przysłowie

Posól język starą sową, a w głowie ci zahuczy


piątek, 7 maja 2010

Okrutny Człowiek Kombajn

Człowiek Kombajn wcale nie był okrutny. Niestety okrucieństwo jakie raz mu przypisano sprawiło, że po wsze czasy pozostał już Okrutnym Człowiekiem Kombajnem. A chodziło nie o byle co. Nie o jakieś tam obicie komuś pyska, kradzież krowy, zbałamucenie czyjejś baby, podpalenie chałupy, czy nawet pokiereszowanie kogoś widłami albo siekierą. Szło tu o okrucieństwo tak wielkie, że przez ten czyn Okrutny Człowiek Kombajn stał się niemal uosobieniem okrucieństwa. Bo tak właśnie bardzo szybko zaczęto o nim we wsi mówić i tak o nim myśleć. Okrutny Człowiek Kombajn. Mimo, iż w rzeczywistości był tylko zwyczajnym Człowiekiem Kombajnem i nigdy nie był okrutny. Niestety nikt już o tym nie pamiętał. I nikt nie nazywał go inaczej. Z Człowiekiem Kombajnem nieodłącznie kojarzył się epitet „okrutny”, który z określenia cechy przeistoczył się w nierozerwalną część imienia. On sam zaś nijak nie mógł pogodzić się z tym, że tak go nazywano. Uważał, że wcale nie jest okrutnikiem.
Wszystko zaczęło się od tego, jak któregoś wyjątkowo upalnego lata, jakie nastąpiło po niezwykle wilgotnej wiośnie, urodzaj na polach był tak obfity, że robota wrzała, jak nigdy. Najstarsi mieszkańcy wsi nie pamiętali czasów, by chłopi nie mięli czasu nawet na to, żeby się w niedzielę gorzałki napić, a zajęcie mięli nawet najwięksi obibocy, moczymordzi i włóczędzy. Nikt się nie pałętał bez celu, każdy pracował w pocie czoła w polu, w sadzie, albo w oborze, spichlerzu, lub też przy zwierzynie, w lesie, czy przy rzece. Nawet najmniejsze dzieci miały jakąś robotę, a co starsze, korzystając z wakacyjnej przerwy w nauce, pracowały jak równe dorosłym. Każda baba miała ręce pełne roboty, każdy chłop wypruwał sobie żyły i wszyscy robili to z radością, bo wiedzieli, że po tak urodzajnym sezonie łatwiej będzie przetrzymać zimę, a i będzie można długi popłacić, a nawet dokupić trochę jakiegoś bydełka do przychówku, nowego sprzętu do chałupy albo gospodarki, a i na ubrania i buty powinno obstać. I może coś się jeszcze uda odłożyć na gorsze czasy, jakie na ogół przychodzą po tych lepszych.
Tak upływały kolejne dni, ludzie nie mięli czasu na to, by plotkować, obgadywać, śledzić co się dzieje na świecie, czyli poza wsią. Wręcz i księdza za bardzo nie słuchali w niedzielne nabożeństwa, bo spieszno im było, by do swoich obejść wracać i w ukryciu robotę dalej toczyć. Nawet ci najbardziej bogobojni dnia świętego nie święcili jak należy.
Jak to zwykle bywa, od reguły musiały być jednakże i jakieś wyjątki. I tak było też tym razem. W całej wsi był tylko jeden mieszkaniec, który z roboty na roli się nie utrzymywał. Przynajmniej nie bezpośrednio. Tym kimś był Gerwazy Obojczyk, właściciel jedynego we wsi sklepu spożywczo przemysłowego, któremu zawsze udało się uhandlować tyle, by nie zawracać sobie głowy pogodą, plonami, zimą. Czy był deszcz, czy mróz, czy też słońce paliło jak żar z pieca, to przecież ludzie potrzebowali kupić to i owo, bez czego żyć się nie dało, a co można było dostać tylko u niego. A kupić można było tylko u Obojczyka. Na wycieczki do sąsiednich wsi lub miasta nie było czasu, a i pieniędzy było szkoda. No i przecież u Gerwazego można było dostać praktycznie wszystko. Nie dziwne więc, że właściciel sklepu najpierw zaczął się irytować, a z czasem i znacznie się zaniepokoił drastycznym spadkiem obrotów, a tym samym i zarobku.
- Coś trzeba z tym zrobić – mówił do księdza, ojca Walerego Ruchałki, w trakcie wieczornej posiadówki przy szklaneczce wina. – Nie może tak być, że ludzie niczego nie potrzebują.
- Nie chodzi o to, że nie potrzebują – tłumaczył duchowny – a tylko, że czasu nie mają.
- Na jedno wychodzi – upierał się Gerwazy. – Zobaczy ksiądz, że jak tak dalej pójdzie, to i do kościoła przestaną chodzić, na tacę dawać, kościoła wspierać.
- Bluźnisz, synu!
Tak sobie rozmawiali coraz częściej. Z początku, to może raz w tygodniu umawiali się na partyjkę pokera, do którego wypijali butelkę wina. Na więcej i częściej nie było ani czasu, ani werwy, bo na drugi dzień rano roboty było co niemiara. Z czasem jednak sklepu skoro świt otwierać sensu nie było, o posługę kapłańską nikt nie prosił, konfesjonał stał zakurzony, bo na wyznawanie grzechów nikt czasu nie miał, a kościelny zamiast o porządek w kościele dbać, w polu przy kapuście robił. Tak samo zresztą organista, który wraz z dobrodzieja gospodynią też w ziemię rolną się zapadli.
- Trzeba koniecznie coś uradzić – przyznał w końcu Ruchałko przy jednej z okazji. – Tak dalej być nie może.
- Ba – zgodził się ochoczo sklepikarz. – Ale co?
Ksiądz odstawił do szafki pod zlewem pustą butelkę po winie przyniesionym przez gościa. Obojczyk odprowadził ją tęsknym wzrokiem i przełknął lepką ślinę, ale nie miał śmiałości, by zwrócić uwagę, że to przecież jego koszty, kaucja i tak dalej. A przecież jak dłużej to potrwa, to nie pozostanie mu nic innego jak za butelkami i złomem po wsi chodzić. Zadrżał aż na samą myśl, która to coraz częściej natrętnie atakowała jego rozpaloną niepokojem głowę. Że też nie był przezorny i nie odłożył grosza, gdy handel kwitł. Zawsze niestety miał lekką rękę do pieniądza. Bo był i wygodny i wybredny. Byle czego nie jadł i nie pił. Tak przynajmniej sądził, co nie do końca było zgodne z rzeczywistością, bo jego menu składało się głównie z kartofli z gotowaną wołówką, chleba z salcesonem albo kaszanką i ostrego, sinego samogonu. Jak go wzięło na kucharzenie to i od czasu do czasu nagotował kapusty z mięsem albo kiełbasą, nagniótł klusków ze słoniną albo też uwarzył żuru na kości od boczku.
Na samo wspomnienie tych wszystkich frykasów aż ścisnęło go w gardle. No i gdzie teraz to jego delikatne podniebienie? Od dwóch tygodni jadł suche ziemniaki i cebulę, pił tanie wino.
- Pomysł jest – powiedział ojciec Walery z błyskiem w oku. – Ale do tego trzeba coś poważniejszego.
To powiedziawszy uniósł pokrywę kozetki stojącej przy kaflowym piecu, schylił się podpierając je ramieniem i wyciągnął dużą butelkę whisky. Sklepikarz zauważył, że komora łóżka wypełniona była różnorakimi trunkami po same brzegi.
- To z lepsiejszych czasów – wyjaśnił duchowny. – Jak się z roli utrzymać nie szło, to i kontakt z rodziną zagraniczną ludzie lepszy mięli, a i o słowo dobre często przychodzić prosili, to i z pustymi rękami przecież nie szło. No i zostało sporo po moim poprzedniku, co to go przenieśli na inną placówkę, bo się wokół niego smrodliwie robiło.
Ruchałko postawił na stole brązowy napitek, odsunął kieliszki i w ich miejsce zaproponował dwie szklanki. Usiadł ciężko i z trzaskiem odkręcił metalowy korek. Obojczyk przez chwilę wahał się, czy kontynuować poruszony przez duchownego temat, ale w końcu nie wytrzymał i wypalił:
- Bo to podobno pedał był, proszę księdza – powiedział szybko.
Przez chwilę w izbie panowało niezręczne milczenie.
- Pedał nie pedał – odparł z westchnieniem Walery. – Ważne jest, że go przenieśli, a że on głowy ani też chęci do wypitki nie miał, to i wszystko to po sobie zostawił. Przez lata się nazbierało, pić okazji nie było. Za to teraz się nadarza.
- Ale był pedał, czy nie? – nie ustępował Obojczyk.
Ksiądz popatrzył na gościa ściągając groźnie brwi.
- A co ty tak się dopytujesz? Interes w tym jakiś masz?
- Bo ludzie gadają. Ponoć spaprał pośladki starszemu synowi kołodzieja Chochelki.
Walery pokiwał głową z niedowierzaniem.
- Czego to ludzie nie wymyślą, żeby tylko człowiekowi zaszkodzić – rzekł. – Jak tylko ktoś porządek chce zaprowadzić, żeby było uczciwie, po bożemu, to i zaraz kilku życzliwych się znajdzie, co dowody spreparują, historyjkę podłą zmyślą i do władzy doniosą. A władza, jak to władza. Jednym dogadza, innych odmładza.
Na moment zamyślił się wpatrując w klarowną zawartość trzymanej w dłoni butelki.
- Albo jakoś tak – dokończył myśl. – Na zachodzie, to piją jak wróbelki – niemal natychmiast podjął napełniając szklanki burym płynem. – Ale my tu nie będziemy się wygłupiać. A o tamtej sprawie gadać dziś nie ma co, bo ważniejsze są sprawy. Nie cierpiące zwłoki. Wymagające działania, a nie gadaniny.
- Racja – przystał Obojczyk, który z jednej strony ciekaw był, jak było w rzeczywistości, z drugiej zaś ukontentował się, że skończyli niezdrowy temat. – Trzeba tradycji hołdować. Ważne decyzje zawsze potrzebują solidnego podparcia.
- Ostrożnie, bo piecze – ostrzegł Ruchałko unosząc naczynie. – No. To za lepsze czasy – dodał połykając łapczywie alkohol.
Gerwazy poszedł w jego ślady. Odkaszlnął wybałuszając oczy, choć przyzwyczajony był do palących w gardło cieczy.
- Ależ pierońsko ostre – parsknął.
- Ostrzegałem.
Po kwadransie butelka była pusta, a dialog znacznie się ożywił.
- To znaczy się – upewniał się sklepikarz wpatrując się w rozmówcę – że ten ktoś zrobi w jedną noc tak, że będzie z powrotem tak jak dawniej?
- O to się właśnie rozchodzi.
Obojczyk pokiwał głową z uznaniem.
- I co to za ktoś jest ten ktoś? – parsknął.
Ruchałko dla podsycenia wzniosłości atmosfery uniósł ku górze palec wskazujący i po krótkiej pauzie powiedział przyciszonym głosem:
- Okrutny Człowiek Kombajn.
Gerwazy rozdziawił gębę.
- Człowiek Kombajn? – wyjąkał.
- Okrutny.
- Okrutny – powtórzył sklepikarz.
- Właśnie.
Obojczyk wpatrywał się w duchownego.
- Jak niby może nam pomóc Człowiek Kombajn?
- Okrutny Człowiek Kombajn – powiedział ksiądz z naciskiem.
- Okrutny – powtórzył Gerwazy i niemal natychmiast dodał: – Jak to okrutny?
- Normalnie.
- To Człowiek Kombajn może być okrutny?
- Oczywiście, że Człowiek Kombajn nie może być okrutny – żachnął się duchowny. – Ale to nie jest Człowiek Kombajn, tylko Okrutny Człowiek Kombajn. A Okrutny Człowiek Kombajn potrafi być okrutny jak nikt inny.
- Niebywałe…
Obojczyk wpatrywał się w kleryka zastanawiając się, czy ksiądz z niego dworuje, czy też mówi szczerze. W końcu uznał, że w tak poważnej sprawie nikt nie odważyłby się na żarty. Zwłaszcza osoba duchowna.
- Nigdy bym się nie spodziewał, że to tak się da – powiedział.
Ksiądz wygodniej oparł się o krzesło i z zadowoleniem wpatrywał się w swojego gościa delektując się wrażeniem jakie zrobiły na nim jego słowa.
- Jak nikt – podkreślił.
Sklepikarz dopił szybko palący gardło trunek.
- I skąd on? – zapytał krzywiąc się intensywnym smakiem.
- Ode mnie ze stodoły.
- Ze stodoły?
- Nieważne skąd – odparł lekko podirytowany ksiądz. – Ważne, że jest.
Gerwazy coraz mocniej opierał się o blat pochylając się ku rozmówcy.
- Jako wspólnik powinienem chyba wiedzieć? – syknął.
Ruchałko ściągnął usta, ale w ostatniej chwili powstrzymał się od reprymendy.
- Zamówiłem – odparł spokojnie.
- Zamówił ksiądz?
- Ja zamówiłem.
- O tym mówię.
- Po imieniu miało być. Przy wódce.
Obojczyk potrząsnął głową.
- Zamówiłeś Człowieka Kombajna?
- Przecież mówię. Okrutnego Człowieka Kombajna. Już mówiłem, że to istotne.
- Okrutnego, oczywiście. Ale jak? Skąd?
- Nieważne jak i skąd. Ważne, że zamówiłem.
- Znaczy się wymodliłeś?
Ruchałko w milczeniu napełnił szklanki.
- I jest teraz w stodole?
- Tak.
- Czemu akurat tam?
- A gdzie ma być?
- Tu? Z nami?
- Widziałeś kiedyś Okrutnego Człowieka Kombajna pijącego wódkę przy kuchennym stole?
- W ogóle nigdy nie widziałem Człowieka Kombajna, zwłaszcza Okrutnego.
- I wcale nie musisz. Wszystko przygotowałem. Słuchaj uważnie – duchowny przybrał poważny, znany z ambony wyraz twarzy. – Dziś jest sobota. Znaczy noc z soboty na niedzielę. Jutro z samego rana rozwiesisz to na sklepie i na tablicy przy przystanku. Ja rozwieszę przy kościele.
To rzekłszy położył na stole dwa rulony sztywnego, białego papieru.
- Nie otwieraj! – ostrzegł widząc, że sklepikarz zabiera się do rozwijania.
- To niby jak mam zawiesić.
- Rozwiniesz tuż przed zawieszeniem. Inaczej nic z tego nie będzie. I pamiętaj. Pod żadnym pozorem nie możesz patrzeć na to, co jest na plakacie. Teraz się napijmy.
Wychylili po kolejnej szklance, tym razem jałowcówki.
- Co na nim jest? – sklepikarz czknął. – Na tym plakacie znaczy się. Co na nim jest?
- Okrutny Człowiek Kombajn.
- Acha. No tak – znów pokiwał głową coraz bardziej mętnym wzrokiem wpatrując się w księdza. – Nie rozumiem.
- Nie musisz.
*
Z samego ranka we wsi wybuchł rwetes. Przed niedzielną sumą na przykościelnym placu aż gotowało się od gwałtowności. Ludzie cisnęli się i przepychali w kierunku tablicy ogłoszeniowej, na której wisiała podobizna Okrutnego Człowieka Kombajna. Chłopi podchodzili, patrzyli, spluwali na ziemię z nienawiścią, pomstowali, krzyczeli. Jedni zaczynali drzeć z głów włosy, szarpać odzież, inni biegać jak oszalali, jeszcze następni jęli rozpędzać się i rozbijać o ogrodzenie lub o siebie wzajemnie. Z tumultu słychać było podniecone, rozpalone strachem i nienawiścią głosy:
- To sukinsyn jeden.
- Bydlak.
- Że też Boga się nie boi.
- Ubek.
- Komunista.
- Skurwysyn.
Podobna grupka zebrała się przed sklepem, a następnie zaczęła jątrzyć, szemrać i dokazywać. Czerwony na twarzy sklepikarz otworzył drzwi i stanął w progu patrząc na kłębiący się motłoch podpuchniętymi, przekrwionymi oczami.
- Co się drzecie od rana?! – zgromił zebranych.
- Tyś to wywiesił? – odparł zadziornie kowal.
- Co?
- Sam patrz!
Sklepikarz zszedł po trzystopniowych, drewnianych schodkach i stanął tyłem do obwieszczenia.
- No i co?
- Jak to co? – wrzasnął stary i szczerbaty jak grabie do liści staruszek. – Jak to co, nygusie?
- Człowiek Kombajn – rzekł wolno.
- Człowiek Kombajn? – ryknął dziadek. – Człowiek Kombajn! Patrzcie drania! – Tu odwrócił się do zgromadzonych ludzi. – Słyszeliście, co ten sowiecki szpieg gada?
Postąpił o krok ku podestowi.
- To Okrutny Człowiek Kombajn! – wrzasnął jak parzony od wewnątrz, aż oczy wyszły mu z orbit. – Przypatrz się dobrze, lebiego!
Tłum zafalował.
- To Okrutny Człowiek Kombajn – krzyczeli rozgorączkowani ludzie.
- To on. Biada nam.
- Co za bydle!
- Psi syn!
- Pewnie Ruskie go podrzuciły.
- Albo szwaby!
Ludzie przekrzykiwali się w amoku, a Obojczyk wolno odwrócił się do tablicy, na którą wcześniej zgodnie z przestrogą duchownego nie patrzył. Gdy tylko dostrzegł podobiznę Okrutnego Człowieka Kombajna, z twarzy odpłynęła mu krew, letni mocz pociekł po wątłych udach. Cofnął się chwiejnym krokiem i odwrócił z paniką na twarzy.
- Nic żeś nie widział? – dopytywał się podejrzliwie kowal.
- Dopiero co… – zająkał się Obojczyk. – Dopiero co przyszedłem, żeby sklep przewietrzyć, bo drzwi całymi dniami zamknięte, to i śmierdzi i duszno i robactwo...
Nagle ponad wszystkie głosy wzbił się jeden o znacznie wyższej tonacji.
- Ludzie! – krzyczał rozhisteryzowana kobieta. – Ludzie! Widziałam go! Widziałam!
Twarze zebranych odwróciły się w kierunku głosu. Od strony leśnej drogi biegła żona młynarza Kaliszewskiego, Zośka.
- Kogo? – zapytał kowal.
- No jak to kogo? – odparła zdyszana kobieta opierając się ciężko o brzózkę rosnącą przy sklepie. – Człowieka Kombajna, tego Okrutnego!
- Tego? – zapytali wszyscy chórem, jak w greckiej tragedii, wskazując na podobiznę umieszczoną na plakacie. – Tego Okrutnego Człowieka Kombajna?
- No a znacie jakiegoś innego? – parsknęła młynarzowa. – Biada nam, biada! – załkała i przyciskając dłonie do skroni zaczęła kiwać się na boki.
Zebrani popatrzyli po sobie, potem znów przenieśli wzrok na obwieszczenie i powrotem na kobietę. Ktoś wrzasnął, inny pisnął, rozkaszlała się stara kobieta. Dwaj wyrostkowie puścili się biegiem ku drzewom i obaj niemal jednocześnie trzasnęli głowami w dębowe pnie.
- Nie – wymamrotał kowal.
- Trzeba coś zrobić! – krzyknął ktoś. – Zrobić coś!
- Ale co? Co? Co?
- Coś trzeba zrobić, bo wszystko pójdzie na zatracenie.
- Prawda, prawda.
- Przez tego skurwysyna, najducha.
- Właśnie! Trzeba z nim porządek zrobić.
- Zabić, zabić!
- Cicho byćta! – zgromiła pokrzykujących młynarzowa, która nagle jakby oprzytomniała otrząsając się z chwilowego, gwałtownego amoku. – Do kościoła nam trzeba iść, księdza pytać!
Grupa ruszyła w kierunku kościoła pohukując, jak gradowa chmura. Po chwili połączyła się przed bramą z podobną zgrają rozhisteryzowanych mieszkańców, tylko że jeszcze liczniejszą.
- Śmierć, śmierć! – krzyczeli zebrani pod kościołem.
Gwar był tak mocny, że pojedynczy głos młynarzowej nijak nie mógł się wzbić ponad inne. Gdy na podeście pojawił się ksiądz głosy huknęły jeszcze mocniej.
- Śmierć Okrutnemu Człowiekowi Kombajnowi! – wrzeszczeli zebrani.
- Powiesić go!
- Na pal!
- Spalić, spalić, spalić!
Ksiądz uniósł ramiona wnętrzem dłoni skierowane ku zebranym.
- Ludzie! – krzyczał. – Ludzie uspokójcie się!
Po chwili motłoch nieco okrzepł i głos duchownego stał się wyraźniejszy.
- Straszna tragedia spotkała naszą wieś – mówił. – Ale tak bywa. Tak świat jest skonstruowany. Po dniu jest noc, po deszczu susza, a po latach tłustych przychodzą chude. Nie ma się co załamywać! Po to jesteśmy tu razem, żeby sobie nawzajem w takich chwilach pomagać, by znaleźć rozwiązanie. Módlmy się!
Przez chwilę panowała cisza, którą zakłócał jedynie głos kaznodziei, do którego modlitwy nikt nie kwapił się dołączyć.
- A chuja tam! – wrzasnął nagle kowal. – Powiesić psiego dziada!
Rejwach wybuchł jeszcze większy niż przedtem.
- Zabić, zabić!
- Dajcie go mnie! – ryczał tęgi, rumiany chłop. – Dajcie mnie tego sukinsyna! Całe pole mi zmarnował! Kapusta taka dorodna, a teraz jakby w nią jakiś olbrzym nasrał!
- Nie tylko tobie! – zaprotestował inny, równie rumiany. – Całe życie tyrałem, by mi takie buraki porosły i co!? Jednej nocy wszystko zaprzepaszczone! Na polu gnój, że oddychać się nie da! Dajcie go mnie!
- Mnie dajcie, mnie! Za kapustę!
- Ja go ukatrupię, bydlaka! Tyle pięknego zboża!
Krzyki trwały dobry kwadrans ale w końcu ustały wobec braku konstruktywnych pomysłów.
- No to kogo chcecie zabić? – zapytał ksiądz. – I za co?
Tłum zafalował. W końcu w jego imieniu przemówił młynarz Kaliszewski, mąż Zośki.
- Okrutnego Człowieka Kombajna – rzekł hardo. – Pola nam splądrował, sady wyłamał, wodę zatruł. Ludzie szaleju dostają. Mało jeszcze!
- Zabić go!
- Powiesić!
- Końmi rwać!
- Łeb uciąć!
- Ze skóry oprawić!
- Ugotować!
- Kamieniami, kamieniami, kamieniami!
Ponad wszystkie głosy wzbił się przesycony trwogą pisk młynarzowej.
- To on! To on!
Ludzie zamilkli i spojrzeli w kierunku, w którym wskazywała rozdygotana kobieta. Piaszczysta, prosta jak napięta struna droga skupiała na sobie wzrok wszystkich mieszkańców wsi.
- Gdzie? – zapytał ktoś lękliwie.
- No tam! – rzęziła blada jak nieboszczyk Zośka. – Jak ten dąbczyk.
W tym momencie wszyscy go dostrzegli.
- To on – szepnęła pomarszczona starucha. – Okrutny Człowiek Kombajn.
Na raz na placu zapanował chaos. Ludzie jak po strzale startera rzucili się do ucieczki. Co silniejsi tratowali słabszych, którzy padając na ziemię wrzeszczeli w niebogłosy.
- Ludzie! – słychać było głosy o różnej tonacji. – Ludzie! Do chałup po broń! Brać siekiery i widły, dubeltówki! Ogniem palić, ogniem!
Po kilkunastu sekundach przed kościelną bramą pozostali jedynie ksiądz i sklepikarz, którego zdjęła trwoga tak silna, że nie był w stanie ani się poruszyć, ani też wydobyć słowa. Głosy uciekających z wolna ucichły.
- Dzień dobry – powiedział Okrutny Człowiek Kombajn.
Głos miał dźwięczny, raczej przyjemny, zdradzający jednakże nutę niepokoju.
Ruchałko i Obojczyk stali jak wmurowani w ziemię. Gerwazy z nadzieją i wyczekiwaniem wpatrywał się w duchownego bezdźwięcznie poruszając ustami. Walery nie był w lepszej kondycji. Przyciskał do piersi dłoń i dysząc ciężko opierał się o bramę. Jego wyraz twarzy zdradzał myśli, które kotłowały mu się w głowie. Zaskoczenie, niedowierzanie, przechodzące ludzkie pojęcie wyobrażenia.
- Myślałeś, że się nie ukażę? – zapytał Okrutny Człowiek Kombajn stając naprzeciwko Walerego.
Gdy nieznajomy mijał sklepikarza, ten poczuł w głowie ostrą, przeszywającą eksplozję. Oczy przesłoniła opadająca gwałtownie kurtyna, ciało z westchnieniem osunęło się na pylistą nawierzchnię drogi.
Ruchałko wskazał na leżące, targane przedśmiertnymi drgawkami ciało.
- To jego wina – szepnął.
Okrutny Człowiek Kombajn pokiwał głową ze smutkiem.
- To nieprawda – powiedział. – To wszystko twoja sprawka, klecho. I teraz wszyscy ci biedni ludzie myślą, że to moja robota. Nazywają mnie okrutnym. Mnie! Człowieka Kombajna, który nigdy nikogo nie skrzywdził!
Dwie wielkie łzy spłynęły mu po policzkach.
- Dlaczegoś to zrobił? – kontynuował z wyrzutem. – Przecież jesteś księdzem?
Duchowny oddychał ciężko, na czoło wystąpiły mu wielkie krople potu, który łącząc się w strumyki zaczą ściekać po twarzy i szyi.
- Ja… – zająknął się. – Ja nie wiedziałem… nie byłem świadom… chciałem tylko…
- A co sobie wyobrażałeś? Myślałeś że możesz tak bez żadnych konsekwencji po próżnicy wymawiać moje imię?
- Ja myślałem… myślałem…
- Patrz i podziwiaj swoje dzieło – rzekł Okrutny Człowiek Kombajn stając obok drżącego Ruchałki.
W tym momencie ponownie zaczął dobiegać ich uszu gwar i hałas. Po chwili na drodze pojawił się wóz ciągnięty przez parskające, pokryte pianą galopujące konie, wściekle młócące nawierzchnię kopytami, za nim jechał następny i dalej kolejne układające się w długą kolumnę. Pomiędzy wozami biegli wrzeszczący w panice ludzie, niosąc na rękach małe dzieci, lub dźwigając co cenniejsze przedmioty. Wszystkie wozy wypchane były spakowanym naprędce dobytkiem, workami, sprzętem kuchennym, meblami, odzieżą, żywnością.
Nagle na jednym z zaprzęgów buchnął pożar niemal w jednej chwili spowijając płomieniami cały wóz łącznie z powożącym i ciągnącymi go zwierzętami. Ludzie rozpierzchli się na boki jak najdalej od kąsających, długich jęzorów ognia, ale na próżno. Płomienie zaczęły przeskakiwać z wozu na wóz, z pleców na plecy. Powietrze przeszył swąd dymu i spalenizny, całą okolicę wypełnił wrzask rozpaczy, bólu i nienawiści .
Kleryk osunął się na kolana.
- Com ja uczynił? – jęknął.
Z ust ściekała mu strużka śliny, wargi dygotały, jak w malarycznej gorączce.
- Com ja uczynił?
Okrutny Człowiek Kombajn popatrzył na niego ze smutkiem.
- Patrz – powiedział. – Teraz musisz patrzeć.
Klęczący przewrócił się na bok i zwinął w drżący, wstrząsany spazmami kłębek.
- Myślałem, że… – bełkotał. – Myślałem, że jesteś mitem… że nie istniejesz… że to wszystko co napisano… że to…
Na chwilę przestał łkać i uniósł głowę wpatrując się w Okrutnego Człowieka Kombajna.
- Czy…? Czy ja teraz…
Nie dokończył czując jak zbliża się co nieuniknione. Zaczął mocno wierzgać, tarzać się w kurzawie, pluć pianą i wrzeszczeć, kręcąc się przy tym wokół własnej osi, jak ogarnięty szałem. Obracał się z każdą chwilą szybciej i machał kończynami coraz mocniej, jego głos przeszedł w bulgot, oddech w charczenie. Rzucającego się w agonii Walerego mijały kolejne gorejące wozy i wrzeszczący w bólach mieszkańcy. Drabiniasty, wypełniony po brzegi wóz, ciągnięty przez dwa wielkie ogiery, z których jeden jakimś cudem nadal pozostawał nietknięty ogniem, wyłamał wrota dziedzińca i runął w bramę kościoła. Budynek niemal natychmiast stanął w płomieniach, które niczym sprinterzy czekający na rozpoczęcie biegu z przejmującym świstem wystrzeliły, jak z bloków startowych i buchnęły ze wszystkich otworów krusząc sędziwe ściany i trawiąc zmurszałe drewno.
Wirujące przy drodze w przedśmiertnych drgawkach ciało Walerego zaczęły skrywać kłęby wzbijanego kurzu i drobin brudnego piasku. Z każdą chwilą odgłosy wydawane przez mężczyznę zmieniały swoje natężenie, barwę i tonację coraz mniej przypominając ludzkie, przechodząc w świst, skwierczenie i syk, które zaczęły jakby rozpływać i rozwiewać się w powietrzu. Po kilku minutach ciało znieruchomiało i ucichło, a gęsta atmosfera ponurości jakby wraz z nim znikła bez śladu. Dymiące wozy zniknęły pozostawiając po sobie spalone i dymiące szczątki, kościół zapadł się z westchnieniem, którego podmuch zgasił trawiące jego zgliszcza czerwono pomarańczowe jęzory.
Na pobliskim słupku ogrodzenia wylądował niewielki, nieco pękaty wróbel i przekrzywiwszy główkę zaczął z ciekawością i wyczekiwaniem wpatrywać się w unoszący się nad drogą niewielki, z każdą chwilą kurczący się kłąb wirującego kurzu. Brudny obłok stawał się coraz mniej zwarty, bardziej przezroczysty, chociaż nie chciał jeszcze odsłonić, co sobą skrywa. Wreszcie od strony lasu jednym mocnym kaszlnięciem dmuchnął rześki wiatr rozwiewając pył. Ptak posiedział jeszcze chwilę, po czym rozczarowany odleciał ku błękitnemu niebu.
Po duchownym nie było śladu. Podobnie jak po Okrutnym Człowieku Kombajnie.

Brak komentarzy: