht jeszcze więcej by dostał. A zresztą – powiedział machając lekceważąco ręką. – Nieważne. Ciekawe tylko, czegoś akurat teraz to wywlókł.
- Co?
- Sprawę z Wehrmachtem.
- Bo o zeznania chodzi. Jak nie powiesz co było i jak, to mnie przymkną jak nic.
Kielonek łypnął na Zenona spode łba.
- Czyżby? – zapytał podejrzliwie. – A to niby czemu? Co ci mogą zrobić? Przecież nie mają żadnych dowodów, nie? – zakończył spoglądając na Zenona wyzywająco.
- A skąd mam niby widzieć? – jęknął Zgliszcz podnosząc się z podłogi. – Sam wiesz, że o dowody teraz nie trudno. Jak chcą, to każdego…
- Nie pierdol mi tu! – przerwał Kielonek. – Mydlisz nam oczy Wehrmachtem, a sam kręcisz na boku jakieś kocopoły. Myślisz, żeś na jakichś ciemniaków trafił?
- O co ci chodzi?
- Załatwiłeś go, czy nie?!
- No pojebało cię?
- Skąd mam wiedzieć? Spici byliście w trzy dupy. Cholera wie, coś ty robił, jak Stasiu spał.
- Jak spał? – nie mógł uwierzyć Zenon. – Że kto spał? Cały czas byliśmy razem. Fredka ktoś załatwił przed południem! A ja byłem wtedy na parkingu. Razem ze Stasiem!
- Coś kręcisz, mi się wydaje – powątpiewał Henio.
- A w którymż to miejscu?
- No bo niby skąd wiesz, kiedy go kropnęli? A poza tym, Stasiu podobno latał do Mumina za gorzałą, to wtedy miałeś czas…
Zamilkł. Wszyscy zamilkli. W progu stał dzielnicowy Mierzejewski.
- Kontynuujcie, kontynuujcie – powiedział policjant. – Bardzo to ciekawe.
Mężczyźni popatrzyli po sobie posępnie.
- Zapraszał pana ktoś? – zapytał hardo Gołąbek zły na siebie, że nie zamknął drzwi na zasuwkę. – Co pan tak włazisz, jak do świniarni. To jest najście!
- Spokojnie – odparł policjant. – Drzwi były otwarte na korytarz, a tak się drzecie, że słychać was na dole. I bardzo interesujące rzeczy mówicie. Nie wspominając już o tym, że wygląda mi to na bardzo wesołą zabawę. To jakaś gra nowa? Kto komu wybije więcej zębów?
Mężczyźni milczeli. Zenon zrezygnowany wyciągnął przed siebie nadgarstki.
- Dobra – powiedział zadziornie. – Kuj pan.
- No to co tam było dalej, panie Kielonek? – zignorował go policjant.
- Dla kogo Kielonek, dla tego Kielonek – burknął Henio.
- A przepraszam bardzo pana Kielonkiewicza. Bardzo, ale to bardzo pana przepraszam.
- Skończ pan te pierdoły.
- Jak tylko usłyszę zakończenie.
- Co? Że co niby?
- To, że otwarte, to nie znaczy, że można włazić, jak do swego – wtrącił się gospodarz wstając z podłogi. – Co za naród. Nie dosyć, że podsłuchują, to jeszcze nachodzą, jak za komuny.
- Oj, Gołąbek, Gołąbek – pokiwał głową dzielnicowy. – Jesteś tu najstarszy, a zachowujesz się, jakbyś jeszcze do podstawówki chodził. O ileś w ogóle chodził.
- No! – Stasiu zerwał się od stołu, do którego zdążył już w międzyczasie wrócić. – Uważaj pan, co pan gadasz, ubeku, bo jak…
- To ty uważaj! – zgromił go policjant. – Bo zamknąć mogę za obrazę władzy i za czynną napaść na policjanta!
Gołąbek usiadł przy stole.
- U siebie jestem, do cholery – marudził. – Do czego to doszło? – pociągnął trochę letniego piwa. – Z czym pan przychodzisz? – zapytał.
- Wieści dobre mam – odparł Mierzejewski. – Szczególnie dla Zgliszcza, bo w sprawie tego Gałki. Chociaż, za waszą postawę, to powinienem milczeć jak głaz.
- Byłoby najlepiej – bąkną Stasiu. – Idź pan w cholerę.
- Zaraz, zaraz – Zenon ocierając twarz podszedł do policjanta. – Gadaj pan.
- Gadaj pan, gadaj pan – zwlekał policjant przyglądając się mężczyźnie. – Aleś zarobił po ryju. Kto cię tak urządził, człowieku?
- Przewróciłem się.
- Dobra – przytaknął policjant. – Nie moja rzecz. Po służbie jestem.
- Po służbie? – zainteresował się Stasiu. – A to wypierdalaj pan z mojego domu, ale już!
- Zamknij ryj! – zgromił go Zenon i zwracając się do policjanta dodał z naciskiem: – No i?
- Co „no i”?
- Miałeś pan coś do powiedzenia.
Mierzejewski uśmiechnął się półgębkiem.
- Gorąco, pić się chce.
- Daj piwo – Zgliszcz zwrócił się do Henia. – No dawaj! – krzyknął widząc opór w oczach mężczyzny.
Przejął butelkę i szybko otwierając ją zębami wręczył policjantowi.
- Gadaj.
Mierzejewski przechylił butelkę i pił długo małymi łyczkami. Zenon w tym czasie purpurowiał na twarzy z niecierpliwości. Zatkany krwią nos sprawiał, że głos miał stłumiony, oddychał ustami sapiąc i roztaczając stróżki zbierającej się w ustach krwi.
- Ciepłe – skrzywił się dzielnicowy.
- Nie, no trzymajcie mnie! – nie wytrzymał Stasiu. – Będzie jeszcze wydziwiać, menda jedna.
- O tak – zgodził się policjant. – Lepiej trzymajcie tego chojraka, bo zaraz ze strachu trupem padnę.
- Oby!
- Przymknijże się już – zgromił staruszka Zenon. – Gadaj pan do cholery, co pan wiesz, albo nie truj pan dupy i zakładaj mi te kajdanki. Masz pan kajdanki? Czy tam na dole czekają Kojaki?
- Złapali tego gościa.
- Jakiego znowu gościa?
- No tego, co załatwił tego parkingowego.
Mężczyźni osłupieli wpatrując się w policjanta z niedowierzaniem.
- Jak to?
- Tak to. Rąbnął go ten wasz szef z takim drugim dresem, co kartotekę miał już bogatą. Jakieś interesy brudne wspólne mieli i coś nie poszło. Tego twojego szefa już zgarnęliśmy, ale ten drugi jeszcze gdzieś się melinuje. Podobno jakieś kościelne pieniądze sprzeniewierzyli i o to się pożarli na tym wpadli. Pewnie jutro będzie więcej w gazecie, bo właśnie Fundamnet wywiadu udzielał.
Zenon wypuścił powietrze ze świstem. Popatrzył na policjanta z ulgą. Przez chwilę miał nawet chęć go wyściskać.
- A ty Zgliszcz – kontynuował dzielnicowy. – Toś miał zdaje się dziś na komendę zgłosić, nie?
Zenon przypomniał sobie wezwanie.
- Właśnie szedłem… w sumie już byłem nawet trochę…
- Byłem nawet wcześniej na parkingu – kontynuował policjant nie zwracając uwagi na słowa Zgliszcza – klucze zostawić patrolowi. Siedzieli tam na wypadek, gdyby ten gagatek chciał zakraść się po pieniądze z brudnych interesów, co je chowali w starej furgonetce…
- Wiedziałem – pokręcił głową Zenon.
Jak wracałem, to nawet zaszedłem do twojego mieszkania powiedzieć, że to wezwanie już nieaktualne, ale w chałupie nikogo nie było. Nie to żebym tak do każdego, ale pomyślałem, że starczy już starczy ci kłopotów. Słyszałem, że żona chciała wrócić, ale jak się dowiedziała dzięki życzliwym – tu wskazał na kompanów Zenona, – żeś podobno podejrzany o zbrodnię, to się rozmyśliła.
Mierzejewski dopił piwo i odstawił butelkę na pobliską szafkę.
- Jak chcesz – powiedział, – to ja mogę do niej zadzwonić i wszystko odkręcić. A tych dwóch pajaców – pokiwał palcem Heniowi i Stasiowi – możesz pozwać, za pomówienie – zaproponował bardziej dla zgrywy, bo doskonale zdawał sobie sprawę z absurdalności swojego pomysłu. – Powiem dokładnie, co i jak, żeby szybko odkręcić, wybielić cię i jeszcze sobie życie ułożysz, pić przestaniesz…
- Nie trzeba! – przerwał Zenon. – Tak naprawdę… Tak naprawdę, to ona wcale nie po to wróciła.
- Nie po to? Znaczy nie po co? To po co niby? – zdziwił się policjant. – Sąsiadom mówiła, że mieszkać tu chce znowu.
- Po pieniądze – wtrącił Gołąbek.
- Po pieniądze?
- A tak właśnie. Zenek dostał spadek po wuju spod Olsztyna – zmyślał na poczekaniu Stasiu. – Oszczędności całego życia. Wszystko mu odebrała. Oskubała tego idiotę do reszty i zniknęła. Myśmy całą tę historię wymyślili, żeby ona sobie pomyślała, że Zenek kogoś kropnął i stąd ma te pieniądze. Że niby wuj, to tylko taka przykrywka. Ale ta chciwa baba nie taka głupia jest. Jak Zenek do roboty poszedł, to do chałupy weszła, bo ten pajac zamków przecież nie pozmieniał, i szybko pieniądze znalazła. Pomógł jej taki jeden skurwysyn z siłowni, co już wcześniej dupy mu dawała pokątnie, a Zenek nic nie wiedział, chociaż mu życzliwie donosiłem – splunął pod stół. – A potem naszą historię wykorzystała, by szybko zniknąć. Jeszcze z tym swoim kochasiem napuściła na niego nieludzkich siepaczy.
- Jakich znowu siepaczy?
- No wynajęli takich osiłków, wie pan, łysych z łańcuchami i w takich śmiesznych świecących portkach. Dobrze wiem od znajomych. Trzy dni u nich na melinie siedziała ze swoim gachem i wiadomo co tam robili. Chcieli dobrać się do Zenka pieniędzy. Podobno cały czas rozpaczała, jak to Zenek się nad nią pastwi, grosza nie daje i chodzi ubrany jak dziad, a w chałupie na pieniądzach śpi. Dobrze żeśmy się skapowali, bo by mu ryja obili i kości połamali. A tak to tylko morgę rozbił, jak żeśmy przez płot uciekali za gazownią, zresztą sam pan widzisz, że ma trochę japę obitą. Żeby pan to widział. Jak trzeba, to Zenek potrafi biegać szybko jak gazela. Przeszedł górą nad siatką jak Kozakiewicz, tyle że bez tyczki i lądowanie miał ciut kapryśne. Dobrze, że zdążyło chłopisko ledwo trochę ciuchów ocalić i dał nogę do mnie. Spakował tylko najpotrzebniejsze rzeczy – dodał wskazując na plecak i reklamówkę. – Mówię panu. To cwana i wredna baba. Pan też dałeś się jej oszukać, jak dziecko w przedszkolu. Mieszkać przyszła – Stasiu pokiwał głową dobrotliwie. – Wstydził byś się pan. Tyle lat w mundurze i takie kity łykać.
Policjant popatrzył niepewnie na mężczyzn.
- Ja? – wyprostował się. – Ona mi się od razu nie podobała. Widać było na pierwszy rzut oka, że wredna i chciwa. I że dupy daje na lewo i prawo też podejrzewałem, myślicie, że głupi jestem. Mieszkam tu odkąd pamiętam, to i na ludziach się znam. Tak tylko gadałem. Zresztą. Jaka baba chciałaby wrócić, do takiego moczymordy.
- Otóż to – przytaknął Stasiu.
- No, to może jeszcze… – zająknął się dzielnicowy.
- Powiedziałeś pan, co miałeś do powiedzenia, dostałeś piwo i do widzenia – powiedział Gołąbek ponownie przyjmując bezczelny sposób wypowiadania. – Chłopa musimy pocieszyć, pomyśleć, co dalej. Robotę stracił, kobita obrała go do gołego. Idź pan w cholerę.
Mierzejewski niepewnie wycofał się do drzwi.
- Jakbyś chciał kobitę pozwać, albo tego jej gacha, to do mnie przyjdź. Powiem co i jak zrobić.
Zenon mimo bólu nosa znacznie odzyskał humor.
- Nie trzeba – powiedział. – Nawet dowodów nie mam, jakbym chciał.
- No to do widzenia.
- Do wodzenia.
Gdy policjant wyszedł usiedli przy stole w milczeniu. Stasiu chwilę myszkował po szafkach i wrócił z częściowo opróżnioną butelką wódki. Rozlał zawartość do szklanek i wzniósł swoją do toastu.
- No to rypnijmy – powiedział. – Za nasz plan. Okazał się skuteczny, drętwusie.
Pokiwali głowami i wypili.
- A ty może byś poszedł japę opłukać – podjął staruszek, – bo wyglądasz, powiem ci, nie najlepiej.
- Racja – westchnął Zenon wstając od stołu. – Z tym robieniem z niej dziwki to mogłeś sobie darować – rzucił znikając w korytarzyku.
- No co ty? – krzyknął za nim Gołąbek. – Żałujesz jej jeszcze? A poza tym, to tak mi się powiedziało dla większej efektywności.
- Dobra, dobra – odparł Zgliszcz zamykając się w małym pomieszczeniu łazienki. – Przecież nie mam pretensji.
Odetchnął głęboko. Patrzył w lustro na swoje pokiereszowane odbicie i nie mógł uwierzyć, że to wszystko tak się potoczyło. W ciągu niecałych trzech dni przeżył naprawdę dużą, nie tylko jak na jego możliwości i monotonne życie, nawałnicę zdarzeń. Mało co i żona by do niego wróciła, był oskarżony i ścigany za zabójstwo i przesiedział pół dnia na komisariacie. No i wyleciał z pracy. Dobrze, że chociaż ta menda Mierzejewski się od niego odczepił. Na koniec jeszcze dostał po ryju.
Otarł twarz. Że też Heniu musiał mu aż tak przywalić. Wiadomo było, że ma ciężką rękę, ale żeby aż tak? No ale chyba po części mu się należało. Przesadził oskarżając kolegę. Dobrze wiedział, że to lipa. Chciał po prostu wyprowadzić go z równowagi. No i udało mu się jak cholera.
Zimna woda przyniosła mu nieco ulgi. Wydarzenia ostatnich dni dały mu porządnie popalić. Twarz miał umęczoną, na czole całkiem jeszcze spory guz, do tego rozkwaszona gęba. Delikatnie zaczął spłukiwać częściowo zakrzepłą krew, ostrożnie wydmuchał nos. Przeczesał włosy i już miał wyjść, gdy przypomniał sobie termometr. Uśmiechnął się złośliwie. Poszperał po szafkach i półkach i po chwili dmuchnął we w połowie opróżnioną tubkę z kremem do golenia i w powstałą w ten sposób przestrzeń wcisnął pastę do zębów. Odłożył tubki zadowolony, po czym sięgnął z powrotem po tę po paście i również w nią dmuchnął. Rozejrzał się za czymś, co nadawałoby się do jego perfidnego planu, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Liczył na drugi krem do golenia, ale niestety staruszek nie zwykł robić zapasów. Klej do protez się nie nadawał, pasta do podłogi również. Konsystencję może i miała całkiem znośną, ale kolor ją dyskwalifikował. Już miał zrezygnować, gdy dostrzegł maść na żylaki. Uśmiechnął się szyderczo i powtórzył proces przenoszenia zawartości tubek. Następnie sięgnął po fiolkę z wodą brzozową, której Stasiu od czasu do czasu używał zamiast wody kolońskiej i uzupełnił jej połowiczny brak przy pomocy zawartości buteleczki ze spirytusem leczniczym, który staruszek trzymał na potrzeby dezynfekcyjne.
- Ja ci dam czerwony ryj – mamrotał szeptem. – Jak małpia dupa? Sam będziesz miał teraz mordę, jak świnia cycki. Odpadnie ci to pyskate ryło, to może ci się odechce głupich dowcipów.
Raz jeszcze spojrzał w swoje lustrzane odbicie. Nie czuł się może jak Wilhelm Zdobywca, ale mimo wszystko był szczęśliwy.

5 komentarzy:

Anonimowy pisze...

If there is a change in the search engine algorithms,
it is also up to the service provider to keep a watch on such activities.
com’s report. Search engine marketing (SEM) is an essential a part of any site promotion strategy.

SEO (search engine optimization) and keyword
density are terms that scare many a writer who want to write
for the internet. NOW, I don't mean you should just put keyword spam in your footer. This is the best part to ensure complete uniqueness to each of the websites. Since keyword analysis is needed for both SEO (search engine optimization) and SEM, we often confuse using these terms. Second tool for power suite is website auditor. It focuses on networking and impeccable website maintenance. People these days use the Internet for a varied purpose. Use SEM experts to recognize duplicate content as part of your website, and act immediately to have it settled. He has also mentioned each and every seo service. Effective SEO techniques for Bloggers aren't any different.
Such services also include some research that will need to be done
so they can apply this research on major keyword. For this reason, having mentions
from these sites have increasingly become a more valuable asset for
your internet marketing. G) SEO basics -Image 6: Open Google.
Law firms face various challenges and have issues in remaining at the top in the market.
Keep in mind that Google doesn’t really like page rank manipulation,
even if it’s internally on your site or externally by backlink spamming.
A good web solutions company will always provide you realistic time frame for
the results to show up. SEO requires understanding of various algorithms.


my website; 우리들학교 :: 대외활동 - 최소한의 자립능력 길러주는 게 궁극적 목표

Anonimowy pisze...

Hi there! I'm at work surfing around your blog from my new iphone! Just wanted to say I love reading your blog and look forward to all your posts! Keep up the great work!

Also visit my web site online radio
Also see my website :: kostenlos spielen ohne anmeldung

Anonimowy pisze...

When the laptop division went to Lenovo, as in the T61,
the design and appearance declined. Thus professional firms for web development in London are better got in touch with.
' The Rooneys are a great family who turned a football franchise into a traveling nation full of fans across the United States. When it comes to bridging your skills gap in gaming world then you can do anything to prove yourself. Do you really want to see the hard-earned money of you and your spouse end up in the bank account of a lawyer who doesn't even know you.
"What have you Googled lately. In 2005, the QI Group acquired a UK-based independent telecommunications provider with a strong background in providing advanced communications solutions and technology in the United Kingdom. It works across Windows XP, Windows Vista, and Windows 7, and Maxi - Vista surprised me by how well it worked with it. The players have to buy the weapons to use from the available shops and weapon stores. When you set out to influence another’s feelings for you, are you not interfering with that person’s free will.

My blog post ... Research Writing : UserPagerollandro

Anonimowy pisze...

Does your blog have a contact page? I'm having problems locating it but, I'd like to send you an
e-mail. I've got some suggestions for your blog you might be interested in hearing. Either way, great website and I look forward to seeing it improve over time.

Also visit my web blog: radiosender
Also see my web page: kostenlos spiele spielen

Anonimowy pisze...

Rather,all the applications keep running in the background although in a low power state,utilizing both processing power and memory that leads to a
lower battery life. The Lenmar 1530 m - Ah for the Amazon Kindle 1 e-reader is the
first choice for consumers. For the first generation, you'll need to release the back cover from the unit by running a shim along the edge of the unit to release all of the clips holding the backing on.

Here is my web blog: myvideo downloader