przysłowie

Posól język starą sową, a w głowie ci zahuczy


piątek, 19 grudnia 2008

Łowca Bobrów

Rozdział I
Rys historyczny

Zapach był nietypowy. Z pewnością bobrzy, ale mimo to jakiś inny, dziwny. Długo go wdychał, smakując i delektując się nieznanym aromatem, jednocześnie próbując zidentyfikować odmienną nutę aksamitnej woni. Czyżby w okolicy zjawił się zupełnie nowy bóbr? Jakaś nowa odmiana, a może i gatunek? Bobrowate? Bobropodobne? Przybobrze? Okołobobrowe? Ekscytacja wzmagała się w nim z każdą chwilą niepewności.
Łowca Bobrów o dźwięcznym imieniu Zdziebkoździch zamieszkiwał knieję od ładnych kilkunastu, a może i kilkudziesięciu bobrzych pokoleń i przez cały ten czas nauczył się odróżniać zapachy bodaj wszystkich ras i odmian, płci, rodzin, a nawet poszczególnych osobników według wieku, czy zawodu. No może nie kompletnej całości, ale z pewnością tych najbardziej aktywnych, długowiecznych, lub charakteryzujących się niecodziennym wyglądem, urodą, pochodzeniem, czy społecznym statusem. Była to jego pasja, jego misja i przeznaczenie przez co stał powszechnie znany i szanowany przez całe bobrze społeczeństwo.
Niemal wszystkie bobry wiedziały również, że Zdziebkoździch podkochiwał się potajemnie w jednej niezwykle zgrabnej i powabnej niewieście mieszkającej w północnej części żeremia lewobrzeżnego z dala od rodziny, czyli w tym przypadku rodziców i rodzeństwa. A skoro wspomniano już o lokalizacji domostwa ukochanej Zdziebkoździcha to należy się również kilka słów wyjaśnienia o całej Krainie Bobrów, która była gościnna nie tylko dla bobrów, ale również dla wszelkiej maści innych istot, między innymi jeży.
Kraina Bobrów znajdowała się w niemal bezkresnej kniei rozpościerającej się od Gór Mońcioszych (zawdzięczają swoją nazwę mońciochom nie z uwagi na duże w ich rejonie występowanie tych isot, a z racji kształtu, jaki w większości przybierały poszczególne masywy) obficie zamieszkałych niegdyś przez skalne Pobucze, a obecnie będących siedliskiem Meganieboszczyka, aż do wybrzeży Oceanu Karpi, zdominowanego, jak sama nazwa sugeruje, przez karpie słonowodne. Las przecinały dwie wielkie rzeki, z których jedna uchodziła szeroką deltą do wspomnianego wyżej oceanu, a druga ciągnęła się wzdłuż jego linii brzegowej mniej więcej w połowie dystansu dzielącego ją od gór. Rzeki krzyżowały się w ongiś najdzikszej części puszczy zamieszkałej przez wiele różnych gatunków istot, które przez długie lata walczyły o wpływy i dominację nad tym atrakcyjnym z wszech miar rejonem. Walki targały tym terenem przez całe długie stulecia, by w końcu po setkach, jeśli nie tysiącach mniejszych i większych potyczek ogłoszono rozejm, gdyż żadnej z walczących stron nie udało się przejąć całkowitej kontroli nad rzecznym skrzyżowaniem. Co prawda przez pewien niezbyt długi okres rządy sprawował tu sadystyczny Stefanek, ale jego mało rozsądne decyzje i ekspansywna polityka doprowadziły do chaosu i ogólnego społecznego niezadowolenia, w wyniku którego zaczęły szerzyć się coraz częstsze bunty i rewolty, by w końcu zrzeszone we wspólnym celu niemal wszystkie zamieszkujące okolicę nacje obaliły niszczycielską dyktaturę i przegnały despotycznego autokratę w najdziksze rojony gór.
Od tamtej pory w lesistej dolinie panował względy spokój zakłócany niekiedy przez różnego rodzaju wydarzenia, jakie mają miejsce w każdym rejonie świata zamieszkiwanym przez społeczności zróżnicowane pod względem kulturowym, obyczajowym, politycznym, religijnym, społecznym, cz choćby ideowo poglądowym. Początkowo dochodziły do tego niespodziewane ataki byłego dyktatora, który nie mogąc pogodzić się z rzeczywistością, w jakiej go postawiono, próbował za wszelką cenę odzyskać piastowane wcześniej stanowisko i tym samym czerpać z niego niemal nieograniczone korzyści, przede wszystkim stały dostęp do Pobuczy leśnych, które ówcześnie występowały w tym rejonie w dużej obfitości. Pobucze stanowiły dla Stefanka nie lada przysmak, bez którego na dłuższą metę nie był w stanie egzystować, a leśne były jego ulubioną odmianą. Na szczęście dla tych ostatnich przymierze, jakie zostało zawiązane pomiędzy mieszkańcami lasu pozwoliło na solidarne działanie wobec ogólnego zagrożenia i każdorazowe zażegnywanie niebezpieczeństwa. Ponadto z uwagi na to, że inwazyjna działalność Stefanka zawsze pozostawiała po sobie spustoszenie wiążące się ze stratami nie tylko w populacji i mieniu samych Pobuczy, zaczęto kłaść nacisk na czynności o charakterze prewencyjnym, które pozwoliły na wczesne alarmowanie o grożącym niebezpieczeństwie oraz skuteczne im zapobieganie. W wyniku tych czynności ataki Stefanka stawały się coraz rzadsze, aż w końcu niemal zupełnie ustały, co niestety bardzo boleśnie zaczęły odczuwać Pobucze skalne, na których skupił się sfrustrowany i rozjuszony agresor. Za to zarówno bobry, jak i inni mieszkańcy kniei mogli odetchnąć z ulgą i zająć się odbudowywaniem i rozwijaniem handlu, usług i innych dziedzin gospodarki, dzięki którym czas mijał we względnym spokoju i harmonii.
Ale to były zamierzchłe czasy. Czasy tak odległe, że, poza Sędziwą Sową, mało kto je teraz pamięta. Obecnie krzyżówka rzek stanowiła kipiące życiem centrum, które potocznie określano Stolicą. Brzegi łączyły różnego rodzaju konstrukcje począwszy od mostów zawieszonych pomiędzy potężnymi drzewami, lub opierającymi się bezpośrednio na umocnionych rzecznych wałach, poprzez stojące na grubych balach kilkukondygnacyjne budynki, pomiędzy którymi komunikację umożliwiała sieć trapów, kładek i dźwigów. Specyficzna metropolia skupiała kooperujących ze sobą przedstawicieli wszelkich gatunków zarówno tych od wieków zamieszkujących knieję, jak i napływowych, którzy w harmonii i pokoju prowadzili względnie spokojne życie. Niestety szybko rozwijające się i powiększające swój obszar miasteczko zaczęło z czasem przyciągać nie tylko spokojnych i uczciwych handlarzy, turystów i podróżników, ale również coraz więcej przeróżnej maści pasożytniczych degeneratów, oszustów, złodziei i kryminalistów. Aby zapanować nad wzrastającą przestępczością postanowiono założyć Kolegium zrzeszające w swoich szeregach przedstawicieli wszystkich liczących się we wspólnej organizacji nacji. Oczywiście nie każda grupa chciała w zarządzie swojego przedstawiciela umieszczać. Niektóre gatunki funkcjonowały bowiem bez większych zakłóceń zarówno w sytuacjach kryzysowych, jak i w czasie zupełnego spokoju. Inne zupełnie nie nadawały się do piastowania stanowisk decyzyjnych z uwagi na swoje idące całkiem w innym kierunku predyspozycje zarówno fizyczne, jak również psychiczne i funkcjonowały jedynie na pograniczu społecznej świadomości. W skład Kolegium nie wchodziły więc m.in. mońciochy, bońdzioły i stare babki Maciejewskie, którym było wszystko jedno, kto sprawuje kontrolę nad stolicą, byle tylko ich skromne potrzeby były zaspokojone. Z kolei śmierdnice i pleśniaki mimo dosyć dużych reprezentujących te formy życia populacji nie były dopuszczone do stanowisk zarządczych odgórnie, a sam ich pobyt na terenie miasteczka był objęty ścisłą kontrolą i monitoringiem. Powyższe podyktowane było głównie usposobieniem tych istot, które powszechnie uważane były za wredne, kłamliwe, skore do awantur i pasożytnictwa. Zarówno śmierdnice, jak i pleśniaki mogły poruszać się po metropolii wyłącznie za dnia i z aktualną przepustką wydawaną na każdy konkretny dzień z osobna, a ponadto ich liczebność mogła jednorazowo wynosić w przypadku śmierdnic do czterech, a odnośnie pleśniaków do dziesięciu osobników. Do kontroli zezwoleń na pobyt uprawnieni i zobowiązani byli wszyscy inni legalnie przebywający na terenie miasta, którzy chętnie z tych przywilejów korzystali mając na uwadze zarówno interesy własne, jak i ogólne, dzięki którym mogli należycie, spokojnie i bezpiecznie prosperować. Więcej przepustek niż cztery i dziesięć nie wydawano, a pobyt bez zezwolenia wiązał się z przykrymi konsekwencjami, bowiem w przypadku zidentyfikowania osobnika przebywającego w mieście nielegalnie niezwłocznie zawiadamiane były służby porządkowe, które bez żadnych ograniczeń metodologicznych mogły danego delikwenta doprowadzić do aresztu, bądź, w razie stawiania oporu, bez dodatkowych sądowych rozpraw na miejscu ukatrupić.
Trzecim powodem z jakiego niektórzy nie zajmowali stanowisk zarządczych była ogólna i dosyć powszechna niechęć do zbyt ścisłej kooperacji z innymi gatunkami, której każdorazowo wymagał piastowany urząd. Z tej właśnie przyczyny w Kolegium nie zasiadali Furmani, którzy nade wszystko przedkładali sobie własne towarzystwo, a ponadto fanatycznie wręcz nie tolerowali Woźniców, więc ich decyzje dotyczące tychże właśnie nacechowane były zbyt dużą dozą subiektywizmu. Ponadto sprowadzały się wyłącznie do wydawania wyroków śmierci, lub skazywania na banicję, z której nigdy więcej Woźnicowie już nie wracali, a ich los po wygnaniu był więcej niż łatwy do przewidzenia. W najlepszym wypadku wtrącano nieszczęśników do głębokich, wilgotnych, ciemnych i zimnych lochów, z których tylko nielicznym udawało się wyjść i to wyłącznie w drodze zorganizowanej ucieczki, co kosztowało niebotyczne sumy pieniędzy z uwagi na ryzyko kary śmierci, jaka groziła za jakąkolwiek pomoc Woźnicy.
Znany jest przypadek sięgający czasów początkowego kształtowania się struktur miejskich, gdy jeden z Furmanów, charakteryzujący się wyjątkowo łagodnym i pokojowym sposobem bycia, zgodził się czasowo pełnić obowiązki zwierzchnika służb stojących na straży porządku publicznego, ale mimo całkiem dobrych na tym polu wyników został ze stanowiska odsunięty. Właściwie bardziej na miejscu jest tu raczej stwierdzenie, że poproszono szeryfa o zwolnienie posady, gdyż odsunięcie Furmana od czegokolwiek wbrew jego woli każdorazowo źle kończyło się dla próbującego owego odsunięcia dokonać. A całe zajście miało miejsce bodaj w drugim miesiącu piastowania obowiązków szeryfa, która to funkcja została dosyć szybko przemianowana na Furyfa głównie z uwagi na dosyć specyficzne metody, jakie były przez niego stosowane i które bezsprzecznie legitymowały i uosabiały szeryfa w postaci Furmana. Krótki okres zajmowania wyżej wymienionego stanowiska przez Furmana mieszkańcy wspominają jako najspokojniejszy w dziejach miasta. Wszędzie panował porządek i ład, a każdorazowe wykroczenie było surowo, ale i jednocześnie sprawiedliwie karane. Jeżeli komukolwiek zaświtała w głowie myśl o występku od razu nad jego głową materializowało się widmo świszczącego bata sprawiedliwości, który nie dzielił przestępców według żadnych kategorii, czyniąc ich w ten sposób wobec prawa równymi i tym samym w jednakowym stopniu narażonymi na konsekwencje. Taka sytuacja trwała do momentu, gdy pewnego słonecznego popołudnia w metropolii pojawiła się karawana, której znaczną większość stanowili łagodnego usposobienia Woźnicowie. Kolegium nieświadome odwiecznej nienawiści, jaką każdy Woźnica darzony jest przez Furmanów bez żadnych przeszkód i problemów zezwoliło im na swobodny pobyt i handel na terenie całej aglomeracji, co w konsekwencji skończyło się tragicznie. Gdy tylko Furyf wyczuł obecność Woźniców jego oczy rozbłysły szkarłatną czerwienią i w przeciągu kilkunastu minut przy życiu nie pozostał żaden z przedstawicieli tego gatunku.
Z uwagi na powyższy incydent Kolegium z ciężkim sercem musiało poprosić Furmana o zwolnienie stanowiska, na co ten dosyć chętnie przystał, gdyż wyrżnięcie Woźniców pobudziło go do wzmożonej aktywności i miejsce wygodnej posadki z radością zamienił na pogoń w poszukiwaniu innych Woźniców, których z niesłabnącą lubością zawsze i wszędzie rozszlachtowywał jak wieprzki w każdej ilości.
Od momentu, w którym miało miejsce opisane powyżej zdarzenie ściśle przestrzegano zasady, że jeśli na terenie miasta znajduje się jakiś Furman, to Woźicowie mają absolutny zakaz wstępu w jego granice. Opracowano nawet cały system znaków ostrzegawczych, które rozmieszczono wzdłuż brzegów rzek i w głębi lasu daleko przed terenami miejskimi. Dzięki nim każdy zbliżający się do miasta Woźnica widział, czy aktualnie przebywają w nim Furmani i od tego uzależniał swoją dalszą podróż. Oczywiście mógł pozostać na miejscu i czekać, aż zapali się dla niego zielone światło, ale taka postawa wiązała się z ryzykiem, że lada chwila zaświśnie bat i kolejna głowa potoczy się po ściółce, bowiem Furmani mieli w całej puszczy swoich informatorów, którzy bezzwłocznie o takich sytuacjach ich powiadamiali. Ponadto zawsze istniało ryzyko, że bezpieczne w danym momencie miasto może w każdej chwili przestać takim być, bowiem nikt nie był w stanie przewidzieć kiedy zjawi się Furman. Taka sytuacja spowodowała, że coraz rzadziej można było tu spotkać Woźnicę i sytuacja ta niewiele się zmieniła, mimo iż z biegiem czasu sami Furmani bywali w mieście sporadycznie przedkładając ponad zgiełk cywilizacji zacisze głębokich borów.
Wracając do samej geografii przedmiotowych okolic, koniecznie należy dopowiedzieć, że stanowiące centrum miasteczko otaczały ze wszystkich stron żeremia bobrze, naturalnie podzielone przez rzeki na dwa sektory lewobrzeżne, tzw. przymorskie lub zachodnie i tyleż prawobrzeżnych określanych mianem górzystych, lub wschodnich. Zachód od wschodu oddzielała Wielka Rzeka Pionowa, zaś granicę pomiędzy sektorami lewobrzeżnymi i prawobrzeżnymi stanowiła Wielka Rzeka Pozioma.
Ukochana Zdziebkoździcha mieszkała w północnej części górnego żeremia lewobrzeżnego gdzie, być może z uwagi na kulturowe wpływy ciągnących się od północnych krańców puszczy wędrownych osad pasterskich obyczajowość była nacechowana spokojem, mniej konserwatywna, jak również bardziej otwarta i podatna na niespodziewane zmiany, które jednakże nigdy nie przekraczały barier charakterystycznych dla wszystkich osad. To odróżniało tutejszych mieszkańców od żyjących w części południowej, którzy z uwagi na bliskość portu i tym samym dużej rotacji wszelkiej maści turystów i podróżników woleli zamknąć się w swoim własnym świecie, który starali się chronić i którym nie chcieli dzielić się z obcymi, często podstępnymi i chętnymi przygód wykolejeńcami.
Skoro wspomniano już o wędrownych osadach pasterskich, to należy również przybliżyć ich wpływ i oddziaływanie na mieszkańców puszczy i jej okolic. Otóż wędrowne osady pasterskie, żyły na stepowych obszarach nizinnych na północ od przymorskiej części kniei. Cechowały się dużym zróżnicowaniem pod względem zarówno społeczno kulturowym, jak i etnicznym. Każda osada zajmująca w danym okresie przynależny jej rewir pasterski eksploatowała go w taki sposób, by nie stać w sprzeczności z ogólnie przyjętymi wśród hodowców zasadami i następnie zostawała przenoszona na inne tereny zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek pasterskiego zegara, który w swym funkcjonowaniu nie kierował się żadnymi regułami. Pierwotnie przenoszono hodowle według kierunku zwykłego miernika czasu, ale z biegiem lat wraz ze wzrostem społecznej świadomości i z nierozerwalnie związanym z tym wzmożonym apetytem na spontaniczne zmiany zrezygnowano z takiego rozwiązania głównie z uwagi na jego nużącą metodyczność i schematyczność. Zegar pasterski bez widocznej przyczyny zmieniał nie tylko tempo ruchu swych wskazówek, ale również ich kierunek, co oznaczało, że nigdy nie było wiadomo, gdzie zostanie określone kolejne miejsce pobytu danej osady. Takie rozwiązanie, poza samym urozmaiceniem monotonii życia, uniemożliwiało wstępne nawiązanie kontaktów przez bezpośrednio zainteresowane osady (opuszczającą i zasiedlającą) w celu uzyskania dodatkowych informacji o danym terenie i jego przyszłym rezydencie, co mogłoby za sobą pociągać skłonności do zemsty i korupcji. Nie wiadomo było bowiem kto i gdzie ostatecznie wyląduje, tak że co prawda sama przeprowadzka rodziła możliwość spustoszenia opuszczanej ziemi, ale nigdy nie było wiadomo, kto na niej osiądzie, więc było to przedsięwzięcie zgoła ryzykowne. Mogła bowiem z takim samym prawdopodobieństwem stanąć tam osada spokrewniona lub zaprzyjaźniona, jak i znienawidzona, czy nielubiana. Istniały też przypadki, że docelowo teren zajmowała osada, która dopiero co go opuściła (tzw. przeprowadzka rzekoma), a w takim przypadku ostrze destrukcyjnej działalności kierowało się przeciwko niej samej.
W tym momencie nasuwa się pytanie, po co w ogóle zmieniać miejsce osadzenia skoro może ono nie nieść za sobą żadnych zmian, poza dodatkowym i, zdawałoby się, niepotrzebnym zamieszaniem. Otóż nic bardziej mylnego. Nie ma bowiem czegoś takiego, jak zamieszanie niepotrzebne i każdorazowe przenosiny, nawet jeśli ograniczają się wyłącznie do przeprowadzki w to samo miejsce wiążą się ze zmianami zarówno psychofizycznymi i mentalnymi, jak i polityczno gospodarczo społecznymi na jakie każda osada musi być przygotowana tuż przed zmianą miejsca lokalizacji, w tym również przeprowadzki rzekomej. Sama związana ze zbliżającą się przeprowadzką intensyfikacja planów dotyczących wszelkich dziedzin życia skłania do zmian w sposobie myślenia, co samo w sobie jest wystarczającą transformacją, która nawet jeśli nie jest poparta geograficznymi zmianami w lokalizacji, uwalnia pokłady adrenaliny, która dotychczas magazynowana zaczyna się uaktywniać, mając tym samym niebagatelny wpływ na wrastającą z czasem stagnację poszczególnych osad. Innym powodem zmian jest fakt, że zegar pasterski raz uwolniony i wprawiony w ruch nie jest w stanie sam z siebie się zatrzymać i nie potrafi tego uczynić również żadna z osad, tak że odpowiedź na pytanie jest banalna. Inaczej się nie da.
Skoro już o wędrownych osadach pasterskich mowa, to nie sposób nie wspomnieć, że każda z nich charakteryzowała się innymi, znacznie różniącymi się od siebie cechami, ale jednakże nigdy nie wykraczały one w swych odmiennościach poza pewne specyficzne ramy. Przede wszystkim i poza wszelką wątpliwość były to przede wszystkim osady pasterskie, a więc miały nierozłączny i niezwykle ścisły kontakt z przyrodą. Osady bardzo dobrze koegzystowały z wszelkiej maści dziką zwierzyną i mniej lub bardziej oswojoną (względem osad) rogacizną, bydłem szeroko i wąsko kopytnym, jak również z grzybami i roślinnością. Lubiły jak pasące się w licznych stadach krowy, owce, kozy, konie, żyrafy, nosorożce, antylopy, słonie i wszelkiej maści wędrowne ptactwo oraz inne mniejsze istoty, których mnogość gatunków nie pozwala na ich kompletne przytoczenie, skubały porastającą je roślinność, która zbyt wysoko wyrastając powodowała irytujące swędzenie skóry.
Przyjemne było również obfite organiczne nawożenie naskórka przez spokojnie biesiadujące zwierzęta, w szczególności więc osady upodobały sobie trzy odmiany sraczy wąskonosych, które w przeciwieństwie do szerokonosych były o wiele bardziej aktywne, przez co więcej jadły i więcej srały. Generalnie cała egzystencja sraczy ograniczała się do wydalania, co sprawiało tym istotom ogromną satysfakcję i czyniło je permanentnie szczęśliwymi, gdyż obfitość zieleniny porastająca osady była praktycznie niewyczerpywalna. Sracze musiały tylko jeść, jeść i jeść, a potem nie pozostawało nic, po za oddawaniem się jedynej w ich życiu pasji. Kiedyś (nie wiadomo dokładnie kiedy) bliżej nie określony filozof uznał te przemiłe stworzenia za bezużyteczne, a sposób ich życia za bezsensowny. Uznał bowiem, że nie widzi najmniejszego racjonalnego powodu dla życia istot, które nie robią nic poza jedzeniem warunkującym późniejsze wydalanie. Po pewnym czasie dokonując szczegółowych rewizyjnych analiz swojego stanowiska uznał jednak, że nie do końca miał rację. To znaczy nie tyle jej nie miał, co stwierdził, że cel żywotności sraczy nie różni się zasadniczo niczym od priorytetów innych stworzeń, w tym jego samego. Może jedynie odwracała się hierarchia, lub raczej kolejność potrzeb, czy czynności. Przez długie lata zastanawiał się zatem, czy sam je, by srać, czy może też, sra, by mógł jeść (tzw. dylemat sracza). Nie znalazł jednoznacznej odpowiedzi na nurtujący go dylemat i wobec obezwładniającej go coraz bardziej niemocy dokończył żywota nie robiąc ani jednego, ani drugiego rozmyślając do ostatniej chwili, czy potrzeba nie jest czasem zależna od chwili. Umarł głodny, ale nie odczuwał też potrzeby wypróżnienia. Wolał tak, niż umrzeć sytym z widmem konieczności ponownego wydalania. W chwilę po śmierci został pożarty przez bońdzioła.
Skoro już mowa o bońdziołach, to należy wspomnieć, że należały one do jednego z nielicznych gatunków, które osadom były niesmaczne i wręcz szkodliwe, gdyż pożerały całe połacie darni i gleby, co wywoływało w osadach nieprzyjemne mrowienie ocierające się o bóle. Niezbyt miłe były również mońciochy z uwagi na rzyganie ogniem, rwącymi strumieniami wody i plucie lodem, co przyczyniało się do rogowacenia i nadmiernego łuszczenia się naskórka .
Ale dosyć już o osadach. W tym momencie należy się raczej kilka słów dodatkowego wyjaśnienia, dlaczego Łowca Bobrów był tak bardzo ukochany przez wszystkie spokojnie żyjące bobry. Przecież samo jego imię było złowróżbne i bezsprzecznie nasuwało przykre dla każdego bobra skojarzenia. A jednak. Wszystko przez nieco mylny przydomek, który Zdziebkoździch zawdzięczał zaciekłym bojom prowadzonym z podstępnym Lordem Bobrem.
Lord Bób kreujący się przez długie lata na dobrodusznego kaznodzieję, tak skutecznie omotał niemalże całą bobrzą społeczność, że niepostrzeżenie dla znakomitej jej większości stał się ze zwykłego bobra autokratycznym i wszechwładnym Lordem Bobrem, który dzięki konszachtom z czarnoksięstwem szerzył wobec poddanych terror i chaos doprowadzający do zdziesiątkowania społeczeństwa w trwających całe wieki bratobójczych bojach o drzewostan niezbędny do budowy tam. Liczne rzesze przekabaconych za pomocą czarnej magii bobrów krwawo tłumiły wszelkie objawy niezadowolenia, a piastując wszystkie co bardziej znamienne urzędy podkomendni Lorda kontrolowali każdą gałąź gospodarki i przemysłu, w tym przede wszystkim szybko rozwijającej się zbrojeniówki, niemal całkowicie spychając w wąskie i ciasne nisze piękną bobrzą kulturę, tradycję i obyczaje.
Przez długie lata obowiązywania praw sprowadzających się praktycznie do bezprawia, bobry zatraciły cały sens swojego jestestwa pogrążając się coraz bardziej w tak im wcześniej obcej, a tak teraz wszechobecnej nienawiści. Jednakże, jak to zwykle w tego typu autokratycznych ustrojach bywa, gdzieniegdzie pojawiały się zarzewia niezadowolenia z panującego porządku, które mimo szczególnie ostrych represji zaczęły coraz częściej wybuchać w różnych rejonach kniei. Niestety dla z reguły osamotnionych rewolucjonistów obiecywane przez Lorda wysokie nagrody za denuncjacje często owocowały zdradą i w efekcie śmiercią w bólach i pogardzie, gdyż przed egzekucją szerszemu społeczeństwu sprawnie działający aparat propagandowy przedstawiał nieszczęśnika, jako krwiożerczego reakcjonistę, wiarołomcę, gwałciciela bobrzych ideałów, a niejednokrotnie również mordercę i bobrobójcę. W ten sposób sukcesywnie unicestwiano kolejnych bojowników o powrót do ładu i porządku, podczas gdy szeregi szwadronów Lorda przybierały na sile z każdym dniem sprawowania imperatorskiej, niszczycielskiej władzy. Z czasem krwawe rządy doprowadziły do wyjałowienia ziem i wód zasiedlanych przez bobry i coraz częściej i mocniej odczuwalne były braki wszelkich surowców i dóbr tak obficie wcześniej występujących. Niestety mało kto pamiętał już, jak łatwo były one dostępne i bobrność uciemiężona i niemal w całej egzystencjonalnej rozciągłości kontrolowana i nadzorowana przez siepaczy Lorda dawała się łatwo mamić i sterować. Zniewolona armia w zastraszającym tempie rosła więc w siłę, gdyż jedynie służba w niej dawała namiastkę stabilizacji i pewne miejsce w szeregu iluzorycznych władców, nie zagrożoną pozycję w ciągle posuwającej się do przodu kolejce po sławę/ strawę, a co najważniejsze, poczucie przydatności, które zastępowało i rekompensowało wyraźny brak życiowego celu.
Polityka Lorda stawała się więc coraz bardziej ekspansywna. Legiony uzbrojonych po zęby bobrów zalewały początkowo tylko sąsiednie krainy, a z czasem zaczęły sięgać coraz dalej i szerzej mordując i gwałcąc, grabiąc i paląc wszystkie pokojowo usposobione osiedla , miasta i wsie, których mieszkańcy nie chcieli podporządkować się nowemu ładowi bezładu. Względnie bezpieczni byli jedynie mieszkańcy wędrownych osad pasterskich gdyż Lord Bóbr z obawy przed gwałtownymi i niemożliwymi do przewidzenia zmianami nie posyłał w ich rejony licznych wojsk ekspediując tam jedynie oddziały patrolowe, które nie czyniły większych szkód.
Bobrze imperium rozprzestrzeniało się w zastraszającym tempie rozciągając się w czasach największego rozkwitu od oceanu, przez olbrzymią kryjącą mętne wody obu wielkich rzek knieję, pola i pasma górskie, aż po obrzeża siedliszcza Meganieboszczyka i być może jego granice rozlały by się jeszcze dalej, gdyby któregoś dnia na drodze fanatycznego Lorda Bobra nie stanął w swojej młodzieńczości hardy i stanowczy, a jednocześnie honorowy, z wszech bobrzych miar szlachetny, sprawiedliwy i zarazem dobroduszny Zdziebkoździch. Późniejszy Łowca Bobrów pewnie nigdy by się nim nie stał, gdyby nie pazerna aktywność nie mogącego zaspokoić swych żądz i nasycić apetytu Lorda, którego głowę wypełniały coraz to nowe, dla niego tylko jasne, chore wizje. Z pozoru paradoksalne wydaje się to, że powołany przez niego do życia Łowca, sam później go unicestwił, ale w rzeczywistości jest to najprostsza kolejność wydarzeń. Zresztą przecież Lord Bóbr mógł stać się tym kim był również tylko dzięki obcowaniu wśród istot takich właśnie, jak Zdziebkoździch, cichych, spokojnych, pokojowo usposobionych i ceniących ład i harmonię. A więc z jednej strony, gdyby przyszły ciemiężyciel trafił na czynny sprzeciw i opór wśród podbitych społeczności nigdy do swej potęgi by nie doszedł, z drugiej zaś, gdyby nie jego niszczycielska działalność, światła dziennego z dużym prawdopodobieństwem nigdy by nie ujrzał Łowca Bobrów, bo i nie byłoby takiej potrzeby.
Wszystko zaczęło się od tego, że w pewnym momencie wobec braku bobrów, Lord zaczął w nie przemieniać osobniki wszystkich innych podbijanych gatunków. Jego zdolności magiczne nie były może wyjątkowo zaawansowane jednakże posiadł umiejętność, która pozwalała mu na uszczuplanie szeregów wszelkich istot, dzięki czemu powiększała się populacja bobrów wojowników. Lord Bóbr nie potrafił natomiast nikogo przemienić w niebobra, ani też żadnego bobra w choćby bobropodobnego, nie mówiąc już o zupełnie niebobrowatych. Być może sukcesywnie i rozsądnie realizując swoją imperialistycznopodobną politykę Lord doprowadziłby w końcu do sytuacji, w której cały świat zamieszkiwałyby jedynie bobry i nieliczne gatunki, na które magia Lorda nie skutkowała. Nie wykluczone jednak, a wręcz bardzo prawdopodobne, że jeśli udałoby się do takiej sytuacji doprowadzić, to kolejnym celem ekspansywnej i zaborczej polityki autokraty stałyby się i te pomniejsze populacje, co wymagałoby prawdopodobnie zawiązania przymierza z potężnym Meganieboszczykiem. Czarnoksięstwo Lorda Bobra nie działało bowiem na niektóre gatunki istot, które w swej wyjątkowej specyfice znacznie odbiegały od standardów znanych bobrom i uważanych przez nie za normalne. Wpływom czarów nie ulegali więc np. Furmani, Pobucze, mściuchy i Listonosze, jak również takie indywidua, jak między innymi Marynarz, Murarz, Chłop z Trzęsawisk, Kozakiewicz, czy też, rzecz oczywista, Gary Kau. No i oczywiście wszyscy ci, którzy potrafili magią władać w stopniu bardziej zaawansowanym niż Lord Bóbr. Stosowanie magii nie dawało również oczekiwanych efektów w stosunku do mońciochów niemniej w ich przypadku odnosiła jakieś skutki. Pod wpływem czarów rzucanych przez Lorda mońciochy porzucały bowiem wypełnianie swoich misji, co pociągało za sobą przykre konsekwencje i zawirowania w międzymońcioszych relacjach.
Reasumując. Do totalnej ekspansji Lorda Bobra nie doszło gdyż, na jego drodze stanął Zdziebkoździch. A stanął nie z byle jakiego powodu. Ale aby cała sytuacja była klarowna, należ cofnąć się nieco w historii i sięgnąć do czasów, kiedy zarówno Lord Bóbr nie był Lordem Bobrem, jaki i Zdziebkoździch Łowcą Bobrów, a także młoda śliczna jeżyczka nie była ukochaną Zdziebkoździcha.


Rozdział II
Eliksir Hłypka

Był piękny słoneczny dzień, gdy wczesnym popołudniem do chaty Hłypka zastukał niezapowiedziany gość. Gospodyni akurat pakowała w niewielkie paczki słoiki z marmoladą i konfiturami, na które zamówienia kilka tygodni wstecz złożyły pomidorowe chłopy. Hłypek nie otworzyła od razu, gdyż nie zwykła w takich okolicznościach porzucać zaczętych czynności, chyba że przybywał ktoś wcześniej umówiony. Taka sytuacja zdarzała się jednakże niezwykle rzadko, gdyż zielarka była wyjątkowo zorganizowanym jeżem i nie rozpoczynała żadnych prac, których nie byłaby w stanie skończyć przed umówionym spotkaniem. Dobiegające od drzwi pukanie nie wybiło jej z rytmu pracy niemniej nieco ją zniecierpliwiło. Szczególnie gdy zaczęło zyskiwać na natężeniu, by przy czwartej próbie osiągnąć niemalże status łomotu. Skończyła pakować trzecią paczkę i uchyliła prowadzące do jej przytulnej norki niewielkie drzwiczki zabezpieczając je łańcuszkiem. Na widok nieznajomego natręta zmarszczyła nosek.
- Słucham? – zapytała mimo wszystko grzecznie.
- Dzień dobry – powiedział bóbr kłaniając się nisko.
Nieznajomy niczym szczególnym się nie wyróżniał. Wzrostu był średniego, z niewielką nadwagą, raczej młody, zadbany, ani brzydki, ani ładny. W bardzo niewielkim stopniu starte zęby wskazywały, że niezbyt się w dotychczasowym życiu napracował. Uwagę jeża zwróciła koloratka lśniąca nieskazitelną bielą pod szyją bobra.
- Przepraszam za niespodziewane i niezapowiedziane najście – zaczął szybko gość – ale mam sprawę niezwykłej dla mnie wagi, a tylko pani może mi pomóc w opresji, w jaką bez jakiejkolwiek z mej strony winy popadłem.
To rzekłszy otarł z kącika oka łzę, która jak na zawołanie zakręciła się połyskując w słońcu. Bóbr liczył, że jego słowa i wygląd wywrą na gospodyni wrażenie, ale jej twarz pozostawała niewzruszona.
- Słucham – powtórzyła.
- Otóż… – zająknął się. – Czy mógłbym wejść?
- Nie.
Bóbr przestąpił z łapy na łapę.
- Przepraszam – podjął po chwili. – Z tego wszystkiego zapomniałem się nawet przedstawić. Proszę mi wybaczyć brak manier. Nazywam się Zbigniew. Wielebny Zbigniew – dodał poprawiając koloratkę na wszelki wypadek, gdyby jej obecność umknęła gospodyni.
- Zatem? – skwitowała nie kryjąc wzbierającej w niej niecierpliwości.
Bóbr bezwiednie zamiótł płaskim ogonem zgrabnie wyprofilowaną, wydeptaną tysiącami kroków ścieżkę znikającą pomiędzy krzewami dzikich malin i rozejrzał się nerwowo.
- Sprowadza mnie sprawa niezwykle delikatna, wolałbym więc, jeśli pani pozwoli…
- Jestem zajęta – przerwała bez zbędnych ceremonii. – Jeśli bardzo panu zależy, to będę mieć wolną chwilę jutro przed zmierzchem.
- Ale ja nie mogę czekać! – pisnął bóbr. – Jak nic nie zrobię do końca dnia, śmierć czeka wiele niewinnych bobrów, a kto wie, czy innych również to nie spotka! Zlituj się!
Jeżyczka była niesłychanie dobrodusznym stworzeniem i niedola, kogo by nie dotyczyła, zawsze wzbudzała w niej emocje, zmierzyła więc przybysza długim podejrzliwym spojrzeniem i w końcu otworzyła drzwi.
- Pięć minut – oznajmiła z westchnieniem. – Więcej czasu naprawdę nie mam.
Bóbr sprawiał wrażenie, jakby kamień spadł mu z serca. Wybełkotał słowa wdzięczności i przemknął bez chwili zwłoki obok krzątającej się gospodyni. Ledwie zamknęły się drzwi rzekł:
- Pochodzę ze skrajnie południowej lewej części kniei.
Wobec milczenia Hłypka szybko podjął:
- Ostatnio zaobserwowałem, że moi pobratymcy zachowują się niezwykle dziwnie. Coraz bardziej dziwnie. Rzekłbym nawet, że dziwnie to mało powiedziane.
Ponownie nie udało mu się wzbudzić w gospodyni oczekiwanego zainteresowania. Podreptał chwilę w miejscu, odchrząknął i kontynuował:
- Początkowo przestali budować żeremia i tamy, ale myślałem, że wynika to z powodu chwilowego braku takiej potrzeby. Z czasem jednak zauważyłem, że zaczynają coraz mniej przebywać w wodzie, za to upodobali sobie drzewa. Da pani wiarę? Zaczęli wspinać się na drzewa i budować gniazda! Boję się, że lada chwila zaczną próbować fruwać, a sama pani rozumie, jakie to może mieć skutki! Nie możemy do tego dopuścić!
- I co ja mam niby zrobić? Mam panu dać zioła na porost skrzydeł?
Bóbr spojrzał na jeża z mieszaniną niedowierzania i podejrzliwości.
- Przepraszam – dodała szybko, zanim padła odpowiedź. – Nie powinnam tego mówić, ale naprawdę nie wiem, jak miałabym pomóc? Potrzebuję szeregu informacji mogących mieć wpływ na taki stan rzeczy.
- To znaczy?
- Nie wiem. Różnych. Jeśli mamy być w stu procentach pewni skuteczności, to w zasadzie kompendium. Zaczynając na przykład od tego, czy w ostatnich czasach nastąpiły jakieś zmiany? Nie ważne w jakim zakresie i na jakiej płaszczyźnie. Wszystko może mieć znaczenie. Pogoda, nowe gatunki roślin, zwierząt…
- Wiem! – wrzasnął bóbr, aż się zachłysnął i popluł sobie wąsy. – Ostatnio, chyba od strony gór zaczęły ściągać w nasze lasy wszelakiej maści skrzydlate stwory, które nic tylko latają i latają! Jak mogłem być tak ślepy! Przecież to takie proste! Nie widziałem nic dziwnego i niebezpiecznego w założeniu wśród młodzieży Kółka Miłośników Dzięciołów, a przez dorosłych Towarzystwa Przyjaciół Pardw!
- Pardwy, to nieloty.
- Słucham?
- Mówię, że pardwy to nieloty. Podobnie jak strusie i drób.
- Ale bobrzyce nie chcą rodzić dzieci, tylko składać jajka w wydrążonych w piasku nieckach!
- Acha…
- Mało tego! Nie dość, że samice siedzą w ziemnych dziurach, lub na grzędach, samce w dziuplach, a dzieci tłuką główkami o pnie, to jeszcze ze sklepowych półek poznikały wszelkie bobrze przysmaki, a wszędzie tylko zboże, wapno i drewniane żerdzie! I wszystko to niemalże momentalnie znika! Nie pamiętam już kiedy widziałem takie kolejki! Ale i to jeszcze nic. Podobno widziano już kila bobrów, którym wyrastają pióra! Pomóż nam, pani, w tobie nasza jedyna nadzieja!
Hłypek długo przyglądała się klęczącemu przed nią bobrowi szukając pomysłu.
- Gdybym miała więcej czasu…
- Nie mamy go!
Tkwili chwilę weź słowa w niewzruszonej pozie. Czas płynął nieubłagalnie, wokół panowała cisza, że słychać było bzyczenie małych muszek owocówek.
- Chwileczkę – rzekła w końcu.
Znikła w spiżarni i po kilku minutach wróciła z niewielkim woreczkiem kryjącym we wnętrzu tajemniczą mieszaninę ziół.
- To jedyne, co mogę w obecnej chwili zaoferować – powiedziała wręczając Zbigniewowi zawiniątko. – Tylko proszę mnie uważnie wysłuchać, bo to bardzo niebezpieczna mikstura.
Bóbr znieruchomiał w oczekiwaniu.
- Nie bez kozery powiedziałam, że to bardzo silna mieszanka – zaczęła wolno. – Trzeba ją zaparzyć w dziesięciu litrach rzecznej wody. Jedna kropla wywaru powinna starczyć dla stu bobrów, więc najlepiej umiejętnie zakroplić ją w różnych rejonach rzeki przy ujęciach wodnych. Za duża dawka może spowodować zbyt daleko idące, brzemienne w efektach skutki.
- To znaczy?
- Krótko mówiąc – zawiesiła głos. – Przebobrzenie.
Z wyrazu twarzy bobra zielarka bez trudu odczytała, że jej wyjaśnienie niewiele mu pomogło.
- Zbyt duże stężenie – doprecyzowała – może doprowadzić do bobrzych objawów u nieborów. Inaczej mówiąc, cała okolica może nagle zaroić się od bobrów, kosztem innych stworzeń, a do tego nie możemy dopuścić. Mogłoby to zachwiać ekosystemem i zaowocować monotonią prowadzącą do zagłady. Bobry zaczną pożerać inne bobry, a potem umierać w mękach.
Bóbr stał chwilę niezdecydowany analizując słowa gospodyni. Wreszcie kiwnął głową i przyjął niebezpieczny medykament, przyciskając go do piersi nie kryjąc przy tym strachu.
- Dzięki ci złota pani – rzekł z wdzięcznością. – Jesteś wielka w swej mądrości i dobroduszności. Nie martw się. Wszystkiego osobiście dopilnuję. Przyjmij ode mnie podziękowania w imieniu całego bobrzego rodzaju. Nie wiem jak mogę się odwdzięczyć. Proś o co chcesz! I zdradź, jeśli możesz, jak udało ci się tak szybko znaleźć lek na nieuleczalną zarazę?
- Poczekajmy na efekty – powiedziała zielarka. – Na rewanż przyjdzie czas. Idź w pokoju i nie zapominaj, że w twoich rękach spoczywa nie tylko bobrzy los.
Uśmiechnęła się kwaśno.
- Jak udało mi się je znaleźć tak szybko? – podjęła. – To wcale nie było szybko. Wiedziałam z pewnych źródeł, że z bobrami na południu dzieje się coś dziwnego. Już dawno przygotowałam eliksir. Czekałam tylko na odpowiedniego emisariusza. A poza tym…
Nastąpiła chwila dłuższego milczenia, w której oboje mierzyli się ciekawskim spojrzeniami.
- Poznałam cię – powiedziała wreszcie Hłypek.
- Jakże to… – wyjąkał przybysz nerwowo i lękliwie rozglądając się na boki.
- A tak – odparła krótko jeżyczka. – Ja nigdy nie zapominam swoich klientów. Nie lękaj się. Nie wydałam cię wtedy, nie zrobię tego i teraz. Tak, tak. Dobrze pamiętam, jak kuśtykałeś z łapą niemalże zeżartą przez złośliwego grzyba. Widzę jednak, że maść pomogła. A ta koloratka? Efekt uboczny?
Bóbr widząc, że nie ma sensu dłużej udawać upadł zielarce do stóp, ale nie był w stanie wydobyć z siebie nawet słowa, tylko dwie ogromne łzy spłynęły mu po pokrywającym pysk futrze. Czując na głowie delikatną dłoń powstał, otarł ukradkiem policzki i kłaniając się w pas wyjąkał ściągając kamuflującą koloratkę:
- Wybacz, że skłamałem, ale… Wszędzie mnie ścigają. Rozesłali listy gończe. Łowcy czyhają za każdym drzewem, w każdym miasteczku i wsi. Ale ty przecież wiesz, że jestem Kadłuczko. Bóbr Kadłuczko.
- To już wiemy oboje od dawna – odparła Hłypek. – Ale nie lękaj się.
Spojrzała na wiszący na ścianie zegar w kształcie kapelusza muchomora, na którym poszczególne kropki odpowiadały godzinom, a siedząca w centrum niewielka ropucha wskazywała aktualny czas długim lepkim jęzorem.
- A teraz wybacz – rzekła. – Moi klienci nie mogą czekać. Też trapią ich problemy. Odejdź w pokoju i bądź zdrowy. I pamiętaj co ci powiedziałam o eliksirze.
Bóbr przyrzekł ostrożność i dozgonną wdzięczność, po czym rychło oddalił się od norki zielarki ruszając ku rodzimej gęstwinie.
W ten oto sposób światło dzienne ujrzał mający uzdrowić bobrzą społeczność eliksir. A jaki był dalszy jego los? Cóż. Niestety nigdy nie dotarł do celu. Nie jest do końca wyjaśnione, czy dalsze wypadki były efektem sabotażu i chytrze uknutego, zdradzieckiego planu, czy też były dziełem zwyczajnego przypadku. Nie to jest jednakże najważniejsze. Istotnym jest, że eliksir dostał się w niepowołane ręce, a konkretnie mówiąc otrzymał go zaczynający panoszyć się na południu watażka, wśród swych podkomendnych znany jako Ananim Skafander, a przez coraz większe grono swoich ofiar nazywany Piździelcem Zza Cuchnącego Pagórka. W rzeczywistości nazywał się Gadłuszko.
Jeśli chodzi o genezę słowotwórczą niezbyt pozytywnego w wydźwięku przydomku należy wyjaśnić, iż swe pochodzenie zawdzięczał on między innymi pierwotnej lokalizacji siedziby Gadłuszki, która znajdowała się w zakolu starorzecza wypełnionego mętną, cuchnącą wodą, ukrytego za porośniętym gęstymi chaszczami niewysokim wzgórzem. Umiejscowienie nory jedynie częściowo wyjaśnia niechlubny przydomek. Co do pierwszego jego członu brak jest jednoznacznych przesłanek wyjaśniających użycie właśnie takiego słowa i wobec tego z bardzo dużym prawdopodobieństwem można przyjąć, że znalazło ono zastosowanie wyłącznie dla podkreślenia negatywnego stosunku, jaki wyrażali używający go w stosunku do tak nazywanego.
Zresztą nie najistotniejszym jest to, kto i jak kogo nazywał, ale to, w czyje ręce dostał się sporządzony przez Hłypka eliksir mający uzdrowić degenerujące się bobrze środowisko. A dostał się właśnie w ręce Skafandera, czy jak kto woli Piździelca Zza Cuchnącego Pagórka. Ów bóbr od długich lat mieszkał w niegrzeszącej zbyt wysokim standardem, zbudowanej z gałęzi i liści chałupce o wymienionej wyżej lokalizacji i nikomu nie wchodząc w drogę wiódł spokojny żywot nie wadząc zarówno miejscowym, jak i turystom. Pozornie utrzymywał się głownie ze zbierania pustych butelek, tektury i złomu, które później odnosił do skupu. Tymczasem pod płaszczykiem rzekomego spokoju knuł i spiskował przeciw własnym pobratymcom wykorzystując do tego stare znajomości sięgające korzeniami lat młodości które spędził w odległych, górskich krainach, gdzie warunki do egzystencji były o wiele surowsze, a bobry i wszelkie inne stworzenia większe, silniejsze i bardziej agresywne. Pochodził z tych samych stron, w których pierwsze kroki robił również nie kto inny, jak Kadłuczko. Obaj byli również mniej więcej w tym samym wieku. Ich ścieżki musiały prędzej, czy później się skrzyżować.


Rozdział III
Czarodziej Filipek

Kadłuczko wychował się w zwyczajnej, jak na tamte realia rodzinie. Miał siedmioro rodzeństwa, pracowitą lekko schorowaną matkę i lubiącego wypić ojca. W domu się nie przelewało, ale nie było też tragedii. Wkraczając w młodzieńczy wiek Kadłuczko doszedł do wniosku, że skromne życie nie jest tym, co jest w stanie zaspokoić jego potrzeby. Wcześnie, jak na bobra, opuścił więc dom rodzinny i udał się na poszukiwanie przygód mających zapewnić mu bardziej godziwe życie i dostarczyć niezapomnianych wrażeń. Początkowo tułał się po bezdrożach wiodąc niemalże pustelniczy żywot i borykając się z różnymi przeciwnościami losu, aż wreszcie któregoś pięknego lipcowego poranka postanowił wrócić w rodzinne strony. Wówczas wszystko odmieniło się jak w bajce. Zrazu miał wrażenie, że działają na niego czary, ale po pewnym czasie przekonał się, że po raz kolejny źle zinterpretował rzeczywistość. W każdym bądź razie dosyć szybko trafił na podobnych sobie, szukających wrażeń młodzieńców, z którymi postanowił rozkręcić firmę spedytorską. Między współpracownikami był także Gadłuszko, z którym Kadłuczko szybko się zaprzyjaźnił, gdyż dostrzegał w nim bratnią duszę o podobnych zainteresowaniach i takim samym zapale do działania. Początkowo wszystko było na dobrej drodze. Wyraźnie odciskające się na dzikich w tamtym okresie terenach wpływy rozwoju gospodarczego rozległych nizin, dawały coraz lepszy grunt pod rozwój szeroko pojętego biznesu, a ułomnie funkcjonująca w plątaninie zarośniętych gąszczem kanałów wodna kolej wyraźnie wskazywała gałąź, która mogła szybko zrodzić złote jabłka. Kadłuczko działał jak w transie. Szybko nawiązywał kontakty, zjednywał sobie partnerów w interesach, dbał o swój coraz lepszy wizerunek, przez co bez większych trudności udawało mu się zaciągać pożyczki, które szybko spłacał płynnie osiąganymi zyskami.
Wydawało się, że nic nie jest w stanie powstrzymać go przed laurem biznesmena roku, gdy nagle wszystko runęło. W czasie gdy odbywał podróż służbową firmie przewodził Gadłuszko, w którym coraz bardziej ujawniała i uaktywniała się podła natura późniejszego Ananima Skafandera. Zarówno on, jak i jego współpracownicy, którzy z uwagi na dużo mniejsze zaangażowanie w rozwój firmy czerpali z jej zysków proporcjonalnie mniejsze profity, zapragnęli szybko ten stan zmienić. W tym celu udostępnili kontroli skarbowej szereg umiejętnie spreparowanych faktur i dokumentów, na których widniały precyzyjnie podrobione podpisy Kadłuczki i zanim ten zdążył zareagować rozesłano za nim list gończy opatrzony klauzulą „KN” (kropnąć natychmiast). Wydawać by się mogło dziwne, jakim cudem klauzula znalazła się na listach bez wnikliwie przeprowadzonej uprzednio analizy dokumentacji, sprawdzenia rzekomych transakcji handlowych, wreszcie wysłuchania drugiej strony konfliktu. Otóż taki obrót wydarzeń możliwy był dzięki potraktowaniu sprawy priorytetowo przez Bobrzy Trybunał, któremu nie przypadkowo przewodził Zaczepko, brat przyrodni Gadłuszki. Trybunał zbierał się jedynie w sytuacjach wyjątkowych, w których zagrożona była z zewnątrz bobrza społeczność, lub w obliczu zamachu stanu. O oba te przestępstwa posądzono Kadłuczkę. Dowody były niezbite, wina poza wszelkimi wątpliwościami obarczała Kadłuczkę. Jego najbliżsi znajomi nie dawali temu wiary, ale z faktami nikt nie zamierzał polemizować. Kadłuczko dostał zaoczny wyrok śmierci, który obowiązywał na terenie rodzimych żeremi, znakiem czego nie mógł pod własnym nazwiskiem wrócić do domu. I niestety, występując pod obcym nie miał dostępu do zarówno własnej, jak i urzędowej dokumentacji. W ten sposób skazany został na banicję.
Ale Kadłuczko nie byłby sobą, gdyby tak łatwo złożył broń. Po długich, trwających niemal trzy lata poszukiwaniach udało mu się odnaleźć Filipka, słynnego czarnoksiężnika, którego osobiście poznał w czasach gdy włóczył się po bezdrożach. Wydawałoby się, że ponowna lokalizacja maga będzie prosta z uwagi na stateczny żywot grzybów, w które ówcześnie często się wcielał, ale okazało się, że obecnie nie było to już wcale takie proste. Mianowicie dzięki swoim zdolnościom Filipek mógł odradzać się w czymkolwiek, w tym również w grzybie wyrastającym gdziekolwiek. Tak więc, ograniczając się nawet do samych grzybów, czarnoksiężnik raz był koźlarzem czerwonym rosnącym w kępie brzózek, raz ukrywającą się pod ziemią truflą, to znów dymiącą purchawką, lub też pleśnią na żółtym serze. W tym ostatnim wcieleniu trafił onegdaj na Kadłuczkę, który zamierzał pożreć go, mimo iż bobry w serze nie gustują. W ostatniej chwili czar szczękościsku uchronił wówczas Filipka przed pochłonięciem przez zgłodniałą japę bobra. Wydarzenie to dało magikowi wiele do myślenia i od tego momentu postanowił nie nadużywać tej formy cielesnej. Przy okazji również odrodził się szybko w grzybicy lewej stopy Kadłuczki i wraz z nim wędrował przez długie miesiące po bezdrożach dzikich ostępów, wśród których bóbr szukał recepty na byt. Nosiciel czarnoksiężnika nieświadom ochrony jaką dawał mu utajniony symbiont z czasem nabrał przeświadczenia, że udało mu się w krótkim czasie opanować trudną sztukę kamuflażu, co też skłoniło go do coraz większego nabierania wiary we własne zdolności, w które zaczynał już powątpiewać, głównie z powodu bezowocnych poszukiwań sensu życia.
Być może Filipek wówczas wcale by się nie ujawnił i po pewnym czasie znudzony przybrałby inną postać, ale pewnego słonecznego dnia, gdy czekał na poranną kąpiel podświadomie wyczuł, że w pobliżu czai się niebezpieczeństwo. I znów uratował go nadzwyczajny refleks, który po raz kolejny uchronił go przed przykrościami, a może i czymś o wiele gorszym. Gdy tylko Kadłuczko włożył schorowaną kończynę do wyżłobionej w ziemi małej niecki wypełnionej wodą zaprawioną cudownym, uzyskanym od Hłypka lekarstwem, przeszył ją bardzo silny skurcz w skutek którego bóbr przewrócił się na grzbiet i zaczął wić w konwulsjach. Tymczasem Filipek opuścił zagrożoną cielesną powłokę i zmaterializował się w swojej naturalnej postaci, czyli półprzezroczystej zawiesiny przypominającej obłok gęstej, tłustej mgły. Gdy tylko czarodziej wyniósł się ze stopy, przestał targać nią ból, który wywołany naprędce rzuconym czarem nie miał długotrwałego charakteru.
Kadłuczko usiadł wówczas na podkulonym ogonie i oniemiały wpatrywał się w migotający i drżący obłok.
- By cię cholera wzięła – powiedział czarnoksiężnik. – Nawet nie wiedziałem, że polazłeś do zielarki!
Bóbr nadal bez słowa wpatrywał się w gadającą chmurę drżącymi łapami masując stopę.
- Pewnie akurat spałem – dodał Filipek. – Same z tobą problemy, Kadłuczko – zakończył.
Ostatnie słowa wyrwały siedzącego z otępienia. Przestał masować łapę i bardziej uważnie przyjrzał się czarodziejowi. Po chwili jego umęczone oblicze rozjaśniło się i na twarz wypełzł od dawna nie widziany tam uśmiech.
- Jesteś dżinem! – krzyknął zrywając się na równe nogi. – Dziadek mi o tobie opowiadał! Spełnisz moje życzenia! Ile? Trzy?
- No i czego się drzesz? – zgromił do magik. – Tak mi zależy na rozgłosie, jak i tobie. Powiedz lepiej, skąd wiedziałeś?
- Przecież mówię, że od dziadka.
- Nie pieprz.
- Słowo daję. Jak byłem mały…
- Skąd wiedziałeś, że jestem w twojej stopie, konfidencie!
- Acha. Tego to nie wiedziałem… Ale…
Obłok zafalował i zamigotał stając się coraz bardziej przezroczystym, niemal niewidocznym, uniósł się wysoko ponad głowę Kadłuczki i już bóbr myślał, że zniknął na dobre, ale zanim zdążył zrobić cokolwiek, chmura wróciła zatrzymując się tuż przed jego twarzą.
- Gadaj, łajzo, bo cię przemienię w stare kupsko!
Bóbr odskoczył, jak rażony z łuku.
- Ale ja nie wiedziałem! – krzyknął usprawiedliwiająco. – Przysięgam!
Czarodziej ponownie zapikował w górze, by po chwili uspokoiwszy się znów zawisnąć w pobliżu współrozmówcy.
- Niby po co dodałeś zioła do wody? – zapytał. – To jasne. Żeby się mnie pozbyć!
- Ach o to chodzi – rozpromienił się Kadłuczko. – Od dłuższego czasu gniła mi stopa i już niemal odpadła. Musiałem coś zrobić. I Stało się! Pomogło! Ból zniknął. Ale nie miałem bladego pojęcia, że tam mieszkasz!
- Doprawdy? – niedowierzał czarodziej.
- Daję słowo! – zarzekał się Kadłuczko. – Chodziło tylko o grzyba! Zielarka dała mi lek. To wszystko.
Czarnoksiężnik przyglądał się bobrowi podejrzliwie.
- Skoro tak – rzekł wreszcie. – Nie powinieneś mieć nic przeciwko…
To powiedziawszy prychnął w pysk bobra czarem prawdomówności. Po chwili usłyszał to samo wyjaśnienie, co sprawiło, że znacznie się odprężył.
- No dobra. Wygląda na to, że mówisz prawdę. W takim razie bywaj zdrów. Na mnie pora. Nie lubię zbyt długo przebywać bez formy cielesnej. Lewitacja strasznie mnie męczy.
- A życzenie?....
- Jakie znowu życzenie? Lepiej nażryj się kory.
Bóbr puścił mimo uszu złośliwą uwagę.
- Powinieneś spełnić moje życzenie. Najlepiej trzy.
Czarodziej zastanawiał się chwilę. Początkowo miał zamiar przemienić bobra w coś niemiłego, ale w końcu uznał, że gryzoń, co prawda nieświadomie, ale jednak przysłużył mu się ostatnimi czasy. Postanowił więc nieco z niego zakpić, przybrał więc uroczystą minę i rzekł:
- Słuchaj. Spełnię twoje życzenie, ale nie teraz, bo czas mnie nagli i siły mam nadwątlone. Obiecuję jednak, że przy następnym spotkaniu spełnię obietnicę. Z tym, że tylko jedno życzenie. Jedno, albo żadnego. Decyduj.
Lico bobra na chwilę posmutniało, ale zaraz rozjaśniła je nieopisana radość.
- Wiem! – krzyknął radośnie i zaraz z powrotem mina mu zrzedła. – Ale… ale jak cię spotkam?
- Ależ to przecież takie proste – uspokajał Filipek. – Uważaj co teraz powiem. Począwszy od niemal każdego siódmego wtorku wszystkich parzystych kwartałów lubię posiedzieć parę dni w maślaku sitarzu…
- Że co?
- Przerywasz mi. Czego nie rozumiesz?
- No przecież maślaków są miliony!
- Słuchaj do końca, a wszystko będzie jasne. Warunkiem jest to, żeby w pobliżu było duże mrowisko, rwący strumyk, sad z jabłoniami i motyka.
Zanim Kadłuczko zdążył zareagować czarodziej zniknął.
Mniej więcej tak właśnie wyglądało pierwsze spotkanie młodego Kadłuczki z Filipkiem. Bóbr długo rozmyślał nad daną mu obietnicą, ale po pewnym czasie, wobec odmiany rzeczywistości związanej z prężnie rozwijającym się własnym biznesem, niemal zupełnie o tym zapomniał. Na odświeżenie znajomości przyszedł czas, gdy Kadłuczko nie mógł już liczyć na nikogo. Bobry, które uważał za najbliższych przyjaciół okazały się podstępnymi i chciwymi uzurpatorami, a kraina, którą ukochał wydała na niego wyrok śmierci. Teraz zresztą prawie wcale nie przypominała już jego ojczyzny z lat dziecięcych i młodzieńczych. Bobry się zmieniły, zamiast ze sobą współpracować w harmonii, zaczęły ze sobą konkurować. Jakaś okrutna tragedia wisiała w powietrzu. W końcu na pierwszy plan wystąpił Lord Bóbr i wszelkie obawy Kadłuczki zaczęły się personalizować w jego osobie. A był to dopiero początek. Wiedział, że z czasem będzie coraz gorzej.
Oczywiście Kadłuczko nie od razu przypomniał sobie o tajemniczym dżinie, za jakiego uważał Filipka. Przyszedł mu on do głowy, gdy ukrywając się tropiony zapamiętale przez wszystkich łowców utrzymujących się ze ścigania przestępców, niechcący zasłyszał rozmowę dwóch starych wiewiórek, które z ożywieniem (jak na stare wiewiórki) dywagowały na temat huby, pod którą jedna z nich zamierzała urządzić sobie domostwo. Otóż, jak wynikało z opowieści, w pewnym momencie ów grzyb zamienił się w obłok pary, plunął na wiewiórkę cuchnącą, gryzącą mazią i zniknął obracając w niwecz jej marzenia o naturalnej ochronie przed deszczem.
- I poszła pani na skargę? – pytała jedna z wiewiórek.
- Miałam iść, ale wcześniej poszłam o poradę do Sędziwej Sowy i ta mi powiedziała, że nie warto skarżyć, i że to był czarodziej Filipek, z którym lepiej nie zadzierać, bo może każdego przemienić w stare kupsko.
Dalszego przebiegu rozmowy Kadłuczko już nie zarejestrował. Wrażenie jakie zrobiły na nim słowa wiewiórki były kolosalne. W jednej chwili cały świat przewrócił mu się do góry łapami. Jak go zwał, tak zwał – dżin, czarodziej, czy jeszcze inaczej. Jak mógł o nim zapomnieć? Przecież ten ktoś ma wobec niego dług wdzięczności! Wystarczy tylko go odnaleźć!
Z myślą, że magiczna interwencja jest jedynym rozwiązaniem jego problemów, najpierw odwiedził znajomą zielarkę, o czym szerzej była mowa wcześniej, i zaraz potem rozpoczął poszukiwania czarodzieja. Do pierwszego siódmego wtorku najbliższego parzystego, czyli w tym momencie czwartego kwartału, pozostało niewiele czasu. Jesień dawała już o sobie znać zmieniając kolory krajobrazu, obniżając temperaturę, skracając długość dnia i usypiając jedne, a rozbudzając inne istoty, zgodnie z właściwym dla nich rytmem życia. Kadłuczko studiował uważnie wszelkie mapy, jakie tylko wpadły mu w łapy, znał więc z bardzo dużą dokładnością sieć mniejszych i większych dopływów obu rzek, ale mimo to nie mógł być do końca pewien, czy udało mu się odnaleźć wszystkie mogące spełniać wymogi Filipka. Bóbr doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że miejsce o którym wspomniał czarodziej mogło w zasadzie znajdować się gdziekolwiek. Ale od czegoś musiał przecież zacząć. Skupił się na niewielkich, ale za to bystrych strumieniach zlokalizowanych u górskich podnóży, w pobliżu zagospodarowanych rolniczo terenów. Następnie wyselekcjonował z nich rejony słynące z sadownictwa i po pewnym czasie obszary spełniające warunki znacznie się ograniczyły. Dowiedział się również, że maślaki sitarze najchętniej rosną w iglastych zagajnikach i tym tropem podążał dalej. Przydałoby się również kawałek wysokiego, suchego lasu iglastego gdzie spodziewał się natknąć na mrowiska. Myślał również o kartofliskach, polach buraków i plantacjach wszelkich innych warzyw, do których uprawy wykorzystuje się motyki. Szukał też wiosek, które zamieszkiwali rzemieślnicy trudniący się wyrobem narzędzi rolniczych.
Po jakimś czasie intensywnych poszukiwań wyselekcjonował pięć takich, zdawałoby się idealnych miejsc. Niestety dystans dzielący je był tak duży, że, zważywszy na bardzo duże prawdopodobieństwo konieczności oczekiwania na ujawnienie się magika, nie byłby w stanie dotrzeć w każde z tych miejsc w przeciągu kilku dni. Miał zatem dwa wyjścia. Albo poprosić kogoś o pomoc, albo odrzucić przynajmniej dwa, lub może nawet trzy z wytypowanych docelowych punktów. Nie zastanawiał się długo. Zrażony własnymi doświadczeniami stracił zaufanie do wszystkich, więc zwrócenie się o pomoc wykluczył. Zaczął zatem od nowa analizować wszelkie, najdrobniejsze nawet aspekty, które mogły go doprowadzić do wniosków pozwalających na ograniczenie miejsc prawdopodobnego pobytu Filipka. Sporządzał więc zestawienia tabelaryczne, wykresy i słupki, w których zamieszczał interesujące go dane i dzięki nim spodziewał się swój problem nieco uprościć. Na pierwszy rzut poszły więc strumienie, ale tu problem okazał się trudniejszy niż zakładał. Wszystkie wytypowane rzeczki były bowiem mniej lub bardziej wartkie, a czarodziej nie określił przecież stopnia wartkości. Po długich analizach postanowił więc podliczyć wszystkie wartości i dopiero na ich podstawie dokonać właściwego wyboru. Po długotrwałym dodawaniu i odrzucaniu różnych współczynników określania danych sprzyjających wystąpieniu warunków koniecznych uzyskał poniższe efekty:
Warunki konieczne:
1) występowanie maślaków sitarzy,
2) rwący strumień,
3) sad z jabłoniami (Kadłuczko przyjął, że owocującymi),
4) duże mrowisko (Kadłuczko przyjął, że zamieszkałe),
5) motyka (Kadłuczko przyjął, że sprawna).
Dwa od razu rzucające się w oczy problemy, to warunki kryjące się pod punktem dwa i cztery. Mimo, iż bóbr wytężał umysł jak tylko mógł, bez względu na to jak potężną pracę wkładał w zbieranie wszelkich dostępnych danych, nie był w stanie zdefiniować określeń „rwący” i „duże”. Subiektywizm obu pojęć czynił problem praktycznie nie rozstrzygalnym.
Niemal już zrezygnował z prób rozwiązania nurtujących go problemów, gdy zupełnie przypadkiem w jednym z lokalnych brukowców natknął się na informację, że w Starym Lesie urzęduje niezwykle mądra Sędziwa Sowa. Sędziwa Sowa, o której mówiły wiewiórki! Niekwestionowany fenomen! Jako jedyna przedstawicielka swojego gatunku była objęta całkowitą ochroną gwarantowaną przez przedstawicieli wszystkich odmian Pobuczy! Kadłuczko nie mógł w to uwierzyć. Wiadomym jest, że sowy, w szczególności zaawansowane wiekowo stanowią przysmak dla Pobuczy, a biorąc pod uwagę, że te nie zwykły wchodzić w komitywę z żadnymi innymi istotami, poza Furmanami, uzyskanie od nich takiej gwarancji było rzeczą niesłychaną!
Bóbr zaczął brnąć przez artykuł, aż odnalazł tekst źródłowy, na który powoływał się dziennikarz. Kursując od jednej do drugiej publikacji, brnąc poprzez wszystkie możliwe rozszerzenia tematyczne, słowniki, encyklopedie, specjalistyczne periodyki, kroniki i księgi dostępne w publicznych czytelniach i bibliotekach, które odwiedzał przebrany najczęściej za innego bobra, znalazł wreszcie satysfakcjonujące i racjonalne wyjaśnienie tego fenomenu. Otóż sowa, jako bodaj jedyna istota w tej szerokości geograficznej, a może i w ogóle, umiała korzystać z sieci informacyjnej utkanej na przestrzeni dziejów pomiędzy konarami i liśćmi drzew, kroplami wody, tchnieniami wiatru i ziarenkami piasku. Umiała czerpać wiedzę zewsząd, o wszystkim co kiedykolwiek miało miejsce, o każdym kto kiedykolwiek żył, o wszelkich wypowiedzianych zdaniach, słowach, czynnościach, gestach, wydarzeniach, bez względu na to, czy odbywały się z udziałem istot rozumnych, czy były zjawiskami przyrodniczymi, celowymi bądź też przypadkowymi. Wreszcie, co najistotniejsze, była w posiadaniu kompendium wiedzy, zarówno historycznej jak i jak najbardziej aktualnej na temat największego i odwiecznego wroga Pobuczy: Stefanka, który stał się później Meganieboszczykiem. I to właśnie chroniło ją przed żołądkami pobuczy.
Gdy Kadłuczko dobrnął wreszcie do tego ostatniego wniosku doznał olśnienia. Tymczasowo porzucił ślęczenie nad księgami i ruszył na spotkanie wszechwiedzącej sowy. Początkowo zakładał, że niezwykle trudnym będzie uzyskanie audiencji u istoty tak światłego umysłu, ale jak się w rzeczywistości okazało, jego obawy były płonne. W kolejce stał tylko jeden posępny blin, para świergoczących szczypawników i drżący stolarz. Ten ostatni zresztą umknął, jak tylko otworzyły się drzwi do gabinetu, gdyż wychodzącego zupełnie zwyczajnego chłopa wziął za murarza. Mimo, iż ilość oczekujących była znacznie mniejsza od liczby zakładanej przez bobra, to gdy tylko wizyta blina przeciągnęła się do kwadransa zaczął się wyraźnie niecierpliwić. Nie uszło to uwadze szypawnicy, która łypnęła na niego złowróżbnie spomiędzy wąskich powiek, a jej partner stanął na baczność, co oznaczało, że szykuje się do bójki. Kadłuczko nie obawiał się, gdyż mimo groźnego wyglądu szczypawniki były raczej łagodnego usposobienia i konfrontacja z nimi na ogół ograniczała się do póz, chociaż wątpliwości nie ulega, że wyposażone w kolce ramiona obojga budziły zasłużony respekt, a ukłucia tulejkowatych zębów w odpowiedni sposób użytych również nie należały do najprzyjemniejszych. Uznał jednakże, że nie ma co jątrzyć i prowokować, by przez to przypadkiem nie zdenerwować sowy, która być może gotowa była za karę pozbawić go zaszczytu spotkania. Ponadto niezbyt lubił szczypawniki, które były z natury nader gadatliwe i dialog z nimi, zwarzywszy na ich w dosyć znacznej mierze ograniczony intelekt, niezwykle go męczył i irytował.
Na szczęście ewentualną konfrontację udaremniło wyjście blina, którego zresztą nawet nie zauważył, a gdy tylko drzwi zazgrzytały zawiasami para przestała zwracać na niego uwagę i zniknęła w gabinecie.
Mijały kolejne w nieskończoność przeciągające się minuty, by wreszcie przyszedł też czas na niego. Ostrożnie wszedł do niewielkiego, pogrążonego w półmroku pokoiku. W powietrzu unosiło się nieco duszne, przesycone wonnymi kadzidłami powietrze, ciepłe i suche. Jedynym źródłem światła była sama sowa, na której głowie spoczywała cienka obręcz z zainstalowaną na podobieństwo górniczej lampki krótkiej, rzucającej krwistoczerwoną poświatę jarzeniówką. Ponadto świeciła sama sowa, której pierze lśniło jak nasycone fosforem lub jadem mściucha. Powodowało to, że wygląd sowy był raczej mało przyjemny i bardziej upiorny niż, jak spodziewał się Kadłuczko, majestatyczny i emanujący dobrotliwą mądrością. Speszył się jednak wyłącznie na chwilę, gdyż determinacja jaka go tu przywiodła nie dopuszczała możliwości wycofania, czy w ogóle jakiegokolwiek zawahania.
Sowa zdawała się go nie zauważać. Siedziała na o wiele jak na jej potrzeby za dużym, wyściełanym bordowym aksamitem fotelu i oddychając miarowo, spod przymkniętych powiek spoglądała na nowego petenta bez większego zainteresowania.
- Muszę odnaleźć Filipka – wypalił bóbr bez wdawania się w konwenanse. – Czarodzieja Grzybowego.
Sowa otworzyła szerzej wielkie, okrągłe oczy, lampka na chwilę jaśniej rozbłysła. Kadłuczko miał wrażenie, że jeśliby pracę mózgu sprowadzić do kompleksu obracających się w różnym tempie i we wszelkich możliwych kierunkach mniejszych i większych trybików, to przez krótką chwilę zębate kółeczka znajdujące się w głowie ptaka zawirowały z obłąkańczą wręcz prędkością.
- Kulturą nie grzeszysz młodzieńcze.
Sowa zdawała się w ogóle nie otwierać dzioba, a mimo to jej głos, ku zaskoczeniu Kadłuczki, silny i dźwięczny rozległ się w jego czaszce niczym spotęgowany megafonem. Wyprostował się niemal do pozycji zasadniczej i lękliwie rozejrzał po ciasnym pomieszczeniu próbując odnaleźć ukryte źródła przetwarzania i wzmacniania dźwięku.
- Ale ja… – wyjąkał. – Nazywam się…
- Dobrze wiem jak się nazywasz, kim jesteś, skąd przybywasz i czego chcesz – przerwała sowa skubiąc jednocześnie pióra na szerokiej, wypukłej piersi. – Wystarczyło tylko powiedzieć „dzień dobry”, czy coś w tym guście
- Dzień dobry…
Ptak zdawał się nie dosłyszeć słów bora i w dalszym ciągu zajęty był pielęgnacją upierzenia, a jego głos w niezrozumiały dla Kadłuczki sposób grzmiał w jego głowie silny i wyraźny.
- Nie rozumiem w ogóle, po co tu przyszedłeś. Wiesz dobrze jak i gdzie szukać Filipka. No chyba, że ukrywasz w nieznany dla mnie sposób jeszcze jakieś inne problemy, co zwarzywszy na stan wiedzy jakim obecnie dysponujemy, jest czymś praktycznie niemożliwym.
Mimo pewności w głosie, sowa jakby uważniej przyjrzała się bobrowi przerywając na krótką chwilę przegląd piór. Kadłuczko nerwowo przestąpił z nogi na nogę.
- Niczego nie ukrywam – zaprzeczył szybko. – Chcę tylko odszukać czarodzieja.
- Więc w czym problem?
- Jak to w czym?
Zdziwienie sowy sprawiło, że bóbr nieco się rozsierdził, ale póki co udawało mu się trzymać nerwy na wodzy. Tymczasem sowa nie kryła irytacji.
- Przecież dał ci wyraźne wskazówki – rzekła powracając do skubania, z tym że teraz przeniosła się pod skrzydło, w skutek czego jej twarz całkowicie zniknęła z oczu gościa.
- Jakże wyraźne? – zapytał nieco bezradnie. – Powiedział tylko, że począwszy od niemal każdego siódmego wtorku wszystkich parzystych kwartałów lubi posiedzieć parę dni w maślaku sitarzu.
- To wszystko?
- I że w pobliżu ma być duże mrowisko, rwący strumyk, sad z jabłoniami i motyka – wyrecytował wryte w pamięć słowa niczym uczeń drugą zasadę dynamiki.
- No i?
- Tyle. To wszystko – odparł bóbr czując, że wzbierające w nim pokłady irytacji lada chwila mogą nagle zechcieć zmienić miejsce pobytu.
- Wiem, że to wszystko.
Głos sowy, mimo iż jego właścicielka skrywała dziób pod grubą warstwą pierza nadal w niczym nie tracił na mocy i wyrazistości.
- I właśnie to – kontynuowała. – Najbardziej mnie dziwi.
Nagle przerwała pielęgnację i rozpościerając imponujące skrzydła zwinnie wskoczyła na oddzielające ją od bobra biurko wysuwając wielką głowę w kierunku cofającego się Kadłuczki.
- Wiesz ile jest dwa razy dwa? – huknęła.
- Że co…?
- Głuchy jesteś?
Bóbr oparł się grzbietem o pokrytą plecionką drewnianą ścianę i wpatrywał wylękniony w swojego niespodziewanego adwersarza.
- Tak, jasne – odparł próbując przywrócić swoim ruchom pewność, a głosowi zdecydowanie.
- Co jasne? – nie ustępował ptak. – Jasne, że wiesz, czy że jesteś głuchy?
- Gdybym był głuchy, to bym z tobą nie rozmawiał – zaryzykował śmielszym tonem.
- No – wyprostowała się sowa. – Tak już lepiej. Nienawidzę tych wszystkich wylęknionych pierdołowatych istot, które przyłażą do mnie jak do jakiejś pleśniejącej wróżki.
Wróciła na swój fotel i skrzyżowała skrzydła na piersi.
- Zdaje mi się, że oboje tracimy czas – rzekła. – A pewna jestem, że przynajmniej ja go marnuję.
Bóbr milczał.
- Zrobiłeś zestawienia?
- Zrobiłem.
- Policzyłeś punkty?
- Policzyłem.
- No i co ci wyszło?
- W dwóch przypadkach siedemnaście, i po raz piętnaście, dziesięć i jedenaście.
- No więc w czym tkwi problem?
- No jak to? – powątpiewał bóbr. – Skąd mam wiedzieć, w którym miejscu się ujawni?
- Nie wiesz? – fuknęła sowa. – To po jaką cholerę robiłeś wyliczenia.
- Myślałem, że mi pomogą.
- No i pomogły. Masz przecież faworyta. W zasadzie można rzec, że dwóch.
- No ale jaką mam gwarancję, że to właśnie tam?
- Gwarancję? Przyszedłeś do mnie po gwarancję? Było iść do sklepu po nowe żelazko.
Podirytowana sowa potarła górną częścią dzioba o dolną w wyniku czego pomieszczenie wypełniło się nieprzyjemnym zgrzytem.
- Chyba niezbyt uważnie przeanalizowałeś moje umiejętności – podjęła po chwili. – Ja nie przepowiadam przyszłości. Po fakcie mogę ci powiedzieć gdzie był z dokładnością do milimetra, ale teraz? Przeceniasz mnie, bobrze. Uważam, że dokonałeś całkiem składnych wyliczeń. Miejsca prawdopodobnego pobyty Filipka ograniczyłeś do dwóch, które bez najmniejszych problemów zdążysz odwiedzić w jednym cyklu.
Bóbr zafrasował się, podrapał po pyszczku i podreptał w miejscu.
- Czy to oznacza – zapytał po chwili – że odszukałem cię na darmo?
- Sam to oceń – odparł ptak. – Teraz odejdź. Srać mi się chce.
Tak mniej więcej przebiegała audiencja, jakiej Sędziwa Sowa udzieliła młodemu bobrowi. Początkowo Kadłuczko odczuwał srogi zawód, ale im dłużej myślał i analizował całą rozmowę dochodził do coraz śmielszego wniosku, że jednak wizyta nie poszła na marne. Sama aprobata wyrażona przez ptaka co do wybranych przez niego metod badawczych i zdolności analitycznych sprawiła, że poczuł się pewniej i mocniej zaczął wierzyć w powodzenie swojej misji. Wrócił więc szybko do swego siedliszcza i wydobył z zamaskowanej pod grubym kożuchem mchu skrytki swoje skrupulatnie sporządzane notatki i raz jeszcze dokładnie je przejrzał. Wyselekcjonowane przez niego w wyniku żmudnej pracy propozycje dały pięć potencjalnych miejsc pobytu czarodzieja, które z kolei poddał badaniom ze względu na następujące sześć opracowanych kryteriów:
1) wartkość wody,
2) odległość od strumienia,
3) lesistość (ze szczególnym uwzględnieniem stopnia zamrówczenia),
4) zamieszkanie (występowanie gatunków mających wpływ na wzrost zagrożenia),
5) rolnictwo (ewentualnie produkcja narzędzi rolniczych) i sadownictwo,
6) turystyka, grzybiarstwo, wędkarstwo

W każdej z powyższych kategorii Kadłuczko przyznawał punkty od jednego do pięciu przyjmując, iż im punktów mniej, tym rejon bardziej atrakcyjny dla realizacji jego misji.
I tak ze względu na najistotniejsze cechy strumień pierwszy uzyskał w sumie siedemnaście punktów przyjmując w poszczególnych kategoriach następujące wartości:
1) 3 – mała wartkość wody,
2) 1 – strumień płynący pomiędzy zagajnikami,
3) 5 – dużo zagajników, spory dystans do wysokiego lasu,
4) 3 – niewielka wieś pomiędzy zagajnikami a wysokim lasem zamieszkała przez ludzi. Występują śmierdnice i pleśniaki. Okresowo można spotkać bońdzioła,
5) 4 – sadownictwo, rola uprawiana na własne potrzeby przy zagrodach domowych,
6) 1 – turystyka sporadyczna, raczej na zasadzie chojractwa. Niewielkie zainteresowanie grzybami.
Total: 17 punktów.

Taką samą końcową ilość punktów zebrał również strumień drugi:
1) 2 – średnia wartkość wody,
2) 2 – strumień wzdłuż lewego brzegu zagajnika,
3) 2 – jeden średniej wielkości zagajnik przechodzący w wysoki las,
4) 3 – ludzka wieś ciągnąca się wzdłuż zagajnika i wysokiego lasu. Tereny odwiedzane przez mońciochy,
5) 3 – sady i pola uprawne po drugiej stronie strumyka. Potentat w zakresie uprawy kapusty,
6) 5 – tereny turystycznie mało atrakcyjne, za to często odwiedzane przez grzybiarzy i wędkarzy.
Total: 17 punktów.

Lepiej wyglądał w skali punktowej strumień trzeci, który w końcowym rozrachunku zgromadził na swym koncie piętnaście oczek:
1) 2 – średnia wartkość wody,
2) 2 – strumień wzdłuż lewego brzegu zagajnika przy końcu go przecinający,
3) 2 – jeden średniej wielkości zagajnik przechodzący w wysoki las,
4) 2 – osada w pobliżu wysokiego lasu zamieszkana przez murarzy. Przy brzegu przystań handlowa. Brak aktywności innych istot,
5) 3 – dziki sad owocowy. Jedna wspólnie uprawiana plantacja ziemniaków i buraków ćwikłowych,
6) 4 – ze względu na przystań handlową mocno rozwinięty szlak turystyczny.
Total: 15 punktów.

Zdecydowanie najlepiej spośród wszystkich konkurentów wypadł strumień czwarty gromadząc w sumie dziesięć punktów:
1) 1 – duża wartkość wody,
2) 1 – strumień płynący w poprzek całego lasu,
3) 1 – dwa zagajniki przedzielone wysokim lasem,
4) 5 – brak wsi. Kilka smolarni, barci i chat myśliwskich. Można spotkać Furmana, Pobucza, a także okresowo (przy dużym urodzaju kapusty) mońciocha,
5) 1 – dzikie nieregularne sady i wiele drzew owocowych rosnących kępami. Uprawiane małe warzywne pola na własne potrzeby, nieregularnie porozrzucane. Handel skórami, smołą i okresowo kiszoną kapustą,
6) 1 – turystyka sporadyczna.
Total: 10 punktów.

Jedenaście punktów Kadłuczko przyznał ostatniemu z wytypowanemu do badań strumieniowi:
1) 1 – duża wartkość wody,
2) 1 – strumień płynący przez duży las i jeden z zagajników,
3) 1 – dwa zagajniki, z których jeden przechodzi w rozdzielający je wysoki las,
4) 5 – wieś zamieszkana przez zimochów. Duża aktywność Pobuczy, szczególnie w czasie wiosennych i jesiennych przesileń,
5) 1 – dwa zaniedbane sady, praktycznie dziko rosnące drzewa owocowe (w tym jabłonie). Produkcja narzędzi rolniczych,
6) 2 – zimą dobrze rozwinięta turystyka, wczesną wiosną aktywność kupców. W innych okresach nieregularna aktywność, głównie grzybiarzy ryzykantów.
Total: 11 punktów.

W tym momencie należy się kilka słów wyjaśnienia, dlaczego przy cechach charakterystycznych ostatniego strumienia w punkcie czwartym Kadłuczko przyznał mu aż pięć punktów. Na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się jasne – duża aktywność Pobuczy. Niby tak, ale komuś, kto uważnie analizowałby dane z pewnością nie umknąłby fakt, że mieszkańcami pobliskiej wsi są zimochy. Jeśli czas realizacji misji Kadłuczki przypadałby na okres zimowy, to problem mieszkańców w ogóle by nie istniał, gdyż jak wiadomo zimochy całą zimę nie wychodzą z chałup, w których okrągłą dobę nie robią nic poza produkcją bardzo cenionych na rynku narzędzi rolniczych, które hurtowo upłynniają bardzo wczesną wiosną. Ale Kadłuczko miał do wykonania zadanie poza sezonem intensywnej pracy specyficznych mieszkańców wsi. I tu pojawiał się nie lada problem, bowiem wzmożona intensyfikacja pracy pozwala zimochom pozostałą część roku spędzać na bezczynności, której wszakże bardzo nie znoszą, w wyniku czego imają się przeróżnych zadań i prac byle tylko nie tkwić w marazmie lenistwa. Niestety z uwagi na to, że w zamieszkiwanych przez nich lesistych rejonach praktycznie niczego do roboty znaleźć nie mogą, szwendają się po okolicy i z nudów zbierają drewno i kamienie, wykopują rudę żelaza, miedź i złoto i wszystko to bez wytchnienia znoszą do swoich domostw. Gdy kończy się jesień ich chałupy, piwnice, strychy, podwórza i zabudowania gospodarcze pękają w szwach od zgromadzonego towaru. Zimochy zaprzestają zbieractwa wraz z pierwszymi płatkami śniegu lub drobnym przymrozkiem, które to znamionują nastanie ich ukochanej pory roku: zimy. I wówczas otrząsają się z letargu wraz z czym zaczynają odczuwać zmęczenie i potrzebę odpoczynku, ale wówczas okazuje się, że nie mają gdzie spać, bo wszędzie zalega zgromadzone drewno, kamienie, bryły rud metali i złom. Ogólne zagracenie domostw i obejść wywołuje z kolei natarczywe i bardzo uciążliwe kłucie w potylicach mogące prowadzić do groźnego w następstwie rozstroju nerwowego. Aby uniknąć tego stanu zimochy muszą albo szybko zasnąć, albo też czymś się zająć. Niestety spać gdzie nie mają, rzucają się więc do roboty, by zaprowadzić porządek, a że nie tolerują marnotractwa to produkują narzędzia rolnicze, co umieją robić najlepiej. Olbrzymia ilość nagromadzonego towaru powoduje, że aby wszystko uporządkować muszą pracować dzień i noc, noc i dzień, bez snu, bez odpoczynku, bez wytchnienia. Gdy wreszcie przychodzi wiosna wszędzie zalegają narzędzia, po które przybywają rzesze kupców, którym zimochy upłynniają towar i zaraz potem stwierdzają, że znów nie mają nic do roboty. Mogą więc spokojnie odpocząć. Wtedy w ich głowach rozbłyska widmo lenistwa i z obawy przed nim ruszają w las.
W prostej egzystencji zimochów istotnym jest to, że im są starsi, tym bardziej uwidacznia się ich uzależnienie od cyklu, którego są nieodłączną częścią, przez co stają się niezwykle groźni dla przypadkowo spotkanych obcych, czy to turystów, bobrów, czy też innych istot (oczywiście wyjąwszy Furmanów, Pobuczy i mońciochy). I nie chodzi o to, że są poirytowani i źli przez co też łatwiej ich sprowokować do bójki, spowodować wybuch gromadzonej latami złości i frustracji. Chodzi o coś zupełnie innego. Zimoch, który od, dajmy na to, czterdziestu lat bezustannie produkuje narzędzia i zbiera nań surowce nie potrafi już wyrwać się z tego błędnego koła i gdy tylko spotka na swej drodze na przykład zbłąkanego stolarza albo szewca lub łosia, konia, kota, czy kunę, od razu obezwładnia ofiarę i zanosi do chałupy, by wraz z pierwszym przymrozkiem zrobić z niej motykę, czy też grabie.
Kadłuczko nie chciał tak skończyć. Z tego też powodu w żadnym wypadku nie mógł ryzykować konfrontacji z zimochem.
Ale wróćmy do obliczeń. Dla ich większego zrozumienia i zarazem uwiarygodnienia rezultatów warto przybliżyć w jaki sposób Kadłuczko dokonywał oceny wartkości wód poszczególnych strumieni, z czym to wystąpiły zasygnalizowane już wcześniej problemy. Otóż Kadłuczko poczynił dodatkowe obliczenia polegające na pomiarze czasu jaki potrzebuje niewielki gryzoń na pokonanie określonego odcinka strumienia. W tym celu schwytał kilkanaście niewielkich pruchniaków, które nałogowo obżerały się dębowym pruchnem więc wytropienie ich nie nastręczyło mu żadnych problemów. Celowo wybrał ten właśnie gatunek z uwagi na to, że wszyscy jego przedstawiciele wyróżniali się wśród innych gryzoni przede wszystkim tym, że nie różnili się między sobą wagą i wzrostem. Bez względu na wiek, płeć i apetyt wszystkie były anatomicznie identyczne, co miało niebagatelną rolę w badaniach Kadłuczki, gdyż każdy z nich wrzucony do wody płynąc bezwładnie dawał jej ten sam opór.
Mając przygotowane pruchniaki bóbr rozciągał następnie nad każdym interesującym go strumieniem łączący oba brzegi sznurek, na którym wieszał na krótkim stryczku jednego gryzonia i oddalał się w dół potoku na określoną odległość. Później wystarczyło już tylko przestrzelić z procy odcinek linki, na którym dyndał gryzoń i w momencie, gdy spadający dosięgał powierzchni wody, uruchomić stoper. Dzięki tym obliczeniom badania bobra zostały wzbogacone o te jakże cenne dane i tym samym dopełnione.
Tak z grubsza, w bardzo niewielkiej pigułce, wyglądały efekty żmudnej pracy bobra. Sowa zasugerowała, że nie ma sensu interesować się trzema najmniej atrakcyjnymi miejscami i zwróciła uwagę na skupienie się wyłącznie na dwóch zamykających stawkę, a więc odpowiednio numer cztery (dziesięć punktów) i pięć (jedenaście oczek). Początkowo nie był przekonany co do odrzucenia trzech pozostałych kandydatur, ale w końcu doszedł do wniosku, że jeśli tego nie zrobi, cała jego wyprawa do sowy nie będzie miała sensu. Poza tym fizycznie nie był przecież w stanie kontrolować wszystkich pięciu obszarów. Powziąwszy postanowienie skupił się wyłącznie nie pozycjach pięć i cztery. Najpierw zestawił podobieństwa. Oba miejsca zdobyły taką samą ilość punktów w kategoriach: wartkość wody, odległość od strumienia, lesistość, zamieszkanie i rolnictwo. Różnice wystąpiły jedynie w rubryce turystyka, grzybiarstwo, wędkarstwo i wynosiła tylko jeden punkt, a biorąc pod uwagę porę roku rozbieżności były również małoznaczące. Należało zatem dokonać oceny poszczególnych kategorii z uwzględnieniem dodatkowych czynników, które przy dogłębnej analizie mogły przynieść rozstrzygnięcie.
Kadłuczko postanowił przeprowadzić pomocnicze badania bardziej z uwagi na targające nim wewnętrzne sprzeczności powodowane wrodzoną ciekawością zgłębienia nurtującego go tematu, niż samą koniecznością, gdyż czas jakim dysponował pozwalał mu na odwiedzenie obu miejsc w wyznaczonym przez czarodzieja terminie. Przynajmniej do takiego wniosku doszedł po raz enty analizując słowa Filipka. A ten powiedział wyraźnie: parę dni. Cóż to mogło znaczyć? Wiadomo, że para w matematycznym znaczeniu ilościowym, czy liczbowym oznacza dosłownie dwa, ale wyłącznie w przypadku, gdy za jednostkę przyjmie się jeden dzień i parą określa się dwie jednostki. To niestety kłóciło się z wewnętrznymi przekonaniami bobra, których, co całkiem zresztą racjonalne, nie uważał wcale za wyjątkowe. A chodziło mianowicie o nic innego, jak o preferencje seksualne. Kadłuczko lubił płeć odmienną od swojej i był z tego nie tyle dumny, co uważał to za rzecz zdrową i normalną. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że nie jest to kwestia jego własnego wyboru, czy widzimisię, ale wyłącznie uwarunkowań, na które żadnego wpływu nie ma. Był jednocześnie świadom, że los mógł go doświadczyć zupełnie inaczej i ukształtować na wiele innych sposobów czyniąc z niego na przykład bobra pragnącego innego bobra samca, lub jakiejś innej istoty, kota, człowieka, psa, mońciocha, czy co gorsza śmierdnicy lub, co bardziej przy jego rozmiarach prawdopodobne, pleśniaka. Zaniepokoił się na moment czując na samą myśl o powyższych spółkowaniach delikatne, zupełnie niezależne od niego i jednocześnie przyjemne mrowienie w lędźwiach. Zresztą jego osobista orientacja seksualna w tym momencie nie miała większego znaczenia, więc i nie zaprzątał sobie nią głowy. Zastanawiał się za to, czy wprowadzać dalsze rozróżnienia i dzielić pożądanie na chęć spółkowania z, pomijając własny gatunek, dajmy na to, samcem, czy samicą wyżej wymienionych istot. Czy w społeczeństwie o powszechnie akceptowanych i przyjętych za naturalne preferencjach heteroseksualnych spółkowanie z inną istotą ma znaczenie w zależności od płci potencjalnego partnera? Czy ma znaczenie, że bóbr kopuluje z lisem, a nie z lisicą? Wydawało mu się logiczne, że skoro społecznie preferuje się związki hetero, to mniejszym złem jest kontakt z lisicą, niż z lisem, ale uznał, że z drugiej strony takie rozdrabnianie pociągało za sobą konieczność dalszego zgłębiania tematyki i uwzględniania takich czynników jak wiek, rasa, pochodzenie, pozycja społeczna, wyznanie, przynależność polityczna, pozycja ekonomiczna i wiele, wiele zupełnie innych, z uwzględnieniem dalszych od nich pochodnych. Uznał więc, że zasadnym będzie skoncentrowanie się na orientacji płciowej bez rozgraniczania na rasy, gatunki, królestwa, rodzaje, czy rzędy. Zatem pozostawały mu dwie opcje. Jeśli Filipek był hetero, to para dni musiała oznaczać przynajmniej dwie doby, by męski dzień miał do pary żeńską noc, a przy tym było ich dwa, co dawało zadość parze. Jeśli zaś był homo, to mógł mieć na myśli wyłącznie dwa dni, noce zaś zupełnie ignorować, przez co mógłby uaktywnić się już zaraz po zmroku zapadającym bezpośrednio po drugim dniu.
Już miał iść tym tropem, gdy przyszła mu do głowy myśl, że przecież powiedzenie „za parę dni”, czy za „dwa dni” jest powszechnie używane bez względu na preferencje seksualne, albowiem powiedzenie „za parę nocy”, lub „za dwie noce” ma charakter dużo bardziej zawężający czynności, które mają po w ten sposób określonym czasie nastąpić. Zauważył jednak, że może mieć tu znaczenie tryb życia istot używających dla określenia czasu wyżej wymienionej terminologii. Jeśli ktoś funkcjonuje wyłącznie w nocy, a w dzień zasypia, lub regeneruje się, czy odpoczywa w jakiś inny mało aktywny sposób, częściej powie „za parę nocy”, ale tę ewentualność Kadłuczko w jego interesującym przypadku odrzucił, gdyż Filipek wypowiadając kluczowe słowa funkcjonował zgodnie z jego rytmem, czyli dziennym.
A może najstosowniejsze byłoby używać określenia „za kilka dób”? Niekoniecznie. Bóbr założył, że umawiający się raczej nie używają takiego właśnie sformułowania. Wyobraził sobie sytuację, w której dwie osoby, abstrahując od czegokolwiek, czyli w tym przypadku rasy, płci itd., umawiają się za dwie doby. Trzeba by wówczas liczyć upłynięcie całego dualnego, liczącego dwadzieścia cztery godziny cyklu, a uwzględniając do tego wszelkiego rodzaju wariacje, jak na przykład zmienność tempa upływającego czasu w zależności od kolejnych etapów rozwoju mońciochów …
Porwał notatki i zamaszyście wywalił do śmieci.
- Doba, dupa, cycek! – fuknął rozdrażniony. – Dzień to dzień. Bez nocy się nie obejdzie. Nie mogą przecież upłynąć dwa dni niezależnie od nocy! Ma być parę dni, więc będzie parę dni!
To rzekłszy opadł na wyściełane świeżym jałowcem posłanie. Miał więc od dwóch, do dziewięciu dni. Dziesięć było nieco wątpliwe i dyskusyjne, a poza tym ryzykowne. Zresztą dwa raczej również odpadało. Para bardziej pasowała do od trzech, a raczej czterech z uwagi na parzystość, do sześciu, góra ośmiu. Przynajmniej umownie. Po dłuższym zastanowieniu Kadłuczko po raz kolejny zrewidował założenia i odrzucił definitywnie natarczywie cisnącą mu się w podświadomości sugestię, że parę musi odnosić się do liczby parzystej. W tym przypadku wcale tak być nie musiało. Dodatkowo ponownie skrócił okres. Uznał bowiem, że jeśli czarodziej miałby na myśli sześć do ośmiu dni użyłby określenia „z tydzień”. Istotnym było tu owe „z”, bez którego podany termin uległby znacznemu usztywnieniu.
Reasumując. Na zbadanie dwóch interesujących go miejsc Kadłuczko miał do dyspozycji od trzech do pięciu dni. Należy również zaznaczyć, że bóbr odrzucił możliwość indywidualnego pojmowania czasu prze czarodzieja, gdyż wówczas jakiekolwiek szacowanie nie miałoby najmniejszego sensu.
Pozostawała jeszcze kwestia bezpieczeństwa. Oba rejony były pod tym kątem równie groźne. Na jednym mógł spodziewać się konfrontacji z Furmanem, Pobuczem i mońciochem, na drugim z Pobuczem i zimochami. Spotkanie groźnego telepaty było bardziej prawdopodobne w drugim z interesujących Kadłuczkę obszarów, gdyż Pobucze szczególnie upodobali sobie rozrywkę w postaci kierowania na te tereny otumanionych turystów, a następnie obserwowanie, jak padają oni ofiarami zimochów. Biorąc pod uwagę porę roku spotkanie zimochów było również bardzo prawdopodobne w przypadku pozycji numer pięć, w czwórce zaś praktycznie nie groziło. W punkcie czwartym za to ryzykował zarówno Szalonego Furmana jak i mońciocha, niemniej wcale nie było to przesądzone, szczególnie w przypadku tego drugiego, gdyż zbiory kapusty w tym roku nie były imponujące. Jeśli zaś będzie ostrożny i czujny, wcale nie musi wejść w drogę Furmanowi.
Rozmyślał, analizował, zestawiał, obliczał i w nieskończoność teoretyzował, aż w końcu uznał, że bez względu na niebezpieczeństwo najbardziej prawdopodobnym będzie obszar ukryty pod numerem cztery. Gęstwina Bździn. Nie brzmiało to zbyt optymistycznie, ale przecież nikt nie obiecywał, że będzie łatwo.
*
Siódmy wtorek najbliższego parzystego kwartału przypadał na koniec listopada. W tym okresie w Gęstwinie Bździn maślaki rosły wyjątkowo obficie. W poniedziałek poprzedzający tak długo oczekiwany dzień Kadłuczko zacierając ręce zerkał na budzący się świt z solidnie zamaskowanej norki, którą urządził sobie pod konarem starego dębu tuż przy brzegu rwącego strumienia. Był wyjątkowo czujny, gdyż poprzedniego dnia został niemal rozjechany przez poruszającą się bezszelestnie złowróżbną furę, na której majestatycznie kołysał się Furman. Kadłuczko niemal był pewien, że dokona żywota. Dałby głowę, że Furman go zauważył. Zanim zamknął oczy dostrzegł bowiem jarzące się czerwienią źrenice powożącego, biernie czekał więc na śmiertelne cięcie poprzedzone morderczym świstem, ale na swoje szczęście tym razem się przeliczył. Poczuł tylko, jak wyżłobione niezrozumiałymi dlań znakami koła przewaliły się wolno po jego ogonie. Gdyby nie podmokły teren niechybnie uległby dotkliwej kontuzji, a tak wszystko skończyło się jedynie obesranym ze strachu futrem. Mimo przykrego doświadczenia był to dobry omen. Bóbr wiedział z historii, że Furmani cenią sobie samotność i niezwykle rzadko podróżują w towarzystwie. Chyba że są w stanie wojny, lub wykonują jakąś misję, co działo się na ogół również w obliczu przewalających się przez okolicę działań wojennych. Zastanawiał się, czy przypadkiem Furmani nie zmobilizowali się reagując w ten sposób na działania Lorda Bobra, ale z uwagi na dzielącą tę okolicę od rozrastającego się imperium odległość oraz na świadome unikanie przez bobry kontaktu z Furmanami, odrzucił taką ewentualność. Zdawał sobie sprawę, że nawet cały szwadron uzbrojonych po zęby bobrów nie był w stanie zagrozić Furmanowi. Ponad wszelką wątpliwość więc Furman był w okolicy jedynym przedstawicielem swojego gatunku. Nie towarzyszył mu również Pobucz, bo ten z pewnością bobrowi by nie przepuścił. Na nieobecność telepaty wskazywał również brak dziwnych, irracjonalnych zachowań oraz mutacji wśród okolicznej fauny.
Obawy Kadłuczki nie były może do końca uzasadnione, ale jego lęk i ostrożność należy wytłumaczyć tym, że bobry, podobnie jak wiele innych istot, wychodziły z założenia, że spotkanie z Furmanem każdorazowo kończy się śmiercią, lub w najlepszym przypadku ciężkimi ranami, często zakończonymi dożywotnim kalectwem. Nic bardziej mylnego. Furmani nie zwykli wycinać wszystkiego, co żyje, a jedynie tylko tych, którzy wchodzą im w paradę, są z nimi w stanie wojny, nazywają ich celowo, lub przez pomyłkę Woźnicami, lub, co gorsza, na prawdę nimi są. Ryzykowne było również znaleźć się w zasięgu bata, gdy Furman był poddenerwowany. Co innego jeśli na furze znajdował się Pobucz. Wówczas wydarzenia były niezwykle trudne do przewidzenia, by nie rzec nieprzewidywalne. Przeświadczenie, że Pobucze atakują wszystkie napotkane stworzenia było również przejaskrawione, niemniej faktem jest, że byli w tym wypadku dużo mniej powściągliwi od Furmanów.
Po tych przemyśleniach i doświadczeniach Kadłuczko odetchnął z ulgą. Póki co szczęście mu dopisywało. Jeśli będzie działał roztropnie i uważnie, to nie powinien mieć problemów z grasującym po okolicach Furmanem. W najbliższej przyszłości nie spodziewał się również spotkać pobucza. Mało prawdopodobnym było też natknięcie się na mońciocha, gdyż, jak wcześniej wspomniano, tegoroczne zbiory kapusty w tym rejonie były niezwykle ubogie, a kartofli miejscowi chłopi w ogóle tu nie uprawiali. Uspokojony tymi na wskroś optymistycznymi danymi opuścił norę i zapuścił się w zagajnik uważnie lustrując okolicę.
Na pierwsze maślaki natknął się niemal natychmiast. Rosły posklejane kapeluszami osłonięte wysuszoną na końcach trawą. Obwąchał je ale nie wyczuł nic szczególnego poza zwykłą maślaczą wonią. W sumie to niby co miał wyczuć? Czarodzieja? Sam nie wiedział. Zostawił grzyby za plecami i puścił się w kierunku miejsca, które odkrył w ubiegłym tygodniu. Przeciskający się pomiędzy rozrzuconymi nieregularnie głazami strumień rwał w tym miejscu wyjątkowo silnie. Nieopodal, na osłoniętym rozłożystą sosną pagórku majestatycznie wznosiło się domostwo fioletowych mrówek, które swoją niecodzienną barwę zawdzięczały fenoloftaleinie wytwarzanej w wyniku fermentacji spożywanych przez nie nieżywych, lub małożywych bobrów i jaszczurczych jaj. Kadłuczko, aby nie został przypadkowo wzięty za małożywego, poruszał się po okolicy bardzo żwawo i po kilku dniach mrówki przywykły do jego obecności nie zwracając nań większej uwagi. Wolał jednakże zachowywać czujność, bo wiedział, że jeśli, przykładowo złamie łapę, może szybko podzielić los kozła, którego kiedyś widział na hali jednej z wędrownych osad pasterskich. Wobec braku bogatej liczebnie populacji bobrów na tamtych terenach mrówki musiały zaspokajać apetyt sprowadzanymi z odległych terenów mrożonkami, lub mięsem suszonym, a w międzyczasie próbowały konsumpcji innych istot. Po długich latach prób wybór padł właśnie na kozły, które jako jedyne, z niezrozumiałych powodów, po spożyciu gwarantowały mrówkom zachowanie fioletowego odcienia pancerzy. Kadłuczko był ongiś świadkiem, jak jeden stary kozioł złamał nogę i na domiar złego uszkodzona kończyna ugrzęzła w skalnej szczelinie. Przez kilka dni miotał się wzywając pomocy, ale wszechogarniająca okolicę znieczulica spowodowała, że nie został zauważony. Zwłaszcza, że zbliżał się cykl zmiany lokalizacji osady, więc wszyscy mieszkańcy skupiali się na własnych problemach. Wszyscy oprócz fioletowych mrówek, które wołanie od samego początku wyraźnie słyszały. Gdy kozioł wyżarł już całą znajdującą się w jego zasięgu trawę, a w spuchniętą nogę wdał się stan zapalny, zwierzę osłabło i oddychało ciężko dodatkowo dotknięte gorączką. Mrówki zaczęły zaciskać wokół niego coraz mniejsze kręgi, aż w końcu najbardziej hardy i odważny z pośród patrolujących okolicę żołnierzy, podskoczył do konającego i rozdziawiwszy ociekającą śliną owadzią japę na blisko wda metry, połknął nieboraka pozostawiając po nim ślad jedynie w postaci tkwiącego między skałami kawałka nogi wraz z racicą. Zresztą nie na długo, bo zaraz po tym zdarzeniu kończyna pokryła się grubą warstwą fioletowych, uwijających się jak w ukropie robotnic, które w kilka minut uprzątnęły miejsce do czysta.
Bóbr nie mógł się nadziwić organizacji i pracowitości mrówek, a cała akcja zrobiła na nim kolosalne wrażenie. Odprowadził wówczas wzrokiem mrówczy orszak eskortujący kołyszącego się na boki odważnego żołnierza, który po dotarciu do mrowiska zniknął w jego czeluściach. Niesamowite. Skoro taka mrówka potrafiła pożreć kozła, to jaki problem miałaby z bobrem?
Na samo wspomnienie niegdysiejszych zdarzeń ciarki przeszły Kadłuczce po grzbiecie. No ale było co było, a jemu trzeba zachować czystość umysłu i skupić się wyłącznie na misji, która go tu sprowadziła. Wszystko było przygotowane i zapięte na ostatni guzik. Wysyp maślaków był tej jesieni wyjątkowy, strumień rwał jak się patrzy, mrówki uwijały się transportując niezliczoną ilość jaszczurczych jaj i bobrów (zupełnie nieżywych), a gałęzie kilkunastu starych jabłoni uginały się pod niespotykaną tego roku obfitością zimowej odmiany owoców. A w próchniejącej budce z narzędziami, będącej pewnie pozostałością po dawnym gospodarzu, stało pośród łopat, grabi i graczek dwie motyki, z których jedna nie była nawet zardzewiała. Kadłuczko rozważał wcześniej zabranie motyki ze sobą i podrzucenie w miejscu jej pozbawionym, ale doszedł do wniosku, że czarodziej może uznać to za zagranie nieuczciwe. Poza tym z uwagi na codzienny brak motyki, na jego mapie mogło takiego miejsca wcale nie być. Nie ważne. Po długich poszukiwaniach znalazł wreszcie zakątek, który zdawał się być optymalnym. Przebywał tu już kilka dni i za każdą chwilą nabierał większego przeświadczenia o słuszności swojego wyboru. Entuzjazm zaczynał blednąć gdy przyszedł wtorek, po nim minęła środa i kończył się już czwartek, a czarodziej nadal pozostawał niewidoczny. Bóbr chodził od maślaka do maślaka i przekonywał do ujawnienia się, prosił, błagał, próbował rozśmieszyć, to znów wzruszyć. Nic. Żadnego efektu. W końcu listopad się skończył, zaczął grudzień, po nim styczeń i luty. Spadły śniegi spowijając okolicę białym kożuchem grubym na blisko półtora metra. Lód skuł wody strumienia, temperatura spadła niepokojąco nisko uniemożliwiając wręcz swobodne oddychanie bez narażenia płuc na przemrożenie. Mrówki poszły spać głęboko pod ziemię, maślaki i jabłka znikły, a motyki nie było widać spod wysokiej zaspy zmarzniętego śniegu. Tylko Kadłuczko pozostawał na posterunku niewzruszony. Dzięki zapobiegawczo zebranym u schyłku jesieni specjalnym gatunkom grzybów, które po ususzeniu starł na łatwo przyswajalny proszek, mógł czuwać niemal dwadzieścia cztery godziny na dobę ograniczając sen do niezbędnego minimum. Tak dotrwał do wiosny. Wraz ze wzrostem temperatury, topniejącym śniegiem i coraz głośniej szemrzącym strumykiem nadwątlona wiara zaczynała wracać dzielnemu bobrowi. Wkrótce pojawiły się przebiśniegi i zaczęły kwitnąć jabłonie, co wskazywało, że zima ustąpiła już na dobre i niedługo można było spodziewać się wiosennych jabłek. A co z maślakami? Czy z mchu wyrośnie ich wiosenno letnia odmiana? Pozostało mu mieć nadzieję, że tak, choć nie przypominał sobie, by o takiej kiedykolwiek słyszał, czy czytał. W tym momencie praktycznie nie miał jednakże innego wyboru. W pobliżu wschodnich pasm górskich grzyby rosły przez okrągły rok znikając tylko na zimę, więc nie widział powodu dlaczego nie miałyby wyrosnąć maślaki sitarze. W końcu przecież grzybia natura była niezwykła, niezbadana i niezgłębiona. Wysoce istotnym było też to, że czarodziej powiedział wyraźnie „każdy parzysty kwartał”. Gdyby chodziło wyłącznie o jesień, to po co miałby mówić, że każdy? Tak więc z kolejnymi mijającymi dniami nadzieja wracała bobrowi zbliżając go do majowego wtorku. Niepokoiły go tylko coraz częściej widywane stada bobrów, które przemykały mu wysoko nad głową. Czyżby było już za późno? Długo myślał również o użytym przez czarodzieja słowie „niemal”, które, zwarzywszy na trudną do oceny długość żywotności magika, mogło równie dobrze oznaczać kilkuletnią absencję. Nie chciał jednak trzymać się tej myśli i skupił się wyłącznie na chwili, w której uda mu się wreszcie czarodzieja spotkać.
*
- Uważaj, gdzie srasz, baranie!
Bóbr podskoczył, jakby ktoś wraził mu w dupsko rozgrzaną do czerwoności elektrodę. Rozejrzał się lękliwie jednocześnie wycierając dupę liściem łopianu. Nikogo nie dostrzegł i przez chwilę wydawało mu się, że to płata mu figle wyobraźnia zatruta przedłużającą się samotnością.
- Nasraj sobie w domu na stół, tłuku – dodał głos. – Albo na łeb.
Nagle Kadłuczko doznał olśnienia. Przecież doskonale znał ten szorstki, nacechowany złośliwą bezczelnością głos! Czekał na niego całymi, boleśnie długimi, pełnymi wyrzeczeń miesiącami, odliczał dni, bez przerwy o nim myślał, rozbierał każde wypowiedziane słowo na czynniki pierwsze. I o to właśnie jest! Miał przed sobą czarodzieja Filipka w pełnej okazałości.
- Filipek! – zapiszczał. – Wiedziałem, że się pojawisz!
- Mmm. Kadłuczko – bąknął czarodziej rozpoznając bobra. – Niezłe powitanie mi przyszykowałeś – dodał sarkastycznie. – Będę musiał się przenieść gdzie indziej, bo strasznie tu cuchnie bobrzym kupskiem.
- Poczekaj! – wrzasnął Kadłuczko. – Nie odchodź! Przecież szukałem cię parę lat!
- A gówno mnie to obchodzi, zasrańcu – odparł z obojętną miną czarodziej. – Ale spokojnie. Nie musisz tak walić w pory. Dobrze mi tu. Fajne maślaki rosną za tamtym wyszczerbionym głazem.
- Za tamtym?
Nie uzyskał odpowiedzi, więc popędził ile sił we wskazane miejsce.
- Hej! – zawołał. – Jesteś tu?
- Nie drzyj się – syknął Filipek. – Widziałem w pobliżu mońciocha.
- Mońciocha?
Kadłuczko błyskawicznie rozpłaszczył się za kamieniem.
- Czego tu szuka? – szepnął. – Przecież kapusta nie obrodziła?
- Aleś ty głupi – żachnął się czarodziej. – Nic tylko wyświechtane stereotypy. Świat idzie na przód. Bobry latają, krowy znoszą jaja jak strusie, a samce szczypawników wiążą sobie kutasy w pęcełki, co ma zapewnić równowagę w ich gatunku hamując nagły wzrost populacji i ograniczyć przy tym postępującą w zastraszającym tempie sklerozę. Zmiany dotyczą też i mońciochów. Nie wiem dokładnie o co chodzi, bo i niewiele mnie to interesuje. Widziałem tylko dwie smolarnie spalone na popiół i błąkającego się nieopodal mońciocha. Biedaczysko obijał się o pnie, jak ślepiec. Pewnie to jakaś nowa mońciochowa misja. Znajomy smolarz powiedział, że mońcioch wychlał jednemu z jego znajomych trzy beczki smoły, a dalsze cztery chciał zabrać ze sobą i uskoczyć w gęstwinę. I byłoby mu się udało, bo chłop wolał stracić urobek i oszczędzić chałupę, ale właśnie wtedy z krzaków wychynął zupełnie nieświadomy niczego sąsiad, który krzyknął do smolarza coś w stylu:
- Wyłaź stary pierdziochu!
- Rany boskie… – szepnął przejęty Kadłuczko. – Przecież do mońciocha nie wolno mówić pierdziochu.
Bóbr niezbyt dobrze znał obyczaje mońciochów, ale doskonale wiedział, że istnieją pewne słowa, na dźwięk których mońciochy reagują alergicznie czego przejawem może był, tak jak w tym przypadku, zianie ogniem. Słowo „pierdzioch” było jednym z bardziej groźnych.
Czarodziej na chwilę zaprzestał opowieści, by rzucić urok na szwadron mrówek, które zwartym rzędem maszerowały wprost na kępkę sitarzy. Czar nie był zbytnio inwazyjny i owady jedynie zawróciły obierając kurs na miejsce ostatniego bobrzego wypróżnienia.
- Jasne, że nie wolno – podjął opowieść Filipek. – Przynajmniej w takich okolicznościach. Ale mówiłem, że to powiedział ktoś przypadkowy i z zupełnie innym zamiarem. Ale cóż. Wiadomo, że dla mońciocha nie miało to znaczenia. Zanim zdążyli się obejrzeć skoczył w las wcześniej zionąc ogniem raz i drugi, aż w płomieniach stanęła całkiem spora połać lasu. Dobrze, że w tamtym okresie było wilgotno, to i pożar się nie rozprzestrzenił. Usmażył jednak owego krzykacza i strawił cały dobytek smolarza, który teraz przebranżowił się na bartnika. Osobiście mu to odradzałem, bo nie wiadomo, czego mońciochy będą szukać w przyszłym roku, czy za kilka lat. Może właśnie miodu, lub wosku? Cholera wie.
Opowieść Filipka była frapująca, ale w tym momencie o wiele bardziej interesowały go jego własne problemy postanowił więc nie tracić więcej czasu i przejść do rzeczy.
- Pamiętasz nasze ostatnie spotkanie? – zagadnął.
- Co tu rozpamiętywać? – odparł niedbale czarodziej.
- Obiecałeś spełnić moje życzenie.
- Że co? – udał zdziwienie Filipek, choć dobrze pamiętał swoje ówczesne słowa. – To jakaś bzdura. Mylisz mnie ze złotą rybką. Swoją drogą, niezła z niej lalunia. Widziałeś ją może ostatnio?
- Mam dokładnie zakodowane w głowie każde twoje słowo – nie ustępował bóbr. – Powiedziałeś: Słuchaj. Spełnię twoje życzenie, ale nie teraz, bo czas mnie nagli i siły mam nadwątlone. Obiecuję jednak, że przy następnym spotkaniu spełnię obietnicę.
- Kiedy ją widziałeś?
- Nie widziałem żadnej ryby. Chcę żebyś wywiązał się z danej mi obietnicy.
- Siedzisz nad tym strumykiem parę lat i nie widziałeś żadnej ryby? – upierał się czarodziej.
Kadłuczko czuł, że poziom rozdrażnienia powoli przekracza w nim dopuszczalną normę, ale zdawał sobie jednocześnie sprawę, że ostatnia rzecz jakiej mu trzeba, to awantura lub kłótnia z czarodziejem. W jej wyniku mógłby pogrzebać swoje nadzieje, a co gorsza, zostać zmieniony w coś wyjątkowo plugawego lub też tradycyjnie w stare kupsko.
- Nie powiedziałem, że nie widziałem żadnej ryby – odparł wolno dobierając słowa. – Tylko, że nie widziałem złotej.
- A jaką widziałeś?
- Nie pamiętam. Ze dwa karpie, prę pstrągów – chwilę się zastanowił. – I starego suma. Ale żaden z nich nie był z pewnością złoty.
- Starego? Powiedziałeś: starego suma?
- Chyba był stary.
- A to czemu?
- Duży był i jakiś taki leniwy.
- To znaczy, jaki?
Kadłuczko wpił pazury w darń i zacisnął zęby, aż boleśnie werżnęły mu się w podbródek.
- Płynął razem z nurtem i obijał się bokami o kamienie, szurał brzuchem po dnie, mało ruszał płetwami.
- Może był zmęczony?
- Matko! Nie wiem czy był zmęczony, chory, czy zamyślony. Mówię co widziałem!
- Spokojnie – rzekł pojednawczo Filipek. – Co się tak miotasz? Tylko pytam. Mam swoje powody. A jakiego były koloru?
- Kto?
- Na przykład ten sum?
- A bo ja wiem? Przy dnie płynął
- Ha! Mam cię! – huknął czarodziej i w mgnieniu oka przybrał znajomą postać obłoku.
- Że co niby? – odparł zaskoczony Kadłuczko.
- Powiedziałeś, że nie widziałeś złotej rybki, a nie wiesz jakiego koloru był sum! – triumfował Filipek. – Mógł być złoty!
- Ale to był zwykły sum! Wielki, tłusty, wąsaty, stary sum! Złote rybki są małe, zgrabne i takie… takie weloniaste.
- A skąd to wiesz? Mówiłeś, że jej nie widziałeś?
- Bo nie widziałem. Znam z bajek. Każde dziecko zna bajkę o rybaku i złotej rybce!
- Jedni wychowują się na takich bajkach, inni na innych. Nieważne. Dobra. Niech ci będzie. Pamiętaj tylko, że bajki to bajki, a rzeczywistość bywa całkiem inna. Ja dla przykładu znam jedną złotą rybkę, która jest szczupakiem i prędzej by ci jaja odgryzła, niż spełniła życzenie. I co ty na to cwaniaczku?
Zanim Kadłuczko zdążył odpowiedzieć, czarodziej dodał:
- Jakie to życzenie?
- Słucham?
- Jakie to twoje życzenie? Załatwmy to, bo mi spieszno do strumyka. Zamienię się w lina, albo w okonia, to szybciej odpłynę i zorientuję się co i jak. No ta jak z tym życzeniem?
- Mam zioła – powiedział bóbr. – Dostałem od zielarki Hłypka.
- Z niej też fajna dziewczynka – zadumał się czarodziej. – Może jednak zamienię się w jeża?
Bóbr odczekał, aż Filipek przestanie fantazjować i szybko streścił mu przebieg rozmowy z zielarką. Przedstawił też swoje obawy związane z metamorfozą bobrów i plan jaki ułożył.
- No dobra – skwitował opowieść czarodziej. – Dawaj te zioła.
Po chwili obłok zbliżył się do zawiniątka i powąchał pieczołowicie przechowywaną przez bobra mieszankę.
- Niezłe – podsumował. – Tylko faktycznie wyglądają mi na trochę niebezpieczne i ryzykowne w użyciu.
To powiedziawszy wypuścił z półprzezroczystych ust niewielką, bladoróżową smużkę bezwonnego dymku, która na krótką chwilę spowiła susz.
- Teraz słuchaj – powiedział poważnie. – Musisz namoczyć cztery szczypty ziół w wodzie i wypić po dwóch dniach, czy, jak wolisz dobach.
Bóbr spojrzał na czarodzieja podejrzliwie.
- Dziś jest piątek – kontynuował. – Wypijesz w niedzielę wieczorem. Gra?
Kadłuczko przyglądał się Filipkowi z mieszanymi uczuciami.
- I co wtedy? Jak już to wychlam? – zapytał.
- Wtedy każdy ulegający modyfikacjom bóbr, na którego spojrzysz, na stałe powróci do swojej pierwotnej, bobrzej natury. To proste.
Oczy Kadłuczki zalśniły z podniecenia i ekscytacji.
- Na pewno zadziała?
- Na pewno. Zademonstruję ci. Mnie do tego zioła nie potrzebne.
To powiedziawszy spojrzał w górę, gdzie przelatywał akurat klucz popiskujących bobrów. Zanim Kadłuczko zdążył zaprotestować wszystkie jak jeden bóbr po krótkim, parabolicznym locie roztrzaskały się o skały.
- Ty sukinsynu! – ryknął Kadłuczko.
- No! Tylko nie takimi słowy! – rozsierdził się mag. – I tak by z nich już nic niebyło.
- Nieprawda! Mogłeś poczekać aż wylądują!
- Działa?
Kadłuczko splunął na Filipka, ale plwocina przeleciał przezeń na wylot nie czyniąc mu żadnej szkody.
- Nie przeginaj – rzekł czarodziej.
Bóbr potarł twarz łapkami.
- Przepraszam – rzekł po chwili. – Ale nie powinieneś był w ten sposób.
- Nie lamentuj, tylko to wypij. Wiesz, że teraz możesz zwrócić tym odmieńcom bobrzą postać. Tymi się nie przejmuj. Przynajmniej umarły, jako prawdziwe bobry, a nie pod postacią jakichś dziwolągów. O, popatrz. Nic w przyrodzie nie ginie.
Kadłuczko powiódł oczami w kierunku wskazanym przez czarodzieja. Zza pobliskiego pagórka wyłonił się sznur pękatych, kołyszących się fioletowych mrówek eskortowanych przez czujnych kamratów. Na niektórych mrówczych korpusach, mimo pokrywających je pancerzy można było dostrzec wyraźne zarysy bobrów.
Kadłuczko przełknął gorzką ślinę i odwrócił wzrok.
- Lepiej będzie – rzekł – Jak już sobie pójdę. Dziękuję.
- Ja też spadam – odparł Filipek. – Najpierw do rzeki, a potem w las.
To powiedziawszy smyknął ze świstem pod powierzchnię strumienia i tyle go Kadłuczko widział.


Rozdział IV.
Orzeszek

Bóbr nie tracąc czasu upuścił prowizoryczną, przez ostatnie miesiące zastępującą mu mieszkanie norę. Zioła rozpuścił w jednej z wcześniej znalezionych butelek po miodzie. Odkąd Ananim Skafander stał się Lordem Bobrem, zarówno flaszek, jak i puszek było wszędzie pełno. Szczególnie na terenach turystycznie rozwiniętych, które Kadłuczko musiał przewędrować w poszukiwaniu interesującego go miejsca. Ukrył flaszkę z cenną zawartością w podręcznym bagażu, który stanowił parciany, sznurowany worek z kieszeniami, w jednej z których znalazło się miejsce dla reszty ziołowej mieszanki. Ruszył raźno przed siebie nie zapominając o ostrożności, którą powinien zachować każdy, kto porusza się po trenach nawiedzanych przez mońciochy i Furmanów. Jego ostatni kontakt z cywilizacją miał miejsce na tyle dawno, że nie mógł bazować na danych, w których posiadaniu był.
Pierwsze co powinien zrobić, to znaleźć wiarygodne źródło informacji, a w najbliższej okolicy może liczyć na spotkanie jedynie smolarzy, bartników, lub myśliwych. Żałował, że nie zapytał Filipka o aktualną sytuację społeczno polityczną, ale w tej chwili nie miało sensu rozwodzenie się nad utraconymi bezpowrotnie szansami. Ze studiowanych ostatnimi czasy map mniej więcej znał rozkład co większych barci, smolarni i chat myśliwskich, więc z braku innych źródeł wiedzy musiał oprzeć się na tych, które posiadał.
Najbliżej powinien mieszkać wspomniany przez Filipka bartnik Orzeszek, który szerzej zasłynął z wyrobu miodów zaprawianych śliną borsuka zbieraną wczesną wiosną przy pomocy specjalnych spluwaczek, do których zwierzęta pluły z obrzydzeniem. Tajemnicą bartnika pozostawało, jak skłaniał borsuki do plucia, lub też co powodowało owo obrzydzenie akurat tam, gdzie rozłożone były spluwaczki. Konkurencja czyniła niemałe starania, by dociec owej przyczyny, niemniej mimo usilnych dążeń tajemnica pozostała nieodkrytą. Kadłuczko pomyślał, że może Sędziwa Sowa by wiedziała, ale zakładał, że pewnie niejeden wpadł już wcześniej na taki pomysł i skoro nadal sekret pozostawał nieodkryty oznaczało to, że sowa milczała, jak głaz. Tak to już z nią było. Nie zdradzała tajemnic.
Orzeszka udało mu się odnaleźć bez większego trudu. Bóbr miał przy tym duże szczęście, gdyż bartnik szykował się właśnie do przekazania owoców swojej pracy do Stolicy, przy pomocy transportu rzecznego, więc gdyby Kadłuczko przybył dwa dni później zastałby tylko jego opustoszałą siedzibę. Orzeszek okazał się być bardzo towarzyski, dosyć światły, jak na żyjącego w dziczy człowieka i, co najważniejsze, niezmiernie ucieszyły go odwiedziny Kadłuczki. Podjął gościa najlepiej, jak umiał, czyli dzbanem przedniego miodu, miodowymi ciasteczkami z jagodami, miodowym plackiem z makiem i jeżynami, chlebem z kminkiem, smalcem z borsuczego sadła, kiszonymi w dębowych liściach ogórkami i pasztetem z pszczelich larw, który uważał za szczególny przysmak, zresztą, jak się okazało, nie bez podstaw. Bobra cieszyło, że bartnik nie zadawał zbędnych, kłopotliwych pytań ograniczając się raczej do zachwalania własnych wyrobów i technik produkcyjnych, oczywiście bez zagłębiania się w tajniki i szczegóły. W innych okolicznościach chęć opowiadania o sobie i swoich sukcesach mogłaby być dla gościa męcząca, ale w zaistniałych okolicznościach było to dla niego wielce wygodne. Ograniczył się więc do przytakiwania i podziwiania, od czasu do czasu ostrożnie zadając pytania wykraczające poza bartniczy fach, nakierowane na ogólną sytuację zarówno w Stolicy, jak i na prowincji.
- Już ostatni gwizdek – mówił Orzeszek. – Tylko patrzeć, jak mońciochy zaczną podchodzić pod chałupy.
Trzema potężnymi łykami wychylił wysokoprocentową zawartość glinianego dzbana, z którego wcześniej rozlewał miód do kubków. Alkohol w smaku był łagodny, ale moc swoją miał. Kadłuczko nie gustował zbytnio w tego rodzaju używkach, przedkładając nad nie odprężające go nalewki ziołowe, po których nigdy nie bolała głowa. Uznał jednakże, że odmówienie gospodarzowi poczęstunku byłoby bynajmniej nie na miejscu zwłaszcza, że chciał pozyskać od niego interesujące go informacje.
Tymczasem bartnik zaczął rozwodzić się na temat problemów z mońciochami, Pobuczami i Furmanami, chociaż ci ostatni, z nieznanych Orzeszkowi powodów, nie nękali bartników zbyt dotkliwie, raczej ich ignorując niż wycinając. Jeśli nie wchodziło im się w drogę można było w miarę spokojnie egzystować. Chyba, że akurat Furman jest wyposzczony, bądź zły. Wówczas nie okazuje łaski nikomu. Ale to były sytuacje bardzo rzadkie. Ostatni taki przypadek w okolicy miał miejsce kilka lat wstecz. Tamtej wiosny urodzaj na miód był niezwykle wysoki. Kwiaty bujnie pokrywały drzewa i łąki, a pracowite pszczoły ledwo unosiły się w powietrzu transportując do uli cenny ładunek. Trzech najbardziej utalentowanych w owym czasie bartników połączyło swoje siły i zorganizowało jeden wielki transport miodu i wosku. Do póki wszystko odbywało się drogą wodną, przy współpracy z zaprzyjaźnionym cechem orylów nie było żadnych problemów. Niestety wskutek coraz bardziej aktywnej działalności grupy przestępczej przewodzonej przez Ananima Skafandera została uszkodzona śluza regulująca poziom wody w sieci kanałów komunikacyjnych i na pewien czas ta trasa została wyeliminowana. Pozostała więc wielce ryzykowna, przez co również kosztowna droga lądowa. Mimo zagrożenia pieniądz skusił nielicznych śmiałków i pierwsze trzy transporty dotarły do Stolicy bez żadnych ekscesów. To dodało Woźnicom otuchy. Zaczęto nawet mówić, że Furmani wynieśli się z okolicy, być może na jeden z tajnych zjazd Furmanów, jakie odbywały się w miejscach i terminach nikomu nieznanych. Orzeszek relacjonując zaistniałe ówcześnie wypadki co i rusz pociągał zachwalanego samogonu i zaczął coraz częściej przeskakiwać z tematu na temat.
- Zjazd Furmanów – podjął z niezwykle poważną miną znawcy – jak powszechnie wiadomo… – czknął mocno, aż jego pochylona nad stołem sylwetka gwałtownie się wyprostowała, wyciągnięte ręce rozpostartymi dłońmi oparły się o blat, twarz przyjęła bordowy odcień, a oczy mocno się przeszkliły.
Chwilę milczeli. Kadłuczko obserwował bartnika początkowo z niemałą obawą, ale z każdą chwilą niepokojące kolory zaczęły opuszczać twarz gospodarza. Gdy Orzeszek otarł załzawione oczy rękawem i przeciągle odetchnął, postanowił zaryzykować i zapytać wprost o wojska Lorda Bobra. Zanim jednak zdążył dobyć głosu bartnik głośno beknął i podniósł się na chwiejne nogi.
- Nie mogę zaskoczyć – rzekł. – Poczekaj chwilę.
To powiedziawszy podszedł do ogromnego, drewnianego kufra i nie bez trudu uniósł ciężkie wieko. Dłuższą chwilę szperał wewnątrz przepastnego wnętrza zataczając się przy tym niebezpiecznie. Kadłuczko miał wrażenie, że bartnik lada moment straci równowagę i wpadnie do środka, wieko się zatrzaśnie i Orzeszek trafi w ten sposób do jakiegoś baśniowego, równoległego wymiaru pełnego krain zamieszkanych prze istoty z piekła rodem, dziwolągi i odmieńców, o których nie śniło się żadnemu bobrowi.
- Jest!
Podekscytowany głos wyrwał bobra z ponurych rozmyślań. Gospodarz uniósł się nieco ponad kufer ale jego wyciągnięte ramiona w dalszym ciągu tkwiły wewnątrz skrzyni.
- No rzesz, cholera jasna – marudził Orzeszek. – Że też to się tak głęboko schowało. Yych… – jęczał napinając się i zapierając stopami, jak zawodnik przy przeciąganiu liny.
Stęknął raz i drugi, aż w końcu poleciał do tyłu trzymając przed sobą olbrzymią, grubą księgę, która po chwili mocowania z rozchwianym bartnikiem i próbach utrzymania przez niego równowagi, przygniotła go swoim ciężarem do podłogi. Kadłuczko skoczył gospodarzowi na pomoc i wspólnymi siłami przytaszczyli opasły tom do stołu.
Księga była stara, obita skórą, pokryta złoconymi okuciami w kształcie nieznanych bobrowi hieroglifów. Orzeszek pogładził okładki z namaszczeniem i wolno, z nieskrywanym szacunkiem odchylił pierwszą kartę uchylając drzemiące wewnątrz tajemnice. Kadłuczkę nie chciało opuścić przeczucie, że lada chwila z środka księgi buchnie jakieś sino jasne światło uwalniając ze swego tajemniczego wnętrza demony i potwory, zmory i duchy, plagi, zarazy i choroby całego świata, a on, Kadłuczko, wszystkie je przyjmie do swojego wnętrza, w mgnieniu oka zgnije i zaraz potem jego truchło wyschnie na wiór i rozsypie się w proch jak psi balas długo pozostawiony na słońcu i wietrze.
Przełykając ślinę zamknął oczy, wstrzymał oddech i usiadł wolno nieruchomiejąc. Poza własnym płytkim i przyspieszonym oddechem słyszał tylko posapywanie gospodarza i suchy dźwięk przewracanych, sztywnych kart księgi.
- No gdzież to się podziało – mamrotał. – Było przecież na samym początku.
Nagle bartnik zamknął z hukiem opasłe tomiszcze, aż bóbr poczuł w nozdrzach kurz, który wzbił się ze starych kart od dawna nie otwieranej księgi. Wolno otworzył oczy. Teraz z kolei bartnik siedział z przymkniętymi powiekami i zmarszczonym czołem, jakby się nad czymś bardzo intensywnie zastanawiał. Usta mu drżały, kącikiem ust od czasu do czasu targał nerwowy tik. Kadłuczko był pewien, że Orzeszek wypowiada jakieś zaklęcia i zaraz ziszczą się jego najgorsze obawy. W końcu bartnik nie na darmo był znajomym Filipka. Pewnie obaj trudnili się sztuką czarnoksięską i czarodziej podstępnie podpuścił bora, by ten z własnej nieprzymuszonej woli przestąpił ten piekielny próg. Właśnie! Przez nikogo nie przymuszony sam oddaje się gościnie demona! Jakże mógł być takim głupcem?!
Nagle Orzeszek zamaszystym ruchem otworzył księgę, spojrzał w tekst i niemal w tym samym momencie zaczął czytać głębokim głosem:
- „Furmani stronią od tłumów” – prawił poważnie – „przedkładając nad zgiełk rozmów ciszę leśnych ostępów. Jedynie w wyjątkowych sytuacjach odbywa się zjazd, na którym zbiera się Rada Furmanów by ustalić stanowisko wobec zaistniałego problemu. Na ogół przyjmowano trzy wersje postaw furmańskiej braci. Najbardziej powszechna, to postawa pasywna, czyli nie robienie nic innego ponad to, co Furmani robią na co dzień, czyli swobodna wycinka. Druga opcja, to ignorancja, która polegała na nie robieniu niczego, poza czynnościami dla Furmanów naturalnymi, czyli swobodną wycinanką. Wreszcie stanowisko trzecie, czyli aktywne uczestnictwo w rozwiązaniu danego problemu polegające na wykonywaniu czynności, w których nikt z Furmanami równać się nie śmiał, czym jak wszyscy doskonale wiedzą jest swobodna wycinka”.
Orzeszek przeciągle beknął, a Kadłuczkę opuściły obawy przed czarami, a zamiast nich zaczęły nim targać jeszcze większy niepokój przed dostaniem się w łapy Furmanów.
- Wiesz z pewnością – podjął gospodarz, – że nikt nie może się z Furmanem równać w walce bezpośredniej?
Kadłuczko przełknął.
- Wiesz, czy nie?! – huknął bartnik wysuwając brodę.
- Wiem.
- No.
Orzeszek przytaknął usatysfakcjonowany i bez zbędnego komentarza wrócił do lektury. Ponownie przyjął mądrą minę i unosząc wskazujący palec podjął:
- „Z uwagi na mentalność Furmanów zjazdy odbywają się w miejscach, których nie znał nikt poza Pobuczami, które niemal każdorazowo biorą udział w dyskusjach dzieląc się z gospodarzami swą szeroką wiedzą z dziedziny dręczenia i nie mniejszym niż furmańskie doświadczeniem w tym zakresie. Dla postronnych jedynym sygnałem mającego odbyć się na danym terenie zjazdu jest gwałtowny i znaczny wzrost zafurmanienia i zapobuczenia okolicy, w skutek czego w równie szybkim tempie zmniejsza się miejscowa populacja. W sytuacjach, gdy Rada ma do rozstrzygnięcia wyjątkowo trudny problem zjazd może przeciągać się, a okolica pustoszeć, las cichnąć. Najlepszym świadectwem na to, że odbył się zjazd były rzucające się w oczy wymienione powyżej symptomy, których zasięg zdradza jednocześnie powagę problemu, z powodu którego zjazd się odbywał. Historia zna przypadki, gdzie posiedzenie Rady trwało tydzień, a nawet dziesięć dni. W urzędowych statystykach i historycznych kronikach z tamtych okresów można odnaleźć znaczne odchylenia w wykresach i anomalia liczbowe w rachunkach określających stan zaludnienia, czy może bardziej trafnym określeniem będzie słowo „zaistocenia” poszczególnych obszarów. Z takiego obrotu spraw satysfakcję czerpali jedynie kartografowie, którzy w takich sytuacjach musieli nanosić zmiany i drukować nowe mapy okolic, na których Furmani odcisnęli swoje mordercze piętno. Niejednokrotnie bowiem zrównane z ziemią wioski nigdy się nie odradzały, a populacje dzięciołów i sów musiały przez kilkadziesiąt pokoleń nadrabiać liczbowe ubytki w swych szeregach”.
Orzeszek zamknął księgę tak samo zamaszyście, jak i ją wprzódy otworzył.
- Otóż to, otóż to – rzekł tym razem wysuwając dolną wargę.
Przez kolejną godzinę Orzeszek na przemian czytał, po części opowiadał zasłyszane historie, po trosze przytaczał też informacje, w posiadanie których wszedł dzięki własnym doświadczeniom. Kadłuczko ochłonął i z każdą chwilą wyzbył się targających nim obaw. Bartnik wrócił też w końcu do rozpoczętego wątku ówczesnego transportu miodu i przypuszczeń co do opuszczenia okolic przez Furmanów. Z jego relacji wynikało, że domniemania w tym zakresie zostały dosyć szybko rozwiane, gdy przy kolejnej wyprawie pomiędzy pięciu Woźniców nie wiadomo skąd spadł Szalony Furman i w mgnieniu oka poszlachtował ich na plasterki. Rządza mordu spowodowała, że od bata zginęli również wszyscy obecni przy załadunku bartnicy oraz ich rodziny, przyjaciele, znajomi, pomocnicy, przypadkowe osoby postronne i wszystkie zwierzęta hodowlane, a także na pył zostały zmielone pszczoły wraz z ulami. Co do sztuki. Kadłuczko miał wrażenie, że wspomnienie tego ostatniego było dla bartnika szczególnie bolesne, niemal traumatyczne.
- Jak nie zabierzemy się do pojutrza – podsumował opowieść Orzeszek – może być za późno. Ponoć Skafander przegrupowuje swoich szturmowców w pobliże Przystani Zawęgłowej i wiadomo czym to się skończy. Żaden Woźnica po towar nie przyjedzie, a wyrobów szkoda, bo wyjątkowo przednie. A żyć z czegoś przecież trzeba. Rodziny nie mam, to i przykuty do ziemi nie jestem. A tu wszędzie, jak okiem sięgnąć, coraz gorzej. Zapuszczanie się za daleko w głąb lasu za bardzo ryzykowne, bo można się natknąć na zimocha i skończyć jako motyka. Już chyba wszędzie ludzie szaleją, bobry, za przeproszeniem, głupieją, coraz mniej przypominając bobry, mściuchy…
- Zaraz, zaraz – przerwał zaintrygowany Kadłuczko. – Jak to? Co z tymi bobrami?
- Eee. No przecież mówiłem, że za przeproszeniem, że to nic osobistego…
- Nie o to chodzi. Co znaczy, że coraz mniej przypominają bobry?
Bartnik popatrzył na gościa mętnymi oczami, z których biła podejrzliwość wymieszana z niedowierzaniem.
- No jak to? – zapytał. – Sam przecież mówiłeś, że widziałeś jak, zamieniają się w żurawie. Czy twoim zdaniem bóbr wyglądający jak ptak jest czymś normalnym?
- Nie powiedziałem, że wyglądały, jak żurawie – żachnął się Kadłuczko – tylko, że leciały kluczem.
- Na jedno wychodzi.
- Nie do końca.
Kadłuczko przez chwilę miał zamiar wyłuszczyć bartnikowi szereg różnic dzielących żurawia od latającego bobra, ale szybko uznał, że mimo iż problem jest niezwykle ważki, to w obecnej chwili jest wiele bardziej istotnych tematów, na których powinien skupić uwagę.
- No dobra – zgodził się widząc purpurowiejącego na twarzy, zbierającego myśli Orzeszka. – Latające bobry to jedno, ale co jeszcze? Żyłem dosyć długo jak pustelnik i nie znam nowinek.
- Co dalej? Poczekaj, a sam zobaczysz.
- Wolałbym coś niecoś wcześniej usłyszeć na ten temat. Nie wiem czego się spodziewać.
Kadłuczko wpatrywał się w gospodarza z nieukrywanym, niecierpliwym wyczekiwaniem, ale mężczyzna nie kwapił się z odpowiedzią. Wypity miód sprawił, że nad wyraz gadatliwy mężczyzna osiągnął stadium lekkiego otępienia i potrzebował dłuższej chwili na zebranie myśli. Bez słowa wstał na rozchwiane nogi i zatoczył się w pobliże stygnącego paleniska. Rozgrzebał pogrzebaczem skryte pod grubym kożuchem popiołu tlące się kawałki drewna i węgla, po czym wrzucił pomiędzy nie kilka średniej wielkości ziemniaków i ponownie zasypał, przykrywając dodatkowo paroma klockami sprasowanych dębowych trocin, których na co dzień używał do budowy miniaturowych piramid, dołączanych następnie kontrahentom do podstawowych wyrobów w ramach gratisu. Bóbr nie rozumiał tej swoistej formy obdarowywania, ale nie zamierzał tematu drążyć.
- Nie będą już potrzebne – mamrotał pod nosem. – Może w przyszłym roku…, ale to nowe się wyrobi…, albo co innego, cholera wie.
Opłukał przybrudzone dłonie wodą stojącą w drewnianym cebrzyku i wytarł je o poły fartucha.
- Kopce – rzekł.
W pierwszej chwili Kadłuczko nie zwrócił uwagi na usłyszane słowo, sądząc, że to dalsza część mętnego monologu, ale wobec przedłużającego się milczenia, spojrzał na krzątającego się mężczyznę.
- Kopce? – zapytał.
- Kopce.
- Co kopce?
- Kopce. I bobrowiska.
- Bobrowiska? – bóbr wyprostował się na taborecie.
- Ano tak.
Bartnik wrócił do stołu z wielkim garncem, na którego dnie spoczywała gruba na kilkanaście centymetrów warstwa smalcu.
- Nie bój się – rzekł. – To jarski wyrób. Wyśmienity w smaku, a przy okazji doskonały na migrenę. Na bazie wosku i soi z dodatkiem bobrzego mleka. Mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza?
- Jak to kopce? – zignorował pytanie bóbr. – Nie przeszkadza – dodał szybko pochłaniając pajdę posmarowaną smalcem, a tym samym uwiarygodniając słowa czynami.
- Kopce, jak kopce – podjął niedbale Orzeszek. – Tyle, że większe.
- Większe niż co?
Mężczyzna znów zmierzył gościa niepewnym wzrokiem.
- Niż kopce krecie, ma się rozumieć.
Na chwilę zawiesił wypowiedź. Milczeli wpatrując się w siebie z wyczekiwaniem.
- Ale może i nie ma w tym nic dziwnego – dodał. – W końcu bóbr jest dużo większy niż kret.
- Chcesz powiedzieć, że bobry zeszły do podziemia?
- Nie inaczej. Oczywiście nie wszystkie, ale w pobliżu Zawęgłówki to bardzo powszechna rzecz. Wzdłuż brzegów aż się roi od ziemnych stożków, że wozem jechać się nie da. Ale podobno widziano już bobry wielkości kreta.
- Co?
- No tak. A co w tym dziwnego? To czysta ewolucja i umiejętność adaptacji do warunków bytowania. Tyle, że na ogół na takie transformacje potrzeba lat liczonych w tysiącach, albo i milionach, a w tym przypadku nastąpiło to w bardzo szybkim tempie. I chyba dobrze. Małemu łatwiej pod ziemią.
- Och Stefanie! – załkał bóbr załamując łapy.
Święty Stefan to najbardziej popularne wśród bobrów bóstwo. Bóbr Stefan to legendarny wędrowiec, który był pierwszym w historii osobnikiem swojego gatunku, jaki zainicjował organizowanie społeczności bobrów ze wszystkich żeremi w jedną wielką bobrzą rodzinę. Pozwoliło to nie tylko na szybki rozwój gospodarczy, ale również na wielkie usprawnienie przemysłu. Planowanie sieci kanałów, tam i śluz umożliwiło takie zagospodarowanie dorzeczy, że zapotrzebowanie na bobrzy fach rosło z każdym rokiem wraz z rozwojem cywilizacyjnym. Niestety Stefanowi nie było dane doczekać czasów, które pozwoliłyby mu w pełni nacieszyć mu się efektami zainicjowanej przez siebie akcji. Pod pretekstem zebrania z wiernymi został podstępnie zwabiony w pułapkę zastawioną przez swoich licznych w owym czasie przeciwników i poddany torturom. Przetrzymywany w niebobrzych warunkach zmarł z wyczerpania po blisko sześciu miesiącach niewoli. Do końca został wierny swoim ideom, nie wyparł się ich i nie zdradził tajemnic, które zabrał ze sobą do grobu. Po latach bobry doceniły jego czyny i uhonorowały męczeńską śmierć beatyfikacją.
- Nic ci modły nie pomogą – skwitował bartnik. – Zwłaszcza, że kopce, to jeszcze nic.
- Jak to? – załkał Kadłuczko ponownie blednąc i ocierając z łez futro na policzkach.
- Skoro tak się przejmujesz kopcami, to co powiesz na bobrowiska? Pewnie też ich nie widziałeś?
- No nie… – załkał Kadłuczko – Ale to chyba normalne w takiej sytuacji. Skoro są kretowiska, to mogą być i…
- Ha! – przerwał gospodarz. – Kolego! I tu się mylisz! Wcale nie chodzi o kretowiska, a o mrowiska.
- Co?
- Bobry zaczęły upodabniać się do mrówek! Widocznie uznały, że podziemne życie do końca im nie pasuje. Zbyt szybko ślepły. Zaczęły więc szukać czegoś pośredniego pomiędzy byciem zwyczajnym borem, a bobrem krecim. W końcu padło na mrówki.
- Nie! – zaprotestował Kadłuczko. – To już przesada. Nie uwierzę, że uznano mrówkę za stadium pośredniczące między postacią bobra i kreta. Toż to absurd!
- Na pierwszy rzut oka może i tak – kontynuował spokojnie Orzeszek. – Ale nie tak do końca. Posłuchaj dalej, a sam zobaczysz, że wszystko układa się w jedną doskonałą całość.
Bartnik próbując stworzyć odpowiedni nastrój na moment zawiesił opowieść.
- Z początku – podjął po chwili – bobry, które zeszły pod ziemię, budowały mrowiska, czy raczej bobrowiska właśnie, z konarów drzew i przykrywały nimi kopce. Z czasem, w miarę jak się kurczyły zaczynały zmniejszać się i kopce, budulec stawał się delikatniejszy. Bodaj w tym momencie bobry zaczęły interesować się mrówkami. I nie ma w tym przecież niczego szczególnie dziwnego, bo nawet każde dziecko wie, że mrówki osiągnęły doskonałość w organizacji pracy i konstrukcji budowli znanych nam jako mrowiska, szeroko podziwianych i stawianych za wzór w rzemiośle budownictwa.
Pochwalne peny na temat mrówek nieco zirytowały Kadłuczkę. Sprawa dotyczyła przecież jego własnego gatunku, a tymczasem ten człowiek opowiadał o tym z taką lekkością, jakby zdawał mu relację z wycieczki szkolnej.
- Nic dziwnego – rzekł zgryźliwie. – Po co komu innemu osiąganie doskonałości w budowaniu mrowiska? To tak, jakby się ekscytować tym, że pająki robią najlepsze pajęczyny, jedwabniki jedwab, a mściuchy wyrabiają najlepszą mściulinę.
- No może i tak – podsumował mężczyzna. – Niemniej musisz przyznać, że robotę potrafią zorganizować perfekcyjnie.
- Fakt.
- W każdym bądź razie bobry zaczęły podglądać mrówki. Na tej samej zasadzie, jak wcześniej obserwowały żurawie i krety. W sumie to naprawdę niesamowite z jaką prędkością potraficie przyswoić sobie umiejętności i cechy tak wam przecież obce. To zakrawa wręcz na fenomen w dziedzinie adaptacji!
Bóbr westchnął.
- W tej sytuacji niewielka to pociecha.
- Może i tak. Chcesz posłuchać dalej?
Kadłuczko przebierając zgrabnie palcami szybko zagrał na wąsach wstęp do „South Of Heaven” Slayera płynnie przechodząc w „Czy ktokolwiek wie, dlaczego mój ukochany wujek Leon spierdolił traktorem do Rio” z repertuaru Saksofonisty, ulubionego wykonawcy większości bobrów, odetchnął głęboko i wyprostował się przygotowując na przyjęcie dalszych złych informacji.
- Mów – rzekł. – Wolę znać prawdę, niż żyć w iluzorycznie błogiej nieświadomości. Byle szybko, bez zbędnych epitetów i ubarwień.
- Dobra, dobra – ponowił relację Orzeszek. – Chcesz szybko, będzie szybko. Bobry dalej się kurczyły w zastraszającym tempie, aż osiągnęły rozmiar niewiększy niż ludzki kciuk, potem najmniejszy palec, wreszcie paznokieć. Dzięki wiedzy zdobytej z obserwacji mrówek zaczęły szybko budować bobrowiska i w nich mieszkać. Nie muszę oczywiście dodawać, że stały się jajorodne, podobnie jak te bobry a la żurawie. Z jednego lęgu wykluwają się setkami, albo i tysiącami. Jakby nagle wróciły do swych tradycyjnych rozmiarów, to świat natychmiast by zaniknął przykryty kilkoma warstwami bobrów.
Kadłuczko poczuł, jak kręci mu się w głowie.
- Jaka jest skala zjawiska? – zapytał.
- A ja ci wiem? Tyle, co sam zaobserwowałem albo zasłyszałem na targowiskach. Bliżej Stolicy bobry żyją jak żyły. Myślę, że to przez Skafandera. Szerzy terror wśród twoich braci. Póki co nikt stanowczo nie interweniuje, bo oficjalnie dotyczy to wyłącznie waszego gatunku, ale powoli ogólna sytuacja staje się coraz bardziej napięta. Bobry, które nie chcąc poddać się woli tego ciemiężyciela szukają ucieczki pod ziemią i w powietrzu. To niepokojące. Powinny walczyć. Ale tak to już jest, gdy nie ma jednego charyzmatycznego przywódcy, który by pokazał wszystkim co i jak robić. Jak taki się szybko nie pojawi, marnie to widzę.
Dalsza rozmowa zbytnio się nie kleiła. Kadłuczko podpytał jeszcze o szczegóły dotyczące samego Ananima, bo w chwili bieżącej nie wiedział jeszcze, że Skafanderem jest nie kto inny, jak jego zawistny prześladowca Gadłuszko. Położyli się spać wcześnie, bo z samego rana Orzeszek spodziewał się flisaków. Bartnik zasnął niemal natychmiast i po chwili z jego legowiska zaczął dobiegać gromki pomruk i charchot. Kadłuczko długo nie mógł zapaść w sen, a gdy ten wreszcie nadszedł przyniósł niepokojące wizje i powtarzające się, przesiąknięte bólem obrazy, nad którymi królowała przewrotna ironia: obawiał się strasznej alternatywnej rzeczywistości, podczas gdy realny świat okazywał się nie mniej ponury.


Rozdział V
Zdziebkoździch

Kadłuczko zstąpił na ląd wczesnym wieczorem następnego dnia po wizycie u bartnika. Z informacji uzyskanych od Orzeszka wynikało, że przystań, przy której zamierzał zatrzymać się transport miodu znajdowała się w rejonie wysokiej aktywności żołnierzy Skafandera. Co prawda przewoźnicy mieli z nim zawartą niepisaną umowę o tak zwanej ochronie mienia, w rozumieniu której barki transportowe mogły spokojnie pokonywać szlaki handlowe pod warunkiem uiszczenia przez przewoźników dobrowolnych opłaty na rzecz Fundacji Wspierającej Rozwój Transportu Rzecznego, której przewodniczącym nieprzypadkowo był Zaciosko, przyrodni brat Gadłuszki. Kwota opłaty ustalana była indywidualnie w zależności od zawartości transportu, a jej wysokość każdorazowo określał szturmskafander, czyli dowódca oddziału szturmowców dokonującego inspekcji. Oczywiście przedmiotowa ochrona ograniczała się jedynie do pobierania wspomnianych opłat oferując w zamian brak jakiejkolwiek aktywności, co w praktyce powodowało, że transportowce były narażone na ataki ze wszelkich innych źródeł, m.in. ze strony śmierdnic, pleśniaków, mściuchów lub mogły też paść ofiarą przypadkowej agresji mońciochów. W efekcie transport drożał, bo należało wynajmować dodatkowych ochroniarzy i konwojentów, którzy zapewniali powodzenie dostarczenia towaru do celu, a przynajmniej w znacznym stopniu ograniczali jego tam nie dotarcie.
Ale mimo, iż niuanse i szczegóły transportowych problemów są niezwykle ważne, to w tym momencie najistotniejszym jest to, co przytrafiło się Kadłuczce po opuszczeniu barki. Chodzi mianowicie o spotkanie, a właściwie nie tyle o samo wydarzenie, jakim owo spotkanie było, a o jego główny podmiot, czyli osobę, którą bóbr spotkał. A tą osobą był nie byle kto, tylko sam Łowca Bobrów. W czasie przypadającym na owo spotkanie Łowca nie był jeszcze do końca ukształtowany i nie cieszył się zasłużoną z wszech miar estymą, która była dlań tak bardzo charakterystyczna i nie budziła źdźbła niezrozumienia w nieodległej już przyszłości. W każdym bądź razie w chwili, w której znajdujemy się obecnie Kadłuczko stanął na drodze Ździebkoździcha, lub jak kto woli, na drodze tego pierwszego stanął ów drugi. Samo spotkanie nie było poprzedzone żadnymi istotnymi wydarzeniami i nastąpiło dosyć nieoczekiwanie. A mianowicie Kadłuczko chcąc skorzystać z nadarzającej się okazji postanowił uzupełnić swoje ubogie menu o smakowicie wyglądające pomidory, które dziko rosły w bruździe oddzielającej spustoszone przez mońciocha kartoflisko, od krzewów dzikich malin. Należy tu zaznaczyć, że będąc bobrem nie musiał znać obyczajów panujących wśród pomidorów, gdyż na ogół nie stanowiły one składnika bobrzego menu, a stosunki dyplomatyczno handlowe pomiędzy przedstawicielami obu gatunków do tej pory nie występowały, bądź miały charakter marginalny. Reasumując wyobrażenie o pomidorach przeciętnego bobra, do których w tych kategoriach poznawczych zaliczał się Kadłuczko, nie uwzględniało rozróżnienia pomiędzy zwykłym pomidorem, a pomidorowym chłopem, którym był Zdziebkoździch. Nie znaczy to oczywiście, że bobry nie miały świadomości istnienia pomidorowych chłopów. Wiedziały o tym doskonale, podobnie jak zadawały sobie sprawę z istnienia pomidorów, niemniej nie były świadome dzielących je różnic, a tym bardziej szczegółów relacji jakie pomiędzy nimi zachodziły.
- Chodzi o to, – wyjaśniał zdezorientowanemu bobrowi Zdziebkoździch – że my jesteśmy wszyscy pomidorami. W sensie biologicznym. Poza tym różni nas wiele.
Widząc pytające spojrzenie Kadłuczki pomidorowy chłop kontynuował.
- My jesteśmy, jak ci pasterze, którzy pasą owieczki. Tyle, że w odróżnieniu od nich jesteśmy tego samego gatunku. To tak, jakby owca pasła inne owce.
- Taka bardziej rozgarnięta owca?
- Nie tyle bardziej rozgarnięta, co bardziej ku temu predestynowana, głównie poprzez różne uwarunkowania genetyczne, a przez to możliwości zarówno fizyczne, jak i mentalne. My możemy się przemieszczać, wymieniać poglądy, rozmawiać z przedstawicielami innych gatunków, dzielić się spostrzeżeniami i opiniami. To czysta reakcja ewolucyjna. Tak przynajmniej należy na to spoglądać. My, w sensie chłopy pomidorowe, możemy znacznie więcej, niż nasi przykorzenieni do gleby krewniacy.
- Godne podziwu poświęcenie – wtrącił bóbr. – Moglibyście przecież ich zignorować, i skupić się wyłącznie na własnych potrzebach.
Widząc pełne dezaprobaty spojrzenie przyszłego Łowcy szybko dodał:
- Znaczy traktować ich mniej priorytetowo.
Zdziebkoździch potarł policzek w miejscu, w którym był bardziej niż gdzie indziej zapomarańczowiony, co wskazywało, że właśnie to miejsce zwykł pocierać w takich sytuacjach.
- To nie takie proste. Przecież my wszyscy jesteśmy pomidorami. Możesz o mnie mówić pomidor. Wszyscy rodzimy się na krzakach.
Tu nastąpiło wyłuszczenie całego skomplikowanego procesu rozrodu, dojrzewania i dorastania pomidorów, ich podziału według ról, zakresu obowiązków i szczegółów uwarunkowań dzielących pomidory stacjonarne, od tych egzystujących w sposób bardziej swobodny.
- Sam rozumiesz – konkludował Zdziebkoździch. – Jeśli nie zadbamy o swoich braci, a tym samym o korzenie naszej egzystencji, to możemy pożegnać się z jakąkolwiek kontrolą rozwoju w ogóle pozostawiając jego warunki czynnikom zewnętrznym. Poza tym śmierć wszystkich pomidorowych krzaków wykluczy również możliwość rodzenia się pomidorowych chłopów, do czego dopuścić ze zrozumiałych powodów nie możemy. Chodzi przecież o przetrwanie gatunku, a nie o jakieś tam warzywne widzi mi się.
Szeroka, bliżej tu nie przedstawiona argumentacja trafiła do bobra, zwłaszcza, iż nie ona tak naprawdę była przedmiotem jego zainteresowania. Bardziej nurtowało go samo pojawienie się uzbrojonego po zęby pomidora. W sumie to nawet nie zauważył, że ma do czynienia z pomidorowym chłopem. Obusieczny miecz, zbroja i przyłbica rzucające w koło złote refleksy, kolorowe pióra na hełmie i szereg innych atrybutów skłaniały do przeświadczenia, że ma się do czynienia z jednym z zawodowych wojowników, którzy nigdy jak dotąd nie rekrutowali się spośród pomidorów. Do tej pory. W tym momencie każdą rozsądną istotę zdziwiłoby, dlaczego pomidor przestał być pomidorem i stał się wojownikiem?
- Dlaczego przestałeś być zwykłym pomidorem i stałeś się wojownikiem? – zapytał Kadłuczko.
Odpowiedź była niezwykle zawiła i w swej wewnętrznej konstrukcji nader sprzeczna i nasuwająca szereg pytań, które posypały się z bobrowego pyszczka. Przytoczenie całej rozmowy z wszelkimi szczegółami nie jest w tym momencie najistotniejsze. Ważne są jej nasuwające konkretne wnioski efekty i konkluzje dotyczące istniejącej ówcześnie sytuacji. A prezentując w telegraficznym skrócie, przedstawiały się one następująco. Po pierwsze: Ananim Skafander poprzez swoją ekspansywną i noszącą znamiona imperialnej politykę naruszył harmonię odwiecznie panującą wśród pomidorów, która sprawiła, że pomidory zostały zepchnięte do roli bezwolnych produktorów. Po drugie, i co w ocenie Kadłuczki najistotniejsze, wśród ofiar kryminogennych poczynań zaborcy znalazła się ukochana Zdziebkoździcha, znana szerzej jako zielarka Hłypek. I ona jest tu kluczową postacią. Z bardzo dużym prawdopodobieństwem można bowiem stwierdzić, że gdyby nie jej osoba, cała, kolokwialnie mówiąc, zawierucha nie miałaby miejsca.
Aby sytuacja była bardziej jasna i klarowna należy się kilka słów więcej na temat samej zielarki. Celem oddania pełni dramaturgii faktu uprowadzenia Hłypka przez szturmowców Skafandera poniżej zostanie również przedstawiony pokrótce jej mały prywatny świat, który został jeżyczce tak brutalnie odebrany.
Hłypek mieszkała w niewielkiej norce. Można by rzec o niej nawet, że jest nieco ciasna. Niemniej, pomimo mało komfortowych rozmiarów było to mieszkanko bardzo przytulne, ciepłe, ciche i, co niezwykle istotne, pozbawione wilgoci. Cienki, niezbyt krótki korytarz łączył ją z trzykrotnie większym pomieszczeniem, które spełniało rolę spiżarni, czyli niezwykle ważnej w życiu każdego jeża funkcji.
Zielarka była ponad miarę dumna z zapasów jakie miała zawsze zgromadzone. Przeróżne smakołyki równiutko ułożone i posegregowane według specyficznych jeżowych kategorii, zajmowały długie przymocowane do ścian półki, a także piętrzyły się na regularnych stosikach w centralnej części spiżarenki, lub zwisały z sufitu podwieszone do naturalnych wzmocnień stropowych utworzonych przez korzenie sosny, w której sąsiedztwie znajdowało się przytulne domostwo. Czegóż tam nie było. Suszone, jak również świeże owoce, różnej maści orzechy, wonne zioła, cienkie i wiotkie, młode, soczyste gałązki i korzonki, grzyby, wonne kwiaty, dzięki którym wnętrze spowijał przyjemny, zawsze świeży i pobudzający zapach. No i oczywiście przetwory, z produkcji których jeżyczka zasłynęła nie tylko wśród swoich pobratymców, ale również i innych mieszkańców lasu, z którymi chętnie dzieliła się swoimi smakołykami. Jej specjalnością były przede wszystkim konfitury z jeżyn, borówkowy dżem oraz powidła z cierpkich owoców tarniny. W niemniejszym stopniu zachwycały również kompoty z dzikich gruszek, suszone jabłka i poziomkowy mus wzbogacony nutą mięty.
Tak z grubsza wyglądała zawartość zaplecza gastronomicznego gospodyni. Próżno było doszukiwać się wśród zapasów jakichkolwiek pędraków, chrząszczy, czy dżdżownic, którymi zwykli zajadać się inni przedstawiciele jeżowej rodziny. Nasza bohaterka była bowiem zatwardziałą jaroszką i na samą myśl o konsumpcji leśnej fauny dostawała dreszczy, nieprzyjemnego gwałtownego ślinotoku prowadzącego niekiedy nawet do mdłości i torsji oraz, w najbardziej drastycznej formie, omdleń i zawrotów głowy.
Powyższe spowodowane było wspomnieniami z wczesnego dzieciństwa, gdy to jej nieco zamroczony nalewką z mleczu zaprawioną kwiatem jaskra wuj Leopoldo, pod którego opieką została wraz z sześciorgiem rodzeństwa, przez trzy dni karmił ich wyłącznie młodymi dżdżownicami i turkuciami podjadkami. Pierścienice nieprzyjemnie wiły się w wygłodniałych pyszczkach, a pancerze pędraków roztrzaskiwane przez wuja drewnianym tłuczkiem, strzelały w zębach i raniły podniebienia. Malutka Hłypek odmawiała przyjęcia posiłku woląc głodować, ale im więcej Leopoldo popijał mleczowo jaskrowego wywaru, tym bardziej natarczywie nakłaniał dzieci do konsumpcji, a w stosunku do naszej bohaterki stosował wręcz nieprzyzwoite środki perswazji, jak odginanie kolców w przeciwnym z ich naturą kierunku, wiązanie na supełki wrażliwych wąsików, czy wreszcie pocieranie wilgotnego, różowiutkiego noska kapelusikiem zeszłorocznego żołędzia (wersja łagodna) lub starą sosnową szyszką (wersja drastyczna). Po tym kilkudniowym horrorze Hłypek nigdy więcej nawet nie powąchała tego rodzaju potraw. Za to, jak wcześniej wspomniano, stała się niemalże wybitną specjalistką w dziedzinie jarskich kulinariów.
Pewnego dnia, jak prawie każdego poranka, zielarka zbudziła się w swoim malutkim łóżeczku wyściełanym materacem wypełnionym mieszanką mchu i delikatnych gałązek skrzypu odpowiednio wprzódy przygotowaną, między innymi poprzez potraktowanie garścią wyselekcjonowanych ziół, które podtrzymywały świeżość i nadawały przyjemnej wonności. W podobny sposób przyrządzoną mieszanką liści wypełnione były trzy różnych rozmiarów poduszki i kwadratowa kołderka.
Gospodyni nie zdążyła nawet wypić porannej kwiatowej herbatki, gdy z codziennego rytuału wyrwało ją natarczywe stukanie do drzwi. Tego dnia miała, nawet jak na nią, wyjątkowo dobry nastrój, więc ochoczo ruszyła do wyjścia, by przekonać się, z kogo taki ranny ptaszek. Przed drzwiami stało trzech pomidorowych chłopów. Hłypek, jak już wcześniej wspomniano, nie przepadała za niespodziewanymi wizytami, nie była więc skora do udzielania gościny obcym. Doskonałe samopoczucie spowodowało jednak, że po zaspokojeniu swojej ciekawości, co do podmiotu porannej wizyty, nie tyko nie pożegnała gości szybko, ale nawet ochoczo wysłuchała opowieści o, jak się okazało, bardzo ważnym problemie, który ich do niej sprowadził. A owym problemem było nie byle co, bo sam od dawna nie widywany w tych okolicach mońcioch.
Jeżyczka zaprosiła pomidory do norki i usadziła ich wokół niewielkiego stolika zajmującego centralne miejsce małego saloniku. Poczęstowała ich wzmacniającą produkcję karotenu nalewką i poprosiła o przybliżenie i uszczegółowienie powodu ich wizyty. Dwaj chłopi byli zatrwożeni do tego stopnia, że nie byli w stanie wydobyć z siebie słowa nie nacechowanego skrajnymi emocjami. Jedynie jeden wykazywał dosyć spokoju, by przedstawić fakty bez nadmiernego, przesiąkniętego uczuciami subiektywizmu. Hłypek poprosiła, aby zaczął wszystko od początku i starała się nie przerywać relacji jedynie od czasu do czasu wtrącając pytania dla uzyskania pełni obrazu zaistniałych wydarzeń.
- Pojawił się niewiadomo skąd – mówił pomidor. – Przeglądaliśmy akurat krzaki, by odnaleźć przyczynę nadmiernego plątania pnączy pomidorów strączkowych, gdy nagle…
Zamilkł na chwilę głośno przełykając w nadmiarze nagromadzoną gorzką ślinę. W tym momencie widać było, że słowa z trudem wydobywają się z ust relacjonującego, co świadczyło o odgrywającej się w jego wnętrzu burzy emocji. Zielarka podsunęła mu kolejną miseczkę naparu, który szybko zniknął łapczywie pochłonięty powodując chwilowe, za to o bardzo dużej intensywności zapomarańczowienie jego twarzy. Odetchnął głęboko i podjął opowieść.
- Nagle wszystko stanęło w płomieniach. Cała szeroka połać jak okiem sięgnąć wręcz eksplodowała świetlistymi i piekielnie gorącymi słupami ognia. W okamgnieniu skonały setki naszych sióstr i braci, zarówno dorosłych, pięknych i dorodnych gotowych do rozrodu, jak i maleńkich jeszcze zielonych dzieciątek, które nie zdążyły nawet posmakować rozkoszy życia. A wiesz co w tym wszystkim było najgorsze? Cisza. Nikt nawet nie pisnął. To było, jak błysk, mgnienie oka. Całe rodziny znikły ze świata nie świadome nawet tego, co się dzieje. Z jednej strony, to może i dobrze, bo prawdopodobnie niczego nie czuły. Ale z drugiej? To okropne, bo jak temu w przyszłości przeciwdziałać? Jak zdiagnozować zagrożenie skoro wszystko trwa sekundy? Nie ma szans na słowo ostrzeżenia, które mogłoby uratować życie innym. To jak niewidoczny dotyk czarodziejskiej różdżki jakiegoś zwyrodniałego czarnoksiężnika, który bawi się czyimś istnieniem zupełnie nie licząc się z konsekwencjami swoich poczynań. I to wszystko jeden mońcioch! Bez powodu!
- Skoro nikt niczego nie widział, to skąd gwarancja, że to właśnie mońcioch? Przecież pomidory nigdy nie były obiektem jego celu?
Dwa milczące dotychczas pomidorowe chłopy milczały nadal, ale w tym momencie zadrżały tak gwałtownie, że było wyraźnie słyszalne, jak ocierają się ukryte pod cienką skórką i miękkim miąższem nasionka.
- Też bym nie uwierzył, gdybym sam nie widział na własne oczy. Zasięg rażenia ognia urywał się tak gwałtownie, jakby była odcięta niewidzialną apokaliptyczną kurtyną. Spalona na popiół ziemia wraz ze wszystkim co ją porastało oddzielona od zdrowej, tętniącej życiem, niczym rozrysowane na mapie prostopadłe i równoległe granice. Czerń i biel. Niesamowite. Mnie i moim tu zebranym towarzyszom szczęśliwie udało się znajdować po tej białej stronie. Zresztą sam nie wiem, czy jestem szczęśliwcem, czy potępieńcem. Widok, jaki zarejestrowały moje receptory wzroku nie opuści mnie do końca moich dni.
- Coś musiało zdenerwować mońciocha…
- To nie to! Początkowo też tak myśleliśmy, ale przecież wówczas uciekłby paląc wszystko w niekontrolowany sposób, a tymczasem on spokojnie zionął na tlącą się jeszcze pożogę lodowatym powietrzem…
- Co? Chcesz powiedzieć, że to mońcioch lodowy?
- Nie wiem jaki. Ale wszystko wskazuje na to, że tak. Jak tylko ogień przestał wszystko trawić mońcioch zgarnął popioły do wielkiego parcianego worka i zniknął w podskokach. Jakby nie patrzeć wyglądało to jak realizacja z góry zaplanowanego zadania, czy misji.
- W życiu nie słyszałam o takich misjach. Rozumiem, że kapusta, albo ziemniaki, ale żeby pomidory?
- Właśnie! – potwierdzili milczący dotychczas towarzysze.
Zapanowało długie milczenie. Pomidory chłeptały wywar nabierając rumieńców, jeż krzątał się wśród półek zastawionych wszelakiej maści pudełeczkami, słoiczkami i karafkami. Zielarka nie zwykła zbyt często raczyć się specyfikami na bazie alkoholu etylowego, ale tym razem czuła, że łyczek czegoś mocniejszego dobrze jej zrobi. Gościom nie zaserwowała nalewki, bo wiedziała, że wysokoprocentowe trunki nie wpływają pozytywnie na ich chlorofil. Myśli kłębiły się jej w głowie zestawiając pełne sprzeczności pomysły i teorie, które mogłyby wyjaśnić przyczyny przedstawionych przez pomidora wydarzeń. Cóż też mogło sprowadzić lodowego mońciocha w ich strony? Zdarzało się, że od czasu do czasu okoliczne plantacje nawiedzały mońciochy, ale za każdym razem była to odmiana bagienna. Na sąsiadujących z buszem preriach widywano też mońciochy pustynne, ale lodowego nie było tu nigdy. Bo i skąd? Najbliższy skuty lodem obszar oddzielał od Krainy Bobrów bezkresny Ocean Karpi i nawet ktoś obdarzony najbardziej wybujałą fantazją przez chwilę by nie przypuszczał, że mońcioch może pokonać je wpław, lub co jeszcze bardziej nieprawdopodobne, na pokładzie statku.
Wszystko to było nacechowane nieprawdopodobnymi sprzecznościami, których występowania w przyrodzie nie odnotowały dotychczas żadne historyczne i socjologiczne kroniki. Zielarka miała świadomość, że każde zjawisko musi kiedyś wystąpić po raz pierwszy i zanim zostanie zaakceptowane i przyjęte do wiadomości, powoduje wcześniej ogólnospołeczne zdziwienie niejednokrotnie szokujące, innym razem przyjmowane z bogu chwalczą wręcz dziękczynnością. Czy mieli z czymś takim do czynienia i tym razem? Czy może był to tylko jednorazowy tragiczny przypadek, jakie również niekiedy się zdarzają szokując i nastręczając lawiny pytań, nawarstwiając z czasem nawał pozostających bez wyczerpujących wyjaśnień niedomówień.
Hłypek kątem oka obserwowała nieoczekiwanych, niosących złą nowinę gości. Dwaj byli niczym nie wyróżniającymi się, zwykłymi pomidorowymi chłopami, jakich można spotkać wszędzie, gdzie regularnie rosną pomarańczowo zielone krzewy, ale ten trzeci był inny. Nie wiedziała jeszcze co konkretnie zwróciło jej uwagę, ale była pewna, że miał on to coś, co sprawia, że raz na jakiś czas wśród tysięcy podobnych sobie istnień pojawia się jednostka obdarzona cechami owocującymi w przyszłości pojawieniem się kogoś na podobieństwo mesjasza, wysłannika wyższych, nadrzędnych mocy, ktry poprzez swoją filozofię lub czyny ma doprowadzić do uzdrowienia pogrążonego w chaosie społeczeństwa, lub przeciwnie, po równi pochyłej pociągnąć je za sobą w otchłań niebytu i zapomnienia. W tym przypadku, biorąc pod uwagę coraz częstsze sygnały społecznych odchyleń od normy bardziej prawdopodobny i pożądany był uzdrowiciel niż moralny destruktor.
Patrzyła na szlachetne rysy pomarańczowej twarzy, dwie pary żywych, ruchliwych, połyskujących zielenią oczu symetrycznie rozmieszczonych po obu stronach ledwo zarysowanego na krągłej buźce nosa, ściągnięte powagą sytuacji wydatne rubinowego odcieniu usta i wyraźnie zaznaczony podbródek pokryty delikatnym meszkiem. Szerokie, jak na pomidora, pokryte kolczastymi naroślami ramiona były wręcz stworzone do dzierżenia symbolizującego rewolucyjne zmiany oręża, który raz wprawiony w ruch nie spocznie do póki nie osiągnie obranego celu, lub jego powiernik nie sczeźnie przy jego realizacji.
- Czegóż zatem oczekujecie ode mnie? – zapytała w końcu przerywając niezręczną ciszę.
Jakby dla potwierdzenia przemyśleń jeża dwa milczące pomidorowe chłopy utkwiły wzrok w relacjonującym niezwykłe zdarzenia.
- Chcemy zmienić kolor – odparł.
- Że co?
- Chcemy zmienić kolor – powtórzył pomidor. – Skoro mońciochy mają realizować misje związane z, nazwijmy to, zbiorem pomidorów, to jeśli zmienimy barwę na, dajmy na to, czarną lub niebieską wówczas nas nie rozpozna i da spokój. Przynajmniej tak przypuszczamy. Wewnątrz na zawsze pozostaniemy pomidorami, mamy to głęboko zakorzenione w świadomości, więc nasza tożsamość nie zostanie zachwiana.
Zielarka zamyśliła się wpatrując w pomidora.
- Jak ci na imię?
- Zdziebkoździch.
- A więc posłuchaj, Zdziebkoździchu. Sama zmiana koloru to z pozoru niewielki problem. Od strony technicznej nie stanowi wręcz żadnych trudności. Ale …
- Przepraszam, że przerwę – wtrącił pomidor. – Ale zdaje się, że wiem, co chcesz powiedzieć. Chodzi ci o daleko idące zmiany w naszych organizmach związane z brakiem naturalnych barwników, dzięki którym jesteśmy tym, kim jesteśmy.
- Właśnie – potwierdziła nie bez podziwu.
- Może niezbyt precyzyjnie się wyraziłem. Chcemy, by kolor zmieniła tylko nasza zewnętrzna skórka, a reszta pozostała bez jakiejkolwiek zmiany.
- Pomalujcie się farbą.
- Myśleliśmy i o tym, ale to zbyt czasochłonne. Poza tym farba popęka przy wzroście, może zmyć ją deszcz i co najważniejsze, może na tym ucierpieć nasza zdolność do fotosyntezy.
- Racja.
Znów zapanowało milczenie. Dalszy przebieg rozmowy miał niewiele inny charakter. Padały pomysły, propozycje i kontrargumentacje, aż w końcu Hłypek poprosiła o czas do namysłu. Obiecała, że przez dwa dni jest w stanie znaleźć złoty środek na gnębiący pomidory problem. Szczerze przejęła się losem tych miłych i sympatycznych istot, a nie bez znaczenia był również urok osobisty Zdziebkoździcha, który wywarł na niej bardzo duże wrażenie i spowodował, że poczuła się jak nigdy dotąd.
Odkąd pomidory wyszły, zielarka nie potrafiła przestać myśleć o Zdziebkoździchu i to nie w kategoriach klienta zleceniodawcy. Pracowała bez wytchnienia nie przyjmując żadnych gości i nie zajmując się niczym innym. Z jednej strony czas przeciekał jej przez palce, a lekarstwa znaleźć nie mogła, z drugiej zaś, jakby stanął w miejscu i wolno odcinał kolejne minuty dzielące ją od spotkania ze szlachetnym pomidorowym chłopem. Nie zdawała sobie sprawy, że Zdziebkoździch czuł się dokładnie tak samo. Pragnął spotkania z nią i chwile oczekiwania dłużyły mu się bezlitośnie. Za to czas zaczynał galopować, gdy pomyślał o grożącym jego rasie niebezpieczeństwie i ich wobec niego bezradności.
Gdy wreszcie po umownych dwóch dniach pomidor stanął przed drzwiami prowadzącymi do norki zielarki cały rozedrgany i rozkojarzony wydarzyło się najgorsze. Stukał i pukał, a drzwi pozostawały zamknięte. W końcu nacisnął malutką klamkę i ku jego zdziwieniu droga do norki stanęła otworem. Nieśmiało wkroczył do ciemnego korytarzyka i zamarł. Norka była splądrowana. Meble połamane lub w najlepszym wypadku poprzewracane, wszędzie poniewierały się fragmenty potłuczonych naczyń, unosiła się ostra woń mieszanki ziół i suszonek. Wreszcie, co najważniejsze, nigdzie nie było śladu jeża. Zielarka przepadła bez wieści.
Załamany Zdziebkoździch wybiegł z norki i zaczął krążyć po okolicy pytając kogo się da. W końcu zarysował mu się w miarę wyraźny przebieg zdarzeń. Najwięcej światła na wydarzenia ostatnich dni rzucił mu stary prawdziwek, który widział szwadron uzbrojonych po zęby bobrów, które plądrując okolicę zawitały również do domostwa uroczej jeżyczki. Wszystko stało się jasne. To robota podkomendnych Skafandera. Mało tego. Jeśli dać wiarę relacji grzyba, a nie było żadnych przesłanek by tego nie robić, oddziałowi przewodził sam Ananim, który opuszczając norkę miał na głowie, o zgrozo, ociekający krwią hełm wykonany z kolczastego korpusu jeża. Pomidor poczuł, jak więdną mu nogi, a kłębiące się w głowokorpusie makabryczne myśli zaczynają wirować i zderzając się ze sobą miotać nim o pobliskie drzewa boleśnie raniąc delikatną skórkę, która szybko pokryła się odciskami.
Wreszcie jego oblicze stężało. Wrócił do norki i bez słowa zatrzasnął się w jej wnętrzu, z którego nie wychodził prze bite pięć godzin, nie reagując na pukanie i nawoływania. Gdy wreszcie otworzyły się drzwi w ich progu stanął nie zwyczajny Zdziebkoździch, ale pomidor dziwnie odmieniony i jakby potężniejszy, nieulękniony i majestatyczny. Łowca Bobrów. Tak się przedstawił oczekującym go pobratymcom zanim błyskawicznie zniknął w zaroślach.


Rozdział VI
Lord Bóbr

Kadłuczko postanowił wypróbować otrzymany od zielarki specyfik zaraz po spotkaniu z niezwykłym, świeżo upieczonym Łowcą Bobrów. Długo wahał się, czy nie wtajemniczyć pomidora w tajniki swojej misji, ale w końcu uznał, że lepiej nie ponosić niepotrzebnego ryzyka, zwłaszcza wobec kogoś, kto na bobry poluje. Nawet jeśli odnosi się to wyłącznie do podkomendnych Ananima Skafandera. Nigdy nie wiadomo, jak Łowca zinterpretowałby kadłuczkową chęć zintensyfikowania działań na podniesienie liczebności bobrów, czyli w znacznym uproszczeniu, potencjalnych szturmowców. Samemu Kadłuczce trudno było osądzić, czy nie popełniał przez to kardynalnego błędu. W każdym bądź razie tego dnia ich drogi się rozeszły. Żaden z nich nie pomyślał, że jedynie chwila wpłynęła na to, że obaj nie spotkali się u drzwi Hłypka, a wówczas wszystko potoczyłoby się inaczej.
W każdym bądź razie, podsumowując, malutki jeż miał niebagatelny wpływ na losy całej Krainy Bobrów. W ciągu mniej więcej trzech dni odwiedziło go trzech niezwykłych klientów, którzy w wyniku wizyty ulegli mniejszej, lub większej transformacji. Pierwszym z nich był Kadłuczko, którego przemiana miała nastąpić lada moment. Następnym i jednocześnie najgwałtowniejszym przypadkiem był Zdziebkoździch, który stał się Łowcą Bobrów. Ostatni to Ananim Skafander, którego oblicze uległo daleko idącym mutacjom na samym końcu i było bezpośrednim następstwem przemiany Kadłuczki, który spieszył ku swym rodzinnym stronom, by przynieść bobrom ukojenie w postaci cudownego eliksiru Hłypka.
Oczywiście spotkanie tych dwóch ostatnich nie miało miejsca przypadkiem. O cudownym specyfiku, dzięki któremu bobry zaczynały powracać do swoich pierwotnych postaci donieśli Skafanderowi liczni rozrzuceni po całej kniei szpiedzy. Zresztą bobrodajna działalność Kadłuczki odbiła się po szerokiej okolicy głośnym echem niemal natychmiast. Gdy tylko bowiem mikstura zielarki dojrzała zgodnie ze wskazaniami Filipka, bóbr nieco pochopnie ją wypróbował. Otóż aby sprawdzić działanie lekarstwa Kadłuczko połknął prawdopodobnie kroplę za dużo skondensowanego wywaru, co okazało się brzemienne w skutkach. Już po chwili poczuł przypływ wielkiej mocy sprawczej, dzięki której był w stanie zwrócić zmutowanym braciom pierwotną postać. Może tajemnicza siła ziół nie wyszłaby od razu na jaw, gdyby bóbr nie postanowił wypróbować jej na dosyć licznym stadzie, które długim kluczem pokonywało nieboskłon. Nieświadom do końca nabytych zdolności Kadłuczko uczynił niemalże to samo, za co prawie znienawidził Filipka, z tym że w dużo większym zakresie. A mianowicie w okamgnieniu przywrócił wszystkim lecącym naturalną formę, w wyniku czego setki bobrów roztrzaskały się o rozpościerające się pod nimi kamieniste podłoże, lub zostało poszarpane przez nastroszone gałęzie kolczastych drzew. Podobnie było z niemal całym stadem żyjącym w bobrowisku. Bobry nie nawykłe do podziemnego życia zostały żywcem pogrzebane w plątaninie zbyt ciasnych dla ich odmienionych ciał korytarzy. Zanim opanowany nieokiełznaną mocą Kadłuczko spostrzegł mordercze dzieło swoich poczynań śmierć znalazło tysiące bobrzych istnień. Szok, jakiego zaraz później doznał był nieodwracalny w skutkach. Oszalały z rozpaczy całą winą obarczył zielarkę. W takim stanie emocjonalnym odnaleźli go żołnierze Ananima. Ogarnięty chęcią zemsty Kadłuczko stanął przed obliczem Skafandera i zamiast dostrzec w nim swojego odwiecznego wroga Gadłuszkę, zobaczył jedynie to, co chciał, czyli sprzymierzeńca w realizacji nowego celu, jakim jawiła mu się zemsta na podstępnej w jego mniemaniu zielarce. Oczywiście w powyższej postawie pomógł mu sam sprytny Ananim, który zataił zarówno swoją proweniencję, jak i fakt, że Hłypek znajdowała się aktualnie w jego niewoli. Groźne oblicze herszta bobrzej kompanii ozdobione najeżoną naturalnymi kolcami przyłbicą i pancerzem ze skorupy błotnego żółwia budziło respekt i emanowało siłą, którą zaślepiony Kadłuczko brał za przejaw pozytywnej energii. Bez większego oporu, będąc pewnym słuszności swych poczynań, oddał więc wodzowi groźny eliksir i opowiedział o jego możliwościach, które poznał na własnej skórze. Chwilę później zupełnie zdezorientowany został wtrącony do wilgotnego lochu, gdzie zapadł w długotrwały stan katatoniczny.
W tym momencie przyszedł czas kolejnego etapu przemiany podstępnego Skafandera, który wcześniej będąc zwykłym Gadłuszką, został w efekcie końcowym ponurym Lordem Bobrem. Nie bacząc na wskazówki przekazane mu przez Kadłuczkę, bóbr natychmiast wypił całą zawartość skrywającej tajemniczą moc karafki. Niemal natychmiast poczuł, jak coś rozsadza go od środka. Oczy niemal wyszły mu z orbit, kości i żyły napęczniały, do granic możliwości napięły się mięśnie i opinająca je skóra, futro stwardniało i zesztywniało pokrywając się popielistym nalotem. Bobry ze straży przybocznej rozpierzchły się w popłochu, gdy ich przywódca uniesiony tajemniczą siłą zaczął z zawrotną szybkością wirować wydając przy tym bulgoczące dźwięki. Wszystko trwało dobry kwadrans, w trakcie którego na szeregi wojska padł blady cień strachu. Okoliczne drzewa rozszumiały się złowróżbnie gubiąc igły i liście, potężniejący huk zagłuszył wszystkie inne dźwięki tętniącej życiem kniei. Niebo pociemniało, a kłębiące się chmury zaczęły przecinać trzaskające z ogłuszającą mocą błyskawice. I nagle wszystko ucichło. Ogarnięte paniką bobry opuściły wzniesione ponad głowy tarcze i spojrzały w kierunku siedziby przywódcy. I wówczas ich oczom ukazał się w całym swoim majestacie cudownie odmieniony Ananim Skafander. Jego i tak potężna sylwetka teraz jeszcze bardziej znacznie przewyższała gabarytami nawet największych wojowników emanując potęgą i siłą. Obnażone ciało, pozbawione zbyt ciasnego pancerza, który pod wpływem gwałtownego przyrostu tkanki rozleciał się z trzaskiem na drobne kawałki, zdradzało moc, o jakiej żadnemu z żołnierzy się nie marzyło nawet w najśmielszych wyobrażeniach. Pokrywająca go sierść stopiła się i zlała w jedną rogową pokrywę stanowiącą jednocześnie twardy pancerz, głowa z nadnaturalnie olbrzymimi szczękami majestatycznie obracała się z boku na bok, a lśniące żółcią oczy złowieszczo świdrowały wszystko na wskroś.
Lord Bóbr. Szeregi wojska rozstępowały się przed nim szczękając rynsztunkiem, a on kroczył majestatycznie zdając się nie zwracać uwagi na swych podkomendnych. Zamaszystym ruchem machnął mocarnym ramieniem i wszystkie znajdujące się w promieniu mili istoty zamieniły się w bobry, które natychmiast zaczęły dołączać do wzrastających w siłę szeregów armii. Bobry zaczęły spadać z nieba, schodzić z drzew, wyłaniać się spomiędzy rozoranych hałd ziemi i spod wzburzonej powierzchni wody.
Z wszechogarniającego wojsko letargu pierwszy wyrwał się Zaczepko, najbardziej zaufany bóbr, dowodzący strażą przyboczną. Zaczął wydawać szybkie komendy próbując zapanować nad nagłym przyrostem żołnierzy. Po chwili dołączył do niego młodszy brat, Zaduszko, który również należał do najbliższych współpracowników Skafandera. Noszące znamiona racjonalności działania obu bobrów spowodowały, że wódz opuścił ramiona i zatrzymał przemiany wodząc półprzytomnym wzrokiem po efektach swych poczynań. Patrzył na wielotysięczne szeregi gotowych oddać za niego życie szturmowców i usiłujących okiełznać ich podkomendnych. Gęsty otaczający ich dotąd las został w przeciągu kilku minut zamieniony w rynsztunek i bardziej przypominał teraz wysypaną trocinami olbrzymią cyrkową arenę, niż tętniącą życiem knieję. Moc, jaką dała Lordowi mikstura zielarki przeszła jego najśmielsze oczekiwania. Miał teraz nieograniczoną władzę nad tworzeniem i zniszczeniem, nad życiem i śmiercią. Postrzegał się teraz, jako stwórcę, którego nic i nikt nie ma prawa powstrzymać przed realizacją jego wiekopomnego dzieła.
Kiedy opadły pierwsze emocje przyszedł czas na rewizję zaplanowanych przez Skafandera działań. Sam cel pozostawał co prawda niezmieniony i nadal była nim władza. Niemniej zmianie uległo myślenie jej głównego realizatora i tym samym zasięg owej władzy. Odkąd w miejsce zadziornego watażki armii zaczął przewodzić odmieniony i potężniejszy Lord Bóbr jego aspiracje znacznie wzrosły i opanowanie Krainy Bobrów stało się z priorytetu jedynie początkowym etapem, który miał umożliwić rozszerzenie panowania na wszystkie sąsiadujące i bardziej odległe, znane i nieznane krainy.
Minęło kilka tygodni zanim udało się uporządkować chaos, jaki zapanował w wyniku gwałtownego, nieprzemyślanego i niezaplanowanego demontażu koszarów, które w całości zostały przerobione na oręż kilkakrotnie spotęgowanej liczebnie armii. Dzięki energicznym działaniom braci Zaduszko i Zaciosko, w ostatniej chwili oddelegowanego do działań terenowych, wojsko zostało przegrupowane, podzielone na oddziały i rozlokowane po obu stronach Wielkiej Rzeki Poziomej, której brzegi połączyły szybko wybudowane mosty. Prace szły sprawnie. Każdego dnia przeglądu postępów dokonywał sam Lord Bóbr, który ochłonąwszy i oswoiwszy się ze zdobytą mocą stał się bardziej powściągliwy i rozważny. Nakazał tymczasowe zawieszenie broni i zaprzestanie nękania osadników, chyba, że ci zdradzali objawy niezadowolenia. Wówczas potencjalnych buntowników profilaktycznie zamieniał w bobry i z nowopozyskanych w ten sposób żołnierzy tworzył rezerwy i służby zapleczowo administracyjne, jak również oddziały zwiadowcze, które wysyłał w misje rozpoznawcze.
W ten sposób coraz bardziej rozszerzająca się terytorialnie śmiercionośna machina rosła w siłę niebezpiecznie zbliżając się do stolicy, gdzie dzięki układom i koneksjom świeżo mianowanym namiestnikiem był Zaczepko, pełniący jednocześnie administracyjno prawną funkcję przewodniczącego Bobrzego Trybunału. Połączenie obowiązków wynikających z piastowania obu wymienionych wyżej stanowisk pozwoliło, by jego rządy krok po kroku przygotowywały grunt pod rewoltę, jaką planował Skafander. Z każdym tygodniem i miesiącem zapinał się kolejny guzik misternie utkanego planu, a pierścień wojsk zaciskał się wokół tętniącej życiem leśnej metropolii. Aparat policyjny, którego pracownicy byli wierni Lordowi, strzegł porządku publicznego, przeciwników szybko eliminowano nie pozwalając na jątrzenie i rozszerzanie się wrogiej ideologii.
Lord Bóbr czuł się bezkarny. Odkąd Furmani i Pobucze wynieśli się do ulokowanego po drugiej stronie gór Posępnego Biczowiska, jedynym zagrożeniem dla sprawnej realizacji założeń Lorda były mońciochy, które w wyniku rozprzestrzeniającej się i stale przyrastającej liczebności bobrów stały się nerwowe i jaszcze mniej niż zwykle przewidywalne. Wobec drastycznie spadającej populacji producentów kiszonej kapusty i plantatorów ziemniaków, którzy zdradzając przejawy niezadowolenia zostali zamienieni w bobry i wcieleni do wojska, mońciochy zaczęły migracje w poszukiwaniu niezbędnych do życia dóbr. Zapuszczając się daleko na północne i południowe krańce lądów powodowały coraz częstsze zawirowania w ekosystemie, co skutkowało daleko idącymi konsekwencjami. Początkowo Lord Bóbr próbował zamieniać w bobry również i mońciochy, ale nie wiedzieć czemu istoty te nie były podatne na jego moce. Co prawda całkiem niedawno przeprowadził śmiałą akcję mającą na celu otumanienie jednego mońciocha i może by mu się i nawet udało, gdyby nie nagła i niczym dla niego nie wytłumaczalna wymienna teleportacja, w wyniku której mońcioch zniknął, a na jego miejscu pojawił się inny mońcioch, który ku jego przerażeniu zaczął wszystko wokół przemieniać w lodowe skamieliny. Jedynym, co mógł wówczas zrobić, to ratować się karkołomną ucieczką pozostawiając na pastwę losu swoich żołnierzy.
Od tamtej pory wszystkie bobry miały surowy zakaz jakichkolwiek kontaktów z mońciochami i każde odstępstwo od tej reguły było bezwarunkowo karane śmiercią, a dzięki temu, że w armii panował rygor i dyscyplina sytuacje takie praktycznie zostały wyeliminowane. Doskonale zorganizowany mechanizm szpiegowsko wywiadowczy szybko informował o wszelkich ruchach mońciochów i dzięki temu bobry mogły na czas przegrupować się i zejść im z drogi.
Wszystko wydawało się toczyć zaplanowanym torem, gdy pewnego pochmurnego dnia na horyzoncie pojawiło się zupełnie nowe zagrożenie. Początkowo Lord bagatelizował sygnały o domniemanym wojowniku, który pojawia się znikąd i dziesiątkuje oddziały zwiadowcze. Jednak z czasem, głównie z uwagi na meldunki zaufanego Zacioski, które potwierdzały zasłyszane wcześniej pogłoski herszt postanowił lepiej przyjrzeć się problemowi i poświecić mu więcej czasu. Kazał przygotować sobie obszerny raport w tym zakresie i studiując go szybko doszedł do wniosku, że najprawdopodobniejszym autorem rzezi wśród bobrów jest jakiś Furman, który zapuściwszy się w nieznane sobie leśne ostępy nie robi nic poza pozostawaniem w zgodzie z własną naturą. Dalsza lektura rzuciła jednak cień wątpliwości na ten osąd. Otóż jak wynikało z relacji naocznych świadków wróg nie podróżował furą i nie wycinał w pień wszystkiego co tylko znajdywało się w zasięgu bata, a jedynie ciął na sztuki niezbędną do odniesienia zwycięstwa liczbę żołnierzy, resztę zaś brał do niewoli. Takie postępowanie wykluczało Furmana.
Dalsza lektura dodatkowo utwierdziła Lorda o nieprawidłowości początkowej oceny faktów, o czym świadczyły również kolejne zapisy świadczące, iż ów wojownik rozmiarami przypominał przeciętnego bobra i posługując się obusiecznym mieczem zakuty był w pozłacaną zbroję. Mało tego. Jeśli dosłownie wierzyć relacjonującym, to nękający wojska Lorda rycerz zjawiał się nagle materializując się w najmniej oczekiwanym miejscu i czasie i zanim ktokolwiek zdążył użyć wobec niego broni znikał bez śladu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, by niemalże w tym samym momencie pojawić się w zupełnie innym miejscu nie przestając sprawnie fechtować orężem. A najciekawsze w tym wszystkim było to, że czyniąc cały ten galimatias unosił się w powietrzu na półprzezroczystym ognistym rumaku. Napotykając ów opis po raz pierwszy szczerze się roześmiał, ale gdy po raz kolejny znalazł niemal identyczny pochodzący z innego źródła, srodze się zaniepokoił. Zwłaszcza, że meldunki o aktywności tajemniczego wojownika były coraz częstsze i w ich efekcie w wymierny sposób uszczuplała się armia Lorda. Bóbr musiał więc naprędce zamieniać w żołnierzy kolejnych mieszkańców kniei, aby ubytki uzupełniać. Niestety wymagali oni szkolenia i nauki fechtunku, a poza tym prowadziło to do zmniejszenia producentów różnych dóbr, których same bobry wytwarzać nie potrafiły, a tym samym prowadziło to do pogarszania ogólnej sytuacji życiowej i obniżenia morale. W końcu Skafander uznał, że jedynym rozwiązaniem problemu jest eliminacja niewygodnego buntownika, który, jak przypuszczał, był prawdopodobnie jakąś mutacją bobra. Wystarczyło więc zamienić go w zwykłego bobra i problem przestanie istnieć.
Nie bacząc na ostrzeżenia czujnego Zacioski Lord Bóbr postanowił wyruszyć w misję zwiadowczą wraz ze swoimi żołnierzami. Zanim jednak opuścił sztab postanowił odwiedzić więźniów.
*
Lochy spowijał mrok, który rozświetlały migocące pochodnie. Smolisto czarne, gęste i zatęchłe powietrze pozwalało leniwym płomieniom tylko odrobinę odkrywać swoje tajemnice. Korytarze były kręte i ciasne, znajdujące się po obu stronach cele stały otworem, co świadczyło, że świeciły pustkami. Wobec umiejętnościom Lorda wtrącanie do lochów na dłuższy czas nie było konieczne. Wystarczyło przecież potencjalnego wroga zamienić w żołnierza i problem więzienia sam się rozwiązywał. Ponadto otrzymując nowe ciało każdy ochoczo zdradzał wszelkie nawet najbardziej poufne informacje jakie posiadał, co w obliczu co dla imperialistycznej polityki Lorda było niemniej ważkie.
Niestety dla Ananima takim przypadkiem nie był Kadłuczko. On już był bobrem. Lord żałował, że zbyt szybko pozbawił go złudzeń i wtrącił do lochu zaraz po przemianie. Pamiętał, że bóbr zanim został więźniem bełkotał coś o jakimś dżinie, który pojawiał się i znikał jak kamfora, potrafił przybierać przeróżne postaci i rzucać czary. Gdyby Lord pozyskał takiego sprzymierzeńca tajemniczy wojownik nie byłby już żadnym zagrożeniem. Jeśli dżin istnieje na prawdę, to za wszelką cenę musi do niego dotrzeć i zadbać o jego względy. A do tego potrzebował Kadłuczki.
Strażnik przekręcił klucz w zardzewiałym zamku i wkroczył do celi. Zapalił łuczywo nad głową więźnia i bladożółta poświata ukazała siedzącą w kącie postać wachlującą płetwiastym ogonem ociekającą potem twarz. Lord odesłał wartownika i zamknął drzwi. Transformacja i dodatkowo spowijający go mrok wykluczał, iż więzień rozpozna w nim Gadłuszkę.
- Jak samopoczucie kolego? – zapytał pojednawczo.
Nie doczekawszy się odpowiedzi postąpił o krok ku siedzącemu.
- Słuchaj uważnie – podjął spokojnym tonem. – Jutro opuszczam obozowisko i nie wiem jak długo mnie nie będzie. Zamierzam kazać cię uwolnić. Nie ma sensu abyś siedział w lochu. Zaszła pomyłka zupełnie nie z mojej winy. To błędny obieg informacji i inne takie. Nie mam teraz czasu na tłumaczenie. Powiedz. Chcesz odzyskać wolność?
Więzień zaprzestał na chwilę wachlowania.
- Jestem winny – syknął.
- Winny czego?
- Śmierci tych wszystkich nieszczęśników, którzy podusili się pod ziemią i roztrzaskali o skały.
- A tam, gadanie. To byli jacyś odmieńcy. Szkoda czasu na rozpamiętywanie.
Odwrócił się i ruszył do drzwi. Wezwał strażnika i rzucił przez ramię:
- Szykuj się. Ja cię nie proszę, tylko oznajmiam.
- Ale ja nie chcę wolności – bronił się Kadłuczko. – Chcę zgnić w lochu!
Oddalając się od celi Lord długo słyszał lamenty i błagania bobra. Nie takiej reakcji oczekiwał, ale w sumie było mu wszystko jedno.
*
Las był wyjątkowo gęsty. Potężna nocna ulewa spowodowała, że przez cały dzień zewsząd kapały krople niemal ciepłej wody, było duszno i parno. Przemierzający knieję od blisko tygodnia oddział Lorda Bobra liczył piętnaście zwykłych bobrów oraz dwa wielkości osła, które objuczone ciężką bronią kroczyły po środku pochodu. Początkowo Lord chciał zasiąść na grzbiecie jednego z nich i poprowadzić żołnierzy, ale w końcu uległ namowom doradców i zgodził się wystąpić incognito. Maszerował więc ramię w ramię z innymi, a że znacznie przewyższał ich rozmiarami, różnice umiejętnie zniwelowano wielkością podręcznego niesionego na grzbietach rynsztunku.
Zbliżała się pora kolacji, gdy stanęli na skraju wąskiej, ale dosyć długiej polany po środku której stał niewielki obelisk wyobrażający kucającego Świętego Stefana strzelającego z procy.
- Nawet nie wiedziałem o jego istnieniu – szepnął Lord Bóbr do kroczącego obok niego Zacioski. – To był gość. Pomnik pewnie ma ze czterysta lat.
- Lepiej – z uznaniem pokiwał głową Zaciosko. – Czterysta lat temu władzę przejmowali już buntownicy.
Zachowując ciszę rozłożyli obozowisko i posilali się w milczeniu. Gromadzące się ponad głowami kłębiaste, sine chmury powodowały, że światło słoneczne z dużym trudem docierało do ziemi i mimo, iż rozlokowali się na pozbawionej drzew polanie wokół panował lekki półmrok. Żołnierze przeżuwali suchy prowiant, na który składały się przede wszystkim wędzone ryby, pieczone sosnowe deski i suszone pędraki, głównie trzeszczące w zębach turkucie podjadki i jelonki rogacze. Lorda niepokoił spokój, jaki panował na przemierzanych przez nich terenach. Nie napotkali żadnych śladów aktywności tajemniczego złotego wojownika, co zaczynało niepokoić dowódcę. Podzielił się swoimi spostrzeżeniami z zastępcą.
- Gdyby nie ostatnie nasilenie jego działalności – rzekł Zaciosko – uznałbym to za dobry omen. Że może zrezygnował. Ale raczej mi takie rozwiązanie nie pasuje do układanki.
- Otóż to – zgodził się Lord Bóbr. – Dajcie mi mapę – dodał po chwili.
Skomplikowana sieć linii pokrywających spreparowaną zajęczą skórę łączyła oznaczone ciemniejszymi zygzakami punkty, w których znajdowały się mniejsze i większe obozy oraz przyczółki. Miejsca aktywności wroga wskazywały czerwone kropki. Lord przyglądał im się w milczeniu próbując dostrzec jakąkolwiek logikę w doborze terenów, na których przeprowadzane były działania zaczepne, ale nijak nie potrafił wyciągnąć żadnych konstruktywnych wniosków.
- Gdzie się chowasz? – mamrotał do siebie. – Gdzie masz obóz, bobrobójco?
Zaciosko nie do końca zgadzał się z decyzjami jakie od pewnego czasu podejmował Ananim, ale darzył wodza zbyt dużym szacunkiem by publicznie kwestionować jego pomysły. Zauważył ponadto, że dosyć pochopna i nie do końca przemyślana decyzyjność zbiegła się z pojawieniem się tajemniczego wojownika, co wskazywało, że wódz nie zna sposobu na uporanie się z niecodziennym wrogiem. Dotychczas nigdy nie natknęli się na aż taki opór, a jeśli już ktoś się buntował to Lord zamieniał go w bobra i sprawa jakoby sama się rozwiązywała. Obserwował dowódcę w milczeniu czekając na sposobność, by podzielić się z nim nurtującymi go wątpliwościami. Chwila taka nadarzyła się podczas zmiany warty.
- Może powinniśmy go wypuścić? – zaproponował szeptem.
- Cały czas o tym myślę – odparł Lord. – Czekam tylko na odpowiedni moment.
- Czyli?
- Chcę, żeby sam uciekł. Przynajmniej żeby tak myślał. Może wtedy nieświadomie doprowadzi nas do czarodzieja.
Pomysł, mimo że stary i wyświechtany w swojej prostocie wydawał się w tym momencie najbardziej odpowiedni.
- Wiesz co robić – bardziej stwierdził, niż zapytał Lord Bóbr.
Zaciosko oddalił się bez słowa.
Po kwadransie przygotowań znalazł się przy obciągniętej brezentem klatki. Kadłuczko zdawał się być pogrążony w letargu.
- Kolacja – szepnął konspiracyjnie otwierając kratę i stawiając na podłodze miseczkę prażonych skorków. – Lepiej coś zjedz. Nie wiadomo kiedy staniemy na następny popas.
Kadłuczko doznał olśnienia w momencie gdy spod przymrużonych powiek spojrzał prosto w oczy żołnierza, który przyniósł mu kolację. Od momentu opuszczenia lochów myśli więźnia kłębiły się podsuwając mu przeróżne makabryczne wizje przyszłości. Długo zachodził w głowę, cóż takiego zaintrygowało go w oficerze o imieniu Zaciosko. Samo imię było wśród bobrów dosyć popularne, ten trop więc odpadał. Wyglądał i zachowywał się również jak zwyczajny, by nie rzec przeciętny bóbr. I wreszcie kurtyna opadła. Zaciosko był tym samym Zaciosko, którego zapamiętał z zamierzchłych czasów, jako zaufanego jego znienawidzonego wroga Gadłuszki! A więc jest bardzo prawdopodobnym, że w całej tej zawierusze maczał palce i sam Gadłuszko. Kadłuczko poczuł jak wraca mu chęć do życia. Wreszcie nadarzała się okazja by zemścić się na podstępnym uzurpatorze za wszystkie doznane krzywdy!
Życiodajna energia spowodowała, że Kadłuczkę ogarnęła fala nieodczuwanego od dawna apetytu. Bóbr rzucił się na pozostawione przez Zacioskę frykasy i w tym samym momencie spostrzegł, że żołnierz nie domknął blokującej wyjście kłódki. Kadłuczko ostrożnie rozsunął ograniczający widoczność brezent i rozejrzał się uważnie po najbliższej okolicy. Bobry krzątały się po wieczornym posiłku doglądając rynsztunku i nie zwracając na niego większej uwagi. Zwolna zapadał zmrok i ponownie zaczynał siąpić coraz bardziej intensywny deszcz, dodatkowo ograniczając widoczność i zagłuszając wszelkie inne dźwięki. Warunki do ewentualnej ucieczki były idealne.
Kadłuczko nie zwlekając wymknął się z klatki i rozpłaszczył w mokrej trawie wstrzymując oddech. Od najbliższej linii drzew dzieliła go odległość najwyżej piętnastu długości przeciętnego bobra. Odczekał, aż najbliższy wartownik oddali się na względnie bezpieczny dystans i przez nikogo niedostrzeżony czmychnął w zarośla. Nie zatrzymując się gnał ile sił aż brakło mu tchu. Dopiero wówczas przysiadł w kępie jałowców oddychając ciężko. Nie przypuszczał nawet, że z sąsiedniego dębu obserwuje go przebrany za dzięcioła szpieg Lorda Bobra.
Zaduszko uchodził za mistrza kamuflażu. Zresztą nie bez podstaw. Potrafił przebrać się niemal za każdą istotę. Jeśli miał możliwość wcześniejszego dogłębnego zapoznania się z obyczajami, zwyczajami, zachowaniami i wszelkimi innymi cechami charakterystycznymi dla danego gatunku był w stanie wcielić się w wybraną postać z taką dokładnością, że mistyfikacji nie byli w stanie dostrzec nawet najbliżsi znajomi imitowanej istoty. Jednym z najsłynniejszych wyczynów Zaduszki w tym zakresie była przemiana w sowę, rzekomą bliską kuzynkę sowy sów, czyli wszystkowiedzącej Sędziwej Sowy. W ten sposób Lord Bóbr przy jego pomocy przez kilkanaście dni poznawał bolączki wszystkich klientów, którzy zwracali się do ptaka o poradę. Cała maskarada być może trwałaby i dłużej gdyby nie jeden wyrodny Pobucz, który ośmielił się złamać umowne prawo nietykalności i o mało co go nie pożarł. Zdemaskowanie Zaduszko przeżył ciężko. Od niechybnej śmierci mściwego i wyjątkowo złośliwego telepaty wyratował go młodszy brat, Zatyłko, który dzięki swojej niecodziennej orientacji seksualnej trzymał u siebie w spiżarni trzy stare sowy. Zatyłko ciężko zniósł rozstanie z ptakami, ale miłość do brata była w nim większa niż chęć zaspokojenia chuci. Zresztą sowę z mniejszym lub większym powodzeniem zawsze mógł zdobyć, a brata zastąpić się nie dało. Pożegnał się więc z dorodnym puszczykiem, do którego był bardzo przywiązany głównie z uwagi na jego wyjątkowo miękkie upierzenie, rezolutnym syczkiem z jakim odbył tyle niezapomnianych i wymyślnych zabaw, a także ze spokojną melancholijnego usposobienia włochatką, do której czuł chyba nawet coś więcej niż tylko pociąg fizyczny. Z bólem wymienił sowy na Zaduszkę. Do tej pory miał w pamięci przeraźliwe piski ptaków, które pobucz zaczął pożerać, ledwie bracia zdążyli się odwrócić.
Niestety współplemieńcy nie docenili poświęcenia Zatyłki. Zwłaszcza gdy okazało się, że praktykował nieakceptowane w bobrzym społeczeństwie sodomiczne uciechy nie tylko z sowami, ale i ze starym borsukiem, który na domiar złego płacił mu tęgi grosz za szeroki wachlarz świadczonych przez bobra usług. Wobec takiego odkrycia nikogo nie interesowało już to, że Zatyłko miał złote serce. Został uznany za zwyrodnialca niegodnego miana bobra, a tym bardziej honoru noszenia herbu szlachetnego rodu z którego się wywodził. Zarówno ojciec, sędziwy Zawleczko, jak i najstarszy z braci, rozważny Zaciosko jednoznacznie opowiedzieli się za wyklęciem Zatyłki z rodziny. Ku zdziwieniu oskarżonego wyparł się go również sam Zaduszko, a ostatni gwóźdź do trumny przybiła matka, która mimo iż od kilku lat nie żyła przekazała swoje zdanie w tej kwestii za pośrednictwem lokalnego medium, którym był brat bobrzycy, Zaczepko, notabene skoligacony z Gadłuszką. W ten sposób Zatyłko został uznany za persona non grata i skazany na banicję. Jednocześnie zakazano mu używania dotychczasowego imienia i skrócono je do, Tyłko, które od tej pory miało jednoznacznie stać się powszechnym określeniem osobnika o społecznie nieakceptowanej i piętnowanej orientacji seksualnej.
Zostawmy jednakże smutne losy Tyłki i zajmijmy się wydarzeniami dla tej historii najistotniejszymi. Otóż Kadłuczko odsapnąwszy chwilę ruszył w dalszą ucieczkę, a jego śladami podążał niezastąpiony w sztuce kamuflażu Zaduszko, który dla uwiarygodnienia swojego aktualnego wcielenia, od czasu do czasu z donośnym hukiem perforował nadrzewną korę utrzymując przy tym nawet prawidłową rytmikę. Postać dzięcioła bóbr wybrał nieprzypadkowo. Dzięki temu zyskał bowiem nie tylko możliwość niezauważalnego dla Kadłuczki podążania jego śladem, ale, co równie ważne, utrzymywanie niemal stałej łączności z Lordem Bobrem za pośrednictwem prawdziwych dzięciołów. Ptaki biorąc Zaduszkę za swojego, chętnie pomagały mu nieświadome, że każde spełnienie prośby było jednocześnie misją samobójczą dla ich dzięciolego jestestwa. Działo się tak dla tego, że Lord Bóbr nie rozumiejąc ptasiej mowy, aby odczytać dostarczane przez posłańców wiadomości musiał wprzódy zamieniać ich w bobry, co było transformacją wyłącznie jednostronną. Mankamentem tego rodzaju komunikacji było dla Lorda jedynie to, że nie mógł tą samą drogą przekazywać poleceń Zaduszce, ale to nie stanowiło większego problemu. Istotnym było, żeby znane było miejsce przebywania i poczynań Kadłuczki.
Dopiero co zmieniony w bobra dzięcioł zakończył meldunek wyprężając dumnie pierś w pozycji zasadniczej. Po dłuższej chwili milczenia Lord Bóbr spojrzał na niego nie kryjąc zniecierpliwienia.
- I? – zapytał.
Niegdysiejszy dzięcioł milczał.
- No! – niemalże szczeknął, tyle że po bobrzemu Lord. – Co dalej? Mówże lebiego. Błysnęło i…
Meldujący przełknął głośno ślinę.
- Ale to wszystko, panie – rzekł. – Błysnęło i zaraz potem wszystko ucichło i znikło. Ostatnie co powiedział dzielny Zaduszko, to, jak już wcześniej meldowałem, słowa „Puść tu sukinsynu”. Zaraz potem zniknął.
Lord splunął z wściekłością.
- Zniknął! To co on jest? Jakiś pieprzony… Ten… No… Jakże mu jest? Temu co znika na zawołanie?
- Facet co znika na zawołanie – podpowiedział niezawodny Zaciosko.
- Właśnie!
Przez następne kilka minut z ust dowódcy sypał się stek najbardziej wyszukanych przekleństw i wyzwisk kierowanych pod adresem wszystkiego i wszystkich znajdujących się w zasięgu wzroku.
- A Kadłuczko? – spytał wreszcie nieco się uspokoiwszy. – A czarodziej? Dawaj jeszcze raz!
Blady strach zaczął coraz mocniej obejmować emisariusza. Dotarło do niego, że mimo bycia jedynie łącznikiem nie mającym najmniejszego wpływu na treść przekazywanych informacji, może dać zaraz głowę, jeśli umiejętnie nie poprowadzi rozmowy. Skurczył się ze strachu i wciągając ramiona sprawiał wrażenie, jakby zaczął zapadać się do środka.
- Miałem już odlatywać z meldunkiem – podjął jąkliwie – gdy Zaduszko powstrzymał mnie gestem. Obserwował właśnie Kadłuczkę przy małej polance, przy której tamten znalazł kilka grzybów, które…
- Grzybów?! – przerwał podekscytowany Lord. – Jakich grzybów?
- Purchawek i pospolitych tęgoskórów – odparł szybko bóbr wdzięczny, że zwrócił uwagę Lorda na ten zdawałoby się zupełnie nieistotny szczegół. – Najwyraźniej bardzo go zainteresowały. Kucał przy nich kilka minut, aż w końcu…
Relacjonujący ponownie przełknął zamilknąwszy na chwilę, jakby to co miał do przekazania nie chciało przebrnąć mu przez gardło.
- No mówże! – ryknął purpurowy ze złości Lord. – Bo oddam cię mściuchom!
- Zniknął najpierw Kadłuczko – podjął posłaniec. – Ale zanim to zrobił odwrócił się z drwiącym uśmiechem i popatrzył wprost na kryjącego się w konarach Zaduszkę, jakby doskonale zdawał sobie sprawę z jego obecności. I wówczas… wówczas zniknął, a zaraz potem coś huknęło, jakby wystrzał z samopału, błysnęło, aż zrobiło się jasno, jak w zimę na łące, a Kadłuczkę przeszedł jakiś przejmujący dreszcz, który wykrzywił mu grymasem twarz. Powiedział wtedy „Puść tu sukinsynu” i również zniknął bez śladu. Nic więcej się nie wydarzyło. Zapanował ponownie półmrok, zaczęły śpiewać ptaki i pracować dzięcioły. Nie marnując czasu co sił pognałem do was z meldunkiem.
Lord zasępił się tęgo. Hełm przekrzywił mu się na wielkiej głowie odsłaniając kawałek szyi pokrytej węzłami nabrzmiałych wskutek mutacji żył. Bez słowa odprawił posłańca, który szybko wycofał się nie czekając na dalszy rozwój wypadków. Nie zmieniając pozycji wódz dumał kilka godzin. W końcu poderwał się, jakby przypomniał sobie o czymś niezwykle istotnym. Poprawił hełm, mocniej zacisnął paski mocujące pancerze i wezwał Zacioskę.
*
Kilka głów z nieprzyjemnym, stłumionym owłosieniem łoskotem potoczyło się po kamiennych schodach. Lord miotał się po poświęconym dziedzińcu zamieniając w bobry wszystko, co tylko się ruszało, by zaraz potem precyzyjnymi cięciami bobrzej lancy pozbawiać je głów i kopniakami zrzucać z prowadzących do głównej świątyni długich, szerokich, wykonanych z antracytowych bloków stopni. Jedynym, który odważył zbliżyć się do ogarniętego morderczą furią wodza był Zaciosko.
- Nic – zameldował. – Skonał mówiąc jeszcze mniej niż poprzednicy. A osobiście go odzierałem kawałek po kawałku, powolutku przypalając, miażdżąc kości, gotując i robiąc wszystko inne, co nigdy w takich sytuacjach nie zawodzi. Nie ma mowy, by cokolwiek zataili.
- Czyli na czym stanęło? – parsknął Lord.
- Na niczym. Wychodzi na to, że zielarka zniknęła w okolicznościach identycznych, jak te opisane w opowieści posłańca od Zaduszki. Nikt z wartowników jej nie pomagał. Żaden strażnik, ani kapłan. W ogóle nikt spośród naszych bobrów.
Popatrzyli sobie głęboko w oczy.
- Może wyda się to nie do końca racjonalne, ale…
- Mów
- Wydaje mi się, że maczał w tym palce Kadłuczko.
- Niby jak?
- Nie to, żebym wiedział, ale stawiam taką hipotezę. Jakimś cudem Kadłuczko skumał się z tym czarodziejem, cośmy go szukali od dłuższego czasu, a ten najpierw pomógł jemu zgubić nasz ogon, a zaraz potem uwolnił zielarkę. I jeszcze jest z nimi ten rzeźnik, co zatruwa nam ostatnio życie. Stąd tyle poszlachtowanych trupów. Nie wiem, jak do tego wszystkiego doszło, ale to jedyne wytłumaczenie, jakie przychodzi mi do głowy. Powiem więcej. Jeśli jest właśnie tak, jak powiedziałem, to mamy spory problem.
Lord bóbr doskonale zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji. Sam dysponował zdolnościami magicznymi, więc wiedział z czym wiąże się obcowanie z czarami. A przecież jego umiejętności, mimo iż niezwykle skromne i ograniczone, szybko doprowadziły go do władzy, o jakiej nawet wcześniej nie śnił. I to właśnie zielarka doprowadziła do tego, że stracił czujność i poczucie rzeczywistości błądząc już myślami wokół rządów nad całym światem. Tymczasem na jego własnym, najbliższym mu podwórku, tuż za jego plecami knuli spiskowcy. Zresztą ile w tym było działań skrupulatnie wcześniej przygotowanych, a ile przypadkowych wypadków tego nie był w stanie ocenić. Ale nie to było w tym momencie najważniejsze. Teraz za wszelką cenę musi uśmiercić tych troje. Obiecał sobie, że nigdy już nie będzie taki zachłanny. Gdyby od razu ukatrupił Kadłuczkę i przede wszystkim tego małego, przemądrzałego jeża, to z pewnością nie miałby problemów z czarodziejem. A tak? A tak je miał.


Rozdział VII
Antybóbr

Przyjemne, ciepłe i delikatne fale obmywały im stopy. Spieniona morska woda była tak miękka, że prawie niewyczuwalna. Nagrzany, jasnopomarańczowy, czysty na podobieństwo łzy piasek, który niczym nie zmącony jak okiem sięgnąć ciągnął się wzdłuż wybrzeża dawał poczucie bezpieczeństwa, niezagrożonego spokoju i harmonijnego odprężenia. Odpoczywały zarówno ciała, jak i skołatane ostatnimi wydarzeniami umysły. Zdziebkoździch tulił w ramionach spokojnie oddychającą Hłypka podczas, gdy Kadłuczkę całkowicie pochłonęło budowanie piaskowych fortec, które jedna za drugą wytrwale podmywały kolejne niewielkie fale. Nieopodal wpatrzony w horyzont siedział Tyłko, którego wkład w sprawę był nieoceniony. Dzięki jego pomocy bowiem udało się Łowcy Bobrów współpracującemu z Filipkiem dotrzeć do Kadłuczki, pozbyć się niewygodnego Zaczepki, poznać bliżej rozkład pomieszczeń siedziby Lorda oraz zwyczaje najważniejszych bobrzych nieprzyjaciół, jak również, i w efekcie, co chyba najważniejsze, uwolnić z lochów Hłypka. Nie mniej istotne było również to, że dzięki Tyłkowi Zdziebkoździch poznał ów przywołany na wstępie tej opowieści nietypowy zapach.
Jak do tego doszło? Gdy udało im się Tyłka osaczyć wylękniony bóbr skrył się w kiści bananowca. Wdychając jego woń Łowca Bobrów początkowo sądził, że ma do czynienia z jakimś niespotkanym dotychczas podgatunkiem. Bobrowate i bobropodobne raczej wykluczał stawiając bardziej na okołobobrze, bądź co najwyżej przyborze, więc gdy okazało się, że Tyłko jest prawdziwym bobrem doznał niemalże szoku. Bóbr pachnący jak niebóbr. To nie mieściło się w jego co prawda niewielkiej, ale jakże mądrej pomidorowej główce, a dokładniej rzecz ujmując, w głowokorpusie, czy wręcz głowokorpusiku. Owa nietypowość ujęła wszystkich, a najbardziej chyba Kadłuczkę, który od tej chwili niemalże nie odstępował Tyłka na krok roztaczając troskliwą opiekę nad zdruzgotanym psychicznie i moralnie złamanym młodzieńcem, w którego nieszczęściu widział również własne niepowodzenia, rozterki i niepowodzenia.
Tak bez żadnych zakłóceń mijał trzeci dzień beztrosko spędzany na lenistwie, gdy nagle nieskazitelnie błękitne niebo wściekle przecięła żółta błyskawica, a woda pociemniała i zmętniała wzburzona i wymieszana z dennym piaskiem. Cała czwórka odskoczyła od brzegu, w każdej chwili gotowa do ucieczki w kierunku pokrytej palmowymi liśćmi chaty, w której czekały gotowe do użycia zbroje i broń, ziołowe mikstury i kilka skrzynek dorodnych pomidorów, dzięki którym Zdziebkoździch odczuwał namiastkę tak bardzo brakującej mu rodzinnej atmosfery. Wstrzymując oddech wpatrywali się w pomarszczoną taflę oceanu wolno wycofując się w kierunku pobliskiej linii lasu. Nagle usłyszeli znajomy wesoły głos:
- Hello cyrkowcy!
Na grzbiecie zbliżającej się do brzegu fali unosił się złoty szczupak, którego okrakiem dosiadał Filipek pod postacią średniej wielkości człowieka ubranego w przepasającą go w poprzek piersi lamparcią wstęgą. Nigdy wcześniej nie widzieli czarodzieja ukrytego pod taką formą, ale Filipek miał w sobie taki dar, że jeśli chciał, to każdy od razu wiedział, że to on bez względu na postać, jaką akurat przyjął. I podobnie na odwrót. Gdyby tylko miał takie życzenie, nikt z zebranych na plaży nie miałby pojęcia, że to on. W sumie nie ma w tym niczego szczególnie dziwnego. W końcu był przecież czarodziejem.
Tuż obok złotego szczupaka niosącego pokrzykującego wesoło Filipka wypłynęło kilku imponujących rozmiarów przedstawicieli królów Oceanu Karpi. Cała kolorowa wataha podpłynęła do linii brzegowej, czarodziej zgrabnie zeskoczył do płytkiej, sięgającej mu połowy ud wody i po chwili stanął obok oczekujących.
- I co pajacyki?! – krzyknął radośnie. – Nie ma co, ciekawą stanowicie gromadkę!
- Ty za to jesteś zwyczajny jak zawsze – odparł Łowca Bobrów. – Zwłaszcza z tymi wszystkimi rybami.
- Co chcesz? – odparł urażony – To moja przyjaciółka Prunella przez dwa „l”, w mniej bajkowej, za to bardziej naturalnej swej postaci. No i oczywiście jej oceaniczni, szlachetni pobratymcy i w jednej osobie ochroniarze, a raczej opiekunowie. Idąc na skróty można przecież śmiało powiedzieć, że to wasi protoplaści. W pewnym sensie. W końcu każdy z was, w którymś z poprzednich pokoleń mógł być przecież karpiem.
Zebrani na plaży nie do końca zrozumieli przekaz Filipka, ale mimo to spojrzeli z szacunkiem na leniwie unoszących się na falach, lśniących w promieniach słońca morskich bohaterów.
Tymczasem Filipek niepostrzeżenie poprawił szarfę tak, aby widać było fragment pośladków, co jego zdaniem dodawało mu uroku i pomachał oddalonym o kilkanaście metrów, puszczając jednocześnie oko do wpatrzonej w niego szczupaczycy.
- No ale nie czas na gadanie o sprawach doczesnych – rzekł przyjmując poważną, teatralną minę. – Musimy wracać.
- Wreszcie – westchnął cicho Kadłuczko. – Martwię się o moich braci.
- Otóż to – skinął ze zrozumieniem czarodziej. – I nie chodzi wyłącznie o bobry. Doszły mnie słuchy, że Lord zaczął ze zwielokrotnioną siłą pacyfikować coraz to nowe tereny. Co gorsza, ponoć szykuje się przymierze pomiędzy nim, a tajemniczym Antybobrem, którego niezliczona armia od miesięcy pustoszy górskie krainy. Próbowaliśmy się dowiedzieć czegoś więcej na temat tego indywiduum, ale informacje i dane na jego temat są tak mętne i skrajnie sprzeczne, że niebezpiecznie jest przyjmować w tej kwestii jakiejkolwiek twardej teorii. Wiemy jedynie, że spotkanie mające przypieczętować układ, ma się odbyć w najbliższych dniach i w tym miejscu widzę rolę dla nas. Nie znamy prawdziwych intencji obu. Prawdopodobnie prędzej, czy później wezmą się wzajemnie za łby, ale jeśli nie udaremnimy sojuszu, to nas ten fakt dotyczył już nie będzie. Jak nie przeszkodzimy połączeniu sił i celów Lorda Bobra i Antybobra ich imperia sięgną granicami od oceanu do bezkresnych wschodnich pustyń w przeciągu góra trzech tygodni. Czyli krótko mówiąc zagładzie ulegnie niemal cała znana nam cywilizacja. Już coraz mniej na ziemi wszelkich innych gatunków, a chyba nie chcemy przechodzić przez gehennę, jakiej doświadczyły te szlachetne karpie. I to na własne życzenie niemalże.
- Jej – jęknęła Hłypek. – To wszystko przeze mnie. Gdybym nie sporządziła tej mieszanki…
- Daj spokój – przerwał jej Kadłuczko. – Taka w tym twoja wina, jak i moja. Zresztą jeśli już, to moja na pewno większa. W sumie to przeze mnie mikstura dostała się w ręce tego zwyrodnialca Skafandera. Matko najdroższa. Skąd się biorą takie typy, jak on.
- Może się zdziwisz – wpadł mu w słowo Filipek. – Ale stąd, skąd i ty.
- To wiem, chodziło mi…
- Gówno wiesz – przerwał czarodziej przybierając tak rzadki u niego, poważny wyraz twarzy. – Lord Bóbr alias Ananim Skafander lub też Piździelec Zza Cuchnącego Pagórka to nie kto inny, jak twój stary znajomy Gadłuszko.
Kadłuczko otworzył oczy szeroko i otwierał coraz szerzej bynajmniej nie ze zdziwienia. Doznał nagłego olśnienia.
- Oczywiście – krzyknął.– Wiedziałem, że skądś znam togo plugawca! Jak mogłem być tak ślepy?! Bydlak prześladuje mnie od lat. Przez niego straciłem cały majątek, przyjaciół, rodzinę, znajomych…
Bóbr przez kilka minut wyliczał jakich krzywd doznał ze strony znienawidzonego wroga, a gdy skończył popadł w autystyczny stan otępienia i gryząc kawałek wyrzuconego przez morze drewna, usiadł na piasku z wytrzeszczonymi, niewidzącymi oczami. Przyjaciele próbowali na różne sposoby dotrzeć do jego świadomości, ale wszelkie próby kończyły się niepowodzeniem. Gdy nie pomogło nawet klepanie po japie (z różną mocą i tempem), podtapianie, walenie po łbie ciężką, nasiąkniętą słoną wodą deską i duszenie fragmentami takielunku, zabrali go do chaty w celu poddania bardziej zaawansowanej terapii. Hłypek szybko przejrzała zebrane uprzednio w okolicy zapasy i sporządziła miksturę, której woń po chwili postawiła Kadłuczkę na nogi. Potrząsnął głową, jakby chciał odgonić z niej mącące jaźń myśli, po czym wypił, a raczej przełknął kubek drobno pociętych utopionych w żabim skrzeku palmowych trocin wzbogaconych dodatkowo kilkoma kroplami galaretowatej zawiesiny, której skład znała jedynie jej chroniąca swych tajemnic wykonawczyni. Gdy uznali, że bóbr czuje się już względnie dobrze Filipek przedstawił im swój plan.
*
Ciężkozbrojne szeregi ciągnęły się jak okiem sięgnąć. Lord dosiadał wielkiego bobropodobnego wierzchowca, w którego posiadanie wszedł niechcący próbując zamienić w bobra potężnego, nieokiełznanego, do krańca zdziczałego i narowistego nosorożca. Nie wiedząc czemu transformacja nie przebiegła tak, jak zazwyczaj i powstał wielki bóbr, poruszający się po nosorożcowemu i którego łeb zdobiła potężna, budząca respekt rogowa narośl. Początkowo Lord chciał go natychmiast uśmiercić, ale w końcu uległ namowie Zacioska i teraz nie żałował. Dosiadał potężnej bestii, której siła i rozmiary dodawały jego osobie ponurego majestatu. W oczekiwaniu na zaproszonego gościa wolnym krokiem przemierzał setki, jak nie tysiące metrów wzdłuż szeregów uzbrojonych i zakutych w pancerze żołnierzy. Niebawem miał zjawić się przybysz zza dalekich gór, potężny Antybóbr, dzięki którego działalności od pewnego czasu wśród bobrów coraz częściej trafiały się przypadki transformacji tych istot w zmutowane niebobry, których obecność ongiś właśnie skłoniła Kdłuczkę do wizyty u zielarki. Wbrew ostrzeżeniom Zacioski Lord Bóbr bardzo wiele obiecywał sobie po sojuszu, jaki zamierzał zawrzeć z Antybobrem. Przyrodni brat wodza ostrzegał go przed nadmiernym entuzjazmem jakim herszt pałał do tej współpracy, przytaczając przykłady podstępnego i niejednokrotnie bestialskiego postępowania przyszłego sojusznika wobec własnych sprzymierzeńców. Jednakże Lord zaślepiony własnymi militarnymi sukcesami i przekonany o potędze swojej armii, tym razem pozostawał głuchy na słowa wiernego towarzysza broni. Coś podświadomie szeptało mu, że musi poszukać sprzymierzeńca, że sam, mimo zgromadzenia tak licznej armii nie będzie w stanie stawić czoła Łowcy Bobrów i jego magicznym sprzymierzeńcom. Wybujała wyobraźnia bezustannie podsuwała mu coraz to nowe obrazy prezentujące wrogów na czele sfory olbrzymich, potwornych chimer, które pożerają jego żołnierzy, jak słodkie dropsy. Inne zaś przedstawiały monstra powstające z morskich odmętów i wijące się w rzekach, w których wodach konali w męczarniach jego dzielni wojownicy rozrywani na sztuki potężnymi, ociekającymi skrwawioną pianą zębiskami.
Z rozmyśleń wyrwał Lorda meldunek donoszący o zbliżającym się orszaku spodziewanego gościa. Po kilku chwilach z cieni drzew wyłonił się kondukt, na którego czele kroczyły dwa imponujących rozmiarów czarne ogiery dosiadane przez zakapturzonych, odzianych w zgrzebne habity blinów, których pokryte łuską, szponiaste dłonie zaciskały się na końskich uzdach. Po zgromadzonych żołnierzach przemykał palący wzrok wywołujący niepokój i lęk. Orszak, mimo skromności, swą majestatyczną posępnością budził wśród zgromadzonych podziw i szacunek. Bezpośrednio za mnichami, cztery krępe bońdzioły ciągnęły niewielką karetę połyskującą szkarłatnego odcienia czernią i srebrnymi herbami na bokach. Na dachu, za plecami Woźnicy ubranego w długi płaszcz utrzymany w równie ponurej kolorystyce, kołysały się złowróżbnie dwie olbrzymie śmierdnice, pochód zamykał zaś pokryty specyficznego rodzaju pancerzami mońcioch.
Kondukt zatrzymał się w pobliżu Lorda otoczonego podkową przybocznej straży. Woźnica niemal bezszelestnie zeskoczył na ziemię i otworzył drzwi karety. Po chwili żołnierze ujrzeli Antybobra, którego postać, mimo niewielkich gabarytów, zdradzała niezwykłą, drzemiącą w niej moc znaną im jedynie z krążących po świecie opowieści. Jej kontury były niewyraźne, jakby otaczało ją jakieś tajemnicze pole grawitacyjne wywołujące wibrację powietrza nie pozwalającą dostrzec, co skrywa się wewnątrz.
- Witaj – rzekł uroczyście Lord Bóbr. – Jestem niezwykle rad, że przyjąłeś propozycję współpracy i zaszczyciłeś nas swoją wizytą.
Wobec braku reakcji gościa odwrócił się do swoich wypinających piersi wojowników.
- Żołnierze! – krzyknął doniośle, aby echo poniosło jego głos do najbardziej oddalonych szeregów. – Powitajcie naszego znamienitego gościa!
Na ten apel tysiące zakutych w zbroje bobrów huknęło gromkim krzykiem, który spowodował, że z drzew poderwały się chmary ptaków i załopotały błoniaste skrzydła pleśniaków, które od pewnego czasu niepostrzeżenie zaczęły gromadzić się w konarach pobliskich drzew. Żołnierze nie dostrzegli w porę gestu jednego z blinów, który usiłował powstrzymać wiwatowanie. Zanim echo zdążyło przebrzmieć i ucichnąć mnisi zatrzasnęli drzwi karety tuż za znikającym w niej Antybobrem i skoczyli na tyły orszaku. Niestety było za późno. Chociaż żołnierze nie wykrzyczeli żadnych słów, na które szczególnie wrażliwy był mońcioch, to jednakże intensywność wrzasku tysięcy gardeł była dla niego zbyt duża nawet mimo chroniących go pancerzy i dźwiękoszczelnego hełmu. Gdy tylko bobry zaczęły wiwatować mońcioch zadrżał, po czym rozwinął ramiona i wskoczył w najbliższe szeregi wojska ziejąc trawiącym wszystko ogniem. W okamgnieniu w płomieniach stanęły doborowe korpusy lordowych wojowników, zaczęła cuchnąco skwierczeć sierść, topić się blacha rynsztunku, a wraz z nimi w słupach ognia stanęły pobliskie drzewa. Podniósł się krzyk, powietrze zaczęły przeszywać w pośpiechu i na oślep wypuszczane bełty i strzały, z których niektóre znajdowały cel nie czyniąc mońciochowi jednakże żadnej szkody, a tylko prowokując do siania dalszego zniszczenia. Lord bezskutecznie próbował zapanować nad wojskiem. W akcie desperacji rzucił czar na mońciocha, ale nie uzyskał spodziewanego efektu. Tymczasem blinowie dosiedli swoich wierzchowców, ale zanim zdążyli ruszyć z dachu karety zwalił się przeszyty strzałami Woźnica. Mnisi tylko bezradnie westchnęli przeczuwając dalszy obrót spraw. Zaraz potem drzwi karety wystrzeliły z zawiasów, w powietrze wzbiły się skrzeczące śmierdnice, a oczom przerażonego Lorda ponownie ukazał się Antybóbr. Na jego znak blinowie spięli konie i ruszyli ku mońciochowi wykrzykując sobie tylko znanym językiem krótkie, brzmiące niczym trzask suchych gałęzi słowa. Mońcioch jakby zwiotczał, zachwiał się i na chwilę przestał się chaotycznie miotać i ziać ogniem nie wypuszczając jednakże z ramion kilkudziesięciu owiniętych śmiertelnym uściskiem żołnierzy. Po chwili jego śmiercionośne, ogniste oddechy zaczęły wzniecać płomienie we wskazanych przez mnichów kierunkach, trawiąc na swojej drodze wszystko włącznie z ziemią. W centrum apokalipsy znaleźli się Lord Bóbr i Antybóbr. Pierwszy z nich widząc, że nie jest w stanie zapanować nad wojskiem skupił się wyłącznie na własnym bezpieczeństwie, ale i na to nie miał większego wpływu, gdyż stało to w sprzeczności z zamiarami Antybobra.
- Zabiłeś mi Woźnicę, chwaście – wycedził wysokim, niespodziewanie piskliwym głosem Antybóbr, a skrywająca go magiczna zasłona, jakby na chwilę zgęstniała.
Zanim Lord zdążył odpowiedzieć poczuł dławiący ścisk w gardle uniemożliwiający wydobycie choćby najcichszego szeptu. Chwilę później zaczął się niepokojąco kurczyć. Zgrzytnął flaczejący pancerz, obwisły łączące jego elementy rzemienie, a zbyt luźna zbroja zsunęła się uwalniając z wnętrza zwyczajnego, pozbawionego jakichkolwiek nienaturalnych dla swojego gatunku cech bobra. W mgnieniu oka Lord Bóbr stał się na powrót Anonimem Skafanderem, a może nawet osiągnął swoje pierwotne wcielenie nikczemnego Gadłuszki. Bóbr zadrżał i po chwili strużki moczu pociekły mu po futrze.
- Dlaczego? – pisnął.
Zamiast odpowiedzi otrzymał potężnego kopniaka, wskutek którego z krzykiem poszybował dalekim parabolicznym lotem wprost w gorejącą kaźń swoich pobratymców, gdzie w raz z nim zakończyły żywot jego inwazyjne plany.
*
Spienione i skłębione fale rozstąpiły się ukazując szeregi pancernych, gotowych do szaleńczego szturmu karpi. Wodzowie nie mogli być do końca pewni zaskakujących informacji, jakich dostarczyli im zwiadowcy. Rzeczywistość jednakże zdawała się w pełni potwierdzać sensacyjne nowiny. Nie mogli wręcz uwierzyć w to, co ich mózgom zaserwował obraz dostarczony dzięki oczom, które szeroko rozwarte wpatrywały się w pogorzelisko. Jak okiem sięgnąć ze spalonej do czerni ziemi sterczały tylko kikuty drzew. Po świątyniach, lochach, sztabach i koszarach armii Lorda nie pozostało najmniejszego śladu. Nigdzie nie dostrzegli również zniewolonych szturmowców, ani obcych szwadronów Antybobra. Prawdy o ostatnich chwilach niedoszłego sojuszu Filipek dowiedział się od starego karalucha, który na czas zdążył wkopać się pod ziemię na tyle głęboko, by nie upiec się żywcem, jak inni jego pobratymcy, liczne krety i nornice.
- To niemożliwe – rzekł w końcu Łowca Bobrów. – W tym nie ma żadnego sensu.
- Za grosz – dodał Kadłuczko tuląc do piersi szlochającego Tyłka, który w pożodze stracił całą swoją rodzinę, która mimo iż go w potrzebie odtrąciła, nie była w stanie spowodować, by jego wrażliwe serce przestało dla niej bić.
- Niezupełnie – powiedziała wolno Hłypek.
Zebrani wbili w nią wzrok w niemym oczekiwaniu. Tylko czarodziej sprawiał wrażenie, jakby doskonale wiedział, co zaraz usłyszą.
- Co rozzłościło Antybobra? – zapytała retorycznie. – Woźnica. A konkretnie jego śmierć. Czyż to nie wydaje się nieco dziwne? I kim w ogóle jest Antybóbr? Oczywiście nie pytam Filipka. Zresztą. Nie wysilajcie się. Nie możecie wiedzieć. Otóż trzeba wam wiedzieć, że podczas gdy wy w cieple palącego słońca, w cieniu palm, przy szumie morskiej bryzy oddawaliście się błogiemu lenistwu i miłosnym igraszkom – tu wymownie spojrzała na dwa pokraśniałe na nosach bobry – my z Filipkiem zbieraliśmy informacje i dokonywaliśmy dogłębnych analiz. Ostatnie doniesienia ostatecznie potwierdziły nasze przypuszczenia. Fakty są niezaprzeczalne – w tym momencie dla podniesienia dramaturgii zrobiła krótką pauzę. – Antybóbr to Meganieboszczyk.
- Co!!! – wykrzyknęli wszyscy włącznie z Tyłkiem i karaluchem, który w międzyczasie z niekłamanym wstydem przyznał się, że bardzo lubi cofać bułgara patrząc na uwijających się przy porannej pracy mleczarzy.
- Właśnie tak – podjął Filipek. – Wiecie, że Meganieboszczyk poluje na pewnego Pobucza i jednego Szalonego Furmana. Otóż ów duet ostatnimi czasy prawdopodobnie osiedlił się gdzieś w naszej puszczy, a przynajmniej wszystko na to wskazuje.
- Na przykład co? – rzucił nieśmiało Tyłko.
- A na przykład spadek populacji Woźniców. Albo też odnotowane w urzędowych i szpitalnych księgach irracjonalne przypadki psychopatycznych zachowań, czy masowa wycinka turystów. Mógłbym długo wymieniać, ale przecież zupełnie nie o to chodzi. Ważne jest, że Meganieboszczyk dowiedział się, że w puszczy osiedlili się jego odwieczni wrogowie.
- A skąd się dowiedział?
- Najprawdopodobniej od Listonosza, od kogóż by innego. Zwłaszcza, że dawno w tych stronach nie bawił Marynarz i pewnie nadał kilka depesz. Wszystko się zgadza i skleja w logiczną całość. Marynarz wysyła list do Szalonego Furmana, Listonosz w poszukiwaniu adresata w końcu dociera w nasze okolice, o czym dzięki doskonale prosperującej siatce szpiegowskiej dowiaduje się Meganieboszczyk. Ten ostatni nie mogąc przybyć tu oficjalnie bez wzbudzania podejrzliwości wroga i nie mając nic, co mogłoby go z kryjówki wywabić korzysta, rzecz jasna, z doskonale nadarzającej się do tego okazji, jaką jest rewolta Lorda Bobra. Przybiera więc imię Antybobra, dla niepoznaki i uwiarygodnienia pacyfikuje górskie osady i obiecuje przymierze Lordowi, o czym dowiaduje się opinia publiczna. Tak więc z nową tożsamością przybywa na miejsce mając w świcie dwóch blinów, którzy podobno nie ulegają tak łatwo psychicznej inwigilacji Pobuczy. Dalej mamy jednego przedstawiciela mońciochów, które jak wszyscy doskonale wiemy Furmani względnie tolerują, a niekiedy nawet darzą jako taką sympatią, co nadaje wyprawie Meganieboszczyka aspektu, że tak to ujmę, emocjonalnej pozytywności. No i wreszcie mamy Woźnicę, a więc doskonale zakamuflowaną i jednocześnie przydatną, niezawodną przynętę, na którą skusi się każdy Furman. Plan był prosty. Proforma spotkać się z Lordem i wraz z nim rozpocząć ekspansję na odległe tereny, którymi bobrzy przywódca się interesował. No może nie tyle rozpocząć, co mu to obiecać. Antybobrowi bardziej zaś zależało na tym, by rozniosła się wieść o jego powrotnej podróży, w którą miał się niebawem udać. Najdalej jutro spodziewał się ataku na Woźnicę. Zakładał, zresztą nie bez powodu, że Furman skupi się wyłącznie na Woźnicy ignorując mońciocha, blinów i, co najistotniejsze dzięki ich świcie nie interesując się nim samym. Co miało się wydarzyć potem możemy się jedynie domyślać. Zapewne plan zakładał anihilację Furmana i Pobucza, a następnie powrót bez dbania o wywiązanie się z założeń zawartej z Lordem umowy. Nie wiemy też jakie były szczegóły uśmiercenia wroga i czy w ogóle by się to udało, ale wobec zaistniałej sytuacji nic po tym. Śmierć Woźnicy praktycznie położyła kres dalszym planom, co tak dalece rozwścieczyło Meganieboszczyka, że ten nie powstrzymał roztrzęsionego i szalejącego mońciocha, a jeszcze dodatkowo go w dziele zniszczenia ukierunkował. Unicestwili całą armię tych zniewolonych nieszczęśników i wrócili do siebie w góry jak z wycieczki krajobrazowej. Efekty końcowe niedoszłego sojuszu właśnie podziwiacie. Nie wygląda to dobrze, ale z czasem wróci harmonia. A dobra lekcja pozostanie dla wszystkich.
- A co z Furmanem i Pobuczem? – pisnął wylękniony Tyłko wtulając się w rozgrzane futro Kadłuczki.
- A co ma być? – ponownie włączyła się jeżyczka. – Siedzą pewnie w jakiejś głuszy i tym lepiej. Nigdy niczego złego od nich nie zaznałam, ale nie ukrywam, że lepiej się czuję, gdy nie ma ich w pobliżu. Co powiecie na łyczek pysznych, relaksujących ziółek? – zakończyła.
Ochoczo przytaknęli wszyscy i udali się w kierunku najbliższej linii drzew ocalałych z pożogi. Krótko towarzyszył im Filipek, którego wzywały jemu tylko znane obowiązki i gdy tylko bezpiecznie dotarli do owocowego sadu podskoczył, przemienił się w maleńkiego nosorożczyka i z powrotem poszarżował między rzędami krzewów agrestu w kierunku rzeki, gdzie czekały na niego militarnie zmobilizowane karpie. Czarodziej miał swój dalszy plan i zobowiązania wobec ryb, które od czasu Armagedonu nie uczestniczyły w wojnach, a nawet nie wyrażały zainteresowania żadną zbrojną rewoltą. Okazało się wprawdzie, że ich pomoc była zbędna, ale jeśli los potoczyłby się inaczej… Cóż. O tym śnił jedynie Lord Bóbr, którego wizje odeszły wraz z nim szerzej niepoznane.
Łowca Bobrów z nostalgią popatrzył na swój oręż. Niedługo trzeba będzie się z nim rozstać i wrócić opiekować się łanami pomidorów. Popatrzył tęsknie na krzątającą się zgrabnie Hłypka. Jaki los ich czeka? Czy razem odnajdą szczęście? A co z pozostałymi? Spojrzał z sympatią na obejmujące się bobry. Czy odnajdą harmonię w tym ulegającym ciągłym zmianom, galopującym świecie?
Z rozmyśleń wyrwała go rozkoszna woń parującego napoju, który zaserwowała im jego ukochana. Był doskonały, krzepiący, wprawiający w wesoły i odprężający nastrój. Dzięki sobie tylko znanym sposobom wywar sporządziła tak, że mimo iż dopiero co bulgotał w garnku, już po chwili uzyskał letnią temperaturę i doskonale łagodził palenie w gardle, które wszyscy odczuwali po marszu przez spopielone zgliszcza. Dopił napój i poczuł w brzuchu przyjemny chłód niwelujący przykre efekty nadmiernego nasłonecznienia, którego zaznawał przez ostatnie kilka dni. Przymknął oczy i delektował się uczuciem błogości.

Co było dalej? Czy żyli razem długo i szczęśliwie? Pewnie tak byłoby najlepiej. Nowo założone rodziny, radujące się dzieci, przyjaźń i harmonia w odradzającym się społeczeństwie, które raz srodze upomniane nie popełni już błędów swoich przodków.
Ale może będzie inaczej? Może od zapadnięcia w odprężający sen powstrzyma Zdziebkoździcha ciągle opadająca temperatura nie będąca wcale objawem ustępującej gorączki, która mogła powstać w następstwie emocjonalnych napięć ostatnich tygodni, tylko spadała wskutek wypitego czarodziejskiego wywaru? Żdziebkoździch poruszając pomarańczowymi dłońmi z niepokojem dostrzeże, że pęka na nich skóra i z przerażeniem będzie patrzył jak odlatuje płatami odsłaniając wyschnięty na pył miąższ wilgotnego niegdyś ciała, który cienkimi strużkami zacznie wysypywać się w trawę unosząc ze sobą życiodajne zielonkawe nasionka. Zdemilitaryzowany Łowca Bobrów z niedowierzaniem uniesie niepokojąco trzeszczący głowokorpus w poszukiwaniu pomocy u przyjaciół, a jego oczom ukażą się dwa niewielkie szkielety spoczywające na ziemi wraz z garścią wyleniałej sierści.
A co na to uzdrowicielka Hłypek? Czy zaśnie spokojnie wtulona w ramiona ukochanego? Czy może raczej będzie stała nieopodal wpatrując się z ironicznym uśmiechem w pełną niedowierzania rozpadającą się twarz niedoszłego kochanka? Jakie mogłoby wówczas być ostatnie pytanie Zdziebkoździcha? Czy spektakularne:
- Dlaczego…?
A ostatnia rzecz jaką usłyszałby zanim jego ciało zamieni się w pył? Czyżby krótka i treściwa, choć niewiele wyjaśniająca odpowiedź zielarki:
- Pomidor?
A ostatni obraz jaki zarejestrowałyby umysł poprzez pomidorowe oczy? Delikatnie opadająca zasłona odprężającego regenerującego snu? Czy też zawirowanie powietrza towarzyszące materializacji Antybobra, który łapczywie wpija się w stęsknione, ponętne usta zielarki i zaraz potem wraz z nią znika?
Oba zakończenia, mimo skrajnie się różniących są równie realne. Prawdę zna jedynie Sędziwa Sowa.

Brak komentarzy: