przysłowie
Posól język starą sową, a w głowie ci zahuczy
piątek, 21 października 2011
Dupapra
Gienadij Kaseton miał jeszcze trzy dni do emerytury. Przez cały długi okres pracy zawodowej nie szczędził sił, by wykonywać ją najlepiej jak umiał. I teraz zakład pracy, któremu był wierny odkąd skończył przyzakładówkę, docenił jego lojalność wręczając mu rękami dyrektora Wąchały, wysoce wysmakowaną we wzorzystym zdobieniu, bambusową wędkę. Dwuczęściową, z kołowrotkiem. Spinning. Piękna rzecz. Zawsze o takiej marzył. Przynajmniej dopóki był małym chłopcem i lubił chodzić na ryby. Potem zmieniły mu się zainteresowania. Poszerzyły. Przynajmniej tak sobie to tłumaczył, ściskając w drżących rękach ofiarowany mu prezent. Teraz, gdy nie będzie musiał codziennie zrywać się do pracy, czasu będzie miał pod dostatkiem na to by oddać się relaksowi. A czyż wędkowanie, to nie jedno z najbardziej relaksujących zajęć? Nawet przez myśl mu nie przemknęło, że zakład pracy powinien docenić jego pracę bardziej wyszukanym, wartościowym prezentem.
Gdy minęły owe trzy, przytoczone na wstępie, dni, obuty w walonki Gienadij stanął nad brzegiem toczącej brudnawe wody rzeki. Świt dopiero co zaczął dawać nieśmiałe oznaki wstawania, powietrze przesycone było chłodem i wilgocią, które jednakże nie czyniły Kasetonowi większych szkód, głównie dzięki wysłużonej służbowej kufajce, którą fabryka wspaniałomyślnie pozwoliła mu zatrzymać.
Zanęcił wodę, przygotował przynęty, sprawdził kołowrotek, spławiki, zapasowe żyłki, ciężarki i haczyki. Proforma. Wszystko było przygotowane perfekcyjnie. Zanim przyszedł ten doniosły dla niego dzień, Gienadij przeczytał gruby na niemalże siedemdziesiąt stron poradnik „ABC wędkowania” oraz trzy numery miesięcznika „Jazgarz”, z których dowiedział się wszystkiego, co powinien wiedzieć początkujący wędkarz.
Zarzucił w miejscu, gdzie woda płynęła bardzo leniwie, poczym rozbił mały namiocik ochronny na wypadek deszczu, rozłożył przy samym brzegu stary flanelowy kocyk i usiadł wygodnie. Nie zależało mu jakoś szczególnie na udanym połowie. Chciał tylko poobcować z naturą z dala od miejskiego zgiełku. Nalał sobie kubek herbaty z termosu, odwinął kanapkę z razowego chleba przełożonego gotowanym boczkiem i, wgryzając się w nią, oddał się rozmyślaniom. Był emerytem. Nie był młodzieniaszkiem, ale czy było to jednoznaczne z byciem starym pierdzielem? Na pewno nie. Czuł się doskonale, był pewien, że jeszcze mnóstwo udanych lat przed nim, które bez wątpienia będą beztroskie, leniwe i radosne. Ciągnęło go w świat, ale podróże były niestety bardzo drogie, a on nie zgromadził zbyt dużo oszczędności. Wysokość świadczenia emerytalnego też nie pozwalała na rozrzutność. Nie to, żeby narzekał, bo na życie mu starczy, ale o żeglowanie po morzach i oceanach już raczej będzie ciężko.
Z rozmyśleń wyrwało go drżenie spławika. Z początku myślał, że to tylko wiatr, ale kilkakrotne podszczypywanie zaalarmowały jego nieaktywne od młodzieńczych lat instynkty. Kucnął klnąc w myślach strzelające w nogach kości i chwycił drżącymi z podniecenia rękami stylisko wędki. Spławik podrygiwał nerwowo nie zanurzając się jednak na tyle, by dać pewność udanego połowu niewytrenowanemu amatorowi wędkarstwa. Teoretycznie Kaseton wiedział, co należy zrobić, niemniej brak praktyki nie pozwalał mu na podejmowanie takiego ryzyka. W końcu to jego pierwsze branie od bez mała pięćdziesięciu lat. Pot wystąpił mu na czoło. Wstrzymał oddech. Czuł, że serce zaraz wyskoczy mu z piersi, wpadnie do rzeki i tym samym udaremni całe jego plany o beztroskim emerytowaniu.
Zaciął niemal w tej samej chwili, w której spławik zniknął w toni. Poczuł opór i po chwili wędzisko wygięło się w łuk próbując wyrwać się z rąk Gienadija niczym wściekle rozjuszony, dziki kij od szczotki. W pierwszej chwili Kaseton niemal puścił wędkę, ale szybko się opanował i zaczął prowadzić w pełni kontrolowany proces wydobywania zdobyczy z jej naturalnego środowiska. Początkowo ciągnął delikatnie, ale widocznie ryba musiała być sporych rozmiarów, bo nie zwinął nawet centymetra żyłki. Szarpnął mocniej z tym samym efektem. Przez moment pomyślał z obawą o wytrzymałości żyłki, ale zaraz przypomniał sobie, że, zgodnie z zapewnieniami producenta, powinna spokojnie wytrzymać ciężar nawet dwudziestokilogramowej ryby, a w tych wodach największe, co mógł złowić, to Japoniec, albo lin, które nie osiągały tak imponującej wagi.
- Będzie co będzie – powiedział półgłosem i szarpnął z całych sił.
Wędka niepokojąco zatrzeszczała, żyłka naprężyła się, jak struna harfy, gumowe podeszwy wryły się w darń i poza tym nic szczególnego się nie wydarzyło. Gienadij, zapierając się nogami, stał jak wmurowany w ziemię, a ryba wspomagana cudowną mocą niewzruszenie tkwiła w toni najwidoczniej nie zamierzając jej opuścić. Kaseton pomyślał, że chyba na jego haczyk złapał się jakiś gruby korzeń drzewa i będzie zmuszony stać tak do końca świata, gdy nagle poleciał w tył kątem oka wychwytując rozpryskującą się powierzchnię wody. Upadł na plecy. Tuż obok niego coś wylądowało z plaśnięciem i zarechotało złośliwie. Żaba. Złapał żabę. Mężczyzna przekręcił się na bok i popatrzył na zdobycz z rozczarowaniem. To jednak nie była żaba. Coś, w czego ustach znikała żyłka było niewysokie, ale z pewnością od żaby znacznie większe, bryłowate, miało cztery koślawe, człapiaste odnóża, ciemnozielony odcień skóry, bardzo niewyraźnie oddzielającą się od korpusu głowę z parą wielkich okrągłych oczu pozbawionych źrenic i nadzwyczaj wrednym wyrazem twarzy.
Kaseton odruchowo przeturlał się dalej od dziwnego stworzenia. Nigdy nie widział podobnego. Zaczął szybko myszkować po zgromadzonych przez całe życie pokładach wiedzy, ale na próżno. Nic nie pasowało. W końcu pomyślał, że może to być nutria. Nigdy nie widział nutrii (nawet na zdjęciu), więc mogło to być właśnie to, chociaż opisy jakie pamiętał, nie za bardzo pasowały do jego zdobyczy.
- Czego, padalcu? – zapytała nagle poczwarowata istota próbując wyciągnąć haczyk z miejsca, w którym utkwił.
Gienadij nie zareagował. Kompletnie nie był przygotowany na rozwój podobnej sytuacji. Co powinien zrobić? Może uciec? W końcu jeśli to nawet była nutria, to nie powinna do niego przemawiać, a tym bardziej czynić mu wyrzutów. Chyba że...? Próbował szybko przypomnieć sobie wszystko, co też kiedykolwiek zdarzyło mu się wyczytać o nutriach. Na próżno. Z pewnością żadne ze znanych mu źródeł nie donosiło o zdolnościach nutrii do mówienia. No tak. Ale przecież nigdzie nie wczytał również, że jest inaczej. Może umiejętność mówienia u nutrii była czymś powszechnym i pisanie o tym w książkach mijało się z celem. To mniej więcej tak samo, jakby pisać o psie, że umie szczekać. Wszyscy to wiedzą.
Z mniejszym niepokojem popatrzył na dziwną, siedzącą z rozrzuconymi odnóżami postać siłującą się z żyłką.
- Jesteś nutrią? – zapytał niepewnie.
Istota łypnęła na niego wodnistymi ślepiami i mlasnęła niesmacznie, szerokimi, wyposażonymi w mocno sflaczałe wargi, ustami.
- A ty? – odparła pytaniem.
- Ja?
- No tak, ty. A widzisz tu jeszcze kogoś wyglądającego jak nutria?
- Ja nie wyglądam jak nutria.
- Ja też nie.
- Nigdy nie widziałem nutrii – tłumaczył się nieudolnie Kaseton. – Myślałem, że to ty.
- Zaręczam, że nie.
- No to coś za jeden?
- Jedna, jeśli już.
- Co?
- Jedna – parsknęła istota. – Jestem kobietą.
- Samicą, chyba.
- Jak ty jesteś samcem, to tak.
- Ja jestem człowiekiem.
- A ja dupaprą i co to zmienia?
- Dupaprą?
- Zamiast w kółko zdawać głupie pytania, lepiej wywlecz mi z japy to żelastwo.
Gienadij uklęknął i przysunął się do dupapry. Haczyk tkwił w mięsistym dziąśle.
- Może boleć – skrzywił się.
- Po prostu wywlecz.
- Nie ugryziesz?
- Wywlekaj.
Po chwili haczyk leżał na błoniasto palczastej dłoni. Poszło dużo łatwiej, niż Kaseton się spodziewał. Dupapra nawet nie pisnęła. Popatrzył na dziwną postać z jeszcze większą ciekawością.
- Nie jesteś rybą, no nie? – zapytał. – Ryby i dzieci głosu nie mają przecież.
I zaraz znowu się zafrasował. Przecież dzieci mają głos i to jeszcze jaki! Jego sąsiadka ma troje i całe dnie wszystkie się drą, jakby je ktoś polewał jadem mściucha. Więc?
- Nie, nie jestem rybą – odparła dupapra. – Jestem dupaprą, już mówiłam.
- Ale że tylko dupaprą?
- Rozczarowany?
- Nie, nie o to chodzi. Nie dzielicie się na różne rodzaje, albo, no sam nie wiem, rasy?
- Ja jestem jedna.
- Jedna?
- Jedna jedyna.
- Och.
Gienadijowi w momencie zrobiło się przykro. Żal mu było dupapry. Pomyślał, jakby to było, jakby on był jedynym przedstawicielem gatunku ludzkiego. Pobladł i poczuł się autentycznie przygnębiony.
- Była u was jakaś wojna, czy jak?
- U nas? To znaczy gdzie?
- No tam, skąd pochodzisz.
- Całe życie mieszkam w tej rzece.
Kaseton pokiwał głową.
- Musi ci się nudzić samej.
- Chyba żartujesz? – parsknęła dupapra. – Wyobraź sobie, jakbyś ty był jedynym człowiekiem na świecie. Miałbyś kupę roboty.
Gienadij podrapał się za uchem.
- Chyba masz rację.
- No więc gadaj, co tam chcesz i znikam.
- Gadać, co chcę?
- No a jak?
- Ale, że mam tak pleść bez sensu?
- To życzenie jest? Chcesz pleść bez sensu? To chyba, można by rzec, utrata kolejki, bo umiejętność tę, zdaje się, opanowałeś już do perfekcji.
- Co?
- Proca, cycki i szkło!
Dupapra podskoczyła i stanęła w wyzywającej pozie, a przynajmniej tak ją Kaseton odczytał.
- Posłuchaj, chłoptasiu – rzekła. – Zaraz wskoczę do wody i więcej się nie spotkamy. Zanim to zrobię mogę spełnić twoje dwa neutralne życzenia albo wykonać jeden rozkaz. Od razu mówię, że życzenie od rozkazu niczym się w tym przypadku nie różni, poza tym, że rozkaz nie musi być neutralny.
Kaseton patrzył bez zrozumienia.
- Neutralność polega na tym, – tłumaczyła dupapra – że nie możesz sobie zażyczyć nic, co bezpośrednio zadziała na szkodę kogoś drugiego. Wolę to od razu zaznaczyć, bo ludzie zamiast chcieć coś dla siebie, wolą zawsze, żeby komuś innemu stało się coś złego. Taki altruizm w postaci czystej, hłe, hłe, hłe – zarechotała i składając dłonie jak do modlitwy, przybrała świętoszkowatą minę. – Mnie tam nic nie trzeba – szydziła – ale niech Malinowskiemu córka się puszcza, albo pies niech mu zdechnie – splunęła nie kryjąc pogardy. – Takich życzeń nie spełniam. Mogę za to dać ci telewizor albo pralkę. Jak chcesz.
- Mam – odparł lekko oszołomiony Gienadij.
- To gówno z tego będzie.
- Jak to?
- No bo jak masz, to na cholerę ci drugi?
Kaseton skrzywił się, ale zaraz szybko się rozpromienił.
- Nie mam komputera! – niemal krzyknął rozradowany jak uczniak. – A przydałby mi się, że hej. Mógłbym…
- Nie ma szans – ucięła bez ogródek dupapra.
Kaseton błyskawicznie posmutniał.
- Czemu?
- Mogę dać ci tylko telewizor, albo pralkę. Albo to i to, ale wtedy wykorzystasz oba życzenia.
- Jak to? To co to za życzenia? – Kaseton nie krył rozczarowania. – Było od razu mówić, że możesz mi dać telewizor lub pralkę, a nie, że spełnisz dwa życzenia.
- Na jedno wychodzi, tylko się nie zgrało.
Zamilkli i chwilę stali w milczeniu. Czas płynął leniwie, dzień na dobre rozgościł się na świecie, promienie słońca coraz żwawiej przeskakiwały po marszczącej się wodzie płynącej rzeki.
W końcu dupapra parsknęła rubasznym śmiechem. Gienadij patrzył, jak rechocze, niemal zwija się z radości, wskazując na niego palcem. Jemu wcale do śmiechu nie było. Czuł się oszukany. Nie tak wyobrażał sobie pierwszy dzień emerytury.
Tymczasem niewiadomo skąd w dłoni dupapry pojawił się telefon komórkowy.
- Chce komputer – powiedziała rechocząc coraz mocniej. – Dacie wiarę? Kto by pomyślał? Nikt na to nie wpadł.
Rozłączyła się i niemal w tym samym momencie przestała głupio chichotać.
- Panie Gienadiju kochany – powiedziała poważnie. – Proszę nam wybaczyć ten niewybredny dowcip, ale nie chcieliśmy niepotrzebnie wyrzucać pieniędzy. Naprawdę jesteśmy panu wdzięczni za wspólne lata pracy i trud, jaki włożył pan w rozwój przedsiębiorstwa.
- Chyba nie rozumiem.
Dupapra podskoczyła teatralnie i ściągnęła maskę.
- Dyrektor Wąchała! – krzyknął rozpromieniony Kaseton.
- We własnej osobie – odparł dyrektor Wąchała, który wcale nie przypominał już dupapry.
- Jak też mogłem nie poznać pańskiego głosu? – nie mógł uwierzyć do głębi przejęty Gienadij.
- Zmieniłem.
- Ach…
Dyrektor odchrząknął, podszedł do emeryta i serdecznie objął go ramieniem.
- Pewnie pana dziwi cała ta maskarada?
- No chyba trochę tak. Dupapra mnie zaskoczyła.
Wąchała pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Widzi pan – powiedział dyrektor wolno dobierając słowa. – Jak zrobiliśmy zebranie w celu uradzenia, co też panu sprawić na pamiątkę, nie mogliśmy dojść do konsensusu. Porozumienia, znaczy się. No chyba nie myślał pan, że skończy się na głupiej wędce?
- Wędka jest śliczna.
- W każdym bądź razie, – ciągnął myśl dyrektor – zrobiliśmy w końcu tajne głosowanie z karteczkami, na których zebrani pisali swoje propozycje. I tak najwięcej padło z telewizorem i pralką. Było też i mnóstwo innych, całości wymienić uniesposób, ale czymże byłaby fabryka, gdyby wszystko nie było skrupulatnie zapisane i udokumentowane, co nie panie Gienadiju?
- Oczywiście – przyznał gorliwie.
Dyrektor sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i po chwili szperania wyciągnął złożoną na czworo kartkę papieru. Rozłożył ją i uśmiechnął się delikatnie.
- Dla przykładu, żeby nie być gołosłownym – zawiesił głos przemykając po tekście czujnym wzrokiem. – O jest! Rower. Propozycja magazyniera Stadrysia Jerzego, poparta przez kucharza Dużego Mietka i sprzątaczkę, Kuzaj Helenę. Albo tu, kuchenka mikrofalowa. Pomysłodawca: starszy inspektor sanitarny Wiklina Waldemar. Pięć osób popierających propozycję. Albo jeszcze to. Przeczytam, bo dziwne wszystkim się wydało nieco. Kurczęta. Pielęgniarka, Mariolka, wie pan, ta ruda z… – tu dyrektor wykonał dłońmi koliste ruchy na wysokości piersi, czym wprawił Kasetona w zakłopotanie. – Chciała, żeby pan otrzymał od zakładu pudło z kurczętami. Trzydzieści sztuk. Była bardzo uparta. Krzyczała i darła włosy z głowy, musieliśmy podać jej valium i zamknąć ją w łazience, żeby się uspokoiła – dyrektor skrzywił się na wspomnienie. – Podobno pan lubi kury. Lubi pan?
- Tylko małe jak są. Takie puchate.
- No – ucieszył się Wąchała. – Nie będę panu czytał więcej, bo byśmy tu do wieczora stali. Było ponad sto… – raz jeszcze rzucił okiem na kartkę. – Prawie dwieście pięćdziesiąt propozycji, dwieście trzydzieści siedem dokładnie. Próbowaliśmy to przegłosować w głosowaniu jawnym, ale nie było łatwo. Zaczęliśmy odrzucać to, co nie przekroczyło progu wyborczego, ustalonego na dziesięć procent. Potem zawyżaliśmy minimum, aż zostały nam tylko dwie, o których już pan wie: telewizor i pralka. No i znowu nie było z górki, bo wyszło równo po połowie. Chcieliśmy, żeby rozstrzygnął głos pielęgniarki Mariolki, która nie brała udziału w głosowaniu, bo siedziała w łazience, ale ona nie chciała nawet słyszeć o czymkolwiek innym, niż te kurczęta. Trzydzieści sztuk kurcząt. No i w końcu uznaliśmy, że przecież może pan wcale nie potrzebuje żadnego z tych urządzeń, więc po co o nich radzić, głosować, kłócić się, tracić czas i energię? To była sytuacja patowa w obradach. Znaczy się, ni w tę, ni we w tę. Dopiero brygadzista Mazurkiewicz wpadł na pomysł z dupaprą. Bystry z niego chłop, nie ma co. I dziś wiemy już, że to był świetny pomysł, prawdziwy strzał w dziesiątkę. Inaczej miałby pan teraz dwie pralki, albo dwa telewizory, a tak, to jak wróci pan do domu, będzie na pana czekał nowiutki komputer.
Dyrektor schował kartkę do kieszeni.
- I co zadowolony?
Kaseton patrzyła na uwielbianego dyrektora z czcią i szacunkiem.
- Dziękuję – powiedział łamiącym się z wdzięczności głosem i dwie wielkie łzy szczęścia spłynęły mu po policzkach.
Wpadli sobie w objęcia. Przez krótką chwilę Gienadij pomyślał o trzydziestu puchatych kurczątkach i zrobiło mu się chyba nawet troszkę szkoda, ale trwało to ułamek sekundy. Przecież byłyby takie fajne tylko przez parę dni, a potem by podrosły i zaczęły cuchnąć kurzym gównem, a jeszcze później trzeba by im poucinać łby. Wolał komputer.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz