Przebiegła Stara Baba Na Korbę urodziła się jako trzecie w kolejności i zarazem ostatnie dziecko stolarza Franciszka Codaleja oraz jego żony Wandy, niemrawej kobiety żyjącej z wydawania się. Dla uściślenia należy tu dodać, że nie chodzi o wydawanie się za mąż, a o wizualizowanie sobie pewnych rzeczy, czy też zdarzeń.
Początkowo wszystko układało się dobrze. Co prawda niekiedy było ciężko, bo prowadzony przez Franciszka zakład stolarski nie przynosił kokosów, a wizje Wandy nie zawsze kończyły się materializacją w ich mieszkaniu drogocennych przedmiotów. Prędzej czy później przychodził jednak moment, że kobiecie wydawało się, że, na przykład, przyniesiony przez Franciszka z warsztatu taboret zamienia się w walizkę wypełnioną pieniędzmi, w następstwie czego stołek natychmiast znikał, a w jego miejsce pojawiał się drogocenny sakwojaż. I tak w całkiem przyjemny i beztroski sposób upływały im lata.
Ale tamte czasy nijak nie przypominają okresu, w którym urodziła się Przebiegła Stara Baba Na Korbę. Wtedy oboje rodzice byli już zupełnie innymi ludźmi, zmęczonymi i doświadczonymi przez los. Gdy Przebiegła Stara Baba Na Korbę przyszła na świat, jej matce wydawało się, że nowo narodzona maleńka śliczna dziewczynka to wcale nie zwyczajne dziecko, a właśnie Przebiegła Stara Baba Na Korbę, tyle że jeszcze nie ukształtowana. Mało tego. Wanda stwierdziła, że przemiana nie nastąpi tak jak miało to miejsce zazwyczaj, czyli w mgnieniu oka na zasadzie zastąpienia dotychczasowej postaci nową. W tym przypadku miało to mieć dużo bardziej złożony, skomplikowany i bardziej drastyczny przebieg.
Przyszłość dziewczynki została z grubsza ustalona w taki właśnie sposób, nie pozostawiając w tym zakresie większego pola manewru zarówno jej samej, jak i rodzicom, czy komukolwiek innemu. Strasznie przeżył ten fakt ojciec, gdyż będąc stolarzem nie potrafił stanowczo sprzeciwić się kobiecie, która mimo iż była bardzo niemrawa, to jednakże stanowiła dla niego poważne zagrożenie. Szczególnie obawiał się jej właśnie jako stolarz, bo przecież w każdej chwili kobiecie mogło zacząć się wydawać, że, dla przykładu, do cna płonie jego warsztat pracy, albo w bardziej drastycznej formie, że on sam wolno, lub natychmiastowo ze stolarza zamienia się w murarza lub w coś jeszcze bardziej odrażającego, czego nie był nawet w stanie sobie wyobrazić. Czy jakiegokolwiek stolarza mogło kiedyś spotkać coś bardziej okropnego?
Tak więc Franciszek zacisnął zęby i przyjął do wiadomości, że jego długo oczekiwana córeczka nie będzie dorastać jako grzeczna, śliczna pociecha o imieniu Różyczka, jak też wymarzył sobie dać jej na imię, a ma się stać Przebiegłą Starą Babą Na Korbę skazaną prawdopodobnie na mrok ponurej egzystencji. Nie mógł do tego dopuścić, a z drugiej strony doskonale wiedział, że tak naprawdę nic nie może zrobić. Prawie nic. Nauczony doświadczeniem miał bowiem w zanadrzu ułożony i skrupulatnie obmyślony na taką drastyczną ewentualność plan, ale z uwagi na fakt, iż przemiana nie nastąpiła od razu, postanowił póki co nie wcielać go w życie. Realizacja jego założeń oznaczała przecież koniec wszystkiego.
Początkowo Franciszek był niezmiernie zadowolony, że podjął taką, a nie inną decyzję, gdyż dziewczynka zdawała się opierać przeznaczeniu, jakie objawiło się dla niej w głowie matki rodzicielki. Codalej przez kilka lat łudził się, że oto może jego ślubna straciła swój niewątpliwie olbrzymi, ale i jednocześnie okrutny dar. Niestety nadzieje okazały się być płonne i jak zwykle wszystko co wydaje się kobiecie ziszcza się w nie tak bardzo odległej przyszłości. Materializacja, czy też wejście w życie przepowiedni trwało na ogół od reakcji natychmiastowej (najczęściej spotykanej) następującej zaraz po wizji począwszy, na blisko pięciu latach skończywszy (sporadycznie występująca reakcja). W przypadku córeczki było to prawie sześć lat, toteż po upływie pięciu nacechowanych permanentnym druzgoczącym nerwy napięciem, w głowie mężczyzny miał prawo zrodzić się taki pomysł nie bez jakichkolwiek podstaw. Wszakże dotychczas wszystkie znane mu przypadki nie przekraczały w swojej reakcji na wizje okresu tych cholernych, niejako magicznych pięciu lat.
Pierwszy, a zarazem ostatni, najbardziej gwałtowny, jednoznaczny i niepozostawiający wątpliwości symptom przemiany miał miejsce w trakcie letniego spaceru na jaki szczęśliwy stolarz zdecydował się wybrać z dzieckiem wzdłuż brzegu niewielkiego polodowcowego jeziora, które ciągnęło się łukiem oddzielając gęsty las od uprawnych, żyznych pól. Aby tam dotrzeć radosny ojciec nie otworzył z samego rana warsztatu, tylko zapiął córeczkę w bezpiecznym foteliku samochodowym i zbytnio się nie spiesząc pomknął ku czekającej ich przygodzie nie zdając sobie sprawy, że będą to zarazem ich ostatnie wspólnie spędzone szczęśliwe chwile. Na miejsce dotarli po godzinie jazdy wygodną i bezpieczną, dwupasmową drogą szybkiego ruchu. Franciszek zostawił samochód w wyznaczonym do tego celu miejscu parkingowym, przerzucił przez ramię koc, wyjął z bagażnika sporych rozmiarów kosz piknikowy i trzymając dziewczynkę za malutką dłoń ruszył wolnym krokiem ku brzegowi delektując się ciepłym, rześkim powietrzem. W wolny od pracy dzień o tej porze roku na ogół roiło się tu od wypoczywających mniej lub bardziej intensywnie ludzi, ale że był dzień powszedni wąska plaża była pusta, jeśli nie liczyć pary staruszków wtulonych w siebie na usytuowanej przy samej wodzie ławeczce. Seniorzy nawet nie zwrócili na nich uwagi mimo, iż stąpając po wyżwirowanej ścieżce czynili sporo hałasu, a wokół panowała błoga cisza mącona jedynie piskami rybitw i szumem liści drzew i gałązek krzewów poruszanych lekkimi powiewami ciepłego wiatru.
Byli może w połowie łuku jeziora gdy się zaczęło. Dziewczynka nagle wyrwała rączkę z ojcowskiej dłoni i odskoczyła na kilka metrów robiąc przy tym bardzo złośliwą minę. W pierwszej chwili Franciszek pomyślał, że to jakaś zabawa i uśmiechnął się czule, ale wówczas twarz dziecka zaczęła się zmieniać. Czoło poszerzyło się, włosy ściemniały i zmatowiały, skóra na policzkach opadła i zaczęła się marszczyć. Całe ciało jęło również pęcznieć nabierając pękatych, koślawych kształtów, mimo lekko pochylonej sylwetki znacznie również zyskało na wzroście. Dziecięce ubranka nienaturalnie się rozciągnęły gdzieniegdzie pękając w szwach i gubiąc guziki. Całemu zajściu towarzyszyły nieprzyjemne i wywołujące ciarki odgłosy, jak trzaski i mlaśnięcia rozciągającego się ciała, chrobot i trzeszczenie rozrastających się kości. Nie trwało to długo. W niespełna trzy minuty zdruzgotany i załamany, jak również zdjęty trwogą Codalej stał naprzeciwko w pełni ukształtowanej, pomarszczonej, nieprzyjemnie wyglądającej, podniszczonej i wiekowej już kobiety. Doskonale wiedział, że to nie zwyczajna babka jakich wiele można spotkać na co dzień na wiejskich drogach, miejskich targowiskach, w kościołach i na cmentarzach. Był pewien, że miał do czynienia z Przebiegłą Starą Babą Na Korbę, której pojawienie się było przecież tylko kwestią czasu. I to już od momentu, gdy jego nieszczęsnej żonie wydało się, że tak ma się stać, a on od samego początku tylko naiwnie się łudził i sam siebie oszukiwał, że tym razem będzie inaczej.
Stolarz uważnie i czujnie przyglądał się babie, która wcale nie pozostawała mu w tym zakresie dłużna. Baba. Stara baba. Rozejrzał się po okolicy w obawie, czy wraz z przemianą nie następują inne transformacje otoczenia, lub nie pojawiają się kolejni bohaterowie wizji jego żony. Co prawda nie pamiętał, by o czymś podobnym wspominała, ale nie o wszystkich szczegółach przecież mówiła, na ogół ograniczając się do przekazania najważniejszych informacji. A zdecydowanie główną postacią rozgrywającej się właśnie tragedii była jego własna córka, która już w żadnym stopniu samej siebie nie przypominała. Mężczyzna wiedział, że to okrutne, ale miał świadomość, że nie ma odwrotu. Że w tym właśnie momencie bezpowrotnie utracił ukochaną i jedyną córeczkę, a to indywiduum, które przed nim stoi nie ma z nią absolutnie nic wspólnego. Na przemian targały nim nienawiść, złość, współczucie ale również niezdrowa fascynacja i ciekawość. Czekał.
Nagle babka wyprostowała się gwałtownie stękając przy tym nieprzyjemnie. Przygarbione plecy jakby na chwilę się zapadły, by po chwili zacząć dziwnie falować, jakby we wnętrzu groteskowego ciała poruszała się jakaś obca istota próbująca wydostać się na zewnątrz. Babka podskoczyła, pierdnęła i niemal w tym samym momencie pęknięty wzdłuż lewej łopatki zbyt ciasny dziecięcy kaftanik rozdarł się na boki i na zewnątrz wystrzelił żółtawy, połyskujący organiczną wilgocią bolec. Babka z krzykiem upadła na kolana. Kostny wyrostek wyciągnął się i wygiął przybierając kształt litery zet, z tym że poszczególne jej elementy krzyżowały się pod kątem prostym. Dłuższy zwisał prostopadle do pleców, jeden z krótszych znikał w ciele idealnie po środku między łopatkami, drugi zaś skierowany był na zewnątrz.
Franciszek zachwiał się niezdecydowany, w głowie eksplodowała mu cała gama kłujących myśli neurotycznych iskier. Po krótkiej chwili wiedział już co musi zrobić. Nie chciał tego, ale nie miał wyboru. Tak chciało przeznaczenie, które sterowało nim i kierowało jego poczynaniami nie bacząc na jego oczekiwania, potrzeby i uczucia. Zacisnął zęby, podszedł do klęczącej i stając za jej plecami, pochylił się, mocno ułapił zwisający uchwyt i kilkakrotnie energicznie zakręcił korbą zgodnie z zasadą ruchu jednostajnie ustajnego. Ślina podeszła mu do gardła, na szyję wystąpiły nabrzmiałe żyły, bezwiednie zacisnął powieki. Wszystko to nastąpiło z chwilą gdy usłyszał tępy chrobot przypominający odgłos wprawianego w ruch układu drewnianych lub kamiennych zębatych kół, którego poszczególne elementy wzajemnie zaczynają się napędzać, jak w trzewiach starego zegara. Odskoczył na bok i zwymiotował. Nie od końca strawiona kolacja i szybkie śniadanie wylatywały z niego ochoczo i nie zamierzały przestać. Kolejne spazmy ściskały żołądek, by w końcu wydusić z niego ostatnią kroplę porannej herbaty. Wolno odwrócił się ocierając usta dużą, bawełnianą chustką.
Przebiegła Stara Baba Na Korbę uśmiechała się do niego złośliwie.
- Dawaj kanapki! – krzyknęła skrzekliwym głosem.
Franciszek ściągnął usta w grymasie niemocy i przepełniającej go złości. Zrobił krok w kierunku porzuconego kosza piknikowego, który leżał teraz przechylony w pobliżu żwirowej ścieżki. Babka nie spuszczała go z oka. Mężczyzna nie miał pojęcia, jakie właściwości może mieć jego była córeczka, ale wiedział doskonale, że nie może jej bagatelizować. Wszystko, co dotychczas wydawało się jego małżonce było na ogół nieprzyjemne i zwykle niebezpieczne. Nawet, gdy miała wizję czegoś miłego, co na pierwszy rzut oka zdawało się być przyjemnym i pożytecznym zjawiskiem zwykle okazywało się czymś paskudnym, uciążliwym, złośliwym lub też wręcz groźnym dla zdrowia, a nawet życia. Tak było na przykład z wyjątkowo nieurodziwą córką aptekarza, która w wyniku widzenia Wandy w przeciągu kilku minut zamieniła się w dziewczynę tak cudnej urody, że nikt nie mógł przejść obok niej obojętnie. I nie chodziło tu tylko o mężczyzn, którzy na sam jej widok nie mogli powstrzymać się przed natychmiastowym onanizmem. Nie mogły oprzeć się jej również i kobiety potykające się przy niej o własne nogi, ptaki, które przelatując w jej pobliżu całymi stadami rozbijały się o budynki lub bezwładnie spadały na ziemię, a nawet psy i koty, które gdy tylko pojawiała się na ulicy zamierały zapatrzone w nią jak babki w księdza podczas kazania i zaraz potem rzucały się na siebie w zapamiętałej żądzy kopulowania. Niestety nie długo aptekareczka cieszyła się z cudownej odmiany. Po bodajże trzech dniach padła bowiem ofiarą bestialskiego mordu poprzedzonego brutalnym gwałtem na sąsiedzie, których to czynów mięli dopuścić się sam ojciec do spółki z domniemanym kuzynem podejrzanego pochodzenia, prawdopodobnie murarzem z zawodu, który zaraz po tych wydarzeniach uśmiercił również współwinnego aptekarza, a następnie zniknął pozostawiając na miejscu zbrodni tylko kielnię. Policyjne dochodzenie oraz sekcja zwłok ustaliły, że nieszczęsny aptekarz w wyniku przebywania na co dzień w bezpośredniej bliskości osoby o tak niezwykłej i niecodziennej urodzie, która to przecież przez całe dotychczasowe życie była jego córką odznaczającą się przy tym encyklopedyczną wręcz szpetotą, hamując przepełniające go opętańcze podniecenie doznał szoku i odszedł od zmysłów, co też popchnęło go do tego tragicznego czynu. Nie do końca wiadomo było skąd wziął się na miejscu zbrodni domniemany kuzyn, który został uznany za murarza na podstawie znalezionych śladów oraz kielni. Zagadką była też sama dziewczyna, której ciała nigdy nie odnaleziono. Przez pewien czas krążyła nawet opinia, że wcale jej nie zamordowano, tylko najzwyczajniej w świecie uciekła z murarzem, ale wobec braku dowodów na taką ewentualność przyjęto oficjalnie wersję, że padła ofiarą mordu tak bestialskiego, że nawet ślad po niej nie pozostał. Zrodziła się również hipoteza, że kobiety wcale nie było. Że nie istniała w ogóle. W końcu niedorzecznością było przecież uznanie, że zaginęła, tak jak murarz. Właściwie to jedyną ofiarą całego wydarzenia był ów zgwałcony sąsiad, który jednakże nie mógł w tej sprawie zabrać głosu, gdyż postradał zmysły.
Tak to bywało z wizjami Wandy Codalejowej. Nawet najpiękniejsza wizualizacja stawała się przekleństwem tego lub tych, którzy byli jej świadkami lub dalej obcowali z nią na co dzień.
- Dawaj, śmierdzielu, te kanapole i coś do picia, bo mi w japie zaschło – zarechotała Przebiegła Stara Baba Na Korbę. – Byle szybko, bo czasu nie mam na pierdoły.
Franciszek sięgnął do kosza, wolno uniósł wieko i wydobył papierową torbę, w którą zapakowane były świeże bułeczki z szynką, żółtym serem, jajkiem i warzywami. Zanim zdążył odwinąć pieczywo babka doskoczyła do niego jednym susem i wyrwała mu zawiniątko, boleśnie kpiąc go przy tym w przyrodzenie kościstym, sękatym kolanem. Codalej zgiął się w pół wypuszczając ze świstem powietrze. Babka wybuchła rubasznym, jazgotliwym śmiechem i zaczęła wokół niego biegać podskakując z nogi na nogę. Zbyt ciasne buty pospadały jej ze stóp, łydki opinały naciągnięte podkolanówki, postrzępiona, i porozdzierana sukienka gdzieniegdzie odsłaniała przypominające pergamin ciało. Niegdysiejsza Różyczka skakała wesoło podśpiewując zmyślaną na poczekaniu piosenkę.
Tatę bolą jajca
Łajza jest i zdrajca
Kopa mu zasadzę
Zanim ćwoka zgładzę
U ha, ha!!!
Następnie parskając na boki wysuwała ociekający śliną język, podbiegała bliżej i kopała mężczyznę w pośladki lub w podbrzusze zaśmiewając się przy tym w niebogłosy. Codalej nie był w stanie zareagować. Pierwszy cios jaki otrzymał niemal całkowicie go sparaliżował, a kolejne zwaliły na ziemię. Klęczał teraz bezradnie modląc się w duchu o cud, który nie chciał nadejść. Unikał wzroku babki, żeby dodatkowo jej nie prowokować, ograniczając się jedynie do ukradkowej obserwacji jej poczynań, żeby w razie czego chociaż odrobinę uchylić się, by zamortyzować cios. Widział, jak łapczywie pakuje do szczerbatych ust kolejne kanapki i popija je wprost z termosu herbatą zaprawioną malinowym sokiem. Stercząca z jej pleców korba zniknęła, a o jej obecności świadczyło wyłącznie rozdarcie na kwiecistej, czerwono żółtej sukience.
Nagle babka stanęła w miejscu i zamachnąwszy się cisnęła koszykiem w wody jeziora płosząc stado dzikich kaczek, które z furkotem wzbiły się w powietrze lub rozpierzchły po jego tafli.
- Dobra ojciec – rzekła. – Starczy tych ceregieli. Teraz pobawimy się inaczej.
To powiedziawszy ruszyła ku kulącemu się mężczyźnie poruszając ramionami i kołysząc się na podobieństwo opancerzonych graczy futbolu. Zanim jednak zdążyła cokolwiek więcej uczynić, usłyszeli podekscytowane głosy.
- O tam, tam, panie władzo! – krzyczał mężczyzna. – Szybko, szybko, zanim będzie za późno!
Od strony parkingu biegło w ich kierunku cztery postaci. Najpierw dwóch umundurowanych, sadystycznie szczerzących zęby, barczystych i posturnych, funkcjonariuszy w najmniejszym stopniu nie wzbudzających zaufania i poczucia bezpieczeństwa, za to przypominających do złudzenia przerysowane z komiksu czarne charaktery, a kilkanaście kroków za nimi dyszący starszy mężczyzna i na końcu kobieta; ani chybi para, która z rana obejmowała się siedząc na ławeczce. Strażnicy rozglądali się czujnie na przemian chorobliwie się uśmiechając i wykrzywiając usta w odwrócone grzbietem do góry półksiężyce. Jeden odpiął od pasa krótkofalówkę, do której zaczął mówić podekscytowanym głosem, drugi zbliżył się do podnoszącego się mężczyzny.
- Co tu się dzieje? – zaszczekał.
Franciszek stęknął i rozejrzał się w koło zaskoczony i mocno wystraszony. Zdawało mu się, że jeszcze przed momentem dostrzegł w oczach babki dawną iskierkę wesołości, jaka biła z twarzy jego kochanej Różyczki. Teraz nie widział niczego. Obecność strażników nie wróżyła niczego dobrego. Na pierwszy rzut oka Codalej ocenił, że obaj są częścią chorej wizji. Zastanawiał się tylko, czy mają z góry napisane kwestie, czy też będą mogli pofolgować fantazji.
- Hej? – domagał się wyjaśnień zniecierpliwiony mundurowy. – Ogłuchł?
- Co? – odparł Franciszek półprzytomnie drżącym głosem.
- Co tu się dzieje?
- Mówiłem przecież, co się stało – wtrącił się starszy mężczyzna. – Ten pan przyszedł tu z córeczką, a potem napadł ich bandyta przebrany za starą kobietę! A potem…
- Dobra, dobra – przerwał strażnik, który dotychczas rozmawiał przez telefon.
Ton głosu funkcjonariusza zdradzał pewną formę łagodności, nie za wielkiej, ale zawsze. W porównaniu z drugim strażnikiem brzmiał o wiele bardziej optymistycznie.
– Pan chyba już swoje powiedział, no nie? – rzekł do staruszka. – Teraz chcielibyśmy posłuchać bezpośrednio poszkodowanego, dobrze?
- Co im będziesz tłumaczył? – parsknął drugi. – Słuchaj, dziadek – zwrócił się do zdenerwowanego i zaskoczonego mężczyzny. – Mamy wasze dane. Więc wyp… Idźcie spokojnie do domu, a gdy zajdzie potrzeba skontaktujemy się z wami. Jasne?
Postąpił krok w kierunku małżeństwa przybierając jeszcze bardziej groźną minę. Widać, że już nie mógł się doczekać działania i podjęcia czynności, przy których przeprowadzeniu obecność świadków nie była wskazana. Mężczyzna pokraśniał na twarzy, ale zanim zdążył się odezwać, kobieta wzięła go pod ramię i szepnęła coś uspokajająco.
- Pójdziemy już – powiedziała do funkcjonariusza. – W razie czego, proszę dzwonić. Chętnie odpowiemy na pytania. Do widzenia – zakończyła z niepokojem spoglądając na stękającego w dalszym ciągu Franciszka.
- Do widzenia, do widzenia – odparł strażnik. – Dzięki za pomoc.
- Nic panu nie jest? – zapytała jeszcze na odchodne.
Codalej spojrzał na nią z bojaźnią i podejrzliwością.
- W porządku – rzekł bez przekonania.
Po chwili został sam z funkcjonariuszami.
- Więc co tu się stało? – zapytał łagodniejszy ze strażników. – No więc gdzie ta pańska córka?
Franciszek westchnął ciężko i potarł skroń wskazującym palcem. Czujnie rozglądał się nie mając pojęcia czego może się spodziewać.
- Boli coś? Napad był? – wtrącił z nadzieją drugi funkcjonariusz. – Jakieś pobicie, rabunek, porwanie, gwałt?
- Co też pan wygaduje – odparł. – Nic się nie stało.
- Jak to nic?
Strażnicy wymownie rozejrzeli się po okolicy. Roztrzaskany termos, kawałki odzieży, papier i opakowania po prowiancie, pływający po powierzchni jeziora wiklinowy kosz i produkty, które z niego wypadły. Wyjaśnienie Franciszka było naiwne i sam zdawał sobie sprawę, że nie mogli mu uwierzyć nawet, gdyby byli zupełnie zwyczajnymi funkcjonariuszami.
- To co to niby jest? – zapytał ten agresywny.
- Nie wiem – rzekł stolarz wzruszając ramionami próbując tym samym nadać swojej historyjce choć odrobinę prawdopodobieństwa. – Jak przyszedłem, to już tak było. Jacyś wandale pewnie.
- Każdy tak mówi – parsknął strażnik plując na ziemię. – Najłatwiej tak powiedzieć. „Jak przyszedłem to już się paliło”, albo „jak przyszedłem to już leżała zgwałcona z poderżniętym gardłem”, albo…
- Spokojnie, stary – przerwał mu łagodniejszy kolega. – I że nie było żadnego napadu? – zwrócił się do Franciszeka.
- A skąd? – odparł stolarz ze zdziwieniem.
- No przecież jak przyszliśmy, to leżał pan na ziemi.
- Ja?
- No, a kto? Że może niby ja? Albo kolega? – ponownie włączył się agresywny łypiąc na Franciszka podejrzliwie.
- Pierwsze słyszę – szedł w zaparte Codalej. – Ukląkłem bo upadły mi klucze, a potem trochę zakręciło mi się w głowie, bo nie spałem dobrze przez kilka nocy z rzędu. Może to tak wyglądało. Nie wiem, co ci państwo widzieli, ale co by to nie było, to z pewnością im się zdawało.
Strażnicy popatrzyli po sobie niezdecydowani. Agresywny przygryzał wargi i zaciskał pięści. Sprawiał wrażenie, że zupełnie nie interesują go wyjaśnienia jakich udziela pytany mężczyzna. Za to łagodny zdawał się w dalszym ciągu zachowywać cechy stróża prawa i najwyraźniej bardziej obawiał się postawy purpurowego ze złości kolegi, niż obecności potencjalnego agresora, jaki miał zaatakować mężczyznę, który z resztą wcale na poturbowanego nie wyglądał. Funkcjonariusz miał w głowie mętlik, myśli krążyły mu po głowie podsuwając coraz bardziej absurdalne i okropne pomysły, ale ponad nimi w dalszym ciągu unosiła się świadomość bycia strażnikiem, które to przeświadczenie wracało do niego coraz rzadszymi falami, pomiędzy którymi następowały ataki niezrozumiałej złości. Mężczyznę niepokoiła dziewczynka, o której wspomniało starsze małżeństwo.
- No a pańska córka? – zapytał.
- Jaka znowu córka? Ja nie mam żadnej córki. W ogóle dzieci nie mam.
- No ale przecież ci państwo…
Funkcjonariusz odwrócił się, ale po starszym małżeństwie nie było już śladu, jakby nagle zapadło się pod ziemię. Najwyraźniej oboje musieli być w dużo lepszej kondycji, niż się wydawało i do tego widocznie bardzo im się spieszyło.
- Gdzie rzesz oni się podziali – rzekł zbity z tropu. – Poczekaj chwilę – dodał kierując słowa do kolegi i ruszając w kierunku parkingu. – Cholera by to wzięła. Było ich zatrzymać. Zaraz wrócę.
Drugi z funkcjonariuszy pokiwał głową i przez chwilę odprowadzał kolegę wzrokiem. Ściągnął brwi w grymasie zdenerwowania, niepokojąco zaczęła drgać mu górna warga. Odczekał aż towarzysz oddali się na kilkanaście kroków i odwrócił się do stojącego niepewnie Codaleja:
- Dobra, cwaniaczku. Koniec tego pieprzenia w bambus. Dawaj dokumenty, raz dwa, raz dwa – powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu, twardym i bezwzględnym.
Franciszek obszukał kieszenie doskonale wiedząc, że nie znajdzie nic, co mogłoby potwierdzić jego tożsamość. Co prawda miał przy sobie prawo jazdy, ale nie chciał go póki co pokazywać, by zagrać na zwłokę i poczekać z zeznaniem na powrót drugiego funkcjonariusza. Ten wydawał mu się dużo groźniejszy. Poza tym nie miał ochoty zdradzać tym ludziom adresu.
- No?! – domagał się strażnik.
- Szukam, szukam – marudził stolarz jednocześnie śledząc poczynania drugiego funkcjonariusza, który właśnie się zatrzymał.
- Może pomóc?
- Nie, nie – odparł niezwłocznie Franciszek i widząc, że drugi strażnik już wraca najwyraźniej zrezygnowawszy z pogoni za starszym małżeństwem, dodał szybko – Nie mam. – Wyszedłem tylko na spacer.
- Ha! – krzyknął triumfalnie funkcjonariusz. – Wiedziałem!
- Co wiedziałeś? – odezwał się jego towarzysz.
- Nie ma cwaniaczek dokumentów. Ale my doskonale wiemy, jak sobie radzić z takimi spryciarzami, co nie?
Odwrócił się do stolarza i ryknął:
- Nazwisko, imię i adres! Szybko!
Stolarz aż się skulił wobec tak nagłego ataku.
- Codalej Franciszek – powiedział i zamilkł, gdyż zdawało mu się, że dostrzega jakiś ruch nieopodal za kępą porośniętych gęstym listowiem krzewów.
Łagodniejszy ze strażników zmarszczył brwi wpatrując się uważnie w stojącego z niewyraźną miną mężczyznę.
- Że niby co? – zapytał.
- Widzisz, jaki w dupę uprzejmy cwaniaczek? – wycedził przez niemal zgrzytające zęby ten agresywny.
- No co? – jęknął stolarz w każdej chwili spodziewając się ciosu.
- To ja się pytam?! – krzyknęli obaj jednocześnie.
Franciszek podrapał się po podbródku i cofnął o krok.
- Miałem chyba podać nazwisko?
- Właśnie.
- No to podałem przecież. Codalej Franciszek.
Mundurowi wymienili spojrzenia i zaszurali nerwowo na żwirowanej ścieżce.
- Spokojnie, spokojnie – szepnął łagodniejszy z funkcjonariuszy próbując opanować siebie, a zwłaszcza kolegę.
Strażnik nie rozumiał za bardzo co się dzieje, ale od momentu, gdy dotarł nad jezioro cały czas odczuwał wzrastającą furię. W ogóle nie przypominał sobie, skąd się tu wziął i kto ich skierował w ten rewir. Dziwiło go również, skąd ten zupełnie obcy mężczyzna zna jego imię i zwraca się do niego w sposób tak bezpośredni, jakby byli co najmniej kolegami. Starał się panować nad emocjami, ale był coraz bardziej wewnętrznie rozdygotany. Co dzieje się we wnętrzu kolegi, który był z natury o wiele bardziej porywczy od niego mógł się jedynie domyślać. I miał nadzieję, że to coś nie wyjdzie na zewnątrz.
Za to Codalej wiedział doskonale co się dzieje. No może doskonale to było zbyt dużo powiedziane, ale z pewnością był świadom o wiele bardziej niż ci dwaj przypadkowi nieszczęśnicy, których los najwyraźniej już do nich nie należał. Za każdym razem, gdy wizje jego małżonki wcielały się w życie dziwne rzeczy działy się ze wszystkimi, którzy mniej lub bardziej bezpośrednio stykali się z wydarzeniami. Dla czego więc tym razem miałoby być inaczej? Zagadką było tylko to, w jakim stopniu Wanda podświadomie ułożyła przyszłość aktorów biorących udział w tym dziwnym przedstawieniu, którym przydzieliła główne zadania, a których potraktowała jako statystów pozwalając im na bardziej swobodną interpretację ról pozostawiając miejsce na improwizację.
- My się znamy? – usłyszał głos, który wyrwał go z rozmyślań.
- Słucham? – zapytał mrugając, jakby dopiero co się obudził.
- Czy my się znamy? – powtórzył mundurowy napierając na Codaleja całym majestatem swojego potężnego ciała i mocno przepoconego uniformu.
- Nie wydaje mi się – odparł wolno dobierając słowa. – Z pewnością bym zapamiętał.
- To skąd pan, do ciężkiej cholery wie, jak mam na imię? I w ogóle jakim prawem zwraca się pan do mnie po imieniu? Pan… – ryknął strażnik i zamilkł gwałtownie, jakby nagle stracił mowę.
Funkcjonariuszowi zrobiło się trochę nieswojo, że tak agresywnie zaatakował nieznajomego, ale skoro już to się stało, musiał dalej w to brnąć. Nie może przecież okazać słabości, przyznać się do pomyłki. Nie w obecności tego kogoś. Coś mu podpowiadało, że ten stojący przed nim człowiek ma względem niego niejasne i z pewnością niezdrowe intencje i wrogie zamiary.
Tymczasem stojący niepewnie Franciszek rozdziawił usta z niekłamanym zdziwieniem.
- O co panu chodzi, panie władzo? Gdzieżbym śmiał? – wydukał.
Wypowiedź Codaleja chwilowo najwyraźniej nieco uspokoiła tracącego panowanie nad emocjami, gorączkującego się funkcjonariusza. Jego kolega, który dotychczas sprawiał wrażenie dużo bardziej agresywnego, teraz jakby zszedł na drugi plan, w cień swojego towarzysza.
- No – rzekł strażnik z miną zdradzającą, że intensywnie się nad czymś zastanawiał, lub próbował sobie coś przypomnieć. – Tak lepiej. Wszyscy tacy sami – mamrotał pod nosem niewyraźnie. – Pyskują, cwaniakują i mądrzą się, a wystarczy głośniej kaszlnąć i już chojractwo z nich ulatuje, jak nocna pierda spod pierzyny.
Drugi funkcjonariusz zachichotał chorobliwie najwyraźniej rozbawiony wypowiedzią kolegi, ale w żaden sposób nie skomentował jego słów, w dalszym ciągu milcząc.
- Podaj pan szybko te dane – podjął strażnik ponownie spoglądając na Franciszka ponurym, nieufnym i zmęczonym spojrzeniem. – Nie będziemy tu sterczeć do wieczora. No chyba, że pan woli, to zawieziemy na komendę?
- Nie, nie. Wolę nie. Najpierw na komendę, potem jedno przesłuchanie, drugie i… – zawiesił głos. Ostatnie czego chciał, to wsiadać z tymi ludźmi do radiowozu. – Szkoda ceregieli – dodał pojednawczo. – Codalej Franciszek.
- Nosz karwasz żesz jego mać! – ponownie włączył się w rozmowę drugi strażnik szarpiąc Franciszka za łokieć. – Nie będziemy się tu z nim pierdzielić. Zabieramy go, Franuś, bo mnie tu zaraz krew zaleje. Człowiek się stara pomagać, żyły wypruwa, życie naraża, a taki jeden będzie sobie tu urządzał podśmichujki! Pojedziemy na policję, to sobie pan tam podrwisz do woli i może nawet…
- Hola, hola!
Przerwał mu ostry skrzekliwy głos. Kilka metrów od nich, tuż przed kępą krzaków, w której dotychczas najwidoczniej dotychczas się kryła, stała przyczajona Przebiegła Stara Baba Na Korbę. Resztki jej podartego dziecięcego ubranka zniknęły. Zastąpiła je teraz sukienka, która według szybkiej oceny Franciszka była identyczna jak ta, jaką miała na sobie starsza kobieta, która przed chwilą przecież jeszcze tu była. Codalej na ten widok poczuł ojcowską złość. Babka nie wyglądała jakoś specjalnie groźnie, niemniej było w niej coś tak niesamowitego, że strażników zdjął paniczny strach. Mimowolnie cofnęli się o krok zupełnie tracąc zainteresowanie stolarzem.
- Czego chcecie od mojego tatusia? – syknęła Przebiegła Stara Baba Na Korbę.
Wolnym ruchem sięgnęła do kieszonki na piersi, wydobyła z niej dorodne, czerwone jabłko i zawadiacko przekrzywiając głowę wgryzła się weń z trzaskiem. Widok ten sprawił, że Codalej ponownie ujrzał w niej swoją córeczkę i boleśnie ścisnęło mu się serce.
- Natychmiast powiedz, skąd masz tę sukieneczkę! – krzyknął Franciszek postępując w kierunku kobiety. – Tyle razy tatuś powtarzał, że nie wolno sięgać po cudze bez jego zgody! A chyba nie powiesz mi, że tamta pani dała ci swoje ubranie dobrowolnie!
Strażnicy stali zdezorientowani przenosząc wzrok z mężczyzny na kobietę nie wiedząc zupełnie, co mają począć. Tymczasem Przebiegła Stara Baba Na Korbę znowu wzięła górę nad osobowością Różyczki.
- Że co? – parsknęła. – Co ty mi tu, stary pierdzielu wyjeżdżasz z jakąś gównianą gadką?
To rzekłszy skoczyła ku mężczyznom i okręcając się w powietrzu o trzysta sześćdziesiąt stopni wykonała pełne klasyczne kopnięcie okrężne wymierzając stolarzowi cios w bok wykrzywionej zdziwieniem twarzy. Mężczyzna nie mając innego wyjścia bez przytomności runął na trawnik nakrywając się nogami i przeturlawszy się dwukrotnie spoczął bez ruchu z rozrzuconymi na bok ramionami. Zanim jego ciało znieruchomiało obaj strażnicy rzucili się do ucieczki porzucając krótkofalówkę. Przebiegła Stara Baba Na Korbę szybko ją podniosła i precyzyjnym rzutem posłała ją w ślad za nimi. Urządzenie pomknęło jak ciśnięta przez miotacza piłeczka baseballowa i przeleciawszy blisko trzydzieści metrów trafiło jego dotychczasowego właściciela w potylicę. Energia włożona w rzut była na tyle silna, że krótkofalówka rozprysła się na drobne elementy, jakby była wykonana z kryształu. Przerażony strażnik stracił równowagę i runął przed siebie, niemniej nawet na chwilę nie spoczął na ziemi, tylko kilkakrotnie przekoziołkowawszy wrócił zwinnie na nogi, którymi zaczął jeszcze szybciej przebierać nie oglądając za siebie.
*
Wanda stękając podeszła do drzwi wolnym krokiem i otworzyła je ziewając, nie starając się nawet osłonić ust ręką. Włosy miała poczochrane, oczy podpuchnięte od snu, sukienkę wymiętą i wygniecioną od leżenia na kuchennej kozetce. Na widok męża momentalnie się ożywiła, co przejawiało się u niej rozszerzeniem oczu nadającemu powiekom kształt niemal idealnych okręgów.
- Co? – zapytała.
- Stało się – odparł Franciszek wnosząc na rękach śpiącą dziewczynkę. – Zamknij drzwi.
Kobieta zastosowała się do mężowskich zaleceń i po chwili ruszyła w ślad za nim do stołowego pokoju, w którym mężczyzna troskliwie ułożył dziecko na złożonej wersalce.
- Co ona ma na sobie? – rzekła Wanda wycierając z kącików oczu resztki snu. – A ty co masz na gębie? – dodała dostrzegając opuchliznę pokrywającą policzek i skroń mężczyzny.
- Sukienkę jakiejś baby – odparł stolarz pochłonięty moszczeniem dziewczynce posłania. – Znad jeziora.
Kobieta przypatrzyła się córeczce i aż zachłysnęła się od nadmiaru powietrza, które nagle wciągnęły jej płuca.
- Przemieniła się? – zapytała podekscytowana.
- A jak ci się wydaje? – odparł pytaniem. – Przemieniła się jak cholera.
Podniósł się i pokazał na swoje obrażenia.
- To ona mi to zrobiła – powiedział. – Nogą. Z półobrotu. A właściwie to chyba nawet z pełnego o ile to ma jakieś znaczenie.
Kobieta przyjrzała się uważniej mężowi, pokiwała głową ze zrozumieniem i później ponownie przeniosła wzrok na śpiące dziecko.
- A jej co się stało? – zapytała. – Skoro się przemieniła, to jakim cudem z powrotem jest sobą? Nic takiego mi się nie wydawało. A przynajmniej sobie nie przypominam. Więc?
- A skąd ja mam to wiedzieć? – parsknął rozdrażniony Franciszek. – Ja? Przecież ja nigdy niczego z tego nie pojmowałem. To ty zawsze wszystko wiesz najlepiej. Lepiej niż ja, lepiej niż twoja matka nieboszczka, lepiej niż… – zamilkł jakby się zapowietrzył. – W tych swoich mędrkowaniach – podjął szybko – i tych szatańskich wizjach jesteś mądrzejsza nawet od…
- Skończ lepiej tę gadkę – przerwała kobieta. – Czy ty myślisz, że ja jestem z tego zadowolona? Że sprawia mi radość, jak widzę ludzkie cierpienie? Albo jak hajcuje się twój warsztat?
- Co? – Franciszek pobladł, co biorąc pod uwagę jego aktualny stan oznaczało, że skóra na twarzy przybrała kolor świeżo wyglancowanej muszli klozetowej. – Wydawało ci się, że mój warsztat… że płonie?
- Nie martw się – odparła Wanda. – Powiedziałam tak tylko po to, żebyś przestał się ciskać i skupił na bieżących problemach. Nie wiem nic o warsztacie.
- Na pewno? – dopytywał podejrzliwie.
- Słowo. – potwierdziła. – Powiedz lepiej co się stało. Tylko po kolei i niczego nie pomijaj. Wszystko może być ważne.
Stolarz odetchnął głęboko. Usiedli przy stole nie spuszczając wzroku ze śpiącego dziecka.
- Dojechaliśmy nad jezioro bez przeszkód – zaczął.
- Pod drodze nic się nie wydarzyło? – wpadła mu w słowo kobieta. – Żadnych wypadków, dziwnych pojazdów, niecodziennych wiadomości w radiu? Zupełnie nic?
Franciszek zastanowił się chwilę i zaprzeczył ruchem głowy.
- Zupełnie nic – potwierdził gest słowem. – W parku też nie było żywego ducha. Przy brzegu siedziało tylko dwoje staruszków, którzy nawet nie zwrócili na nas uwagi.
- Jak wyglądali?
- A bo ja wiem? Normalnie.
- Skup się! To może być ważne.
- No zwyczajnie. Baba miała na sobie sukienkę, którą ma teraz Różyczka. Musiała jej zabrać, jak przesłuchiwała mnie straż miejska kiedy…
- Po kolei.
- No to mówię. Kobieta była w tej sukience, a facet miał rozpinany sweter i zwykłe portki z materiału. Nie przyglądałem się im, bo i po co? Uszliśmy ze trzysta metrów i wtedy się zaczęło. Różyczka najpierw odskoczyła ode mnie na kilka metrów, a potem w przeciągu dosłownie kilku minut zamieniała się w… w… – na wspomnienie przykrych wydarzeń łzy napłynęły mu do oczu dławiąc słowa. – W Przebiegłą Stara Babę Na Korbę – dokończył i zamilkł.
- I co było dalej?
- Co było dalej? – wyjąkał. – Powiem ci co było dalej. Tylko najpierw muszę się czegoś napić, bo to ponad moje siły – spojrzał na spokojnie śpiącą dziewczynkę. – Może chodźmy do kuchni? Nie chciałbym, żeby słyszała, to co będę mówił.
Wanda zastanawiała się przez chwilę, w końcu skinęła głową. Przeszli do obszernej, widnej kuchni i kobieta nastawiła czajnik na herbatę. Franciszek wyjął z lodówki napoczętą butelkę słodkiej wódki i napełnił nią szklankę.
- Nie za ostro? – upomniała go żona.
Codalej nie pijał alkoholu, chyba że nadarzała się jakaś szczególna okazja, a i wówczas raczej tylko smakował. W ich małżeństwie to ona była głównym konsumentem alkoholu, ale również nie można było powiedzieć, by go nadużywała. Mocne trunki bardziej preferowała jako dodatek do herbaty, czy kawy dlatego też zwykle kupowała jakieś kolorowe, mocno aromatyczne likiery, czy wódki.
- Potrzebuję tego, mała – powiedział Franciszek wychylając duszkiem połowę zawartości. – Zaraz wszystko powiem, jeszcze chwilka.
Wanda przyglądała mu się z ciekawością. Nie nazywał jej „małą” od czasów narzeczeństwa, a nawet wtedy nie robił tego zbyt często. W sumie nie powinna się dziwić. Dzisiejszy dzień musiał być dla niego wstrząsem.
Kobieta przypilnowała czajnik i wyłączyła gaz, gdy tylko para mocniej zaczęła buchać przez mały dziobek. Nie chciała dopuścić by przeszywający dźwięk gwizdka zbudził odpoczywające dziecko. Do póki nie wiedziała, co dokładnie się wydarzyło nie powinna podejmować żadnych drastycznych i zdecydowanych kroków. Zwłaszcza, że ostatnio nic się jej nie wydawało.
- Usiądź może? – zaproponowała.
Widać słusznie, bo Franciszek od razu zastosował się do propozycji. Krzywiąc się dopił szybko wódkę i popił gorącą herbatą siorbiąc przy tym nieprzyjemnie.
- Gdy się zamieniła – wypalił znienacka drżącym, podekscytowanym głosem. Słowa zaczęły wylatywać z jego ust niezbyt składnie, za to szybko jak seria z karabinu maszynowego. – Gdy przyjęła postać tego pokracznego indywiduum, gdy jej śliczna buzia zamieniła się w tę pomarszczoną jak moszna japę, włosy tak śliczne i lśniące zrzedły i zaczęły zwisać, jak strąki pleśniejącego grochu, a błękitne jak paciorki oczy zżółkły i nabrały jakiejś obcej, wrednej i gadziej barwy... To było okropne. Do tego jeszcze jej ciało – pokiwał głową intensywnie wpatrując się w ścianę, jakby chciał przeniknąć jej strukturę. – Ona… Różyczka zaczęła rosnąć, wyginać się, pęcznieć, jej oliwkowa skóra zaczęła się marszczyć i rozciągać się jak pieprzone reklamówki z supermarketu… ale najgorsza była ta korba. To było okropne. Z pleców sterczała jaj korba, korba z kości, z jej własnych kości, rozumiesz?
Wanda z przejęciem skinęła głową, ale Franciszek zdawał się nawet tego nie dostrzec. Nie oczekiwał odpowiedzi na swoje pytania.
- Potem ona upadła na kolana i znieruchomiała – podjął utrzymując tę samą tonację rozemocjonowanego głosu. – A mnie coś kazało… Coś kazało mi do niej podejść, wziąć w dłonie tę okropną, ociekającą jakimś śluzem kostną korbę i nią zakręcić.
Kaszlnął żałośnie i skrył twarz w dłoniach.
- Nie chciałem tego robić – mówił dalej. – Uwierz mi, że nie chciałem. Ale nie miałem wyboru. To było tak, jakbym stał obok swojego ciała i przyglądał się, jak ja sam podchodzę do niej i kręcę tym cholerstwem, które wydawało te wszystkie okropne dźwięki, jakby łamały się kości. Do tej poty, jak o tym pomyślę, robi mi się słabo. Chociaż trwało to tylko chwilę. Zakręciłem może trzy, cztery razy. Ale i to starczyło. Ona od razu ożyła i zaczęła ze mnie szydzić. Biegała wokół mnie i kopała mnie po dupie i po jajach, a ja nic nie mogłem zrobić. Bóg jeden wie, jakby się to skończyło, gdyby nie nadeszli strażnicy przyprowadzeni przez to starsze małżeństwo, które mijaliśmy siedzące na ławce.
Franciszek zwiesił głowę i zaczął cicho łkać z trudem powstrzymując się przed spazmatycznym wybuchem. Wanda delikatnie położyła mu dłoń na ramieniu.
- Nie miałeś innego wyboru – powiedziała. – Postąpiłeś słusznie. Nie miałeś żadnego innego wyboru. Gdybyś jej nie nakręcił, zmarła by.
Franciszek przestał łkać i spojrzał na żonę załzawionymi oczami.
- No i co? – zapytał. – Może to właśnie powinienem zrobić. Pozwolić jej tam sczeznąć, zdechnąć w plugawości, na jaką zasługuje?
- O czym ty mówisz? Przecież to nasza córeczka?
- O czym mówię? Ty jej nie widziałaś. Nie widziałaś tego, co z niej wylazło. To z pewnością nie była Różyczka.
- A kto w tej chwili śpi za ścianą?
Franciszek ściągnął wargi.
- Ale jak znowu się przemieni? – zapytał ocierając oczy rąbkiem obrusa.
Wanda strasznie nie lubiła, gdy to robił, jak po posiłku wycierał usta lub dłonie w pokrywającą kuchenny stół tkaninę. W tym jednakże momencie nie było to istotne i nie skomentowała tego na co dzień irytującego ją występku.
- Jak ponownie stanie się tą pokraczną, złośliwą…
Nie dokończył. We wnęce kuchennych drzwi stała Przebiegła Stara Baba Na Korbę świdrując nienawistnym wzrokiem siedzących przy stole, zwłaszcza mężczyznę. Franciszek poderwał się z krzesła i odskoczył w przeciwległy kąt pomieszczenia przywierając plecami do ściany. Wanda nawet nie drgnęła.
- Kto niby jest pokraczny?
Przebiegła Stara Baba Na Korbę miała głos równie skrzeczący, jak za pierwszym razem, gdy Franciszek ją usłyszał. Stała na krzywych nogach oparta o futrynę, w ręce trzymała duży, mosiężny wazon, który dotychczas stał w przedpokoju służąc za stojak na parasole.
- Nie podoba mi się – kontynuowała baba – żeby tu o mnie w ten sposób mówiono. Nie w moim rodzinnym domu.
To powiedziawszy podeszłą do stołu i ciężko klapnęło na miejscu, które zajmował wcześniej Franciszek.
- Dajcie coś zeżreć, bo mi już kiszki sflaczały, że i nawet pierdnąć dobrze nie mogę.
Jakby dla potwierdzenia tych słów lekko się uniosła, wykrzywiając usta i mrużąc oczy ale ku uldze gospodarzy nie uzyskała żadnego efektu.
- Widzicie? – parsknęła z pretensją w głosie waląc o stół kościstą dłonią. – Rusz no się matka!
Wanda nie zareagowała. Siedziała wyprostowana przybrawszy kamienną minę, oddychając równomiernie z lekko rozchylonymi ustami, półprzymkniętymi i ledwie widocznie drgającymi powiekami. Zgięte w łokciach ręce opierała o blat na rozprostowanych dłoniach. W pierwszej chwili Franciszek zaaferowany i przerażony ponownym pojawieniem się Okrutnej Starej Baby Na korbę nie zwrócił uwagi na zachowanie żony. Podczas gdy niecodzienny gość zajmował miejsce przy stole, on drobnymi kroczkami przesuwał się ku oknu, przez które zamierzał dać drapaka nie martwiąc się ewentualnymi skaleczeniami i możliwym upadkiem z wysokiego pierwszego piętra, na którym usytuowane było ich mieszkanie. Gdy był już przy zlewozmywaku, który oddzielał go od upragnionego celu, zauważył duchową nieobecność Wandy. Zamarł ze stopą opartą o kaloryfer, po którym zamierzał wspiąć się na kuchenną konstrukcję.
- No co jest z tym żarłem?! – parsknęła baba.
W tym momencie Wanda gwałtownie wstała. Przebiegła Stara Baba Na Korbę zareagowała natychmiast, instynktownie. Podskoczyła, oburącz uniosła w górę wazon i trzasnęła nim kobietę w czoło. Włożyła w siłę ciosu całą moc, toteż ciężkie naczynie wypadło jej z rąk i z łoskotem upadło na pokrytą linoleum kuchenną podłogę. W momencie gdy oręż dosięgnął głowy Franciszek wstrzymał oddech i zamknął oczy, które otworzył niemal natychmiast, tak że widział, jak wazon odskakuje i upada. Sądził, że w ślad za nim pójdzie ciało jego żony, która po tak mocnym uderzeniu nie powinna ustać na nogach, ale o dziwo tak się jednak nie stało. Wanda spojrzała tylko na agresorkę tępym, nieobecnym wzrokiem i potarła czoło, z którego zwisał strzęp zdartej skóry. Co dziwne, rana w ogóle nie krwawiła, jakby głowa Wandy wykonana była z cebuli, z której miejscowo zdarto płat zewnętrznej łuskwiny. Przebiegła Stara Baba na Korbę nie była przygotowana na taką postawę obiektu swojego ataku. Spodziewała się, z resztą podobnie jak i Franciszek, że kobieta runie jak ścięta brzózka brocząc krwią z rany wielkości stojącego na szafce radia tranzystorowego lub plastra dorodnego salcesonu. Tymczasem Wanda dłuższą chwilę bez słowa wpatrywała się w babkę przenikliwym wzrokiem, poczym przeniosła wzrok na męża, który jakby ściął go arktyczny mróz, w dalszym ciągu stał z nogą opartą o kaloryfer.
- Wybierasz się gdzieś? – zapytała zdziwiona.
Codalej jeszcze szerzej otworzył zdziwione oczy.
- Co? – wydukał.
Wanda z powrotem spojrzała na Przebiegłą Starą Babę Na Korbę.
- Wydawało mi się – rzekła nie kryjąc zdziwienia – że zamieniłaś się w Małego Porcelanowego Łosia.
W tym momencie Przebiegła Stara Baba Na Korbę zrobiła zdziwioną minę i znikła równie nagle, jak znika wystrzelony z pistoletu nabój. Franciszek ze świstem wypuścił nagromadzone w płucach powietrze. Wanda schyliła się i podniosła z podłogi Małego Porcelanowego Łosia. Figurka nie wyróżniała się niczym szczególnym. Wyglądała jak zwyczajny łoś. Po prostu łoś.
- Trzeba by go wywieźć na wieś, do wuja Leona – powiedział Franciszek ze zbolałą miną. – Tak na wszelki wypadek. Może jeszcze się odmieni.
- Już się nie odmieni – zaprzeczyła Wanda. – Nigdy nie miałam wizji z łosiem.
- Jak to? Przecież … – wskazał na Małego Porcelanowego Łosia. – A ten tu?
- Ten był wyjątkiem. Poza tym zaraz potem jak mi się wydało, że Przebiegła Stara Baba Na Korbę zamieniła się w Małego Porcelanowego Łosia, to od razu wydało mi się, że nigdy więcej nie będzie mi się wydawało nic co dotyczy Małego Porcelanowego Łosia, ani żadnego innego łosia.
- Acha.
Usiedli przy stole wpatrując się w figurkę. Czas płynął leniwie, Wanda ponownie przybrała swoją ulubioną pozę uosabiającą niemrawość. Mały Porcelanowy Łoś zdawał się wcale nie interesować otoczeniem, jakby mieszkanie Codalejów było dlań naturalnym środowiskiem. Za to Franciszek nie mógł tak po prostu przejść obok tych wydarzeń do codzienności. Nie po tym jak na jego oczach jego ukochana córeczka przemieniła się w pomarszczoną babkę. I to przecież nie byle jaką. Szurał nogami pod stołem, kręcił się i drapał, co i rusz rzucając żonie coraz bardziej niecierpliwe spojrzenia, ale bez oczekiwanych efektów. Z niepokojem zauważył, że kobiecie po woli opada głowa i w ten sposób najprędzej zapadnie w sen i wówczas nurtujące go pytania pozostaną bez odpowiedzi. Coraz bardziej intensywnie zastanawiał się również, czy oto właśnie nie przyszedł ostateczny czas na przeprowadzenie jego planu, który miał raz na zawsze rozwiązać ich problemy.
- Jedno nie daje mi spokoju – rzekł w końcu.
- No? – mruknęła Wanda.
- Dla czego ta babka była przebiegła.
- Co?
- No, ta babka. Przebiegła Stara Baba Na Korbę. Wszystko się zgadza poza tym, że wcale nie była przebiegła. Co w niej było takiego przebiegłego?
- Każda stara baba jest przebiegła – odparła Wanda ziewając. – Ja też jak się wystarczająco zestarzeję będę przebiegła jak mało która.
- Gadanie – żachnął się mężczyzna. – Jesteś zbyt niemrawa, by być przebiegłą. Chyba, że z wiekiem stracisz na niemrawości na rzecz przebiegłości.
- Właśnie tak – przyznała spokojnie i bez protestu. – Skoro to ma ci przynieść ulgę.
Franciszek nie był zadowolony z odpowiedzi, chociaż nie mógł nie przyznać żonie racji. W życiu nie widział kobiety zaawansowanej wiekowo w stopniu dostatecznym, by bez dodatkowych uwarunkowań można było nazwać ją starą i by była ona pozbawiona przebiegłości. Widać taka była natura babek. Wydało mu się to całkiem możliwe, przeświadczenie o czym wyraźnie go odprężyło. Rozparł się wygodnie i jego uwagę przykuł teraz Mały Porcelanowy Łoś, który z obojętną miną stał przed nim na stole. Nagle figurka zamigotała i znikła. W tym samym momencie Wanda wstała gwałtownie wciągając spazmatycznie powietrze, jakby dopiero co wypłynęła na powierzchnię wody po dłuższym pod nią przebywaniu.
- O Matko Przenajświętsza! – krzyknęła przerażona chwytając się za serce. – Ależ miałam paskudny sen!
Franciszek pokiwał głową ze smutkiem. A już miał nadzieję, że ich życie ulegnie cudownej odmianie. Ale cóż. Widać taki już był ich los. Pech prześladował ich odkąd zdecydowali się mieć dzieci. Najstarszego syna, Władka, który był wyjątkowo pilnym uczniem i pojętnym chłopcem, rokującym nadzieje na osiągnięcie sukcesu, na wyjazd do jakiegoś większego miasta i poznanie smaku i rozkoszy życia, stracili, gdy Wandzie przez trzy dni z rzędu wydawało się, że synowi rośnie na głowie, a ściślej rzecz ujmując, na czole, jakaś obrzydliwa, wyjątkowo złośliwa, pokryta szorstką, popielatą szczeciną narośl. Oczywiście nietrudno się domyśleć, że okazała się ona śmiertelna. Ale nie to było najgorsze. Najbardziej przerażające i zapadające w pamięć było to, że owa narośl w przerażającym tempie pęczniała pulsując, bulgocząc i wydając odgłosy przypominające stłumione zasysanie, chłeptanie, czy zlizywanie lub też lubieżne siorbanie. W przeciągu doby polip urósł do rozmiarów gruboskórnej, koszykarskiej piłki, która dosłownie przykuła Władysława do łóżka skutecznie odbierając mu przytomność. Przez kolejne dwanaście godzin guz niemalże eksplodował osiągając wielkość balonu wypełniającego niemalże cały pokój. Rozdęta narośl pokryta była cienką, półprzezroczystą błoną, a w jej środku widać było wirujące, krwawe drobiny, pogruchotane chrząstki i kawałki kości wyssane z kurczącego się organizmu targanego konwulsjami młodzieńca. Pod koniec drugiej doby agonii ciało chłopca nie było większe od dorosłego samca nutrii. Jego skóra była pomarszczona i zszarzała, pokryta wrzodami i cieknącymi cuchnącym śluzem ranami. Jęczał przy tym i chrypił przeraźliwie, chociaż z upływającym czasem były to odgłosy coraz cichsze. Franciszek nie mógł na to patrzeć ale był bezsilny. Klęczał całymi godzinami przed małym, domowym ołtarzykiem wykonanym ongiś z wysuszonych łodyg słonecznika, trzciny, skorupy dyni, starego emaliowanego wiadra i borsuczej skóry, modląc się o cud, który uwolni jego pierworodnego syna od koszmaru. I gdy niemal całkowicie utracił już nadzieję stało się coś, czego z początku nie mógł zrozumieć. W okamgnieniu ohydny skórzasty wór zniknął nie wydając z siebie przy tym nawet najmniejszego syknięcia, najcichszego szeptu, ani żadnego innego dźwięku, który mógłby świadczyć, że tak się stało. Po prostu w jednej sekundzie za plecami klęczącego Franciszeka kotłowała się i bulgotała narośl, która przecisnąwszy się przez framugi drzwi niemalże w połowie wypełniała już swoim rozmiarem pomieszczenie, w którym modlił się mężczyzna, a w następnej chwili już jej nie było, jakby w ogóle nigdy nie istniała. Codaleja w pewnym momencie jakby nagle otuliła cisza nie zmącona żadnym niepokojącym dźwiękiem, jakie bombardowały jego mózg od niemal trzech dni. Lękliwie odwrócił głowę i z niedowierzaniem wpatrywał się w pustkę, jaka została po obleśnym, skórzastym balonie. Serce waliło mu jak spadające z dachu na beton blaszane rury. Wolno podniósł się i ostrożnie ruszył do pokoju syna. Po chłopcu nie było śladu. Niemal w tej samej chwili usłyszał ziewnięcie żony, która po kilkunastogodzinnym czuwaniu przy łożu chorego zmożona w końcu snem legła na kuchennej kozetce. Ruszył ku niej bez zwłoki samemu nie wiedząc, czego ma się spodziewać.
Wanda siedziała z pochyloną głową i ramionami swobodnie opuszczonymi wzdłuż tułowia. Skołtunione i przetłuszczone, długie, czarne włosy zwisały zasłaniając twarz gdzieniegdzie do niej przylegając. Nie wyglądała zwyczajnie, jak zmęczona kobieta. Było w niej coś niesamowitego, jakby emanowała drzemiącą w niej mocą, której ujarzmienie kosztowało organizm wiele energii. Ale podekscytowany Franciszek zdawał się tego nie dostrzegać.
- Zniknęło – powiedział do kobiety.
Wanda zdawała się być głucha na słowa męża.
- Słyszysz? – powtórzył wobec braku reakcji. – To cholerstwo zniknęło! Razem z Władkiem – zakończył łamiącym się głosem.
Wówczas Wanda uniosła się wolno, jakby w transie, w dalszym ciągu z opuszczonymi bezwładnie ramionami i lekko pochyloną głową. Odwróciła się do męża i wówczas Franciszek po raz pierwszy ujrzał w jej oczach ten przedziwny, przerażający błysk.
- Wydawało mi się – szepnęła suchym, gardłowym głosem – że Władek zamienił się w boisko do koszykówki.
To powiedziawszy bezwładnie padła zemdlona na kuchenną podłogę.
Franciszek wspomniał teraz tamte wydarzenia i pokiwał głową z westchnieniem. Pamiętał, że w pierwszej chwili sądził, iż żona jeszcze dobrze się nie obudziła, i chociaż był mocno wstrząśnięty jej zachowaniem i wyglądem nie wziął sobie do serca jej słów. Kobieta przez kilka następnych dni była jakby nieobecna duchem, małokomunikatywna, by nie rzec, że nie dało się z nią nawiązać żadnej składnej i logicznej rozmowy, wobec czego Franciszek poświęcił ten czas na poszukiwanie syna. I wówczas jak grom z jasnego nieba spadła na niego druzgocząca wieść. W ogólnokrajowych telewizyjnych wiadomościach, radiu i prasie podano sensacyjną informację, że w pobliżu niewielkiej nadmorskiej wioski rybackiej pojawiło się boisko do koszykówki, którego nigdy wcześniej nikt tam nie widział. Znaleźli się nawet wiarygodni świadkowie, którzy twierdzili, że dzień wcześniej w tym właśnie miejscu testowali nową łódź w płytkiej niecce, w której po intensywnych opadach zbierała się deszczówka. A teraz po sadzawce nie było śladu. Na jej miejscu znajdowała się pięknie wykończona, pokryta tartanową nawierzchnią prostokątna płyta boiska.
Gdy tylko Franciszek połączył ten fakt z wydarzeniami ostatnich dni natychmiast wsiadł do samochodu i ruszył w daleką podróż. Zanim dotarł na miejsce nie mógł uwierzyć w to, co się stało, ale gdy stanął przy bocznej linii boiska już pierwszy rzut oka nie pozostawiał cienia wątpliwości. Boisko było kiedyś jego ukochanym Władziem. Rozpłakał się wówczas jak dziecko. Z jednej strony żałował, że okrutny i bezwzględny los odebrał mu jedyne dziecko, z drugiej zaś był wdzięczny, gdyż upewnił się, że skończyły się potworne cierpienia jakim syn był poddany w końcówce swojego krótkiego żywota. Od tamtej pory – a minęło już blisko siedemnaście lat – co roku jeździł na położone w wiejskiej scenerii boisko w porze Zaduszek zapalić symboliczny znicz.
Zaczął również bacznie obserwować żonę, która coraz częściej popadała w dziwne apatyczne stany, w następstwie których działy się trudne do wyjaśnienia rzeczy i to nie tylko w ich bliższym lub dalszym sąsiedztwie. Franciszek próbował o tym z Wandą rozmawiać, ale kobieta zdawała się nie dostrzegać żadnego problemu, lub po prostu widzieć go nie chciała. Z czasem jednakże zaczęła się jakby mocniej otwierać i po pewnym czasie rozmawiali bardziej szczegółowo i wymieniali się rozmaitymi cisnącymi się do głów spostrzeżeniami. Kobieta przyznała się, że czasami wydaje jej się, że dzieje się coś mniej lub bardziej konkretnego, co następnie okazuje się czymś faktycznie dokonanym. Najczęściej było to zamienienie się kogoś w coś, czegoś w kogoś, kogoś w kogoś, lub czegoś w coś. I tak było również z ich drugim synem, Kazikiem, na którego nie wiedzieć czemu wszyscy od samego początku wołali Józuś.
Józuś miał kręcone blond włosy, pucałowatą buzię i roześmiane błękitne oczy. Wyglądał jak aniołek z kolorowego obrazka, jakie organista roznosił kiedyś po domach przed świętami wraz z opłatkami. I ten śliczny, kochany przez rodziców, choć dosyć psotny Józuś stał się oczkiem w głowie Franciszeka, dając mu nadzieję na szczęśliwe ojcostwo. Niestety nie było mu to dane. Któregoś słonecznego ranka Franciszek szykował się do pracy. Uradowany załadował właśnie do torby nową drewnianą, składaną na pięć części metrówkę, którą udało mu się szczęśliwie poprzedniego dnia nabyć na miejskim targowisku i zamierzał wyjść raźnym krokiem do zakładu stolarskiego, gdy nagle w drzwiach sypialni pojawiła się Wanda z tym swoim niecodziennym, przerażającym wyrazem twarzy. Beznamiętnym tonem oznajmiła, że wydawało jej się, że Józuś wesoło i beztrosko pasie się na łące pod miastem razem z innymi jagniątkami. Zanim Franciszek zdążył dotrzeć na miejsce było już za późno. Malec został zarżnięty i przerobiony częściowo na wysokogatunkową wędlinę, a po części na karmę dla kotów. I znów nieszczęsny stolarz zapłakał nad swym losem, który po raz drugi odebrał mu jedyne dziecko, tym razem nie pozostawiając mu po nim nawet żadnego śladu, którym mógłby podążyć.
A teraz sztuka nazwana życiem prezentowała mu swój trzeci akt, który niezmiennie kończył się dramatycznie, jak klasyczna antyczna tragedia. Z tym, że teraz Franciszek nie zamierzał już płakać. Postanowił raz na zawsze skończyć z tym koszmarem, który niszczył mu życie łapczywie pożerając każdy jego etap i nawet się przy tym nie zachłystując. A mógł to osiągnąć tylko w jeden sposób. Musi zamordować żonę. Myśl ta zaświtała mu w momencie, gdy zaraz po narodzinach Różyczki Wanda oznajmiła, że wydaje jej się, iż dziewczynka stanie się Przebiegłą Starą Babą Na Korbę. Jednak wówczas jeszcze do tego czynu nie dojrzał. Zwłaszcza, że dziecko rozwijało się dobrze i łudził się, iż może tym razem będzie inaczej. Ale stało się jak się stało i teraz stolarz był zdeterminowany dostatecznie by dokonać tego ryzykownego kroku. Nie dbał o konsekwencje. Nie zastanawiał się nad tym, że może resztę dni spędzić w więzieniu, zostać uznanym za bezdusznego mordercę żony. Nie myślał też o tym, co może go spotkać, jeśli kobieta przejrzy jego zamiary lub z jakiegoś powodu nie uda mu się jej wykończyć. Biorąc pod uwagę, jak Wanda zareagowała na cios wazonem, nie mógł mieś pewności, że jemu pójdzie lepiej. Miał jednakże nadzieję, że odporność na czynniki zewnętrzne kobieta zawdzięczała w głównej mierze temu dziwnemu letargowi w jaki popadała. A on zaatakuje ją w momencie, gdy będzie zwyczajną Wandą, a nie jakąś przeklętą wróżbitką. Chciał, musiał spróbować skończyć wreszcie ten koszmar, który wypalił go już do cna, wyzuł z uczuć do tego stopnia, że nie był nawet w stanie ponieść żałoby po zmarłej córeczce.
Spojrzał z nienawiścią na siedzącą przy stole żonę wpatrującą się w stojącą przed nią pustą szklankę i jak gdyby nigdy nic ruszył do szafki, w której cierpliwie czekały na odpowiednią chwilę narzędzia.
- Nastawię jeszcze herbatę – powiedział dla odwrócenia uwagi.
Dolał do czajnika zimnej wody i postawił go na palniku. Wolno odsunął szufladę, w której spoczywały równo ułożone kuchenne akcesoria cięższego kalibru. Był tu zakończony fajansową nakładką młotek do kotletów, wyposażone w długie zęby nożyce do drobiu, chochla do zupy, blaszane sitko do zbierania szumowin z powierzchni rosołu i wreszcie to czego szukał. Lśniący i solidnie naostrzony tasak do ćwiartowania mięsa. Sięgnął do wnętrza mebla i objął wypolerowany, drewniany trzonek. Na chwilę przymknął powieki i raz jeszcze zastanowił się nad czynem, który zamierzał popełnić. Gdy ponownie otworzył oczy, lśniły zaciętym zdecydowaniem i potrzebą działania. Mocniej zacisnął dłoń na rękojeści, wyciągnął tasak i wolno odwrócił się do siedzącej przy stole żony. Kobieta wpatrywała się w niego szklistym wzrokiem.
- Właśnie to mi się wydawało.
Po tych słowach z impetem opadło ostrze oręża, które z chrobotem zagłębiło się w głowie kobiety aż po żuchwę. Franciszek nawet tego nie zauważył. Zniknął w tym samym momencie nie pozostawiając nawet odcisków palców na trzonku tasaka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz