Wstęp
Zenon Zgliszcz był mrukliwym i nieco marudnym czterdziestopięciolatkiem. Zdarzało mu się dosyć często popadać w stany apatyczne, bądź bujać myślami gdzieś daleko, w przestworzach. Na ogół bezpośrednio po takim czasowym zawieszeniu przez jakiś czas emanował euforią, którą był w stanie zarazić największego nawet mruka. Poza tym był zupełnie normalny, to znaczy nie wyróżniał się niczym szczególnym spośród wszystkich swoich dotychczasowych współpracowników, znajomych, czy sąsiadów. Oczywiście zdarzały się dni, w których przytrafiało mu się coś nietuzinkowego, ale to samo spotykało od czasu do czasu większość ludzi, których spotykał, więc ten fakt również nie czynił go nikim szczególnym. To chyba z grubsza tyle o Zenonie gwoli wprowadzenia. Można by jeszcze dodać, że Zgliszcz mieszkał w starej czynszowej kamienicy w śródmieściu, gdzie status majątkowy mieszkańców był ani wysoki, ani średni, tylko po prostu żenująco niski. Za to równy. Przynajmniej na starcie. Później wszystko zależało już od umiejętności gospodarowania skromnymi środkami i, jak to zwykle bywa, w zależności od indywidualnej operatywności, jedni radzili sobie z tym lepiej, inni gorzej, a jeszcze inni nie radzili sobie wcale. Do trzeciej kategorii zaliczali się głównie ci, którzy chwilę po sakramentalnym „dzień dobry”, dodawali:
- Rzuć no sąsiad parę groszy, bo suszy okrutnie.
Lub nieco bardziej dyplomatycznie:
- Dołóżcie sąsiadowi na jaką bułczynę.
Byli też tacy, którzy próbowali parę złotych pożyczyć, z tym że oddać już nie koniecznie. Zenon odnajdywał się w takiej rzeczywistości w różny sposób. O ile zdarzało mu się rzucić, lub dołożyć, o tyle pożyczać już nie. Na początku wychodził z założenia, że jeśli pożyczy komuś drobną kwotę i ten ktoś jej nie zwróci, to w ten prosty sposób pozbędzie się kłopotliwego natręta, gdyż ten zacznie go unikać. Ale niestety z reguły tak nie było. Pożyczający zwykle pamiętali bowiem jedynie fakt, że jest on skłonny takiej pożyczki udzielić, ale już fakt, że zapomnieli oddać, jakoś im wywiewało z głów. Ponadto wiadomość o tym, że od tego i tego można pożyczyć szybko się rozprzestrzeniała w tempie geometrycznym, a chętnych nie brakowało. Tak więc lepiej było już kilkakrotnie odmówić i, co najwyżej narazić się na kilka obelg, niż później oganiać się od rzeszy potrzebujących. Tym bardziej, że Zenonowi wcale się nie przelewało, a jeśli chodzi o zdolność do gospodarowania zasobami finansowymi, to zaliczał się do tej drugiej kategorii. Bywało, że z końcem miesiąca brakowało mu środków na zaspokojenie większości potrzeb egzystencjalnych, ale jakoś sobie radził rezygnując z niektórych produktów, lub upodobań, albo zastępując je substytutami o mniej, lub bardziej zbliżonej do oryginału formie i treści. To również w zależności od sytuacji ekonomicznej. Mógł, dla przykładu, zamiast młodych ziemniaków kupić stare, kefir z małego osiedlowego sklepiku zastąpić o połowę tańszym, rozcieńczonym bełtem z mieszczącego się nieopodal hipermarketu, bądź w miejsce butelki wódki nabyć specyfik od lokalnego bimbrownika, albo koktajl, lub też jakieś proste wino, którymi jednakże gardził. Ewentualnie zamiast iść do kina mógł obejrzeć film w telewizji. Lub jeszcze inaczej. Zamiast robić cokolwiek mógł nie robić nic, albo na odwrót w zależności od potrzeb.
Część I:
Parking
Pewnego lipcowego poranka, gdy upały sięgały zenitu, a żar wprost lał się z nieba palącymi skórę i niemalże gotującymi mózg strumieniami, Zenon wyskoczył z mieszkania, jak z procy. Sprowadzając po wąskiej klatce schodowej rower marki „Ukraina” potknął się i boleśnie upadł na półpiętrze rozcinając sobie kolano, drąc nogawkę płóciennych spodni i nabijając na czole guza, który po kilku minutach przybrał rozmiar i barwę dorodnej śliwki węgierki. Tak więc dzień zaczął się dlań fatalnie. Był już spóźniony do pracy, więc nie miał czasu na doprowadzenie się do względnego porządku, w dodatku wygięty w wyniku upadku błotnik wydawał z siebie bardzo nieprzyjemny zgrzyt i utrudniał jazdę.
Mimo przeciwności losu Zenon nie dawał za wygraną i mocno naciskając na pedały dotarł na miejsce po niespełna dwóch kwadransach. Rzucił szybko kilka słów wyjaśnienia zmiennikowi, którego zniecierpliwiona mina znamionowała kolejne, nieprzyjemne chwile. Ale o dziwo tak się nie stało. Fredek był wesoły, uprzejmy i troskliwy, czyli okazywał cechy, których Zenon akurat w jego przypadku się nie spodziewał. Nie musiał nawet silić się na specjalne tłumaczenie. Wystarczyło, że pokrótce opowiedział, jak to potrąciła go śmieciarka.
- Spoko, stary – skomentował Fredek. – Grunt, że nic ci się nie stało.
Zgliszcz łypnął na współpracownika podejrzliwie i przypiął rower do parkanu.
- Coś nietypowego? – zapytał. – Kosmici? Mozambicka mafia? Darmowy burdel?
- Jak co dzień – odparł wesoło Fredek przekazując mu pęk kluczy i kwity parkingowe. – Wszystkiego po trochu.
Wskoczył na swoją wysłużoną WSK-ę i odpalił motor z hukiem. Założył kask a la łupina i wykręcił w kierunku bramy. Zanim odjechał przystanął i odwracając się rzucił od niechcenia przez ramię.
- Acha. Szef kazał ci przekazać, że robisz dzisiaj dwadzieścia cztery.
Widząc purpurowiejącą z wściekłości twarz Zenona dodał beztrosko:
- Za friko. Ktoś mu doniósł, że kimnąłeś ostatnio.
- O rzesz, ty w pizdu!...
Stek wyzwisk pochłonęła głośna praca motocyklowego silnika. Zgliszcz stał spowity tumanami opadającego kurzu i aż dławił się ze złości. Że też musiał pracować z takim kimś. Facet najwyraźniej czerpał energię życiową z satysfakcji jaką dawały mu drobne świństwa i bezeceństwa, jakich dopuszczał się względem innych. Na krótką metę było to do zniesienia, ale w dłuższym wymiarze stanowiło poważny psychiczny dyskomfort. I najgorsze było to, że Zenon nie znajdował sposobu, aby jakoś to ukrócić. Raz, że był niejako zależny od Fredka jako bardziej doświadczonego pracownika, to jeszcze sam nie odnajdywał się z byt dobrze w rzeczywistości wzajemnego robienia sobie na złość. Wolał raczej spędzać czas względnie spokojnie, a będąc człowiekiem uczynnym i życzliwym bardziej skłonny był innym pomagać, niż szkodzić. Ale to indywiduum przechodziło już wszelką miarę.
- A to dopiero skurwysyn.
Zenon zakończył rozmyślania i wszedł do budki, w której mieściło się prowizoryczne biuro i zamykał się sztab jego całego zawodowego świata. Na parkingu o tej porze stało jeszcze niewiele aut, ale z czasem z pewnością ich przybędzie. Sięgnął pod stare, zdezelowane biurko po butelkę wody mineralnej. Dwa łyki na dnie. Zmęł przekleństwo na ustach i odrzucił puste naczynie do przepełnionego śmieciami kosza. Perspektywa spędzenia w takich warunkach tylu godzin bez łyka wody napawała go lękiem i grozą.
Wyszedł przed budkę i rozejrzał się za starym Stasiem Polędwicą, który zwykł kręcić się po okolicy, jak tylko zaczynał się ruch. Tyle, że tak na dobrą sprawę ruch się jeszcze nie zaczął, więc i Stasia nie było. Zamknął na klucz drzwiczki i ruszył na obchód parkingu. Kolano pulsowało nieprzyjemnie, ale musiał sprawdzić, czy wszystko gra. Nigdy nic nie wiadomo. Może coś było spaprane, a ten bydlak nawet mu nie wspomniał licząc, że wszystko później łatwiej będzie zwalić na niego. Przyglądał się uważnie coraz bardziej nagrzanym od słonecznej kąpieli samochodom, ale nie dostrzegł nic szczególnego. Już miał zawrócić, gdy jednak dostrzegł coś nietypowego. Zniszczony żuk, który niezmiennie stał w tym samym miejscu odkąd Zenon pamiętał był co prawda tam gdzie zwykle, ale wyglądał jakoś dziwnie. W pierwszym momencie mężczyzna nie mógł ocenić, co mu w jego wyglądzie nie pasuje, ale coś takiego bezsprzecznie było. Po chwili już wiedział. Pozamykane szczelnie drzwi i napompowane opony. Podszedł do samochodu szarpnął za klamkę. Bez efektu. Osłonił oczy przed mocno świecącym już słońcem i zajrzał przez brudne szyby do wnętrza szoferki, ale nie za wiele mógł dostrzec przez warstwę nagromadzonego od wewnątrz kurzu. Obejrzał żuka ze wszystkich stron, okopał koła, sprawdził drzwi od paki, ale też były zamknięte. Zacieki na pokrytej miejscami grubą warstwą rdzy karoserii wskazywały, że zamki były świeżo naoliwione.
Zenon wrócił do biura i zaczął przeglądać dokumentację. Wynikało z niej, że furgonetka stała na parkingu od ponad dwóch lat i przez ten okres nigdy go nie opuściła. Opłaty były uiszczane regularnie, z góry za każdy kolejny miesiąc w pierwszym roku i później już za całe cztery kwartały naprzód. Przerzucił jeszcze kilkakrotnie książkę wpisów abonamentowych, ale nigdzie nie mógł natknąć się na dane właściciela pojazdu. Na pokwitowaniach wpłat nie było żadnych danych nadających się do odczytu. Tylko numer miejsca parkingowego, okres, kwota, data wpłaty. W sumie najważniejsze było to, żeby rachunki grały, a kto płaci, było już sprawą drugorzędną. Albo i trzecio. Niemniej brak jakiegokolwiek dokumentu określającego właściciela był niedopatrzeniem. Chyba, że ktoś specjalnie go usunął.
Zenon aż podskoczył, gdy rachunkowe rozmyślania przerwał mu łomot w blaszaną ścianę kanciapy.
- Wyłaź Zenek, bo cię znowu kosmici porwą!
Od razu rozpoznał głos należący do Stasia Polędwicy. Wspominając o kosmitach staruszek nawiązał do sytuacji, jaka miała miejsce jakieś półtorej roku wstecz, gdy któregoś wieczoru solidnie sobie we dwóch popili. Na drugi dzień rankiem Zenon odkrył na swoim prawym przedramieniu dziwne ślady, jak po nakłuciach, był cały obolały i nic nie pamiętał, co mu się nigdy dotychczas nie zdarzyło. Przez kilka kolejnych nocy śnił mu się później ten sam koszmar, w którym w trakcie nocnej wachty, na parkingu wylądował niewielkich rozmiarów statek kosmiczny, a z jego wnętrza wybiegło trzy niezgrabne, wysokie, chwiejące się postacie. Pamiętał, że bez żadnego lęku wyszedł na próg biura i kazał im spierdalać. Wówczas jeden z przybyszów skierował na niego dziwnie wyglądające, przypominające odkurzacz urządzenie i emitując przy jego pomocy wiązkę wibrującej powietrzem energii pozbawił go jaźni. Potem jego sen nie był już taki składny. Pamiętał tylko strzępki obrazów, mnóstwo maleńkich, ale niezwykle ostrych, bladych świateł, gniecenie w czaszce i bolesną infiltrację całego ciała.
Wzdrygnął się na samo wspomnienie, ale zrobił dobrą minę, do niezbyt smacznej dlań gry.
- Ciebie żeby nie porwali, stary durniu – odparł siląc się na uśmiech. – Ale chyba nie ma na to szansy – dodał. – Za bardzo śmierdzisz czosnkiem i kiszoną kapustą.
Zenon wyszedł w upalny poranek i uścisnęli sobie dłonie.
- Co ci się stało? – zapytał staruszek patrząc na guz i podarte, zakrwawione spodnie parkingowego. – Byłem już wcześniej – rzekł nie czekając na odpowiedź – ale był ten wszarz, więc zaszedłem do Muminka na bobofruta.
To rzekłszy czknął głośno, jakby chciał tym samym potwierdzić wypowiedziane przed chwilą słowa.
- Nie cierpię tego gada, jak nikogo innego – dodał staruszek spluwając w pylistą nawierzchnię.
- Co ty powiesz? – odparł sarkastycznie Zenon. – Ja go, kurna, lubię. Bydlak zakablował na mnie do szefa i muszę dziś zapierdzielać dwadzieścia cztery. Zostawił kubeł pełen śmieci i wylał całą wodę. Co za bydle wredne.
- Dawno już ci mówiłem, żebyś gada podjebał, tak, jak on ciebie. Mało to razy chla z tym swoim kuzynem podejrzanego pochodzenia?
Zenon wiedział, że Polędwica ma rację, ale mimo to, nie potrafił zdobyć się na tak perfidny czyn.
- To, że on jest chuj – odparł – to nie znaczy, że ja też muszę. Inaczej to załatwię.
- Gadasz tak odkąd pamiętam, a ten dokazuje coraz bardziej. Zobaczysz, że jeszcze wykutasi cię z tej roboty.
Zgliszcz nie miał ochoty na kontynuowanie tego drażliwego dlań tematu. Usiadł na ławeczce i otarł twarz z perlistego potu. Rosnąca temperatura powodowała, że guz zamiast maleć, ciągle się powiększał.
- Nie skoczyłbyś, Stasiu, po jakąś wodę? – rzucił. – I fajki?
Staruszek przesunął językiem po wyschniętych wargach.
- Daj jeszcze na bobofruta i nie ma sprawy.
Zenon zniknął w budce i po chwili wrócił skrupulatnie odliczając monety.
- Nie za wcześnie zaczynasz? – zagadnął wręczając Polędwicy pieniądze. – Znowu nie doczekasz południa.
- Nie bój nic – odparł staruszek udając się ku bramie. – Z resztą. Co mam innego do roboty?
- Tylko, żebyś, kurna, zaraz wrócił.
Perspektywa wypicia kolejnej porcji alkoholu podziałała na Stasia jak zastrzyk energii. Ruszył raźnym krokiem rzucając zza ogrodzenia:
- Najwyżej drzemnę kapkę, jak zwykle.
No tak. Tego jeszcze brakowało. Zenon lubił tego sympatycznego dziadka, ale gdy ten za dużo wypił, a głowy zbytnio mocnej nie miał, stawał się dosyć uciążliwy. Marudził wówczas i narzekał, aż w końcu zasypiał. Trzeba było go wtedy odholować w jakieś ustronne miejsce i od czasu do czasu zajrzeć, czy czegoś mu nie trzeba, albo nie napaskudził. Oczywiście staruszek był później święcie przekonany, że sam znalazł sobie schronienie i nie nastręczał nikomu żadnych dodatkowych kłopotów. Biorąc pod uwagę dzisiejszą pogodę, Zenon nie wróżył mu pokonania zbyt dużego dystansu. Poza tym niedostępne było jego ulubione lokum, czyli szoferka starego żuka. Trzeba by pomyśleć o jakimś zastępczym, niezbyt rzucającym się w oczy. W budce było za mało miejsca, a poza tym w razie wizyty szefa ciężko by mu było się wytłumaczyć z takiego lokatora. Zresztą, może martwi się na wyrost. W obecnej chwili bardziej intrygował go stan starej furgonetki. Podczas jego wczorajszej zmiany nikt jej nie dotykał, naprawy i zabezpieczenia musiały być więc wykonane w nocy, lub bardzo wczesnym rankiem. W książce nie było na ten temat żadnej wzmianki, ale to akurat go nie dziwiło. W sumie nie mięli obowiązku odnotowywać każdej wizyty kierowcy przy swoim pojeździe, jeśli tylko nie opuszczał parkingu.
Zanotował w kajecie spostrzeżenia na ten temat i w chwilę później ponownie usłyszał głos Stasia Polędwicy. Trzeba przyznać, że wigoru to mu nie brakowało.
- Zenek! – krzyknął staruszek. – Wyłaź z tej kanciapy, bo ci dekiel odpadnie. Przecież tam musi być już ze czterdzieści stopni. Mam zimną mineralwaser.
Parkingowy w duchu przyznał mu rację. Czuł, jak koszula przylega mu do ciała, kolano piekło nieprzyjemnie. Wyszedł w gorące powietrze z nadzieją na choć odrobinę lekkiego wiaterku, ale niestety, jego pragnieniom nie stało się zadość. Wziął podaną mu przyjemnie chłodną butelkę i przytknął ją do rozgrzanego, bolącego czoła. Odkręcił i wypił kilka dużych łyków, odrobinę wylał na nabrzmiałą opuchlizną ranę nogi.
- Co ci się stało? – spytał ponownie Stasiu. – Na mnie napierdalasz, a sam chodzić nie potrafisz.
- Nie tak. Wywaliłem się na rowerze – odetchnął z ulgą. – Błotniki mam pogięte, spodnie porwane. Wyglądam, jak rasowy cieć.
- Wyglądasz, jak cieć, bo cieciem jesteś – skomentował Polędwica. – Jak byś chciał wyglądać? Jak ksiądz? Albo biznesmen jak, ci co tu rano byli?
- Jaki znowu ksiądz? Jaki biznesmen? – zapytał Zenon. – Coś ci się, dziadek, już fajerki poprzestawiały.
- Nic mi się nie poprzestawiało, fajfusie – odparł Stasiu obruszony. – Mówię, co widziałem. Jak tylko zaświtało, to przyszedłem i zaczaiłem się w krzakach, jak zwykle, kiedy nie mam pewności, który z was ma zmianę. A przyznam, że jakoś nie pamiętałem, bo po wczorajszym…
- Wczoraj, to cię tu nie było – przerwał Zenon po części rozbawiony, i trochę zaintrygowany relacją. – Chyba, że wieczorem wpadłeś do Fredka ma małą kolacyjkę ze smyrankiem.
Stasiu pokraśniał ze złości i splunął gęstą plwociną.
- A żebym miał tak do końca życia o suchym pysku chodzić, to z tą kanalią się nie napiję!
- Dobra, w porządku – rzekł pojednawczo Zgliszcz. – Powiedz lepiej o tym kardynale i biznesmenie. I daj fajkę.
Przypalili po poślednim papierosie, zaciągnęli się duszącym, ostrym dymem.
- Nie mówiłem, że kardynał, pacanie, tylko, że ksiądz – podjął Stasiu wypuszczając siny, gryzący kłąb. – Taki zwyczajny w czarnej sutannie. Kardynał to na czerwono chodzi. Albo na fioletowo. Jakoś tak inaczej, ale na pewno nie na czarno. Normalny był ksiądz i ten drugi w garniturze z aktówką. Jak się czaiłem w krzakach, to akurat przyjechali. Było przed piątą.
- A czym przyjechali? Limuzyną może? – zapytał coraz bardziej rozweselony Zenon. – Taką długą z proporczykami po bokach?
- Z dupą po bokach, a nie z proporcami! – podirytował się staruszek. – Samochód był elegancki, jak tego od kantorów, co parkuje nie raz w soboty, tyle, że innego koloru i chyba może nawet trochę większy. Ja tam się na tych dzisiejszych markach nie znam. Kiedyś to były tylko warszawy, syreny, ruskie wołgi i moskwicze, później fiaty. Acha. I jeszcze te szwabskie, z dykty, trabanty. No i od czasu do czasu jakiś zagraniczny się trafił, znaczy zachodni. A teraz? Kto by to spamiętał. Jakieś serie, roczniki, modele. I co jeden to droższy, że normalny człowiek, to by musiał z dziesięć lat na taki tyrać, a i przy tym nie jeść nic, o piciu nie wspominając. Powiedz, Zeniu, na co to komu? Przecież, jak już masz się rozpieprzyć na amen, to jaka to różnica czym?
- Zasadniczo, to różnica jest – odparł Zenon. – I to dosyć spora. Jak walniesz w słup takim, dajmy na to trabantem, to i nie ma co zbierać. Porządne auto jest po prostu bezpieczniejsze. O komforcie jazdy nie wspominając.
- Dupa tam – zaoponował Staniu. – Takim trabantem jak się rozpędzisz, to walisz góra ze sześćdziesiąt na godzinę, a takim kosmitą, jakie się widuje na drogach, co tylko migają przed oczami jak podczas wojny naboje z pepeszy? Toż takim jak piźniesz w parkan, to nawet trumny ci nie muszą szykować, tylko chowają od razu do ziemi, jak konserwę. Też mi wygoda.
- No dobra – rzekł pojednawczo Zenon. – Powiedz lepiej, jak to tam było dalej z tym księdzem. Kierowcę mięli?
- Nie – odparł ochłonąwszy nieco Stasiu. – Zaraz powiem, tylko siorbnę nieco, bo od tego gadania w gardle mi zaschło.
To powiedziawszy wyciągnął z parcianej torby butelkę swojskiego wyrobu.
- Tyle razy ci mówiłem, że nie ma tu picia – uniósł się Zenon. – Szczególnie o tej porze.
- I czego jojczysz? – odparł staruszek otwierając butelkę. – Karzesz gadać, a potem popić nie pozwalasz, jak mi już mało jęzor nie wysechł, jak balas w lesie. Mumin zrobił nalewkę. Nie jakąś tam siarkę, tylko zacny napitek. Na jeżynach. Z niewielkim tylko dodatkiem spirytusu. I zimny! – podkreślił z błyskiem w oku. – W sam raz, na upalne dni. Poza tym w plastikowej butelce. Wygląda jak cola jakaś, czy inne gówno. Sam spróbuj.
Zenon zawahał się, ale w końcu przyjął poczęstunek.
- Wygląd, jak wygląd, byle smak inaczej się kojarzył. Tylko łyk dla sprawdzenia – rzekł. – Jak się okaże taki tyfus, jak zwykle, to więcej tego nie powąchasz.
- W snach twoich – podsumował Stasiu hardo, ale w jego głosie dało się usłyszeć nić lęku.
Zadowolony z efektu, jaki wywarły jego słowa Zenon przechylił naczynie. Płyn był schłodzony, cierpki i przyjemny w smaku. Ocenił, że faktycznie, mógł mieć niewiele ponad dziesięć procent. Przyjrzał się pod słońce klarowności trunku i popił kolejny łyk.
- Ej, facet – przestrzegł staruszek. – Tylko mi tego wszystkiego nie wychlej!
Zenon parsknąwszy radośnie schował butelkę za plecy mówiąc:
- Poczekaj. Przyniosę jakieś kubki. Nie będziemy robić tu publiki. Już po siódmej. Zaraz zaczną się klienci zjeżdżać.
Polędwica bąknął coś pod nosem z przekąsem, ale nie protestował zadowolony z werdyktu.
- Mam kanapki z serem – dobiegł go głos z wnętrza budki. – Chcesz?
- Z żółtym?
- A z jakim?
- Może być biały. Albo topiony na przykład.
- W taką pogodę z topionym? Wylałby się jak asfalt za Gierka.
- No to z białym, a nienawidzę tyfusa.
- A z kiełbasą?
- Może być.
Zenon wyszedł na zewnątrz trzymając butelkę pod pachą, w dłoniach dzierżył dwa aluminiowe, emaliowane kubki i zawinięte w papier kromki.
- Oba te kubki twoje? – zapytał Stasiu podejrzliwe.
- A czyje mają być?
- Tego chuja może być jeden.
- Oba moje.
- To dobrze. Jeszcze by który z nas oparszywiał.
- Z pewnością. Od razu byśmy poumierali.
- A cholera tam wie. Zresztą, jaką masz gwarancję, że ta świnia nie używa twoich kubków, a potem odstawia nie umyte? Albo może do nich jszczy nawet?
Ostatni pomysł wyjątkowo nie przypadł Zenonowi do gustu. Mimochodem, odruchowo powąchał kubek, ale nie wyczuł nic podejrzanego.
- Przestań już – rzekł uspokajającym tonem. – I napijmy się po małym, póki chłodne. Masz kanapkę. Zębów nie połam. To znaczy tego, co z nich zostało.
Polędwica puścił ostatnią uwagę mimo uszu ograniczając się w ramach riposty wysunięciem na języku sztucznej szczęki. Wychylili po pół kubka i odwinęli śniadanie. Chleb nie był świeży, ale smakował dobrze. Stasiu musiał odrywać skórki, ale zupełnie go to nie żenowało, a Zenona nie dziwiło. Przeżuwali w milczeniu popijając cierpkim napojem.
- Z czym masz? – zapytał Stasiu.
- Co, z czym mam?
- No, kanapkę, durniu – podirytował się staruszek.
- Z serem.
- Z białym?
- Z żółtym.
Polędwica dopił płyn i otarł usta porytą siwymi włoskami dłonią.
- Mówiłeś, że nie masz z żółtym – rzekł z pretensją w głosie.
- Nic podobnego.
- Wiesz, że lubię z żółtym.
- Chciałeś z kiełbasą.
- Bo powiedziałeś, że nie masz z żółtym. Ale z ciebie ćwok.
- Mogę ci dać z białym.
- Spierdalaj.
Mężczyźni przekomarzając się zjedli kanapki i w połowie opróżnili przyniesiony od Muminka napitek. Słońce tym czasem wznosiło się coraz wyżej i na parking zaczynali zjeżdżać pierwsi goście.
- Jak mnie tacy goście denerwują – marudził Zenon wracając pod budkę po wydaniu kwitu kolejnemu klientowi. – Na pół godziny chce, skoro pisze, jak wół, że opłatę minimum za godzinę można.
- Było opierdolić – skwitował Stasiu.
- Tak. Jasne. Mówię, że niech stoi i kwadrans, a zapłacić ma piątaka, a ten, że da mi dwa i pół. Albo dwa bez kwitu. Kurde, łaskawca w dupę przyjemny. A z resztą. Zamień się ze mną miejscami, to będziesz wtedy mądry.
- W tej chwili – odparł Stasiu podnosząc się.
- Siedź capie, jak ci wygodnie – zestrofował go Zenon. – Lepiej się nie wychylaj, bo ktoś podkabluje znowu, że jakieś podejrzane typy się do mnie złażą.
- Jakie podejrzane typy? – obruszył się staruszek. – Że niby ja?
- Mniejsza z tym – odparł Zgliszcz. – O, następny. Daję dwójkę, że będzie to samo. Będzie biadolił, że skoczy do któregoś biura, albo po bilety do kina i zaraz znika. Jakby mnie to obchodziło.
- Stoi – odparł Stasiu.
Zenon podszedł do bocznego okna od strony kierowcy.
- Dzień dobry panu – przywitał mężczyznę. – Jeśli na dłużej, proszę zaparkować w głębi, po prawej stronie. Stawka wynosi…
- Dawaj ten kwit – przerwał gburowato kierowca. – Umiem czytać.
Niemalże wyrwał Zenonowi świstek papieru i ruszył z piskiem wzburzając wokół tumany kurzu.
- O rzesz w mordę kopany – rzekł Stasiu chroniąc oczy przed drobinami wyschniętej ziemi – Niezły przyjemniaczek. Szczękę miał jak stare żelazko na duszę.
- I łańcuch na szyi, jak mojej babki Azor, co pilnował obejścia w czasie wojny – podsumował klienta Zenon. – Wszyscy się go bali i jak go z końcem wojny Ruscy zastrzelili, to dziadek musiał psinę razem z budą pochować, bo tak żelastwo zardzewiało, że nie dało się rozkręcić, a siekiera nie chciała tego brać.
- Łeb mógł uciąć i łańcuch by zszedł – podjął Stasiu.
- Łatwo ci powiedzieć – obruszył się Zenon. – Pies był traktowany, jak członek rodziny.
- Faktycznie – rzekł sarkastycznie Polędwica. – To co? Żonę i dzieci też na łańcuchu dziadek trzymał?
- Aleś ty głupi – pokręcił głową parkingowy. – Poza tym mówiłem, że pies był babki. Dziadek go tylko pochował.
- I co to zmienia?
- Chodzi o to, że jak dziadek kiedyś pojechał na jarmark, to wtedy niedaleko jakaś bitwa była i tak prali z dział, że wszystkie zwierzaki mało nie poszalały. To babka wzięła łańcuch, taki od krowy, bo innego nie było i przykuła psa do budy. Jak dziadek wrócił, to nie dało się tego cholerstwa zdjąć i tak już został. A i tak bydle było takie silne, że z tym łańcuchem po całym obejściu latało, bo cholernie długi był. Potem dziadek go skrócił, jak któregoś dnia Azor ugryzł w dupę sąsiadkę, nie pamiętam już jak się nazywała. Wziął kawał pręta, wplótł pomiędzy ogniwa, pozaginał i skręcił na śruby. Na łańcuchu zrobiła się taka duża splątana kula żelastwa. A i tak z tym latał, tyle, że zasięg miał mniejszy.
- Albo mi się wydaje, albo ta nalewka jest ciut mocniejsza niż myślałem – skomentował staruszek. – Bo takie pierdoły oplatasz, że aż żal dupę ściska.
Zenon szykował się do ciętej riposty, ale zjawił się kolejny klient i przerwał im dysputę. Wydał kwit i wrócił na ławkę.
- Powiedz lepiej, co z tym księdzem – rzucił, by zmienić temat.
- Polej najpierw.
Płyn miło dla uszu zabębnił o blaszane denka.
- No, tak jak mówiłem – podjął upiwszy łyk. – Przyjechali we dwóch, z tym z aktówką. Nie wiem, o czym gadali, ale trwało to z dziesięć minut. Zapłacili tej gnidzie i odjechali. Zaraz potem tamten poleciał do tego żuka, co chodzę do niego nie raz na drzemkę i zaczął go pacykować. Napompował koła i takie tam różne. Nie przyglądałem się bardzo, bo jak patrzę na tego kutasa, to mi się robi niedobrze. Poszedłem do Muminka po…
- Jak, to przy żuku? – zainteresował się Zenon.
- Jak to, jak to? – odparł zirytowany Stasiu. – No takto. Nie wiem, co tam robił, ale fest zapieprzał. Musieli mu sporo zapłacić.
- Chcesz powiedzieć, że z samego rana przyjechał tu ksiądz z jakimś gościem w garniturze i zapłacili Fredkowi za to, żeby podciągnął ten wrak?
- Dokładnie – odparł Polędwica. – Acha. I jeszcze niedługo przed tym, jak przyjechałeś, zadzwonił do waszego szefa i powiedział, że masz dziś dwadzieścia cztery.
- Co?
- Nie to, żebym podsłuchiwał, ale myślałem, że już masz zmianę i zaczaiłem się przy budce, żeby cię nastraszyć. Stąd słyszałem.
- A to sukinsyn.
- A żebyś wiedział, że sukinsyn – zgodził się Stasiu. – Ale ten wasz szef nie lepszy. No wiesz. Powinien chyba ciebie zapytać?
- Powinien, powinien. Może i powinien, ale jemu tam wszystko jedno, byle ktoś pilnował tego burdelu.
Zenon pokręcił głową z rezygnacją. Miał nadzieję, że z czasem sytuacja w pracy się poprawi, ale jak do tej pory wszystko szło ku gorszemu. Zarobki nędzne, a miał dostać podwyżkę. Za nadgodziny nie obejrzał złamanego grosza, a nie było tygodnia, żeby nie nazbierało się ich kilkanaście. I jeszcze coraz częściej, nie wiedzieć czemu, potrącano mu i tak żenująco niską premię.
- Pamiętasz, jak wyglądali? – spytał po chwili Zenon.
- Kto? – odparł zdziwiony Stasiu.
- No ten ksiądz i biznesmen.
- Normalnie. Jak ksiądz i biznesmen. Jeden był w sutannie, a drugi w garniturze, z aktówką. Tyle, że ten duchowny był wielki jebutnie.
- Jaki? – drążył parkingowy.
- No wielki – uniósł się staruszek. – Miał dobre dwa metry. W życiu nie widziałem takiego księdza. A ten drugi wcale mniejszy nie był. Tyle, że w barach kapkę węższy.
Zamilkli zapalając po papierosie. Zenon zamyślił się przez chwilę i w końcu podsumował:
- Pewnie jakiś film tu kręcą niedaleko. Oni się z pieniędzmi nie szczypią. Jak nic zabiorą tego złoma na rozpierduchę. Że też mnie nie było na zmianie. Zawsze wszystkie lepsze fuchy trafiają się temu głąbowi.
- Głupi ma zawsze szczęście – skwitował Stasiu. – Nie przejmuj się. Jeszcze i tobie się poszczęści. Może cię wezmą na tego, no jakże to się mówi, statywa.
- Statystę, pacanie.
- Jeden kij.
Dopili nalewkę i Zenon przyjął kolejnych dwóch klientów. Alkohol nie był mocny, ale swoje robił i, co najważniejsze, działał uśmierzająco.
- Ten z łańcuchem jeszcze nie wychodził – stwierdził Stasiu.
- Że co?
- Mówię, że ten z łańcuchem jeszcze się wyszedł z parkingu – powtórzył staruszek. – Wjechał już bity kwadrans temu. Może jest przyłańcuszony do kierownicy i zgubił klucz?
- Chce siedzieć w aucie, to niech siedzi – odparł Zenon. – Zabronić mu nie mogę. A z resztą…
Wstał i ruszył w głąb parkingu.
- Tylko nie wydudlaj wszystkiego – rzucił na odchodne.
- Jak wrócisz, to może naszczamy do kubka temu platfusowi?
- Tak, jasne. I nasramy w sandały.
Zenon utykając zniknął za budką. Zastanawiał się, po jaką cholerę ktoś kazał nadmuchać koła w tym złomie. Przecież i tak nie pojedzie, bo silnik ma przerdzewiały i bak dziurawy. Dziwne, że powietrze od razu nie zeszło. Postanowił raz jeszcze rzucić okiem na furgonetkę. Ruszył w jej kierunku, gdy nagle dostrzegł, jak z szoferki wysiada gburowaty mięśniak, którego szukał. Zatrzasnął, zamykając na klucz drzwi i wsiadł do zaparkowanego obok auta.
- Hej! – krzyknął Zenon. – Co pan tam majstrował przy żuku!
Przyspieszył kroku, ale nieznajomy ostro ruszył i skierował pojazd ku bramie wjazdowej.
- Stój pan mówię! – nie ustępował. – Co to ma być? Giełda jakaś? Cycka sobie pan obejrzyj!
Bojowy nastrój szybko z niego wyparował, gdy stwierdził, że auto pruje wprost na niego i kierowca wściekle trąbiąc wcale nie zamierza manewrować kierownicą. W ostatniej chwili uskoczył za starego forda i tracąc równowagę runął w kępę wysuszonej trawy. Przeklął siarczyście, zapominając o bólu w kolanie błyskawicznie się poderwał i wrócił pospiesznie do budki. Stasiu stał obok bramy pochylony, jakby czegoś wypatrywał w piaszczystej nawierzchni.
- Nic ci nie jest?! – krzyknął Zenon. – Widziałeś, co za bydle? Zaraz zadzwonię na psiarnię. Tylko sprawdzę w papierach numer rejestracyjny.
- E tam – odparł staruszek. – Może i cham, ale hojny. Zobacz – rzekł pokazując dłonie. – Rzucił przez okno. Będzie ze trzydzieści złotych. Może jeszcze coś przeoczyłem.
Pochylił się i wrócił do grzebania w piasku. Zbity z tropu Zenon na moment się zawahał.
- Majstrował coś przy żuku – powiedział. – Widziałem, jak wysiadał z szoferki.
- O! – zignorował go Stasiu. – Jest jeszcze piątka! I jeszcze jedna! Gdzie będziesz dzwonił? Będzie tego ze trzy i pół dychy na czysto. Trzeba będzie oddać.
- Ale grzebał przy żuku – upierał się Zenon.
- Jakbym ci nie przypomniał, to byś dalej tu siedział i o niczym nie wiedział.
Ostatni argument najwidoczniej przemówił do parkingowego, bo przestał obstawać przy zawiadamianiu policji.
- Ale czego, cholera, szukał przy tym żuku? – mamrotał pod nosem.
- Coś się tak uczepił tego samochodu? – zestrofował go staruszek.
- A sam już nie wiem. Widzi mi się w tym coś dziwnego.
Polędwica popatrzył na kolegę spode łba i parsknął:
- Stanisław i jego kolega, to byli dwaj Stanisławowie. Jeden miał na imię Stanisław, a drugi Stanisław. Widzisz w tym coś dziwnego?
- Słucham?
- Gówno.
Staruszek usiadł na ławce i dmuchnął w zakurzone monety.
- Tobie to zawsze musi coś nie pasować – rzekł. – Albo ktoś jest za grzeczny, algo za chamski. Ten za ładny, a tamten znów brzydki. Weź się, nie wiem, ożeń, albo co.
- Jestem żonaty.
- To się rozwiedź. Zmień coś. Bo jak tak dalej pójdzie to cię pojebie do końca.
Zenon nieco się zdenerwował. Spojrzał na staruszka i syknął:
- Myślisz, że jak ciebie pojebało, to wszystkich to czeka?
- Mówiłem o tobie, a nie o wszystkich. A z resztą. Twoje życie, sam decyduj.
- Właśnie to robię.
- Gówno robisz. Łazisz i marudzisz. Gdzie tu jakieś decyzje?
- A weź ty się ode mnie odpieprz!
W tym momencie do bramy podjechał elegancki biały Rolls – Royce. Kierowca wysiadł nie gasząc silnika. W aucie były zaciemniane szyby, więc nie było widać, czy ktoś został w środku.
- O ja cię pierdzielę – szepnął Zenon. – Widziałeś kiedyś coś takiego?
- Owszem – odparł Stasiu plując suchą pianą. – Dziś, przed piątą rano.
- Przepraszam? – odezwał się grzecznie kierowca.
Ubrany był w nienagannie skrojony, dopasowany garnitur w stalowym odcieniu, który dodatkowo podkreślał postawną sylwetkę. Mężczyzna zatrzymując się jakieś dziesięć kroków od nich rzekł:
- Szukam człowieka, który urzędował tutaj dzisiaj wczesnym rankiem.
- A o co chodzi? – odparł hardo Zenon.
- O człowieka, który urzędował tutaj dzisiaj wczesnym rankiem – powtórzył nieznajomy.
Głos nadal był uprzejmy, ale jednocześnie stanowczy. Dawało się w nim wyczuć jakąś siłę, pewność siebie. Jego właściciel przyglądał się mężczyznom badawczo, twarz miał spokojną, mimikę oszczędną. A przynajmniej sprawiał wrażenie, jakby bacznie się przyglądał. Nosił okulary przeciwsłoneczne o dużych szkiełkach.
- Skończył zmianę o szóstej – odparł Zenon. – Ale jeśli czegoś trzeba, to ja wszystko mogę załatwić.
Mężczyzna zbliżył się o trzy kroki. Emanowało od niego coś niepokojącego, trudnego do zdefiniowania. Zenon wolałby, żeby już sobie poszedł. Pot, który po nim spływał stał się zdecydowanie bardziej chłodny. Przełknął ślinę i podniósł się z ławki.
- Numer telefonu – powiedział mężczyzna.
- Słucham? – wybełkotał Zgliszcz.
- Numer telefonu do tego człowieka.
- Ale czy coś się stało? Ja mogę…
Nieznajomy postąpił o krok.
- On nie ma telefonu – powiedział Zenon pospiesznie. – Ani w domu, ani w pracy. To znaczy w pracy ma, ale go nie ma. To znaczy jego, Fredka, telefon jest – motał się nieudolnie.
- Adres.
- Adres?
- Adres.
- Acha, tak, adres, już zaraz, moment, mam w szufladzie, w dokumentach.
Ruszył do budki rad, że oddala się od niepokojącego gościa.
- W zasadzie to chyba nie powinienem podawać takich informacji – mamrotał idąc. – Ale jak coś pilnego, to właściwie czemuż by nie – dodał pospiesznie. – Momencik.
Po chwili wyszedł recytując.
- Mieszka przy…
Potknął się na ostatnim schodku i runął w brudny piasek.
- Ale żeś koleś jebnął – skomentował Stasiu.
Nieznajomy nie drgnął. Zenon szybko się pozbierał i otrzepując zakurzone spodnie dokończył:
- … ulicy Wesołej. Siedem przez dwanaście.
- Do widzenia – odparł mężczyzna i po chwili odjechał.
- Do widzenia – powiedział Zgliszcz.
- No – czknął Polędwica.
Po chwili Zenon ochłonął i klapną ciężko na ławce.
- Ci sami byli rano – podjął staruszek. – To znaczy ten i tamten drugi, ksiądz. Pewnie czekał w samochodzie, bo mu gorąco w sutannie.
- Żaden tam pewnie z niego ksiądz, jak się z tym zadaje. Myślałem, że się zesram ze strachu.
Stasiu popatrzył na kolegę wydmuchując dym.
- O co ci chodzi? – zapytał zdziwiony – Może to nie wesołek, ale gość był grzeczny, tyle że może trochę małomówny. Konkretny.
- Nie gadaj, że się nie bałeś?
- A czego tu się bać? Jakbym tak chciał bać się każdego byczka, to bym z chałupy nie wychodził.
- A tam gadasz – żachnął się Zenon – Gość był jakiś dziwny. Miał coś takiego w oczach, że normalnie miałem wrażenie, że mnie kropnie za chwilę.
- Miał okulary.
- Co?
- Miał okulary. Ciemne, przeciwsłoneczne. Skąd możesz wiedzieć, co miał w oczach?
- Czułem na sobie jego wzrok – upierał się Zenon. – Aż mnie palił. Gapił się tylko na mnie i pewnie dla tego jesteś taki twardziel.
Staruszek rzucił pod stopy niedopałek i zadusił go obcasem wysłużonego sandała.
- Ej, brachu – rzekł. – Z tobą naprawdę jest coś nie tak.
- Prędzej z tobą – odparł Zenon wpatrując się w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą stał samochód. – Skocz lepiej do Muminka.
- O widzisz! – uradował się Polędwica. – Teraz gadasz jak należy. A tak swoją drogą – dodał wstając – to skoro niby taki ostry był ten gość, to powinieneś się cieszyć.
Będąc przy bramie dodał:
- Znajdzie tego kutasinę i spuści mu łomot.
Chwilę później zaczął się spory ruch. Przez kwadrans na parking wjechało kilkanaście aut, kilka również go opuściło i czekający od kilku minut Stasiu zaczął się już niecierpliwić.
- Zagrzeje się – rzucił półgębkiem.
- Zesra się – odburknął nerwowo Zenon wracając ku bramie po dołączeniu do rachunków kolejnego kwitu.
- Aleś powiedział – skomentował staruszek. – Wziąłbyś lepiej rozłożył ten parasol z lodziarni.
Parkingowy uwijał się przy klientach nie znajdując chwili na odsapnięcie. Wychodząc kolejny raz z budki oparł o ławkę niewielki ogrodowy parasol z logo dostawcy lodów, który dostał się im od właściciela sąsiadującej z parkingiem lodziarni. Któregoś dnia przelatywały nad okolicą bociany i jeden na niego nasrał. Lodziarz powiedział, że nie będzie tego mył, a z hurtowni dostał nowy, tak więc mogli teraz chronić się przed słońcem pod obesłanym parasolem, bo żadnemu z nich również nie uśmiechało się jego czyszczenie. Uznali zgodnie, że jak będzie deszcz, to sam zmyje. Tyle, że od tamtej pory jak padało, to woleli siedzieć w budce, a jak nie padało, to zapominali i go nie rozkładali. Znowu, jak miało się na burzę, to bali się, że wiatr go poniesie, albo porwie. I tak stał obesłany drugi rok.
- Sam rozłóż – rzucił nie zatrzymując się Zenon. – I nie będziemy składać.
- Już to widzę.
Jeśli wszystko byłoby między nimi w porządku, to znaczy między Zenonem a Fredkiem, to pewnie by tak zrobili. Ale że nie było, to każdy z nich przed zakończeniem zmiany składał go i chował w ciasnym zapleczu, żeby drugi sam musiał go rozłożyć. Z początku szef parę razy ich obsztorcował, że śmierdzi, ale po kilku dniach dał spokój. Zenon przekonał go, że ptasie kupska wcale nie cuchną jak dobrze wyschną, a ta była już tak porządnie ususzona, że można było odpalać o nią zapałki, jak o draskę.
Przez kolejne półtorej godziny zdołali wychylić jedynie po kubku jeżynówki. W międzyczasie Stasiu rozłożył parasol, skoczył też do pobliskiego spożywczego kupić kilka bułek, pasztetówkę i wodę mineralną, tak dla przyzwoitości. Przed południem zrobiło się nieco luźniej. Zjedli po kanapce i popili nalewką.
- Zagrzała się cholera – stwierdził Zenon. – Było chociaż w cieniu postawić.
- A gdzie stała? – odparł podirytowany Polędwica. – I na co to, jak i tak jest ze trzydzieści stopni?
Parasol nie wiele pomagał, ale chociaż chronił od palących skórę promieni. Powietrze było suche, unosiły się w nim drobiny pyłu bezustannie wzbijane przez przejeżdżające samochody. Mężczyźni siedzieli ociekając potem z rzadka się odzywając. Z letargu wyrwał ich kolejny samochód, który jednakże nie wjechał na parking, tylko zatrzymał się wzdłuż ogrodzenia, tuż za bramą. Wysiadło z niego dwóch mężczyzn.
- Policja – powiedział wyższy, na oko pięćdziesięcioletni szatyn okazując im legitymację. – Podkomisarz Fundament. To jest aspirant Podsiadło – dodał wskazując niskiego, krępego młodzieńca o rudych, kręconych włosach.
Zenon wyprostował się na ławce, podczas gdy Stasiu siedział niewzruszony.
- Co się stało? – zapytał Zgliszcz wietrząc kolejne kłopoty.
- Nic się nie stało – odparł szorstko starszy z policjantów. – Mówiłem, że coś się stało?
- No niby nie – rzekł zmieszany parkingowy. – Ale przecież tak bez przyczyny by panowie tu nie zaglądali.
- Przyczyna zawsze się znajdzie – powiedział piskliwym głosem rudzielec. – Pracujecie tu?
- Ja pracuję – odparł Zenon.
- A ja nie – dodał Stasiu.
- Macie jakieś dokumenty?
- Ja mam – rzekł Zgliszcz podrywając się z ławki. – W biurze.
- A ja nie – rzekł Polędwica nie podrywając się z ławki – W domu coś mam.
Zenon przyniósł dowód osobisty i umowę o pracę. Fundament rzucił na nie okiem zdając się być nimi niezbyt zainteresowanym.
- A taki Fryderyk Gałka pracuje? – zapytał.
- Pracuje – potwierdził Zenon, a Stasiu splunął. – Miał dziś nocną zmianę.
- Nocną, powiadasz – rzekł policjant stukając plastikowym dokumentem w paznokieć – A kiedy go ostatnio widziałeś?
- No rano, jak się zmienialiśmy.
- A godzina jakaś?
- Koło szóstej.
- Koło, to znaczy bliżej piątej, czy bliżej siódmej?
- Przyjechałem z dziesięć po szóstej – odparł parkingowy nieco zmieszany. – Spóźniłem się kapkę. Pogadaliśmy z dziesięć minut, przekazał mi dokumenty i pojechał. Przeskrobał coś? – dodał z nadzieją.
- To się okaże niebawem – rzekł rudy. – Coś ciekawego mówił? Że miał na zmianie coś nietypowego? Albo coś podobnego, dziwnego?
- E, nie – odparł Zenon.
- Tylko, że masz zapieprzać dwudziestką czwórką – dodał Stasiu z przekąsem.
- Dwie zmiany z rzędu – wyjaśnił szybko Zenon.
- Czyli, że ponownie pojawiłby się w pracy dopiero jutro o szóstej rano?
- Dokładnie. I mam nadzieję, że tak będzie, bo trzy zmiany nie pociągnę.
- I to wszystko?
- Wszystko.
- No to tak nie będzie – skwitował Fundament .– Fryderyka Gałkę znaleziono w domu kilka godzin temu martwego. Wszystko wskazuje na to, że został zamordowany.
Ta informacja nawet na Polędwicy zrobiła wrażenie. Obaj rozdziawili usta oniemiali.
- Zamordowany? Fredek? Ale kto? Za co?
- Tego właśnie musimy się dowiedzieć – odparł aspirant. – To jak? Przypominacie sobie coś jeszcze?
Obaj zaczęli mówić jednocześnie. Policjanci uciszyli ich i odpytali kolejno. Mężczyźni uzupełniając wzajemnie swoje relacje opowiedzieli o wczesnoporannej wizycie niecodziennych gości, potem o kolejnym spotkaniu z jednym z nich. Zenon co jakiś czas musiał przerywać, żeby obsłużyć klientów, ale w końcu opowiedzieli wszystko po kolei.
- Dobra – podsumował podkomisarz zamykając notes. – Gdzie stoi ten żuk?
Zenon pokazał.
- My – kontynuował policjant wskazując na Zenona – pójdziemy go obejrzeć, a wy pilnujcie interesu, bo rozkradną.
Gdy zniknęli za biurem rudy rzekł:
- A jaki był ten Fredek? Pytam tak prywatnie, nie do protokołu. Wrogów jakichś mógł mieć?
Początkowo Stasiu nie zamierzał się rozwodzić w opowieściach. Bez słowa skrzywił się kwaśno, potem zmarszczył czoło, aż w końcu splunął pod nogi.
- Chuj to był i skurwysyn – poniosło go. – Cham i bydle. To gnój był. Mało kto go lubił, bo był złośliwy jak mało kto. No ale nie aż tak, żeby od razu zabijać.
- Z tym to akurat różnie bywa – skomentował Podsiadło. – Jeden dostanie po łbie i jeszcze przeprosi, a na drugiego wystarczy krzywo spojrzeć i już zaszlachtuje, jak wieprzka. No, a jak to z tobą jest, dziadek? Zatłukłbyś takiego Fredka? Obdarł ze skóry i pokroił?
- No co pan mi tu takie rzeczy gadasz? – oburzył się staruszek. – Co to ja jakiś rzeźnik jestem, albo inny psychopat?
Aspirant nie zdążył odpowiedzieć, gdy zza budki wrócił Zgliszcz w towarzystwie drugiego policjanta.
- Tak jak mówili – zwrócił się do kolegi Fundament. – Złom. Można by do niego zajrzeć z ciekawości, ale zamknięty i bez nakazu nie da rady. Jedziemy na komendę i się zobaczy jak się sprawy rozwiną. Może jutro tu zajrzymy.
Spojrzawszy na Zenona dodał:
- To raz jeszcze. Jakby się ktoś kręcił koło tego rupiecia, lub wrócili ci z Rolls-Royce’a dzwońcie od razu pod dziewięć dziewięć siedem, albo do mnie na komórkę. Numer jest na wizytówce. Dowidzenia. Acha. I nie pijcie w czasie pracy.
Po chwili już ich nie było.
Mężczyźni bez słowa wychylili po kubku nalewki.
- Że był kanalią – zaczął Zenon – to fakt, ale chłopa szkoda.
- Nie żal mi go – podjął Stasiu. – Ale młody był. Może by co z niego jeszcze było.
Po kolejnej porcji zaczęło już szumieć im w głowach.
- Skoczę do Mumina – stwierdził Polędwica.
- Skocz. Ja zdzwonię do szefa. W końcu nie wiem, co mam robić jutro.
W podobny sposób upłynęły im kolejne godziny. Nic niepokojącego, czy dziwnego się nie wydarzyło. Popijali kolejne łyczki, przegryzali pasztetówką, załatwiali klientów i wspominali Fredka. Stasiu od czasu do czasu kursował do spożywczego, lub po nalewkę. Z nastaniem wieczora mięli już niezłą fazę, a w takich sytuacjach rozsądek nie zawsze idzie w parze podejmowanymi decyzjami.
- Chłodno coś się robi – ocenił Polędwica – Może by na rozchodniaka walnąć coś treściwszego? Od tego to tylko jszczę ciągle.
- Jak to ciągle? – zaoponował Zgliszcz. – Przecież może ze cztery razy byłeś. Jak na twój wiek, to rewelacyjny wynik. Poza tym, to chłodno robi się może u ciebie we łbie, bo noce są teraz ciepłe, że spać się nie da.
- Będziesz miał tyle lat, co ja, to zobaczysz. Wiem co mówię.
- Powiedz wprost, że masz chęć na gorzałę, a nie będziesz wymyślał jakieś takie różne pierdoły.
- No bo mam.
- No i dobrze. Ja też mam. W ogóle, to wypada napić się za tego głąba, a winem tak jakoś nie uchodzi.
- Racja.
- Ile to u niego teraz stoi?
- Jakbyś nie wiedział.
- Pytam się.
- Piętnaście za czysty.
- A zostało?
- Akurat.
Staruszek podniósł się i ruszył ku bramie.
- Zaczekaj – zatrzymał go Zenon – Masz tu jeszcze dwie dychy. Trzeba pożegnać tego ciurę z szacunkiem, choć może i na to nie zasłużył. Kup kurczaka u tego chłopa z okiem, wiesz, w budzie koło bazaru. I chleb, ale w sklepie, bo u niego bułki drogie.
- Jakbym nie wiedział.
Polędwica schował pieniądze i raźno ruszył po zakupy. Do jego powrotu parking znacznie opustoszał i pozostało na nim niewiele pojazdów, głównie stali klienci, tak zwani abonamentowi. Zenon próbował podliczyć gotówkę i posegregować dokumentację, ale mylił się w rachunkach i rozrzucał pokwitowania. Stwierdził, że wypity alkohol podziałał na niego nieco mocniej, niż zakładał. Odłożył papiery i zamknął utarg w podręcznym sejfie, jak zwykł nazywać żelazną, zamykaną na dużą, stalową kłódkę skrzynkę. Nie spodziewał się, by w nocy przybyło klientów, więc zamknął na łańcuch bramę wjazdową, a niewielką furtkę na klucz. Ustawił przy ławeczce nakrytą gazetą drewnianą skrzynkę po owocach, która często służyła im za prowizoryczny stolik, a następnie rozłożył na niej szklanki i kubki z zaparzoną herbatą. Oczyścił z tłuszczu stary kuchenny nóż, przetarł z kurzu wyszczerbiony głęboki talerz od zastawy stołowej, usiadł pod parasolem i przymknął oczy. Zaczął wspominać Fredka. Kawał było z niego drania i krwi napsuł im niemało, ale jakoś tak nieswojo robiło mu się na myśl o jego śmierci. Zamordowany. Czyli, nie wypadek i nie przypadek. Któż też mógł chcieć jego śmierci?
- Hej! – wyrwał go z zadumy znajomy głos. – Długo mam tu jeszcze czekać? Później się pomodlisz.
Po chwili siedzieli już na ławeczce rozkładając na skrzynce zakupy. Polędwica nalał do szklanek mętnawy alkohol.
- No to niech mu ziemia i tak dalej – powiedział unosząc naczynie.
- Amen.
Wychylili przepijając ciepłą herbatą, którą wcześniej zaparzył w dużym fajansowym dzbanku i odstawił do ostygnięcia. Stasiu kaszlnął, a Zenon skrzywił się, aż cała twarz zmarszczyła się stając się na chwilę podobną do jabłka w średniozaawansowanym stadium gnilnym.
- Jezu, lejże mniejsze działki – wyksztusił. – Przecież to nie majone w ogóle.
- A miało być majone? Pierwszy taki tylko, boś był nieprzygotowany. Teraz będzie już lepiej.
Oderwali po kawałku kurczaka i przez chwilę przeżuwali w milczeniu. Wieczór całkowicie ustąpił już miejsca parnej nocy, gwiazdy pochowały się nad zasnuwającymi niebo chmurami. Było duszno.
- Będzie lało – zawyrokował Zenon.
- I dobrze. Parasol umyje i trochę tę kurzawę przydusi.
Wypili kolejną porcję, która zgodnie z przewidywaniami Polędwicy przyjęła się już bez zbędnych sensacji. Popijali alkohol małymi łyczkami, zakąszali drobiowym pieczystym i pszennym chlebem, Zenon uzupełniał w kubkach herbatę. Opróżnili połowę butelki i Stasiu spoglądał na jej zawartość z coraz większym niepokojem.
- Która godzina? – zapytał.
- Bo ja wiem? Budzik jest w kanciapie, ale będzie z wpół do jedenastej. Bo co?
- Nie chcę później po nocy łazić do Mumina – wyjaśnił Stasiu.
- A po co masz łazić? Jest jeszcze pół flaszki. Starczy.
Polędwica pokręcił trochę nosem niezadowolony z takiej oceny sytuacji.
- Muszę się odlać – stwierdził.
Wstał i ruszył w kierunku gęstych krzaków berberysu rosnących za budką. Po kilku sztywnych krokach mocno nim zarzuciło, ale szybko skorygował krok i zniknął w gęstwinie. Wracając wyprostował się nienaturalnie usiłując sprawiać wrażenie, że ma całkowitą kontrolę nad swoim ciałem. Niemalże mu się udało, ale tuż przed ławką przekrzywiła mu się stopa i nie zdołał już utrzymać równowagi. Upadając dodatkowo potrącił prowizoryczny stolik i mimo, iż Zenon zareagował w miarę szybko, nie udało się uniknąć strat. Instynkt kazał im przede wszystkim chronić, to co najcenniejsze, tak więc w piasku wylądował nadjedzony kurczak, chleb i jeden kubek z herbatą. Drugi jedynie się przewrócił pozostając na skrzynce, podobnie jak szklanki. Zenon zerwał się ściskając w dłoniach butelkę. Niestety nogi ugięły się również pod nim, zarzuciło go w tył i runął przez ławkę na plecy, wywracając stopami skrzynkę ze wszystkim, co dotychczas się na niej uchowało. Obaj przez chwilę leżeli bez ruchu, jakby spodziewali się serii kolejnych niemalże tragicznych dla nich w skutkach wypadków.
Pierwszy odezwał się Zenon wstając wolno, ostrożnie i zachowawczo.
- A żeby cię, stary durniu. I cóż żeś narobił? – skarcił kompana z wyrzutem.
Staruszek podniósł się wspinając na ławeczkę.
- Olaboga, ale mnie ścięło. We łbie czysto, a nogi idą gdzie indziej, jak nie moje.
Pochylił się i zaczął zbierać porozrzucane naczynia. Podniósł również kurczaka i położył go na gazecie.
- Mówiłem, żeby rozmaić – skwitował Zenon.
O dziwo stłukły się tylko szklanki. Kwaśna mina Stasia ustąpiła uśmiechowi, gdy Zgliszcz postawił na skrzynce cudem uchowaną butelkę z samogonem.
- Cóż się cieszysz? Nie ma ani czym popić, ani przegryźć.
- A tam gadasz. Kurczaka się obetrze, chleb nawet nie brudny, a wodę chyba masz?
- Czekaj.
Zenon zniknął w budce. Rozgardiasz spowodował, że nieco przetrzeźwieli i ich ruchy stały się pewniejsze. Po kilku minutach Zgliszcz wrócił z niewielką reklamówką.
- Mamy konserwy Fredka. Myślał, że nie wiem, gdzie chowa. Jemu nie będą już potrzebne.
Posprzątali z grubsza, opłukali naczynia i ponownie zasiedli na ławeczce. Tymczasem powietrzem zaczęły targać coraz częstsze powiewy chłodnego wietrzyku. Słychać było również z wolna narastające grzmoty znamionujące zbliżającą się gwałtowną, letnią burzę. Wychylili następną kolejkę ciepłego alkoholu. Mimo usilnych starań Polędwicy przestygły już kurczak niemiłosiernie strzelał im w zębach drobinami piasku. Pluli, palili papierosy, pili i znów pluli. W końcu wyrzucili niedojedzoną pieczeń i otworzyli konserwy. Zagryzali ciepłym, ociekającym galaretą i tłuszczem mięsem po woli kończąc butelkę. Kawałki mielonki zaczynały coraz częściej trafiać na ziemię zamiast do ust.
- Słuchaj – rzekł Zenon, któremu głowa zaczynała się już nienaturalnie kiwać na boki. – Muszę – czknął. – Musimy iść sprawdzić tego żuka.
Polędwica kondycyjnie nie prezentował się lepiej. Spojrzał na kolegę mętnym wzrokiem i pstrykając w noc niedopałek odparł:
- Znaczy, czy nadal stoi? Przecież nie odleciał?
Zenon nie odpowiadając wychylił ostatnią porcję spirytusu, przegryzł konserwą i zataczając się zniknął za biurem.
- Hej! – krzyknął za nim Stasiu – Pojebało cię? Gdzie leziesz?
Dopił szybko alkohol i wstał na chwiejne nogi. Nie widział zbyt wyraźnie, bardziej kierował się na pamięć. Przebiegając obok budki źle obliczył odległość, zawadził o narożnik ramieniem, co wytrąciło go z i tak z trudem utrzymywanej równowagi i powaliło na ziemię. Pozbierał się jednakże szybko i ruszył w ślad za towarzyszem. Pokonał zygzakami dzielącą go od żuka odległość. Gdy dotarł na miejsce ujrzał Zenona mocującego się z bocznymi drzwiami od strony kierowcy. Mężczyzna zapierał się nogą o karoserię ciągnąc jednocześnie za zardzewiałą klamkę. Zanim Stasiu do niego dołączył zdążył już dwukrotnie upaść, by w końcu urwać metalowy uchwyt i ponownie runąć na plecy.
- A to zaraza – jęknął przekręcając się na bok. – Trzeba będzie okno wypieprzyć.
- Zaraz, moment – zaprotestował Stasiu. – Okno zawsze się zdąży wybić. Tu trzeba sposobem, a nie siłą.
- Znalazł się Kwinto od siedmiu boleści – skomentował Zenon.
- A żebyś wiedział.
Staruszek pogrzebał w kieszeniach spodni i po chwili wydobył niewielkie, skórzane etui, z którego po kolei wysuwał i oceniał różnej grubości pręty, sprężyny i haczyki. Stał tak dobre kilka minut chwiejąc się, mrużąc oczy i przestępując z nogi na nogę w przód i w tył. W końcu dokonał wyboru i po chwili drzwi po stronie pasażera stanęły otworem. Stasiu nie bez trudu wgramolił się do szoferki i otworzył przeciwległe drzwi. Po chwili obaj siedzieli w kabinie konspiratorsko pochyleni nad deską rozdzielczą rechocząc, jak rozwydrzone wyrostki, którym udało dostać się do zamykanej przez stróża komórki z różnymi pierdołami. Zenon zamaszyście kręcił kierownicą, naciskał stopami skrzypiące pedały i szarpał lewarek skrzyni biegów, podczas gdy Stasiu zgięte w kolanach nogi wyciągnął przed siebie i symulując grę na mandolinie wrzeszczał w niebogłosy zmyślaną na poczekaniu piosenkę, w której powtarzał się refren:
Och kochana moja
Tak za tobą tęsknie strasznie
Och kochana moja
Chuj mnie strzelił teraz właśnie
Zabawa trwała dobry kwadrans, gdy nagle oślepiło ich bladożółte światło latarki, które rozbłysło tuż przed maską samochodu. Jednocześnie otworzyły się drzwi i czyjeś silne ręce bezceremonialnie wyciągnęły pijanych mężczyzn z szoferki brutalnie ciskając na ziemię.
- Zaraz, zaraz! – protestował zaskoczony Zenon. – Wolnego. Ja tu jestem parkingowym! Kim wy…
Zamiast dokończyć jęknął kopnięty mocno w splot słoneczny. Zwinął się na boku w pozycji embrionalnej i krótko zwymiotował. Po drugiej stronie kabiny na ziemi siedział Stasiu z przyłożoną do rozciętej skroni dłonią. Krew przeciekała mu przez palce, guz rósł pulsując boleśnie. Przed chwilą ktoś mocno popchnął go na maskę samochodu zadbawszy o to, żeby rozbił sobie głowę. Zanim którykolwiek z nich zdołał dojść do siebie silne ręce powlokły ich na tył furgonetki, który stał już otworem odsłaniając ciemne wnętrze.
- Do ośrodka.
Głos brzmiał dziwnie znajomo, ale nijak nie potrafili dopasować go personalnie. Nie zamierzali stosować się do komendy, ale dwóch osiłków im w tym pomogło, wrzucając ich na pakę jak dwa worki ziemniaków. Zanim zdążyli zaprotestować drzwi zatrzasnęły się z hukiem, spowiły ich absolutne ciemności i cisza. Słyszeli jedynie własne przyspieszone oddechy i trzeszczące kości Stasia.
- Co to, kurna, ma być? – zapytał staruszek.
Jego głos był przyciszony i nienaturalnie stłumiony.
- A bo ja wiem? – odparł Zenon. – Bebech mnie napieprza, że zdechnę zaraz. Ale mi sukinsyn przysrał.
- Zamknąć się – usłyszeli głos zniekształcony przez umieszczony gdzieś w górze, lekko trzeszczący głośnik nadajnika.
Zamilkli i niemal w tym samym momencie wnętrze furgonetki nieznacznie rozjaśniło mdłe, bladoniebieskie światło dobiegające z zainstalowanych wzdłuż dolnych krawędzi karoserii punktowych diod. Wnętrze nie wyglądało zwyczajnie. Było niemalże sterylnie czyste, ściany lśniły gładkością powierzchni, wzdłuż nich usytuowane było sześć niewielkich, dosyć niecodziennych, wyściełanych miękką skórą foteli.
- Siadajcie.
Głos był stanowczy. Mężczyźni popatrzyli po sobie. Stasiu sprawdził drzwi, ale były zamknięte na klucz i ani drgnęły. Usiedli naprzeciwko siebie. W tym momencie z podłokietników i oparć wysunęły się elastyczne, ale niezwykle mocne obejmy i unieruchomiły siedzących niczym przymusowe pasy bezpieczeństwa.
- Hej! – zaprotestował szarpiąc się Zenon. – Co to ma być? Puszczać!
- Uspokójcie się – kontynuował spokojny, beznamiętny głos. – Zachciało wam się jazdy, to i zaraz pojeździcie
Nagle usłyszeli delikatny warkot, a właściwie pomrukiwanie silnika. To nie była zwyczajna praca właściwa dla tego typu pojazdu. Odgłos był jednostajny i cichy, jakby motor pracował w innej, znacznie oddalonej maszynie. Furgonetka delikatnie drżała, ale stała w miejscu, a przynajmniej nic nie świadczyło o tym, by się poruszała. Po chwili warkot jakby przybrał na natężeniu, sięgając tonacją wyższych rejestrów, kabina zaczęła obracać się wokół własnej osi najpierw wolno, potem coraz szybciej i szybciej. Siła odśrodkowa zaczęła wbijać mężczyzn w fotele, po kilku minutach przeciążenie było tak wielkie, że skóra z policzków przesunęła im się na uszy. Obaj wyli wniebogłosy, ale ich krzyk zagłuszał świst i pisk pracujących z pełną mocą silników. Trwało to może kwadrans, w międzyczasie z kratki od strony szoferki zaczął snuć się do środka siny gaz, który spowił wnętrze furgonetki. Po chwili mężczyźni przestali wrzeszczeć tracąc przytomność.
Część II.
Silne Józki
Zenon wolno otworzył oczy. Leżał na wznak w miękkiej, wysokiej trawie, była pełnia dnia, słońce świeciło wysoko grzejąc go ciepłymi pieszczotami i kołysząc przyjemnymi muśnięciami wiaterku. Przez chwilę wpatrywał się w niebo nie mogąc zaskoczyć, gdzie się znajduje. Usiłował przypomnieć sobie ostatnie wydarzenia. Była niedziela, rano wyszedł na spacer do parku… Nie, to nie tak. Bardziej realnie jawiło mu się popołudnie spędzone przy butelce w towarzystwie Stasia, nieszczęsny Fredek, policja, stary żuk… To ostatnie wspomnienie spowodowało, że poderwał się na równe nogi. Alkohol całkiem wyparował mu z organizmu pozostawiając po sobie jedynie uczucie niezwykłej suszy w gardle. Rozejrzał się wokół siebie. Stał mniej więcej po środku niewielkiej leśnej polanki otoczonej gęstymi, wysokimi sosnami. Stasiu właśnie budził się kilka kroków od niego. Po furgonetce nie było śladu. Zenon podbiegł do towarzysza i potrząsnął go za ramię.
- Wstawaj – ponaglił. – Te chujki wywiozły nas do jakiegoś lasu. Musieli nas uśpić, bo już jest jutro po południu.
Polędwica usiadł przecierając oczy wymiętą, jedwabną chustką. Wolno podniósł się z ziemi i stanął obok kolegi.
- No – zgodził się. – Niezłe jaja.
- Jaja? – obruszył się Zenon. – Przecież mnie z roboty wypieprzą! Miałem dzisiaj…
Zamilkł wsłuchując się w usłyszany nagle głos. Całą okolicę wypełnił dobiegający z oddali, ale całkiem wyraźny ryk jakiegoś dużego zwierzęcia.
- Słyszałeś? – rzucił Zenon.
- Trudno było nie usłyszeć – odparł Stasiu zdradzając póki co nieznaczne jeszcze symptomy wylęknienia. – Bydle ryknęło jak stado krów.
Ledwo skończył, gdy bestia odezwała się ponownie, tym razem znacznie bliżej. Mężczyźni popatrzyli po sobie w osłupieniu i jak na komendę rzucili się ku drzewom.
- Co to do cholery może być? – wystękał zasapany Zenon. – Lew jakiś uciekł z cyrku, czy co?
- Na to wygląda – zgodził się Staniu. – W naszych lasach co najwyżej dzika można spotkać, a te nie ryczą. Przynajmniej nie tak. Kwiczą raczej, jak świnie zwykłe tylko może trochę głośniej, bo dzikie są.
Nie wiedząc, co mają począć przycupnęli w gęstwinie na skraju polany i czekali. Nagle poczuli nad głowami mocny podmuch, aż z gałęzi posypały się szyszki. Chwilę później na środku polanki stanął dysząc ciężko Fredek Gałka. Jego ciało było mocno pochylone wprzód, ale nie znamionowało to fizycznego zmęczenia, a wręcz przeciwnie. Mężczyzna wyglądał potężnie, jakby przepełniała go niesamowita energia, która jeśli zaraz nie znajdzie ujścia rozerwie go od wewnątrz na strzępy. Rozejrzał się uważnie, po czym uniósł głowę i zaczął węszyć wciągając powietrze ze świstem. Ukryci w krzakach wstrzymali oddechy podświadomie wyczuwając niebezpieczeństwo. Nagle Fredek wściekle zawył i zaraz zniknął w tumanie kurzu i wirujących drobinek młóconej stopami trawy. Po chwili kurzawa rozwiała się. Po Gałce nie było śladu.
- Czy ja dobrze widziałem? – wyszeptał drżącymi ustami Zenon.
- Fredek, jak nic. – przytaknął Polędwica. – Po jaką cholerę mentownia wcisnęła nam kit, że chłop nie żyje?
Zgliszcz przestał wpatrywać się w centrum polany i z lękiem zaczął lustrować okoliczne drzewa i krzaki.
- Co? – zapytał w dalszym ciągu nie mogąc opanować głosu.
- Pytałem, po cholerę gliny przyżeniły nam ciemniaka, że ta menda jest sztywna. Przecież wyglądał zdrowo jak nigdy.
- Zdrowo? Chyba cię Chrystus opuścił.
- Że niby co? – nie rozumiał Satsiu.
- No przecież dziwny jakiś był. Jak nie on.
- A jak kto?
- Bo ja wiem? Nie wiem. Ale to co widziałem to nie był na pewno Fredek Gałka. Przynajmniej nie ten, z którym robiłem na parkingu.
- Bredzisz, koleś.
- Sam bredzisz – upierał się Zenon. – Przecież gość wył i ryczał!
- Nie drzyj się tak – zestrofował go Stasiu. – Nie widziałem żeby ryczał – dodał.
- Ale słyszałeś.
- Słyszałem ryk, ale skąd pewność, że to on?
- Przecież widziałeś jak wyje.
- No fakt – przyznał staruszek. – Wył nieludzko.
- Otóż to.
Zamilkli na chwilę i trwali bez ruchu próbując zebrać myśli i dojść do jakichś konstruktywnych wniosków.
- Gdzie się podział? – wyszeptał Zenon.
- A cholera go wie – odparł staruszek. – Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Radzę za to czym prędzej stąd wypieprzać. Coś mi się tu nie za bardzo podoba.
Pomysł wydał im się najrozsądniejszym z możliwych. Cofnęli się nieco bardziej w gęstwinę i wolno skierowali w na zachód. Założyli, że znajdują się w okolicznych ciągnących się od wschodniej strony miasta lasach i obierając taki kierunek niebawem powinni ujrzeć rzadkie zabudowania ościennych dzielnic. Przeszli kilka kilometrów nie napotykając niczego szczególnego. Przekroczyli kilka mniejszych lub większych ścieżek wydeptanych prawdopodobnie przez zwierzęta, grzybiarzy lub miejscowych, którzy pewnie skracają sobie drogę przecinając leśne kwartały. Raz usłyszeli odległe odgłosy wystrzałów i ujadanie sfory węszących tropy psów, ale trwało to tylko chwilę i zaraz ucichło.
- Szlag by to – odezwał się w końcu Stasiu. – Leziemy tak już bodaj trzecią godzinę, a nawet jednej drogi nie spotkaliśmy. Niedługo się ściemni. Coś mi ten las jakiś nie nasz się wydaje.
- Jak nie nasz? – podjął Zenon. – Las, jak las. Drzewa i krzaki wszędzie takie same.
- A pieprzysz tam – obruszył się staruszek. – Widać, żeś w betonie wychowany, z przyrodą na bakier. Nasz lasek, to typowy współczesny iglak. Rzadkie drzewa, wszystko pocięte ścieżkami i dróżkami, zaśmiecony i posrany. A tu? Widziałeś gdzieś puszkę po piwie? Albo papierek jakiś? Nic. Ani chybi wywieźli nas do jakiegoś rezerwatu przyrody. Jak nie uda się stąd wyleźć przed nocą, to trzeba będzie gdzieś tu komara przyciąć.
- Co? – uniósł się Zenon. – Chcesz spać w lesie? Pod gołym niebem? W łeb ci się coś na stare lata robi? Co ty myślisz? Że jesteśmy jakieś Robin Hoody?
- Przestań się mazać – zestrofował młodszego kolegę Stasiu. – Słuchaj. Jak to jest rezerwat, to mogą tu być dziki, jakieś rysie, a może wilki i niedźwiedzie nawet. Albo łosie. Widziałeś kiedyś łosia?
- Łosia? W telewizji.
- W telewizji, w telewizji. – żachnął się Polędwica. – W telewizji to gówno widać. Człowieku! Łoś potrafi urosnąć wielki jak stodoła, a jak do tego się wścieknie, to szarżuje jak nosorożec. Tratuje wszystko kopytami, wściekle gryzie tnie tymi swoimi łopatami jak tasakami! A kły ma jak termosy! Jak się tak rozpędzi, to drzewa się przed nim łamią jak patyki. Toż nawet niedźwiedzie schodzą łosiowi z drogi. Takie bydle silne i groźne. Ponoć myśliwi jak na łosia się zasadzają, to tylko z taką specjalną bronią, co zamiast naboi takimi krążkami, jak spodki od filiżanek wali. I to seriami, jak z pepeszy, żeby bydle od razu rozszlachtować. Bo takiego najgorzej zranić. Jak się rozjuszy i krew poczuje, to potrafi pół wsi w parę minut w perzynę obrócić.
Zenon słuchał wywodu staruszka z miną zdradzającą coraz większe niedowierzanie.
- Co ty pieprzysz, dziadek – wpadł mu w końcu w słowo. – Przecież łoś jest roślinożerny. Jak jeleń. To spokojne zwierze. Poza tym żyje na mokradłach, a tu sucho, jak w twojej japie każdego ranka. Chyba ci się z mamutem pomylił.
- Z duputem! – Zirytowany Polędwica aż popluł sobie brodę. – Widziałeś kiedyś mamuta?
- Wyginęły tysiące lat temu.
- No to jak z mamutem?!
- To z czym?
- Z niczym, tępaku ! O łosiu mówię!
- Łosie nie pacyfikują wsi i nie gryzą.
- Będziesz mądry, jak ci dupsko przetnie w poprzek – zacietrzewił się Stasiu. – Ciekawe jak na rower wtedy wsiądziesz.
Pomysł w ten sposób poranionego Zenona najwyraźniej poprawił Polędwicy humor.
- Zenon „Cztery Pośladki” Zgliszcz – zarechotał. – Pięknie. Albo „Cwajdupa”. To nawet lepsze. Już widzę jak przyjeżdża na parking ten cwaniaczek od kantoru i się drze: „Panie Cwajdupa! Gdzieś pan polazł!” A ty na to z budy: „W kiblu jestem, panie Malinowski”. On wtedy: „Długo panu zejdzie?”. I ty: „Oj długo. Nie mogę dupy nagarnąć do portek”, albo: „Trzeci półdupek mi się zaciął w rozporku”.
Zenon spokojnie wysłuchał historyjki. Wiedział, że jak staruszek się nie wygada, to potem nie da mu spokoju. Lepiej już niech pobiadali chwilę to i szybciej mu przejdzie.
- Ja naprawdę nie żartuję – skwitował wreszcie Polędwica poważniejąc. – Z tymi zwierzętami znaczy się. Jak toto zacznie łazić po nocy za żarciem, to może nie być ciekawie. Będziesz miał Robin Hooda, jak ci któreś dupsko wygryzie. Albo i gorzej.
Maszerowali chwilę w milczeniu próbując wyprodukować jakiś rozsądny pomysł.
- Gówniana ta wycieczka – rzekł w końcu Stasiu. – Było już lepiej iść za Fredkiem. Przynajmniej sprawiał wrażenie, że wie co robi.
- Chyba ci rozum odjęło.
- No tak, zapomniałem, że mało żeś się ze strachu nie zesrał na jego widok.
- Tyś się za to rwał do powitań!
- A co się miałem rwać? – obruszył się Stasiu. – Nie odzywałem się do gada wczoraj, to czego mam to robić dzisiaj. Mówię tylko, że sprawiał wrażenie, że wie gdzie jest. Pewnie znał drogę do miasta, ale ty mało żeś się nie ujszczał, więc teraz nie pieprz, tylko zacznij myśleć o biwaku, Cwajdupo. Góra godzina i będzie ciemno. Cholera, myślałem, że wcześniej jest.
Zgliszcz nie miał ochoty na dalszy spór. Szli dalej w milczeniu niekiedy z dużym trudem przebijając się przez gęstwinę. Widoczność pogarszała się z minuty na minutę, znacznie spadła też temperatura powietrza potęgując nieprzyjemny nastrój i zmęczenie.
- Może za tymi pniami – wskazał Zenon. – Chyba nic lepszego nie znajdziemy.
Dwa wielkie dębowe bale leżały tak jak padły, złamane u podstawy. Wyglądało to, jakby ktoś celowo strzaskał je tuż nad ziemią wydzierając częściowo z korzeniami, które sterczały teraz porośnięte mchem, dzikimi malinami i powojem, powykrzywiane, jak palce wystających z grobu dłoni nieboszczyka pochowanego zanim nieboszczykiem całkiem się stał. Przez lata wiatr nawiał piasku, ściółki i liści uszczelniając najdrobniejsze prześwity pomiędzy pniami i gruntem, dzięki czemu dawały one całkiem solidne schronienie i osłonę przed coraz chłodniejszymi i silniejszymi podmuchami.
- Ani chybi zacznie niebawem lać – zawyrokował Polędwica. – Trzeba gałęzi nanieść i to nakryć, żeby nam na łby nie kapało. I jakiegoś drewna nazbierać na ognisko. I osłonić, żeby nie zamokło.
Szybko zaczęli krzątać się wokół prowizorycznego obozowiska. Świerkowe, rozłożyste gałęzie podparte od spodu leszczynowymi tykami sprawiały wrażenie dosyć solidnej konstrukcji, pod którą towarzysze zaczęli składować różnej grubości drewniane polana. W międzyczasie zmrok zapadł już gęsty, tak więc końcowe prace wykonali po omacku.
- Nie na darmo było się w partyzantce – podkreślił Stasiu podpalając zapałką kosmyki wysuszonej trawy i liści. – Podrzucaj tylko całkiem suche patyki, żeby się za bardzo nie dymiło.
- A to niby czemu? – zdziwił się Zenon. – A niech się dymi. Może ktoś zauważy i nas stąd wyciągnie? Zamierzasz tu zamieszkać?
- Aleś ty głupi, Cwajdupo – odparł Stasiu. – Podstawowa zasada jest taka, że jeśli się dobrze nie wie gdzie się jest, to trzeba ostrożność zachować, zakładając najgorsze.
- Przesadzasz…
- Chcesz, żeby ci to twoje podwójne dupsko wygryzł jakiś, psia jego mać, ryś, albo inne bydle?
- Jak psia, to nie ryś, tylko wilk, albo lis – zaprotestował Zgliszcz. – A jak ryś, to kocia jego mać, a nie psia – dodał celem dopełnienia. – I co ty tak w kółko o tej dupie? Tylko dupa ci w głowie. Powinieneś mieś dupę zamiast głowy – zarechotał jakby nagle doznał olśnienia. – Dupogłowy. Cud natury. Mógłbyś w cyrku pracować. Wyobraź sobie konferansjera, który krzyczy: „A teraz proszę państwa gwóźdź naszego programu. Wstrzymajcie oddechy, bo to co zaraz zobaczycie wstrząśnie nawet najbardziej wymagającymi. Panie i panowie: Dupogłowy Stanisław!”
Słowa Zenona nie wywarły oczekiwanego efektu, ba gdy tylko skończył jakby na potwierdzenie słów staruszka z oddali dobiegł ich uszu złowrogi ryk i zaraz po nim drugi o nieco wyższej tonacji. Zenon zamilkł i odruchowo pochylił się ku ziemi nie oczekując odpowiedzi na swoje pytanie.
- Co to było? – wyszeptał.
- A skąd ja mam wiedzieć? – odparł Polędwica tym razem również wystraszony. – Jakieś bydlę duże.
- Może trzeba większy ogień rozpalić – zaproponował Zenon. – Zwierzęta boją się płomieni.
- Mnie to ten Fredek bardziej niepokoi niż jakaś zwierzyna – przyznał Stasiu. – Nic nie mówiłem, ale faktycznie jakoś dziwnie wyglądał.
- Właśnie o tym mówiłem, toś mnie wyśmiał – podekscytował się Zgliszcz. – Jakoś tak się poruszał nietypowo. I te dźwięki, jakie wydawał, to węszenie. Jak jakieś coś, nie wiem co.
- Lepiej nie rozpalajmy większego ognia – uciął Stasiu. – Trzeba jakoś po cichu doczekać świtu i jak najszybciej stąd wypieprzać. Głodny jestem.
Do tej pory Zgliszcz nie myślał o jedzeniu, ale gdy tylko staruszek poruszył ten temat mężczyzna poczuł się tak, jakby nie jadł nic od kilku dni.
- O Jezu – westchnął. – Czuje się, jakbym nie jadł nic od kilku dni.
W tym momencie rozległ się najpierw cichy, jakby nieśmiały, delikatny szum uderzających o prowizoryczne zadaszenie kropli deszczu, który z każdą chwilą zaczął przybierać na sile, by po niespełna minucie lunąć gwałtownie. Początkowo schronienie jako tako ich osłaniało, ale po kilku chwilach intensywnej ulewy z coraz większej ilości miejsc zaczęło kapać i cieknąć. Z trudem udawało im się utrzymać ogień i po kilku minutach musieli przenieść go bardziej w głąb obozowiska, gdzie strop dawał wodzie skuteczniejszy opór.
Nagle okolicę rozświetliła potężna błyskawica i ziemia aż zadrżała od niedalekiego uderzenia. Wyładowania raz za razem odsłaniały ponure kształty gęstwiny, okolicą targały wstrząsy, słychać było trzask łamiących się drzew i gniecionych krzewów. Wiatr wzmagał się z każdą chwilą, a jego kolejne, coraz mocniejsze podmuchy nadwątlały i tak mizerną konstrukcję schronienia. Po niespełna pół godzinie ulewa przeistoczyła się w istną nawałnicę. Ogień zgasł zupełnie, a gałęzie tworzące prowizoryczny strop uleciały porwane i uniesione w mrok gęstej nocy. Towarzysze przemokli do suchej nitki, u stóp zaczęła zbierać się spływająca zewsząd zimna woda.
- Lepiej stąd spadajmy! – próbował przekrzyczeć ulewę Stasiu. – Bo jak zaraz piźnie gdzieś w pobliżu, to nas usmaży żywcem i udupi na amen! Jak tego starego elektryka, co go prąd pierdolnął jak srał za budką trafo.
Kuląc się wstali na chwiejne nogi i ruszyli przed siebie po omacku. Zenon nie odzywając się trzymał staruszka za rąbek koszuli i nawet nie starał się szukać konkretnego kierunku. Woda chlupotała pod butami, co i rusz broczyli rwącymi potokami i naprędce powstałymi strumieniami, które przecinały im drogę. Wiatr smagał ich po twarzach, chłostały gałęzie i wirujące w powietrzu drobiny kory i liści. Błyskawice cięły niebo, głowy bombardowały wielkie krople deszczu. Mężczyźni z uporem parli przed siebie niejednokrotnie padając w rozmokłą glebę. Nie poddawali się jednak i brnęli dalej na zmianę miotając przekleństwa i lamentując. Mięli wrażenie, że czas jakby stanął w miejscu, las był niezmiennie gęsty, wręcz dziewiczy. Stopy i dłonie skostniały im z zimna, zaczęło brakować oddechu.
W pewnym momencie, zupełnie nieoczekiwanie gęstwina ustąpiła i stanęli na skraju niewielkiej polanki. W pierwszym momencie Stasiu pomyślał, że pomylił drogę i wrócili do punktu wyjścia, ale po chwili, dzięki kolejnej błyskawicy dostrzegli na środku łączki niewielką, przegiętą na lewą stronę chatę. W tych okolicznościach trudno było ocenić, czy jest zamieszkała, choć jej stan wskazywał, że raczej nie jest. Zresztą sytuacja w jakiej się znajdowali nie pozostawiała im zbyt dużego wyboru. Ruszyli biegiem ku domostwu i po chwili stali już pod prowizorycznym zadaszeniem.
Stasiu sięgnął ku mosiężnej klamce.
- Zaczekaj – powstrzymał towarzysza Zenon. – Może zajrzyjmy najpierw przez okno?
Staruszek zawahał się, ale po chwili skinął głową. Rozdzielili się i obeszli chałupę w koło. Okna były dwa, ale oba zasłaniały zamykane od wewnątrz drewniane okiennice. Z tyłu do chałupy przylegała niewielka komórka, do której drzwi stały otworem, naprzeciw niej zaś wznosiła się większa, zamykana od zewnątrz na poziomą belkę. Wnętrze spowijał mrok, więc niczego nie mogli dojrzeć. Zapałki były przemoczone. Przywykłe do ciemności oczy wychwytywały pojedyncze elementy wyposażenia. Czuć było zapach koni i siana, ale buda była pusta. Mięli już wycofać się do głównej chałupy, gdy nagle usłyszeli głuchy stukot kopyt, rżenie i parskanie. Chwilę stali niezdecydowani by w końcu cofnąć się do wnętrza i skryć za workami z ziarnem i starą szafą na narzędzia.
Tym czasem przed front stajni zajechała zaprzężona w dwa dorodne ogiery fura. Osłonięty zakapturzonym płaszczem mężczyzna zeskoczył z kozła i otworzył bramę na całą szerokość, po czym wprowadził zaprzęg do środka. Rozkulbaczył z uprzęży konie, które zaczęły skubać wypełniające paśnik siano. Furman poklepał zwierzęta po karkach, wsypał do blaszanych wiader obrok i ponownie wskoczył na furę. Ściągnął okrywający ją brezent i zaczął wyładowywać jej zawartość. Mrok nocy uniemożliwił podglądającym dostrzeżenie szczegółów ładunku. Podejrzewali, że mężczyzna albo przywiózł płody rolne, albo zakupione na jarmarku zaopatrzenie. Ani chybi w pobliżu musiała być jakaś wieś, lub miasteczko.
- Czuję się jak złodziej – szepnął Zenon. – Powinniśmy wyjść, zanim oskarżą nas o kradzież.
- Przecież nic nie ukradliśmy – odparł równie przyciszonym głosem Stasiu. – Poczekajmy aż wejdzie do chałupy, to się wtedy zapuka.
Tymczasem mężczyzna zamknął bramę stajni i ciągnąc za dyszel wypełniony po brzegi niewielki, drewniany wózek skierował się do dającej towarzyszom schronienie komórki. Mężczyźni kucnąwszy wcisnęli się głębiej w ciemną wnękę nakrywając głowy snopkiem siana. Zenon niczego nie widział, Stasiu jednym okiem mógł omiatać część niewielkiego wnętrza. Furman wciągnął wózek do środka, mokrą, okrywającą wcześniej furę plandekę przerzucił przez wiszącą u stropu drabinę. Mimo ciemności jego ruchy były wprawne i spokojne. W pewnym momencie zatrzymał się, pochylił i podniósł z ziemi upuszczoną przez Stasia zapałkę. Przyjrzał się znalezisku i szybkim ruchem zdarł z głowy kaptur. Jego oczy lśniły w mroku krwistą czerwienią. Omiótł po woli wnętrze chaty, wyjął z nabatnika pierwszy z brzegu bat i złowieszczo świsnął nim tnąc powietrze. Mężczyźni zacisnęli mocno powieki i wstrzymali oddechy. Nie przestający padać deszcze mocno tłukł strop i chłostał ściany, co jakiś czas powietrze jaśniało od światła błyskawic.
Furman stał przez chwilę niewzruszony, po czym odwrócił się i wyszedł bez słowa zamykając komórkę od zewnątrz na żelazną kłódkę. Minął dobry kwadrans zanim mężczyźni zdecydowali się odezwać.
- Co żeś widział? – szepnął Zgliszcz.
- A bo ja wiem? Jakiegoś wielkiego chłopa z batem. Tego, co przyjechał tą furą. Oczy mu się świeciły, jak rozżarzone węgle.
- Że co?
- Nie wiem co to było – odparł Polędwica z mieszaniną strachu i irytacji. – Mówię, co widziałem. Facet zdjął kaptur i oczy świeciły mu się, jak dwie małe latarki. Na czerwono.
- Może miał lampę przy kasku, jak górnik? – zaproponował z nadzieją Zenon. – Może tu gdzieś niedaleko jest jakaś kopalnia?
- Jaka kopalnia? Widziałeś gdzieś szyby? Hałdy? Co kol wiek, co przypomina zabudowania kopalni? W środku lasu?
- Może to kopalnia bazaltu? – nie ustępował Zgliszcz.
- Jakiego, kurna, bazaltu? Wiesz jak wygląda kopalnia bazaltu?
- Nie mam pojęcia. A ty wiesz?
- A skąd?
- No właśnie. Skoro nie wiesz jak, to skąd możesz wiedzieć, że nie tak właśnie? Dla czego z góry odrzucasz najbardziej racjonalne wytłumaczenie? Może bazalt kopie się w lesie? A to był zwyczajny górnik? Taki od bazaltu?
- Pierdziurnik, nie górnik – ponownie zacietrzewił się Polędwica. – Jak można wymyśleć coś równie głupiego? Poza tym nie miał żadnego kasku. Ślepia mu się żarzyły jak cygara. Tyle, że tak na zimno. Jak lód.
- Jezu – wyjąkał Zenon. – Gdzie myśmy trafili? Co to za miejsce? W pierwszej chwili, to myślałem, że to może leśniczy, albo chociaż gajowy.
- No, jak to był gajowy, to ja jestem proboszcz Kwiatkowski – skwitował Stasiu.
Mężczyźni przez chwilę wymieniali poglądy na temat zaistniałej sytuacji. Zenon nieśmiało zaproponował, że może to filmowcy robią sobie z nich żarty, ale sam zbytnio w to nie wierzył, choć bardzo chciał. W końcu zdecydowali się ostrożnie opuścić kryjówkę. Przez liczne szpary pomiędzy tworzącymi ściany belkami zlustrowali okolicę budki. Po dziwnym gospodarzu nie było śladu. Przez strugi deszczu dostrzegli nikłą, żółtawą poświatę sączącą się spod jednej z okiennic starej chałupy.
Zachowując ciszę i ostrożność podeszli do stojącego na środku komórki wózka.
- Może lepiej go nie dotykajmy – szepnął Zenon.
Stasiu przez chwilę mierzył wzrokiem ukrytą pod brezentem zawartość, po czym odsłonił jej część unosząc w górę rąbek plandeki. Nie widzieli dokładnie, ale w wózku znajdował się duży, może metrowej wysokości blaszany cylinder i kilka pokrywek. Staruszek po omacku natknął się jeszcze na małą poduszkę, odrobinę zakrzepłej smoły i zlasowanej częściowo siarki, które rozpoznał po ostrym, gryzącym zapachu.
- Coś mi tu śmierdzi – zawyrokował.
- Zaraz się chyba zesram, to zacznie – przyznał Zenon.
- Mówię poważnie.
- Ja też.
Polędwica sięgnął do wnętrza wózka ostrożnie dotykając i oceniając nacieki, ważąc w dłoni zalegające w nim przedmioty.
- Siarka, smoła, bezkształtne kawałki stopionego ołowiu, albo jakiegoś innego żelastwa, choć sądząc po ciężarze raczej jednak ołowiu. Do tego ten dziwny chłop.
- Chłop dziwny – zgodził się Zenon. – Ale poza tym nie widzę niczego podejrzanego.
- To lepiej zacznij widzieć – parsknął rozdrażniony i poważnie zaniepokojony Stasiu. – Coś ty się zrobił nagle taki odważny, Cwajdupo?
- A pewnie – odparł hardo Zenon. – A co mam trząść portami jak ty? Weź się lepiej opanuj, bo właśnie pryska mit hardego Wielkiego Dupogłowego.
- Odpieprz się!
- Sam zacząłeś!
Zamilkli wpatrując się w siebie ze złością. Obu im puszczały nerwy, co nie sprzyjało rozwiązywaniu jakichkolwiek problemów. A zwłaszcza takich, jakie ich ostatnio spotykały. Deszcz głucho łomotał o pokryty słomą dach, w obejściu tworzyły się coraz bardziej rozległe kałuże.
- Zimno – przerwał ciszę Zenon.
- Wolę marznąć niż wejść do tej chałupy. Mam wrażenie, że już bym z niej nie wyszedł.
- A to czemu?
- Nie wiem – odparł staruszek rozbrajająco szczerze. – Ale mam takie przeczucie.
- Ja mam za to przeczucie, że jak zaraz czegoś nie zjem i nie zrzucę tych mokrych łachów, to ranka nie doczekam. Naprawdę coś się nagle strachliwy zrobiłeś?
- Ja strachliwy? To ty żeś nagle zhardział. Tyle, że nie w czas.
Przez chwilę wpatrywali się w żółtawą poświatę okna.
- Mówię ci – upierał się Polędwica. – Przeczekajmy tu do rana, niech przestanie chociaż lać i wówczas się zobaczy.
Propozycja staruszka wydawała się być rozsądną, ale Zenon zaczął odczuwać tak potworny głód, że nie był w stanie myśleć racjonalnie. Czuł, jak w ustach zbiera mu się ślina, mózg bezlitośnie podsuwał mu obrazy smakowitych golonek, kiełbas, przeróżnych pieczeni i wszelkich innych smakowitych potraw. Przymknął oczy i rozkoszował się wspomnieniem smaków i aromatów. W końcu nie wytrzymał i podszedł do zamkniętych drzwi. Szarpnął je raz i drugi, ale bez skutku. Kłódka trzymała mocno.
- Uspokój się – zestrofował go Stasiu. – Tłuczesz się, że nieboszczyka byś obudził.
- A w dupie to mam! – odparł Zenon coraz mocniej napierając na drzwi.
W pewnym momencie odgłosy ulewy przebiło rżenie konia. Najpierw jedno krótkie, zaraz potem cała seria nakładających się na siebie głosów obu zwierząt. Zenon znieruchomiał, jakby dopiero teraz dotarło do niego, gdzie się znajduje. Chwilę później z hukiem otworzyły się drzwi chałupy i na ganku stanął w rozkroku potężny mężczyzna ściskając w dłoni złowróżbny bat. Rżenie nie ustawało, a wręcz przeciwnie. Z każdą sekundą wzmagało się jego natężenie. Furman zbiegł po trzech drewnianych schodkach i niemalże w tym samym momencie jak grom z jasnego nieba wylądował przed nim szczerzący zęby Fredek Gałka. W poświacie kolejnych błyskawic dało się dostrzec nienaturalnie wielkie, wystające na zewnątrz ust kły i siekacze, palce kończyły się krogulczymi szponami, cała sylwetka była przygarbiona, ale jednocześnie zdradzała drzemiącą w niej zwinność i energię. Ale Furman nie dał się zaskoczyć. Zanim Fredek dosięgnął go pazurami mężczyzna uskoczył w bok z nadzwyczajną jak na jego posturę gracją jednocześnie tnąc powietrze batem, na którego końcu zainstalowana była śmiercionośna nakładka z długim, obusiecznym, ząbkowanym bagnetem. W normalnych okolicznościach Fredek powinien natychmiast paść trupem rozszlachtowany na plasterki, ale tak się nie stało. Bagnet ciął powietrze zaczepiając jedynie ramię Gałki i rozcinając pokrywającą je lnianą tkaninę. Zanim Furman zdążył ponownie zaatakować Fredek odbił się z całych sił z ugiętych mocno nóg i przeskoczył chałupę wysoko ponad strzechą.
Furman zdusił przekleństwo na ustach. Szybko odmontował od bata stanowiące jego przedłużenie ostrze. Tu potrzeba będzie szybkości i precyzji, a nie mocy. Bat w wersji podstawowej nada się na tego przeciwnika najlepiej. Ściskając w potężnej dłoni stylisko wybiegł na środek podwórka i stanął wyczekując wroga. Na wolnej przestrzeni czuł się najlepiej. Wiedział, że intruz musi zaatakować pierwszy, a jemu nigdzie się nie spieszyło. Stał z opuszczoną głową oddychając miarowo i spokojnie, maksymalnie skoncentrowany i zdeterminowany.
Ukrywający się w szopie za jego plecami mężczyźni przyglądali mu się bojaźliwie podświadomie ponownie wstrzymując oddechy. Stasiu głośno przełknął ślinę, Zenon tymczasem zupełnie zapomniał o głodzie i pragnieniu. Wpatrywał się w Furmana z mieszaniną lęku i podziwu. Jego wzrok szukał też Fredka, który przybierając groteskową postać również fascynował go tężyzną i sprawnością fizyczną.
Nagle usłyszeli ponad głowami odgłos skradających się kroków i złowrogie warczenie. Znieruchomieli przyciskając się do ścian budynku. Tymczasem zza rogu chałupy wybiegł Fredek. Stanął w odległości około dwudziestu kroków od Furmana i zaczął nerwowo chodzić w tę i z powrotem. W prawej ręce ściskał gruby, wykrzywiony drąg, którym bez większego wysiłku można by roztrzaskać czaszkę koniowi. Furman nie zmienił pozycji, wodził tylko jarzącym się wzrokiem za obserwującym go intruzem. W pewnym momencie prawie niedostrzegalnym ruchem nadgarstka mężczyzna wprawił w ruch śmiercionośny oręż i dał się słyszeć jedynie świst ciętego powietrza i zaraz potem charchocząc gulgot. Na dachu szopy coś łupnęło i chwilę później na ziemię stoczył się wielki, włochaty, broczący posoką z szyi i pyska łeb. Na ten widok Fredek zawył wściekle i skoczył ku Furmanowi. Zachowując wszelką możliwą ostrożność odbił się w połowie drogi i skierował na ścianę chałupy, od której odepchnął się wystrzeliwując w przeciwnym kierunku z potworną siłą i zręcznością. Bat świszczał tuż za nim raz po raz tnąc mu odzież i lekko raniąc.
Furman zaczął żałować, że nie założył nasadki z nasączonym trucizną ostrzem, ale z drugiej strony miał ochotę na odrobinę zabawy. Tyle, że zabawa stawała się coraz bardziej niebezpieczna. Najwyraźniej przeciwnik był dużo bardziej niebezpieczny niż początkowo zakładał. I zmieniał się. Pierwszym razem Furman uciął mu głowę za jednym jedynym machnięciem. Później bywało różnie, ale zwykle walka nie trwała dłużej niż kilkanaście sekund. Najgorszy był poprzedni przypadek, jakieś trzy, cztery dni temu. Wówczas Fredek zaskoczył go w drodze do domu, gdy wracał furą nieco zmęczony po odwiedzinach w pobliskiej wiosce. Mocno się tam wówczas nafechtował, bo wieśniacy byli przygotowani na jego wizytę i dali spory opór. Zniszczeniu uległ nawet wózek i cylinder Pobucza. Dzisiaj przywiózł nowy, musi go tylko poskręcać i odpowiednio zmodyfikować na potrzeby przyjaciela. W każdym bądź razie nie dość, że porządnie namęczył się we wsi, to jeszcze w drodze powrotnej zaatakował go Fredek do spółki z dwoma innymi intruzami. Z tymi dwoma poradził sobie nadzwyczaj łatwo i już po chwili leżeli pochlastani wzdłuż i w poprzek od stóp do głów, tak że nie sposób było dojść gdzie która część ciała się znajduje. Ale za to Fredek był niesamowity. Dał mocny opór samemu jednocześnie boleśnie kąsając końskie pęciny. Gdyby nie balsamy, to zwierzęta mogłyby nie odzyskać sprawności fizycznej. Dobrze, że jeden kopnął Fredka w czoło, co nieco go zamroczyło, a to z kolei wykorzystał Furman, który bezlitośnie odrąbał mu głowę wraz z prawym ramieniem i dodatkowo rozciął resztę w pionie. Miał ochotę jeszcze drobniej posiekać napastnika, ale odpuścił. Wolał zostawić, by rozczłonkowane zwłoki rozszarpały wygłodniałe psy. Co prawda nie przepadał za tymi zwierzętami i przy każdej okazji uszczuplał ich populację, ale w tym momencie uznał to za niezgorszy pomysł.
Dziś natomiast Fredek był niesamowicie szybki. Fakt, że za każdym razem cięcia Furmana były coraz bliższe celu, niemniej postępy przeciwnika były niepokojąco szybkie. I jeszcze dodatkowo przywlókł ze sobą tą tępą śmierdnicę. W sumie to może i na szczęście. Furman nienawidził odoru tych zwierząt i potrafił wyczuć go na kilometr. Nawet w taką pogodę. Śmierdnice były wyjątkowo głupimi istotami, może dlatego, że żywiły się padliną i to już taką porządnie rozłożoną. Na pobliskim cmentarzu kiedyś aż się od nich roiło. Ludzie nie nadążali chować trupów, bo ledwie przysypali grób, to plugastwo już wywlekało zwłoki i targało później po lesie. Ciała były pozostawiane na kilka do kilkunastu dni, żeby zaczęły porządnie gnić i dopiero wówczas śmierdnice zaczynały ucztę. Początkowo Furman je ignorował, ale któregoś dnia kilka z nich zakradło się do jego chałupy, co wyprowadziło go z równowagi. Poza tym zaczynały zabijać turystów i porzucać ich w pobliżu jego domostwa, przez co w powietrzu coraz częściej czuć było odór rozkładu. Nie to żeby Furman był jakoś szczególnie drażliwy na tym punkcie, zwłaszcza, że w kniei wiecznie zalatywało delikatnym smrodkiem zgnilizny. Ale co innego, jak Furman sam kogoś zaszlachtował, a co innego, jak robił to na jego terenie ktoś inny. Tym bardziej takie plugastwo. Tak więc od tamtego felernego dnia Furman od czasu do czasu zapuszczał się na wiejskie cmentarze i z lubością wycinał kilkanaście śmierdnic. Bestie początkowo próbowały stawić mu czoło, ale szybko przekonały się, że nie są w stanie godnie z nim stawać.
Kiedyś ścierwojady zabiły Furmanowi starego chorego konia, który niechybnie i tak dokonałby żywota. Furman wówczas tak się wściekł, że przez tydzień krążył po okolicy i uśmiercał wszystko, co tylko spotkał na swojej drodze. Towarzyszył mu wówczas Pobucz, który dopełniał dzieła zniszczenia. Od tamtej pory do dzisiejszej nocy nie spotkał żadnego padlinożercy, aż doszedł do wniosku, że skutecznie je wyplenił. Jednakże najwidoczniej się mylił. Fredek musiał w jakiś sposób znaleźć sposób na oswojenie tego plugastwa i teraz się nim wyręczał.
Jakby na dowód potwierdzenia tego osądu zza chałupy wolno wyłoniło się cztery kolejne włochate stwory. Pyski trzymały tuż nad ziemią bacznie obserwując otoczenie. Zwinięte niczym wachlarze błoniaste skrzydła mocno przylegały do smukłych ciał, ogony nerwowo młóciły powietrze. Furman z obrzydzeniem śledził znienawidzone istoty obserwując jednocześnie poczynania Fredka, który zachowując bezpieczną odległość okrążał go powodując, by stał idealnie pomiędzy nim, a zwierzętami, przez co nie będzie mógł jednocześnie śledzić ich poczynań. Przydała by się pomoc Pobucza, ale odkąd rozleciał się jego cylinder, telepata przebywał w ośrodku szkoleniowym nadzorując prace nad prototypem modelu latającego. Ale spokojnie. Poradzi sobie i bez niego.
Zenon ze Stasiem przyglądali się niecodziennemu widowisku ukryci w bezpiecznej komórce zdjęci strachem do granic możliwości. Gdyby nie zupełnie pusty żołądek Zgliszcz już kilkakrotnie upaskudziłby sobie spodnie, za to Polędwica prawie udławił się sztuczną szczęką. Tymczasem nawałnica nieco ustała. Hektolitry wody, jakie spadły od jej początku spowodowały, że całe podwórko zamieniło się w jedną wielką sięgającą kostek kałużę. Stopy chlupotały w mętnej wodzie, gdzieniegdzie zapadały się w grząską, rozmokłą nawierzchnię. Błyskawice nadal przeszywały nieboskłon, ale odgłosy huku grzmotów były coraz słabsze, odleglejsze. Nad głowami mężczyzn znów dał się słyszeć złowróżbny warkot, a o papę zachrobotały ostre, jak brzytwy pazury. Dwie bestie zeskoczyły na ziemię, trzy kolejne zaczęły krążyć kilkanaście metrów nad głowami gotujących się do potyczki. Furman ponownie smagnął batem, ale tym razem śmierdnice zachowały czujność. Tylko jedna z nich zbyt blisko obniżyła lot i stała teraz na ziemi tuż obok odciętego skrzydła. Parskała wściekle i złowrogo, ale nie robiło to na Furmanie żadnego wrażenia.
- Jezu, gdzie myśmy trafili? – wyszeptał Zenon. – Co to jest za cholerstwo? Trochę toto jak wilk, trochę jak nietoperz… Przecież nie ma czegoś takiego na świecie. I ten Fredek… Musieli nam podać jakieś narkotyki albo inne świństwo.
- A tam pieprzysz – odparł równie przyciszonym głosem Stasiu, który szybciej od kompana zaczął odzyskiwać zimną krew. – Siedzisz całe życie na parkingu to gówno wiesz. Widziałeś przez całe życie psa, kota i konia. I może jeszcze krowę. I parę innych w telewizji. Łosia. Skąd możesz wiedzieć, jakie zwierzęta kryją się po lasach? Od razu ci narkotyków dali.
- No a Fredek?
- No ten chuj, faktycznie dziwny. Ale przecież zawsze był z niego głupi skurwysyn, to może i się czegoś nażarł i oczadział?
- Ale żeby aż tak? – powątpiewał Zenon. – Przecież skacze, jakby był na sprężynach. I gryzie tego dużego z batem.
Stasiu nie odrywał wzroku od szczeliny między deskami. Dojmujący strach niemal całkiem ustąpił już miejsca ciekawości i fascynacji.
- Gryzie bo pewnie wścieknięty – przekonywał. – Gliny mówiły, że ktoś go kropnął, a po prawdzie to pewnie szaleju dostał i zamknęli go w jakimś zakładzie dla świrniętych, a ten kutasina dał nogę i teraz znowu psuje ludziom krew, co zawsze umiał robić najlepiej. Nie bój nic. Pewnie zaraz wojsko wyślą i sukinsyna udupią na dobre.
Zenon popatrzył na towarzysza, ale ciemność nie pozwalała dostrzec, czy staruszek drwi, czy mówi poważnie.
Tymczasem na dziedzińcu zapanowało jeszcze większe poruszenie. Wszystkie śmierdnice w tym samym momencie co Fredek rzuciły się na stojącego pomiędzy nimi Furmana. Szczęki kłapały zapamiętale, pazury orały powietrze, świszczał bat, słychać było parskania, przekleństwa i rzężenia. Nagle z hukiem otworzyły się drzwi stajni i do walczącej ciżby dołączyły znęcone odgłosami walki konie, pod których kopytami uszło już niejedno życie. Czworonogi wierzgały zapamiętale, gdy nagle w powietrzu zaroiło się od latających mniejszych i większych stworów. Do śmierdnic dołączyły również niewielkich rozmiarów pleśniaki, które stawiwszy się dużą liczebnie grupą stanowiły niemałe zagrożenie. Ich zęby były niezwykle ostre, a szybkość z jaką potrafiły nimi pracować imponował nawet bobrom. Zresztą pleśniaki były dalekimi kuzynami bobrów, a także zajęcy i psów. Nazywano je również cuchnącymi bobrami, albo bocianimi bździuchami, bo samice przed uzyskaniem wieku rozrodczego miały długie pomarańczowe dzioby, a samce biało czarne upierzenie na karkach i bokach. Dorosłe osobniki przypominały zające i bobry, głównie z uwagi na zbliżony do nich rozmiar, kształt i kolor uzębienia, jak również psy, bo potrafiły całymi nocami wyć do księżyca, szczekać i przy oddawaniu moczu podnosić tylną łapę, do złudzenia przypominającą psią. Poza tymi cechami były jednak anatomicznie nader oryginalne gdyż największą część ich bryłowatych, pokrytych gęstą szczeciną głowokorpusów stanowiły nieproporcjonalnie durze, bezustannie niemal kłapiące szczęki wyposażone w długie, w zależności od rasy pomarańczowego lub białego odcienia zakrzywione do wewnątrz zębiska. Do tego dochodziły jeszcze podobnie jak u śmierdnic błoniaste skrzydła, które pleśniaki potrafiły błyskawicznie wciągać do wewnątrz korpusu, chroniąc je w ten sposób przed uszkodzeniem.
Pleśniaki wyłaziły zewsząd i rzucały się do walki. Bat świszczał ćwiartując je na drobne kawałki, które fruwały na wszystkie strony, niektóre przypadkowo ginęły pomiędzy kłapiącymi szczękami miotających się śmierdnic i pod kopytami wierzgających koni, którym zapamiętale wpijały się w karki. Jeden z rżących wściekle czworonogów usiłując zmiażdżyć czepiających się tylnich pęcin padlinożerców wyrżnął potężnie w drzwiczki komórki wysadzając je wraz z zawiasami. Stasiu poleciał w tył i wylądował na worku z owsem, Zenon potknął się o wózek i boleśnie uderzył głową o drewnianą szafkę. Obaj szybko się poderwali, dopadli na powrót wejścia i przywarli do futryn. Tymczasem z walczącej ciżby raz po raz odlatywały fragmenty szlachtowanych ciał. Co jakiś czas w górę wzbijał się wirujący w piruetach, saltach i obrotach Furman za każdym razem zadając śmiertelne ciosy kłębiącym się wrogom.
Ukryci przyjaciele przyglądali się walce z fascynacją i przerażeniem jednocześnie. Trwało to dosyć długo i gęstą noc z wolna zaczynał zastępować, blady, ciężki świt. Pobojowisko zaczynało się jawić w całej okazałości. Wokół zręcznie fechtującego Furmana zalegały całe zwały ciężkich do zidentyfikowania krwawych ochłapów. Fredek atakował wściekle zręcznie unikając jednocześnie śmiercionośnego bata. Przez całą szerokość pośladków miał przecięte w poprzek dupsko, ale zdawał się zupełnie tym nie przejmować. Raz udało mu się ugryźć Furmana w kolano, ale przypłacił to utratą trzech zębów, które zbyt szybko nigdy mu nie odrastały. Dalsze cztery stracił po kontakcie z końskim kopytem. Z tej jednakże potyczki nie wyszedł pokonany, gdyż udało mu się rozszlachtować zwierzęcy brzuch, przez co czworonóg był teraz poważnie osłabiony i brocząc krwią bardziej starał się bronić niż podejmować próby ataków.
W pewnym momencie jedna ze śmierdnic czających się w obwodzie walczących dostrzegła kątem oka poruszenie wewnątrz komórki. To Zenon, który chciał za wszelką cenę wcisnąć się pod uszkodzony wózek przewrócił oparte o ścianę drewniane styliska do narzędzi. Bestia parsknęła i zwróciła się w kierunku szopy. Zenon zamarł, gdy jego wzrok skrzyżował się z pałającymi chęcią mordu ślepiami padlinożercy.
- Idzie tu – wyjąkał. – Stasiu. Ja pierdolę, to tutaj lezie!
Poderwał się i skoczył w głąb szopy szukając czegoś, co mogłoby dać mu jakąś obronę. Tymczasem staruszek otworzył szafkę na narzędzia i znalazł w niej stary, zardzewiały sierp i dwie motyki. Rzucił jedną z nich towarzyszowi samemu chwytając drugą. Zwierze dotarło w międzyczasie do progu i obaj poczuli mdły fetor zgnilizny dodatkowo zintensyfikowany ferworem walki i wilgocią. Długie czarne kudły ociekały od krwi i deszczu, gdzieniegdzie, głównie wokół pyska, posklejane tworzyły sztywne, odpychające strąki. Śmierdnica miała uszkodzone skrzydło, które zgruchotane zwisało bezwładnie w poprzek prawego, ozdobionego długą, głęboką raną boku. Krew miała niecodzienny odcień, w mroku nocy niewidoczny, ale teraz, gdy deszczowe chmury nieco się uniosły i zaczęły się przez nie przedostawać nieśmiałe przebłyski porannego światła można było dostrzec jej lekko fioletowy odcień. Bestia charcząc i warcząc groźnie weszła do chaty łypiąc na boki rządnym krwi spojrzeniem. Zanim jednak dostrzegła niedoszłe ofiary zdesperowany Zenon wyskoczył zza worka z ziarnem i z całych sił uderzył w trójkątny łeb. Ostrze motyki zachrupotało o gniecione kości i ugrzęzło idealnie między ślepiami zwierzęcia. Śmierdnica zatrzymała się zdziwiona i zamachała łbem, jakby próbowała się pozbyć natrętnego owada, następnie zachwiała się, zatoczyła nieskoordynowany łuk i runęła na bok targana przedśmiertnymi drgawkami. Nim jednak przyjaciele mogli pogratulować sobie udanej akcji do komórki wbiegły, lub raczej wskoczyły na podobieństwo zajęczych ruchów, ujadając wściekle dwa niewielkie pleśniaki. Zatrzymały się kiwając na długich tylnich łapach i złowróżbnie przebierając pazurami, w które wyposażone były przednie, znacznie krótsze, przypominające kangurze kończyny. Tuż za nimi kłapiąc zębiskami wleciał kolejny. Mężczyźni rozochoceni niedawnym sukcesem nie ustąpili. Stasiu wziął potężny zamach sierpem i rozchlastał wiszącego dwa metry nad ziemią osobnika. Bryznęło rzadką, ciepłą posoką. Drugi z pleśniaków skoczył z obnażonymi zębiskami i boleśnie uczepił mu się łydki, zaś ostatni rzucił się na Zenona. Zgliszcz atakował motyką, ale mały intruz był nieprzeciętnie sprytny i to odskakując na boki, to ulatując w górę zręcznie unikał razów, za to sam celnie kąsał nogi napastnika. W końcu Zenon zamarkował kolejne uderzenie od góry i gdy pleśniak lekko wzbił się w powietrze mężczyzna wziął go na cel i uderzył z prostego podbicia. Poczuł w stopie przeszywający ból, ale nie żałował, gdy ujrzał, jak włochaty stwór poszybował w kierunku drzwi i z plaśnięciem rozbryzgnął się na bocznej ścianie komórki.
- Zenuś! – usłyszał zanim zdążył ochłonąć. – Na litość boską zdejmij ze mnie to bydle, bo mi kulasa odgryzie!
Zenon podskoczył do przyjaciela i kropnął nasadą motyki uważając by nie zranić przypadkowo towarzysza. Udało mu się połowicznie, o czym świadczył stek przekleństw, jaki wylał się z ust staruszka bezpośrednio po uderzeniu. Pleśniak leżał martwy z roztrzaskanym głowokorpusem, Stasiu zaś ściskał nogę, z której kostki sterczały dwa długie, zakrzywione, pomarańczowe zęby.
- A żeby to cholera wzięła – syknął oczyszczając ranę. – Takie toto małe, a jakie zajadłe.
Tymczasem na zewnątrz Furman niezmordowanie zadawał dotkliwe straty napastnikom. Fredek gdzieś zniknął. Kłębiąca się ciżba ścierwojadów widząc, że przeciwnik wcale tak szybko nie traci sił atakowała nieco mniej zapalczywie, jednakże nie dając mu nawet chwili odpoczynku. Mimo, iż zarówno śmierdnice, jak i pleśniaki nie grzeszyły nadmiarem intelektu, to instynktownie wyczuwały, że nawet ktoś taki jak Szalony Furman nie może w nieskończoność utrzymywać niezachwianej wysiłkiem kondycji. W pewnym momencie, jak na komendę wszyscy napastnicy odstąpili od dzierżącego skrwawiony bat mężczyzny. Większość wzbiła się w powietrze na bezpieczną wysokość, pozostali niezdolni do lotu otoczyli go ciasnym szpalerem kłapiąc zajadle zębiskami, warcząc i ujadając. Furman oddychał ciężko, ale widać było, że w dalszym ciągu drzemią w nim potężne pokłady mocy i siły fizycznej. Spokojny, z niewzruszoną mimiką przyglądał się przeciwnikom w każdej chwili gotów do odparcia kolejnego ataku. U jego boku dyszeli wierni końscy towarzysze, z chrap biły im kłęby pary, z oczu emanowała furia i nienawiść. Jeden z nich nieco osłabiony odniesioną raną z wolna wracał do siebie. Szkolenie i mutacje, jakim Furmani poddawali swoje konie sprawiały, że ich ciała były niezwykle odporne, a rany szybko się regenerowały.
Fredek pojawił się równie niespodziewanie, jak wcześniej zniknął. Rana na dupie przestała mu krwawić, ale nadal odczuwał pewien dyskomfort i dezorientację nią spowodowane. Ubytki w uzębieniu pozbawiły go znacznie siły rażenia, ale nadal był niezwykle groźnym przeciwnikiem. Dysponował niesamowitą szybkością i siłą, jego kończyny wyposażone były w mocne, ostre szpony mogące z łatwością rozpłatać i wypatroszyć przeciwnika. Ocenił straty zadane jego podkomendnym i oszacował siły, jakimi w dalszym ciągu dysponował. Nie wyglądało to najgorzej. Fakt, że trupem padło kilkadziesiąt śmierdnic i pleśniaków, ale przecież ich szeregi były w zasadzie niewyczerpywalne. Na znajdujących się w gęstym borze bagniskach padlinożercy lęgli się, jak komary, więc ich śmierć nie stanowiła dla Fredka większego problemu. Priorytetem było za wszelką cenę ubić Furmana. Okazja ku temu była niecodzienna dzięki nieobecność tego wrednego małego padalca, Pobucza. Poprzednim razem, gdy jeszcze Fredek nie znał możliwości telepaty, walka była krótka. Wszystkie śmierdnice i pleśniaki porozszarpywały się nawzajem, a on sam ledwo uszedł z życiem tracąc kawałek lewego pośladka, który do tej pory w pełni się nie zregenerował.
Ubytek w umięśnieniu dupska powodował, że gdy Fredek siedział, miał ramiona na nierównym poziomie, co niezmiernie go irytowało, bo wyglądał na osobę ułomną, a on przecież uważał się za postać niezwykle atrakcyjną fizycznie. Każdą wolną chwilę poświęcał na kosmetykę swojego ciała, stosował różne ujędrniające żele i kremy pielęgnacyjne. Potrafił całe dnie spędzać przed lustrem modelując włosy, nakładał różnego rodzaju ziołowe maseczki z niepokojem wypatrując najdrobniejszych mankamentów cery, by natychmiast atakować je wszelkimi dostępnymi środkami. Zapuszczał się w ostępy leśne w poszukiwaniu dzikich kwiatów, z których sporządzał eteryczne olejki dające jego skórze błogi, zniewalający zapach. Nie przejmował się tym, że poza nim samym nikt nie doceniał jego zabiegów. Istoty, wśród których przebywał cuchnęły mułem, gnijącym torfem i padliną, więc z czasem on sam również przeszedł fetorem rozkładu. Wykorzystywał więc każdą okazję, by szukać nowych pachnideł, zażywać wonnych, pielęgnacyjnych kąpieli, dzięki czemu żył w przeświadczeniu, że emanuje naturalną, słodką i orzeźwiającą wonią wiosennych kwiatów, świeżych leśnych owoców i szyszek jałowca. W rzeczywistości, w wyniku tych wszystkich zabiegów, cuchnął jak zbutwiała sałata wyciągnięta z gnojówki albo stare kupsko uwalone w gnijącej kapuście.
Gałka spojrzał na swoje brudne, pokiereszowane dłonie, z których zniknęły wszelkie ślady tak pieczołowicie przeprowadzonego manicure i z furią rzucił się do ataku. W ślad za nim podążyli jego podkomendni. W jednej chwili Furman zniknął pod kłębowiskiem nacierających zewsząd napastników. Bat furczał w powietrzu, wściekle kłapały zębiska, morderczo młóciły kopyta. Stasiu poczuł nagle sympatię do Furmana bohatersko stawiającego opór przeważającym siłom wroga. Porwał zwisający z żerdzi wysłużony bat i zapominając o bólu w kostce ruszył z odsieczą. Zanim Zenon zdążył się zorientować staruszek już ciął pierwszego z brzegu pleśniaka. Zgliszcz mimo przepełniającego go strachu szybko przejrzał zawartość szafy i wydobył przeoczoną wcześniej, ustawioną na sztorc kosę. Tak uzbrojony poszedł w sukurs towarzyszowi i biorąc potężne zamachy początkowo zadawał poważne straty w szeregach zaskoczonych nagłym atakiem przeciwników. Niestety mimo szczerych chęci obu przyjaciołom szybko zaczęło brakować sił. Nie mogli w żadnej mierze nadążyć za nacierającymi zewsząd ścierwojadami. Zenon odepchnięty na bok stanął w rozkroku opierając się plecami o drzwi stajni. Machał na lewo i prawo, ale z każdą chwilą czuł, że długo nie da rady stawiać oporu atakującym. Broczył już z rozcięcia na skroni i ramieniu, z uda zwisało mu truchło pleśniaka, który w pośmiertnym skurczu głęboko wczepił się w mięsień zębiskami i pazurami. Chwilę później u jego boku stanął Stasiu i zaczął skutecznie zmiatać nadlatujących z góry wrogów. Kątem oka Zenon zauważył, że wykrzywione pod nienaturalnym kątem ramię zwisa staruszkowi bezwładnie, a jego cięcia są raczej desperackimi, niecelnymi machnięciami nie mającymi szans zadać śmiertelnych razów.
Nagle Zgliszcz poczuł piekący ból w prawym boku. Machnął kosą i rozpłatał śmierdnicę, która wbiwszy mu w brzuch ostry szpon, rozchlastując go w poprzek żeber usiłowała wycofać się na bezpieczną odległość. Oczy zaczęły zachodzić mu mgłą, desperacko zadawał ciosy na oślep czując kolejne razy raniące ciało. W końcu osunął się na kolana i upadł twarzą w błotnistą nawierzchnię. Jaszcze przez chwilę słyszał odgłosy walki, które jednakże szybko oddaliły się, jak ulatujący, poranny sen.
*
Polędwica ocknął się zlany potem. Targały nim dreszcze, ciało rozpalała wysoka gorączka. Leżał na ułożonym na drewnianej podłodze cienkim, mocno wyeksploatowanym sienniku okryty połataną w licznych miejscach pierzyną, obok stał cynowy dzban, takiż kubek i taca, na której ułożony był woreczek z nieznaną mu zawartością. Staruszek uniósł głowę, ale pulsujący ból w potylicy spowodował, że szybko tego poniechał. Usiłował przypomnieć sobie ostatnie wydarzenia. Pamiętał, jak walczył u boku Zenona, jak zadawał kolejne ciosy i jak coraz częściej również je otrzymywał. Potem na głowę runęła mu bestia z piekła rodem i stracił przytomność. Ostrożniej przekręcił głowę i rozejrzał się po pomieszczeniu. Leżał w spowitej półmrokiem niewielkiej izbie drewnianej starej chaty. W kącie stał stolik z okrągłym blatem i dwa taborety. Skromnego umeblowania dopełniał mlecznożółty kredens z wieloma szufladkami i drzwiczkami.
W tym momencie ze skrzypieniem otworzyły się drzwi i w progu stanęła posępna postać. Furman zmierzył leżącego przeciągłym spojrzeniem i wszedł do izby. Przelał do kubka część zawartości dzbanka i dorzucił szczyptę suszu z przytroczonego do pasa skórzanego woreczka. Bez słowa podparł Stasiowi głowę i przytknął naczynie do ust. Mocno piekący w smaku płyn spowodował, że staruszek początkowo się opierał, ale wobec stanowczości gospodarza w końcu uległ i wypił zawartość kubka, mimo iż oczy mało nie wyszły mu z orbit. Palący trunek spowodował, że przez chwilę nie mógł złapać tchu i zanim ochłonął mężczyzna zdążył wyjść zatrzaskując za sobą drzwi. Kiedy minęło pieczenie w gardle Stasiu poczuł, jak jego ciało zalewa przyjemne ciepło, z wolna ustają dreszcze i topnieje temperatura. Uniósł się na łokciu i uznał, że prawie zupełnie zniknął również ból w czaszce. Niesamowite wrażenie. Jakby rodził się na nowo. Po kilku minutach usiadł i odkrył pierzynę. Jego ciało skrywała długa płócienna koszula, jakich używali chłopi za czasów pańszczyzny. Podwinął jej poły i przyjrzał się nogom. Na kostce miał niewielką bliznę, przez łydkę przebiegała długa, ciemna, ale całkiem zabliźniona już szrama. I to raptem wszystkie ślady po walce. Pomacał zapadnięty brzuch i wklęsłą pierś, ale tu również nie napotkał żadnych uszczerbków. Na głowie miał niewielkiego guza, ale skóra nie była nigdzie rozcięta. Jak to możliwe? Musiał albo bardzo długo być nieprzytomny, albo gospodarz zastosował wobec niego jakieś cudowne, życiodajne eliksiry. Wstał z posłania i ruszył ku drzwiom. Musi przede wszystkim dowiedzieć się, co z Zenonem. Pamiętał, że jego towarzysz padł od cięcia jednej z tych włochatych cuchnących trupem bestii, ale gorąco wierzył, że mimo to udało mu się ujść z życiem. Mężczyzna, który udzielił mu gościny sprawiał wrażenie nadczłowieka, cudotwórcy, więc wszystko było możliwe.
Delikatnie otworzył drewniane drzwi i ujrzał Furmana krzątającego się przy palenisku. Nad niemalże zabytkową kuchnią wisiał na haku duży, blaszany czajnik, na grubej, rozgrzanej prawie do czerwoności blasze stał równie pokaźny sagan z podskakującą i uwalniającą kłęby pary pokrywką. W pomieszczeniu było niemal tak ciemno, jak w izbie, w której leżał, przymknięte okiennice przepuszczały do środka tylko wąskie smużki dziennego światła. Widząc czającego się niepewnie Stasia mężczyzna podszedł do usytuowanego w centralnej części izby stołu i podkręcił płomień w stojącej na nim lampie naftowej. Cienie nieco cofnęły się w kąty odsłaniając skromne wyposażenie chaty. Szerokie, zbite z solidnych dębowych desek, nakryte ciężką kapą łóżko, wspomniany wcześniej stół, kamienna kuchnia, kilka krzeseł i mnóstwo różnego rodzaju furmańskich akcesoriów. W kącie krył się niewielki, przypominający dziecinne łóżeczko pusty kojec.
- Hm – odchrząknął nieśmiało Stasiu. – Na początek… Dzień dobry… Znaczy się…. Szczęść Boże.
Nie uzyskał żadnej odpowiedzi, ale mimo to przestąpił próg i stanął przy stole. klimat i wystrój chaty sprawiły, że Polędwica poczuł się jakby przeniósł się w przeszłość o kilka epok.
- Nie bardzom świadomy, gdziem właściwie jest – kontynuował z każdym słowem nabierając coraz więcej wprawy i śmiałości – i kto udziela mi gościny, alem chciał wiedzy pozyskać, co też z druhem moim, któren jest dla mnie jak rodzony brat i srodze się przeto o jego zdrowie frasuję. I podziękę złożyć. Tuszę, żeś mi Panie życie uratował. Dziękuję. Bóg zapłać!
Furman podszedł dzierżąc w ręce blaszany czajnik. Nalał dwa kubki parującego płynu i w powietrzu rozszedł się aromatyczny zapach mieszaniny leśnych ziół i suszonych owoców. Mężczyzna bez słowa posunął jedno z naczyń w kierunku Stasia i sam usiadł po drugiej stronie stołu. Staruszek skwapliwie skorzystał z zaproszenia i zaczął ukradkiem przyglądać się gospodarzowi. Miał surową, pociętą głębokimi zmarszczkami twarz, siwe, ale gęste włosy, szczecinowaty, kilkudniowy zarost, wydatny nos, szeroką kanciastą szczękę z przeciętym pośrodku podbródkiem. Nad mocno zmrużonymi oczami wznosiło się wysokie czoło oszpecone długą, ciągnącą się na skos przez oprawę oka i cały policzek blizną. Brwi miał czarne, krzaczaste, złączone w jedną grubą kreskę z przerwą na bliznę. Jego wiek był trudny do oszacowania. Młodzieniaszkiem z pewnością nie był, ale szybkość i tężyzna fizyczna jaką prezentował, nie pozwalała w żadnym stopniu określić go starcem.
Stasiu pociągnął łyk orzeźwiającego napoju i ponowił pytanie.
- Czy żyw chociaż? Ilem czasu leżał u waści? Na miły Bóg! Mówże waszmość bo skonam jak tu siedzę!
Furman zmierzył gościa obojętnym spojrzeniem, otarł rękawem usta i wstał kierując się do paleniska.
- Nie ma go tu – powiedział wreszcie szorstko, skrzekliwie, jakby w miejsce strun głosowych miał rolki grubego papieru ściernego. – Jesteś żywy, bo dzielnie stawałeś. I przestań gadać jak szesnastowieczny Woźnica.
Staruszek zaskoczony niecodzienną barwą głosu gospodarza na chwilę zamilkł śledząc dalej poczynania mężczyzny. Ten chwilę uwijał się przy kuchni, po czym wrócił z wielką misą wypełnioną kawałkami tłustego mięsiwa. Obok postawił szeroki talerz z grubo ciosanymi pajdami razowego chleba. Nabił na dwuzębny widelec kawał golonki i wgryzł się weń silnymi szczękami. Stasiu poczuł, jak do ust napływa mu ślina. Uzmysłowił sobie, jak potwornie jest głodny. Sięgnął po widelec, wybrał niewielki kęs i ostrożnie wsunął go do ust obawiając się o kondycję swojego uzębienia. Wysłużona sztuczna szczęka była nieco poluzowana, tak że musiał przeżuwać wolno i uważnie. Na szczęście mięso było dobrze ugotowane, miękkie, pozbawione grubych żył i ścięgien.
- Nieźle robisz batem – powiedział nagle gospodarz przełykając głośno.
Stasiu popił aromatycznym wywarem czując jak wracają mu nadwątlone siły. Mięso i chleb były pożywne, napój, mimo iż pozbawiony alkoholu grzał przyjemnie i kojąco.
- Byłem kiedyś furmanem – odparł przestając silić się na staromowę. – Za młodu. Prawie dwadzieścia lat jeździłem na węglarce. To i się człowiek tego i owego nauczył.
- Nie Woźnicą? – zapytał mężczyzna podejrzliwie.
- A skąd – żachnął się staruszek. – Woźnicy tyle do furmana, co i wozowi do fury. Pamiętam, że robiło ze mną takich dwóch, ale ich raz przeżegnałem batem, to i mijali mnie potem z daleka.
Gospodarz pokiwał głową z wyrozumiałością przeżuwając kolejną porcję mięsiwa. Polędwica poczuł się lepiej i nieco pewniej. Najwyraźniej mężczyzna nie był do niego wrogo nastawiony, o czym przekonał się już wcześniej znajdując u niego gościnę i opiekę.
- Co z moim przyjacielem? – ponowił pytanie. – I co to do cholery było? Te dziwne stworzenia? I ta menda Fredek, który miał już niby wąchać kwiatki od spodu?
Furman popatrzył na staruszka przeciągle. Rozszerzył odrobinę szerzej powieki i jego oczy na chwilę zalśniły rubinowym blaskiem.
- Nie wiem gdzie jest – odparł. – Po wszystkim znalazłem tylko ciebie pod stertą padliny. Twój kompan zniknął razem z tym plugawym Grabarzem.
- Zniknął? Że niby jak? Ale żyje?
- Inaczej by nie zniknął – uciął Furman.
- Ale ten grabarz, to znaczy Fredek dla mnie, albo po prostu chuj – dociekał daje podekscytowany Stasiu. – Może on go porwał? Gdzie ten cmentarz?
- Jaki znowu cmentarz?
- No ten, na którym robi grabarz?
- On nie robi na żadnym cmentarzu – wyjaśnił Furman. – Żyje gdzieś na bagnach razem z tą swoją zgrają ścierwojadów.
- To czemu grabarz? – dopytywał staruszek.
- Bo taki się urodził.
To powiedziawszy Furman splunął pod stół i roztarł flegmę podeszwą.
- Słuchaj no – podjął zmieniając temat. – Nabrałeś już nieco sił. Zostać tu dłużej nie możesz. Na taborecie pod stołem znajdziesz odzienie. Nie nowe, ale przynajmniej nie podarte. I suche. Wieczorem podwiozę cię do wsi i tam się pożegnamy. I zapomnisz, żeś mnie w ogóle spotkał. Inaczej wypruję ci flaki jak wieprzkowi.
Mężczyzna zgarnął ze stołu nie do końca opróżnione naczynie i odniósł je na kuchnię. Stasiu zaskoczony ostatnimi zdaniami wypowiedzianymi przez gospodarza siedział z rozdziawioną gębą. Wydawało mu się, że z każdą chwilą zjednuje sobie tego dziwnego nieznajomego, a tu nagle taka groźba. Uznał, iż musiał go czymś zdenerwować i teraz nie warto podejmować dialogu. Wstał po woli i zniknął w izbie, w której się obudził. Znalazł parciane spodnie, lnianą koszulę i serdak. Były nieco przyduże, ale nadto na nim nie wisiały. Sandały były jego. Ledwo skończył się ubierać, gdy drzwi ponownie otworzyły się przed Furmanem. W ręce trzymał kubek parującego wywaru. Stasiu nie miał już ochoty na jakiekolwiek napoje, czuł mocne parcie na pęcherz, ale nie miał odwagi odmówić poczęstunku. Tym razem płyn był w smaku cierpki z delikatną nutą goryczy. Wypił duszkiem i podziękował grzecznie. Chwilę później Furman bezceremonialnie ułapił go za kołnierz i wywlókł na zewnątrz. Staruszek wystraszony nie opierał się, czując jednocześnie, jak wiotczeją mu mięśnie łydek. W głowie zaczęło mu szumieć, jak po wypiciu szklanki bimbru na raz. Zanim zdążył się obejrzeć leżał już na furze, jak snopek siana. Zaczął go szybko ogarniać bezwład i otępienie. Usłyszał jeszcze rżenie koni i świst bata, a w chwilę później odpłynął w niespokojny sen.
*
Zgliszcz miał wrażenie, że za chwilę głowa rozpadnie mu się na najdrobniejsze kawałki. Pulsujący ból wypełniał całą czaszkę, potwornie piekło również w boku. Bał się otworzyć oczy i przez pewien czas starał się tylko wyłowić z otaczających go dźwięków coś, co zdradzi mu miejsce jego przebywania. Słuchał i słuchał, ale otaczała go absolutna, niczym nie zmącona cisza. Podświadomie czuł, że mimo męczącego go bólu, jest względnie bezpieczny. Otworzył oczy. Znajdował się w szpitalnym łóżku w jasno oświetlonej izolatce. Do ramienia miał podłączoną kroplówkę, noga sterczała na ortopedycznym wyciągu, tors skrywała gruba warstwa elastycznych bandaży, na głowie miał opatrunek. Wokół łóżka rozmieszczone były emanujące zieloną i granatową poświatą monitory, na których widniały wykresy, przesuwały się pionowe i poziome, pulsujące linie. Niewielki lśniący punkcik unosił się w górę ciągnąc za sobą warkocz, jak miniaturowa kometa. Gdy sięgał pułapu aparatura wydawała z siebie krótkie, niezbyt głośne „pip” i z powrotem opadał w kształt sinusoidy o bardzo ostrym kącie nachylenia.
- Uh – westchnął. – Chyba ze mną nienajlepiej.
Ciekaw był, co też napisano na karcie choroby umieszczonej w dole łóżka, ale nie mógł się poruszyć na tyle, bu do niej sięgnąć. W niewielkiej sali nie było okien, oświetlenie pochodziło z punktówek umieszczonych w suficie.
Kontemplację pomieszczenia przewał mu młody, ubrany w tradycyjny biały kitel mężczyzna, który wszedł do izolatki zamaszyście otwierając drzwi. Podchodząc do łóżka zaczął wesoło:
- O. Widzę, że się obudziliśmy. Dzień dobry. I jak się dziś czujemy?
Zenon przyjrzał się uważnie młodzieńcowi. Na próżno szukał identyfikatora z nazwiskiem i specjalizacją. Zresztą nie to go w tym momencie najbardziej nurtowało.
- Gdzie ja właściwie jestem? – odpowiedział pytaniem. – Gdzie Polędwica?
- Jesteś w dobrych rękach, kochaniutki, w najlepszych – odparł mężczyzna. – A ciekawość i apetyt oznaczają, że i znacznie lepiej się czujemy, czyż nie tak?
To powiedziawszy podszedł do chorego i przyłożył mu dłoń do czoła i policzków.
- No. I temperaturki już nie mamy – osądził. – Bardzo dobrze, słodziutki, perfecto.
- Pan jest lekarzem? – zapytał Zenon.
- A chcielibyśmy? – odparł młodzieniec puszczając mu oko. – Żebym był? A może wolelibyśmy panią doktor? Co? Jak to tam z nami jest?
Zgliszcz poczuł się nieswojo. Młody mężczyzna zachowywał się nieco dziwnie. Parkingowy miał wrażenie, że jego serdeczność nie była do końca szczera, a w oczach czaił się dziwny blask.
- Po prostu chciałem się dowiedzieć, dla czego tu przebywam. I gdzie w ogóle jestem? – powiedział starając się bardziej ostrożnie dobierać słowa.
- W bezpiecznym miejscu, maleńki – rzekł mężczyzna siadając na skraju łóżka.
- Znaczy się w hydrancie? – zapytał odruchowo Zenon.
- Ooo. I już dowcipkujemy, czyż nie tak? – ocenił młodzieniec. – Lubimy takie słówka, co? Dowcipkować? Podoba się, nie? A łaskotki lubimy? Mizianie? Kizianie? Gilgotki? Co? Zrobimy gilu, gilu?
Zenon chciał odsunąć się od dziwnego nieznajomego, ale nie był w stanie przesunąć się nawet o centymetr. Uniósł tylko skrępowaną kroplówką rękę w powstrzymującym geście.
- Panie – rzekł mocno zaniepokojony. – Co pan mi tu wyjeżdża z jakąś pedalską gadką? Chcę rozmawiać z lekarzem. Albo z lekarką. Z kimkolwiek normalnym!
Mężczyzna zrobił nadąsaną minę i energicznie wstał.
- A, fe – powiedział z niesmakiem. – Niegrzeczni jesteśmy. Nieładnie.
To powiedziawszy wymaszerował z uniesioną głową zamykając za sobą drzwi. Zenon odprowadził go wzrokiem oddychając z ulgą. Że też takich ludzi zatrudnia się do opieki nad chorymi. Czuł, jak ciśnienie mu wzrosło, czego dowodem było również przyspieszone migotanie jednego ze wskaźników na monitorze. Starał się uspokoić, ale sanitariusz, czy ktokolwiek to był wyprowadził go z równowagi do tego stopnia, że miał chęć rozkwasić mu tę wrednie uśmiechniętą buźkę.
Przymknął oczy i próbował zebrać myśli. Wyglądało na to, że przebywa w szpitalu, nie bardzo przypominał sobie tylko, jak i dla czego do niego trafił. Starał się skupić i zrekonstruować ostatnie wydarzenia. Pamiętał, że solidnie popili ze Stasiem, co by uczcić pamięć tego durnia Fredka. I potem wsiedli do tego cholernego żuka. Dalej wspomnienia były bardzo niewyraźne. Miał wrażenie, że ktoś spuścił im, a przynajmniej jemu solidny łomot, co potwierdzałby jego obecny stan. Dobrze, że nie trafił na izbę wytrzeźwień. Nie dość, że wstyd, to jeszcze to bardzo droga i nader wątpliwa przyjemność. Ciekawe, czy Stasiowi się udało? Może biedaczyna leżał gdzieś obok połamany? Przykro mu się zrobiło na samą myśl, ale zaraz później wyobraził sobie, jaką wiązanką staruszek poczęstowałby tego gówniarza i humor nieco mu się poprawił.
Ponownie rozejrzał się po niewielkiej salce. Na ścianie u wezgłowia łóżka znajdował się czerwony przycisk z podpisem „pielęgniarka”. Na moment zawahał się mając na uwadze ostatnią wizytę, ale w końcu uznał, że nie ma innego wyboru. Najwyżej znowu gnojowi nawtyka. Zanim jednak zdążył nacisnąć guzik, drzwi ponownie się otworzyły i stanął w nich barczysty mężczyzna, w którym Zenon od razu rozpoznał nieznajomego z parkingu. Zamarł z wysuniętą nad poduszką dłonią szeroko otwierając oczy. Mężczyzna cicho zamknął drzwi i wolno podszedł do leżącego. Nie miał na sobie garnituru tylko długi sięgający kostek czarny płaszcz, spod którego wystawały ciężkie, wojskowe buty. Dłonie chroniły również czarne, skórzane rękawiczki, oczy skrywały te same lustrzane okulary.
Nieznajomy usiadł na metalowym, wysuniętym spod łóżka stołku i zapalił mentolowego papierosa.
- Jak samopoczucie? – zagadnął wypuszczając kłąb jasnego dymu.
Zenon poczuł suchość w gardle. Z trudem przełknął i wolno podciągnął kołdrę wysoko pod brodę.
- Zimno?
- Nie, skąd – wycharczał Zgliszcz.
- No to jak tam?
- Ale o co… – wydukał. – O co panu chodzi?
Mężczyzna pokiwał głową na boki, jakby rozważał, co też odpowiedzieć. Strzepnął popiół na podłogę.
- No dobra – rzekł rzucając niedopałek pod nogi i przyduszając go obcasem. – Mów, co pamiętasz. Tylko szybko, bo nie mam czasu na pierdoły.
Zgliszcz próbował zebrać myśli. Ani w głowie było mu przeciąganie tej rozmowy, ale za nic nie mógł sobie przypomnieć niczego poza chaotycznym zlepkiem mało istotnych wydarzeń. Powiedział o tym mężczyźnie. Ten westchnął i przekręcając jeden z przycisków na klawiaturze migotającego granatowo urządzenia rzekł:
- Mówi, że nic nie pamięta. Mówi prawdę.
Po kilku minutach niezręcznego milczenia do izolatki weszło dwóch kolejnych identycznie ubranych mężczyzn. Bez słowa powyłączali monitory, wyciągnęli łóżko na środek sali i skierowali je na korytarz.
- Panowie – zaprotestował Zenon. – O co chodzi? Gdzie mnie zabieracie?
Zamiast odpowiedzi poczuł ukłucie i oczy zaszły mu mgłą. Pozostawał nadal przytomny, ale nie potrafił dokładnie ocenić rzeczywistości. Przełożony na wąską, wyposażoną w kółka leżankę na początku jechał długim, rozświetlonym korytarzem, później windą i znów korytarzem. Potem przeniesiono go do ambulansu lub innego pojazdu i przewieziono do jakiegoś budynku. Tam były kolejne windy i dalsze mniej lub bardziej widne, mniejsze i większe pomieszczenia. Trwało to dosyć długo, aż wreszcie ktoś podetknął mu pod nos ampułkę z gryzącą nozdrza substancją mającą podobne właściwości do amoniaku.
- Ubieraj się – rozkazał barczysty mężczyzna.
Zenon poczuł, jak silne ramiona sadzają go na łóżku. Spodziewał się poczuć pulsujący ból w żebrach, ale zamiast tego było tylko lekkie, nic nieznaczące ukłucie.
- Ruchy, facet – pospieszał nieznoszący sprzeciwu głos. – Bo ci zaraz pomożemy.
Zgliszcza nie trzeba było dwa razy zachęcać. Ze zdziwieniem stwierdził, że umieszczona wcześniej na wyciągu noga jest całkiem zdrowa. Naciągnął spodnie, przed zdjęciem bandaży powstrzymał go jeden z mężczyzn ponaglając do szybszego ubierania. Zdołał jedynie zedrzeć opatrunek z głowy.
Po chwili stał odziany w wojskowy uniform, jakich używają brygady antyterrorystyczne. Bez słowa wyjaśnienia poprowadzono go do małego, ciemnego pomieszczenia, z którego wyszli bezpośrednio na zewnątrz. Był ciepły, letni wieczór. Zenon uznał, że musiała minąć niemal cała doba od jego ostatniego spotkania ze Stasiem. Ruszyli w poprzek obszernego, otoczonego wysokim murem pustego dziedzińca, na którego końcu widniała solidna metalowa brama z wyodrębnionym małym przejściem, które otworzyło się z głuchym dudnieniem, gdy tylko znaleźli się przed nim. Po drugiej stronie znajdował się drugi, nieco mniejszy, również opustoszały plac. Po chwili w bocznej ścianie uniosła się zwijana go góry brama i na zewnątrz wyjechała stara, zdezelowana, znajoma Zenonowi z parkingu furgonetka. Silnik nie pracował, samochód popychało kilku również na czarno umundurowanych mężczyzn. Gdy żuk zatrzymał się na środku placu sprawiający wrażenie dowodzącego resztą nieznajomy z parkingu otworzył tylne drzwi furgonetki i bez słowa wskazał wnętrze Zenonowi. Ten jednakże nie kwapił się zbytnio zajęciem miejsca podświadomie wyczuwając niebezpieczeństwo. Niestety nie na wiele zdał się jego opór i po chwili siedział już unieruchomiony w obitym skórą fotelu. Pozostałe miejsca zajęło pięciu posępnych żołnierzy.
Dowódca zatrzasnął drzwi pozostając na zewnątrz. Wszedł do szoferki, w której siedział wysoki, szczupły mężczyzna również w czarnym, długim płaszczu. Usiadł za kierownicą. Wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Kierowca przekręcił w stacyjce kluczyk i deska rozdzielcza uniosła się odsłaniając ukrytą pod spodem klawiaturę i rozbudowaną konsoletę wyposażoną w kilka rzędów suwaków, pokręteł i przycisków. Mężczyźni jednocześnie przekręcili dwa sąsiadujące w przeciwległych końcach niewielkie, przezroczyste kurki i pulpit z westchnieniem rozświetliła skonfigurowana w dziwnym, eliptycznym kształcie gama pulsujących bladożółto diod. Po chwili w centralnej części konsoli rozbłysnął również nieznacznych rozmiarów prostokątny monitor. Pasażer z pamięci wprowadził ośmioznakowy kod i przesunął nieznacznie czerwono pulsującą gałkę. Wnętrze szoferki zaczęło w niedostrzegalny, ale odczuwalny sposób wibrować.
- Jeśli ten bydlak jeszcze coś spieprzył – rzekł mężczyzna po stronie pasażera. – To będzie koniec.
To powiedziawszy wcisnął suwak do oporu. Światła na moment zgasły, pomiędzy poszczególnymi pokrętłami pojawiły się niewielkie błyski, niczym małe wyładowania atmosferyczne. W chwilę później eksplodował rząd światełek po stronie kierowcy, furgonetka zaczęła trząść się niepokojąco. Nagle z kierownicy wystrzeliła pajęczyną cienkich, bladoniebieskich, elektronicznych nici i spowiła targanego drgawkami mężczyznę. Trwało to kilkanaście sekund, po czym samochód uniósł się kilka metrów w górę i następnie opadł z łoskotem na betonową nawierzchnię. Światła pogasły, furgonetka znieruchomiała. Czuć byłą swąd spalenizny i wyładowań elektrycznych.
Pasażer odkaszlnął, otworzył boczne drzwi i zaświecił ręczną latarkę. Kierowca siedział z włosami sterczącymi dęba, ale najwyraźniej nie odniósł poza tym żadnych szkód. Mrużył oczy i krzywiąc twarz z niesmakiem odganiał dłonią chmurę gryzącego dymu.
- Spięcie jakieś – powiedział spokojnie. – Zobaczmy, czy zadziałało.
To rzekłszy wyskoczył z szoferki, a wraz z nim jego towarzysz. Przeszli na tył ciężarówki i po chwili wahania otworzyli na oścież oba skrzydła drzwi. Wnętrze było puste.
- Chyba w porządku – powiedział wolno dowódca.
- Chyba? – podirytował się drugi z mężczyzn. – Przecież nie mamy pojęcia, czy zdołamy ich z powrotem ściągnąć. Obliczenia trafił szlak.
- Więc?
- Więc wsiadajmy z powrotem i sprawdźmy, co nawaliło. A potem to naprawmy.
*
Stasiu podskakiwał na furze, jak worek z burakami, ale pogrążony w delikatnym letargu nie był tego do końca świadom. W pewnym momencie zaprzęg zatrzymał się, mocne ręce Furmana chwyciły leżącego jak szmacianą lalkę i cisnęły w miękkie leśne poszycie. Zanim staruszek zdążył o cokolwiek zapytać fura zniknęła. Było mu wygodnie i ciepło, więc niezbyt przejął się całą sytuacją. Zmrużył oczy i już prawie zasnął, gdy z opiekuńczych ramion Orfeusza wyrwał go szyderczy rechot:
- Hej, Felek, zobacz. Stary Szymon znowu śpi pijany w paprociach!
Stasiu poderwał się na kolana i mętnym jeszcze wzrokiem zaczął szukać właściciela głosu. Nie było to trudne. Dwaj plebejsko odziani młodzieńcy stali tuż obok niego wytykając go palcami.
- Znowu żeś sie dziadek upił – krzyknął jeden z nich, krępy blondyn ubrany w przybrudzoną lnianą koszulę z długim, podwiniętym do łokci rękawem i w wełniane spodnie sięgające połowy łydek.
- Pewnie bimbrem od Wojtali – podjął drugi, również niski, ale wątlejszej budowy, ubrany niemal identycznie jak jego towarzysz, z tym że na łysą głowę naciągniętą miał czarną beretkę z antenką. – Żebyś sie, dziadu, znowu nie usrał!
Obaj wybuchli gromkim śmiechem. Stasiu wstał i przyjrzał się dowcipnisiom. Ich wygląd i zachowanie świadczyły, że muszą pochodzić ze wsi, o której wspominał wcześniej Furman. Poprawił włosy, aby nieznajomi mogli lepiej mu się przyglądnąć i dostrzec swoją pomyłkę.
- No co sie tak prężysz? – kontynuował blondyn. – Wracaj lepi do chałupy, bo cie znowu jakie kosmity, albo inne amerykańce porwio!
I znów zanieśli się rubasznym śmiechem. Tego staruszkowi było już nadto. Złapał kawałek brzózkowej gałęzi i dał krok w kierunku chłopców robiąc przy tym groźną minę.
- Wypad mi stąd, gnoje, bo wam zaraz dupska przetrzepię! – krzyknął biorąc zamach.
Odruchowo odskoczyli o kilka kroków, ale po chwili ponownie zaczęli się naśmiewać.
- Oj Szymku, Szymku – zaczął jeden z litościwą miną. – I cało sume bedziesz znowu leżał krzyżem przed ołtarzem i prosił o przebaczenie.
- I tydzeń zachrystie zamiatał na mokro – dodał drugi.
Stasiu był zły, ale w niemniejszym stopniu zaczęła dziwić go postawa wieśniaków. Najwyraźniej uparcie brali go za jakiegoś miejscowego ochlajtusa, w dodatku bogobojnego i tchórzliwego, co dodatkowo było mu nie w smak. Dla niepoznaki spuścił pokornie głowę i zrobił kilka kroków w ich kierunku.
- O rzesz wy wsiowe ciołki! – wycedził plując przez zaciśnięte, w miarę możliwości zęby – Ja wam zaraz pokażę ołtarz!
To powiedziawszy chlasnął łysego przez policzek, aż spadła mu beretka. Gałąź była świeża, prawdopodobnie odłamana w trakcie ostatniej burzy, więc wytrzymała uderzenie. Zanim chłopcy zdołali zareagować Stasiu przyrżnął drugiemu od góry, przez czoło. Obaj krzyknęli przerażeni i zaskoczeni postawą staruszka i w popłochu puścili się biegiem przez krzaki. Stasiu zdążył wypłacić jeszcze łysemu kopa w chude pośladki. Pomyślał, że młodzież teraz wszędzie taka sama, bezczelna i pyskata. Odczekał chwilę i dał wreszcie upust przepełnionemu pęcherzowi. Cieszył się, że znieczulenie jakim uraczył go Furman nie podziałało na tyle skutecznie, żeby niechcący ujszczał sobie portki. Odetchnął i ruszył w ślad za oddalającymi się uciekinierami.
Nie uszedł zbyt daleko, gdy las zaczął rzednąć by w końcu ustąpić miejsca łące, za którą stały nieliczne wiejskie chałupy. Z wolna zapadał zmrok i Stasiu trzymając się coraz dłuższych cieni przemknął polną drogą do najbliższej z nich. Psy ujadały wściekle, ale światła we wszystkich izbach były wygaszone. Podobnie w kolejnym domostwie. Dziwiąc się spokojem osady staruszek przemykał od zagrody do zagrody, aż dotarł w pobliże centrum wsi, gdzie mieścił się niewielki, wyłożony nieregularnym kamieniem plac, przy którym stał wąski, ale wysoki drewniany kościółek. Po drodze nie spotkał żadnego człowieka, wszędzie zaś słychać było ujadanie psów, rżenie koni i porykiwanie bydląt.
W pewnym momencie twarz Stasia owiał gorący wiatr, a czający się zmrok nagle zrzedł ustępując miejsca świetlistej, pomarańczowo żółtej poświacie. Zaraz potem rozległy się zatrwożone krzyki i lamenty. Nagle powietrze przeszył głośny i ostry huk karabinowej kanonady. Staruszek odruchowo przypadł do ziemi i podczołgał się do najbliższego płotu. Strzały nie ustawały, padała seria za serią, jakby nagle przeniósł się na front. Ostrożnie przepełzł pod drewnianym ogrodzeniem i wstał osłonięty ścianą cuchnącego gnojem chlewiku. Przebiegł chyłkiem obejście i dopadł drzwi chałupy. Były otwarte. Wszedł do środka i kucnął przy parapecie niskiego okna obszernej izby. To co zobaczył na zewnątrz zmroziło mu krew w żyłach. Ze ścian i stropu kościoła buchały jęzory płomieni. Wrota świątyni były zamknięte od zewnątrz i podparte kilkoma grubymi żerdziami. Przed budynkiem leżało bez ruchu kilkanaście ludzkich ciał, a dalej w niewielkiej odległości stało kilka ubranych na czarno postaci uzbrojonych w kałasznikowy, z których co chwila padały kolejne serie koszące usiłujących wydostać się przez okna z płomiennej kaźni ludzi. Trwało to kilkanaście nie kończących się minut. W pewnym momencie trzeszcząca od trawiących płomieni drewniana konstrukcja zawaliła się z hukiem grzebiąc pod sobą żywych i martwych. Jeden z oprawców uniósł rękę i dał sygnał pozostałym, którzy bez słowa zbliżyli się do płonącego i dymiącego rumowiska i cisnęli w ogień wiązki granatów oddalając się szybko na bezpieczną odległość. Po chwili powietrzem wstrząsnęła seria głośnych eksplozji, a za oknem zrobiło się widno i gorąco, jak w słoneczny, upalny dzień. W górę strzeliły fontanny płonących odłamków, z pobliskich chałup poleciały z brzdękiem szyby, co niezbyt solidnie uwiązane psy pozrywały się z łańcuchów i zaczęły jak oszalałe biegać po wiosce. Pojawiły się również zatrwożone konie, które ogarnięte strachem musiały kopytami powyważać wrota stajni, przeważnie zmurszałe i próchniejące.
Ubrani na czarno mężczyźni stanęli na środku placu i wesoło przekrzykując odgłosy chaosu i kaźni zapalili papierosy. Było ich sześciu, prócz jednego wszyscy ściskali w dłoniach w każdej chwili gotowe do użycia automaty. Gestykulowali energicznie poklepując się wzajemnie po plecach i ramionach. Mimo, iż w oknie chałupy, w której krył się Stasiu szkło również się rozprysło, to staruszek nie mógł rozróżnić poszczególnych słów. Przyglądając się im z trwogą dostrzegł za to, że jeden z nich, ten bez broni ma skrępowane od tyłu ręce i zakneblowane usta. W ogóle jakoś nie pasował do reszty, mimo, iż nie wyróżniał się ubiorem. Może był jedynie nieco wątlejszej budowy w stosunku do postawnych sylwetek pozostałych. Nagle usłyszał za sobą skrzypnięcie podłogi. Odwrócił się wylękniony spodziewając się ujrzeć lufę karabinu, ale zamiast tego zobaczył dwie wylęknione, młode, znajome z lasu twarze. Chłopcy byli umorusani, twarze przecinały im pionowe korytka wyżłobione w brudzie przez ronione łzy. Staruszek podbiegł do nich i objął ich ramionami przyciskając do podłogi. Szeptał uspokajająco, choć sam mało nie zesrał się ze strachu. Po chwili poprowadził chłopców na tyły chałupy i dalej przez obejście do małej stodoły. Zamknął drewniane drzwi i uważnie przyjrzał podopiecznym.
- Co tu się dzieje? – zapytał w końcu. – Co to za ludzie?
Młodzieńcy uspokoiwszy się lekko przestali nerwowo rozglądać się na boki.
- Nie wiemy – powiedzieli niemal jednocześnie.
- Jakeśmy wrócili do wsi z lasu – łkał blondyn co chwila przerywając targany spazmatycznymi oddechami. – To już wszyscy w kościele byli. Na mszy. Nawet ci, co nie chodzili, to też byli. Bo dziś święto u nas. Myśmy też chcieli pójść, ale trzeba było gemby obmyć, bo nam napuchły i krew poszła, jak żeś nas kołkiem przeżegnał.
Polędwicy zrobiło się trochę głupio, że tak obszedł się z tymi dwoma podrostkami, ale wobec zaistniałej sytuacji nie było to najistotniejsze.
- I co dalej?
- Ojciec nam kazał, bo my bracia som, szybko sie szykować i do reszty dołączyć. Ksiądz kazał wszystkim punktualnie przyjść, bo jacyś goście szczególni mieli dziś na wieczór przyjechać. No to my szybko sie umyli, przebrali i dawaj do kościoła. Ale zanim żeśmy doszli, to zaczeła się ta…
Nie dokończył i ukrył twarz w dłoniach.
- A ja, to żem słyszał, jak oni gadali, bom tam szybciej doleciał – dodał łysy, który jakby nieco spokojniej przyjmował całą tragedię. - Że trza wszystkich wyrżnąć do nogi. Że wielebny kazał. Jeden tylko sie sprzeciwiał, to mu dali po ryju, związali i wcisneli w gembe szmate.
- Jak to? – zdziwił się Stasiu. – Wielebny? Że wasz ksiądz kazał pozabijać wszystkich mieszkańców i spalić kościół?
- Nie nasz – odparł chłopiec. – Nasz, to… Zabity… Jak inni. Jakiś drugi. Nie było go z nimi
- A skąd wiesz, że nie było?
- No bo ten duży, największy z nich mówił, że jak ten wielebny sie dowie, że komuś darowali, to że im łby pourywa, a jak wszystko pójdzie dobrze, to że nie pożałujo, czy jakoś tak.
Stasiu niewiele zrozumiał z tej relacji. Kazał chłopcom siedzieć cicho i nie ruszać się do jego powrotu, sam wymknął się chyłkiem i ruszył z powrotem do chałupy. Noc zapadła już w pełni, stare i wysuszone na wiór ściany drewnianego budynku płonęły jak pochodnie, szybko i intensywnie, pożar więc prawie już dogorywał, więc i widoczność stawała się coraz bardziej ograniczona. Mężczyzn nie było już przed dymiącymi zgliszczami, ale w jednej z pobliskich chałup świeciło się światło. Polędwica ostrożnie zakradł się w jej pobliże w każdej chwili spodziewając się natknąć na wartownika, ale najwyraźniej oprawcy czuli się na tyle pewni, że uznali to za zbędną ostrożność. Staruszek bał się podejść bezpośrednio w pobliże chałupy, wszedł więc do sąsiedniego budynku konstrukcją górującego nad oświetlonym. Z niewielkiego okienka w poddaszu wyraźnie widział siedzących przy dużym stole mężczyzn. Byli najwyraźniej niezwykle zadowoleni z krwawej roboty, jaką wykonali. Rozmawiali głośno i beztrosko, od czasu do czasu wybuchali gromkim śmiechem. Stasiu uznawszy, że czujność oprawców jest znacznie stępiona zszedł na dół i podkradł w pobliże okna, kryjąc się w cieniu rozłożystej gruszy. Był tu względnie bezpieczny i miał niezłe pole widzenia.
Na stole stały trzy litrowe butelki siwego samogonu, słój kiszonych ogórków, gar swojskiego smalcu i leżały dwa wielkie bochny chleba. Polędwica usiłował wyłowić jakiś sens z rozmowy, ale dialog był bardzo chaotyczny i niewiele mu wyjaśnił. Mężczyźni rozmawiali o pieniądzach, nagrodach, dobrej zabawie i kobietach. Kilka razy padło słowo „wielebny”, za każdym razem wypowiadano go z szacunkiem i lękiem. Biesiadowało ich pięciu i staruszek domyślił się, że brakowało tego związanego i zakneblowanego. W pewnym momencie dostrzegł wystające z boku nogi, które należały pewnie do owego odszczepieńca, który nie był dopuszczony do stołu. Po jakimś czasie jeden z mężczyzn wziął w rękę szklankę bimbru i dużego ogórka, wstał i wyszedł poza stasiowy kadr, czyli okienną framugę. Najwyraźniej chciał poczęstować związanego. Po chwili wszyscy wybuchli śmiechem, mężczyzna zaś wrócił i uzupełnił pustą szklankę. Znów zniknął i ponownie rozległ się śmiech. Przy czwartej rundce śmiech nieco przycichł.
- Dawaj go tu! – usłyszał tym razem wyraźnie.
O sensie słów upewnił go jeszcze zamaszysty, zapraszający gest mówiącego. Po chwili przy stole usadowiono szóstego mężczyznę. Jakież było zdziwienie Stasia, gdy rozpoznał w nim Zenona Zgliszcza.
- O rzesz w mordę – stęknął.
Patrzył, jak pozbawiony więzów Zenon wychyla kolejną porcję alkoholu i zagryza pajdą przykrytego gruba warstwą smalcu chleba. Pozostali również chwycili za szklanki. Wówczas, korzystając z nieuwagi zebranych, Zenon chwycił za szyjkę nie do końca opróżnioną butelkę i biorąc potężny zamach roztrzaskał ją z hukiem o głowę najbliższego z siedzących. Uderzony upadł w tył, wówczas jeden z biesiadników otworzył ogień z kałasznikowa. Kule świsnęły w powietrzu między innymi tuż nad głową kryjącego się staruszka. Z wnętrza chałupy dobiegł rumor przewracanych mebli, tłuczonego szkła i wściekłych przekleństw. Nagle przez okno, jak z procy, wyleciał Zenon, a tuż za nim dwóch mszczących żołnierzy. Dopadli leżącego i zaczęli z całych sił kopać i walić kolbami karabinów. Mimo beznadziejności sytuacji Stasiu nie mógł pozostawić w takiej sytuacji przyjaciela i nie bacząc na niebezpieczeństwo wypadł z ukrycia skacząc stojącemu tyłem na plecy. Starał się wbić mu palce w oczy, ale niestety przeciwnik okazał się zbyt silny i z łatwością strącił staruszka na ziemię mierząc w niego z kałasznikowa.
- Zaraz, zaraz – powstrzymał go drugi. – Przecież to jest ten dziadek, którego wysłaliśmy ostatnio razem z tym pierdołą.
Akcja Stasia nie poszła zgodnie z planem, ale dzięki jego desperacji mężczyźni przestali tłuc półprzytomnego Zenona. Napastnicy podnieśli ich brutalnie i powlekli do chałupy.
- Patrzcie co się nam odnalazło! – krzyknął wchodząc do izby jeden z mężczyzn. – Będzie bonus, panowie!
W trakcie, gdy dwaj oprawcy okładali Zenona reszta doprowadziła izbę do względnego porządku. Na podłodze i stole widniały mokre plamy rozlanego alkoholu, wody z ogórków i krwi ugodzonego butelką, który z ponurą miną siedział teraz przy stole przyciskając do rozciętej skroni prowizoryczny opatrunek. Przyokienna ściana przecięta była śladami po serii z karabinu, która poza dziurami w gipsowej powierzchni nie uczyniła większych szkód. Rzucili więźniów na szerokie łóżko i nałożyli pęta.
- Skąd się tu wziąłeś? – zapytał Stasia jeden z mundurowych, postawny, tytułowany przez pozostałych sierżantem.
- A z dupy – odparł hardo staruszek plując mu między oczy.
Mężczyzna otarł twarz uśmiechając się kwaśno, po czym wymierzył Polędwicy silny cios w szczękę, aż ta ku uciesze zebranych z plaśnięciem wypadła na podłogę. Stasiu zamroczony uderzeniem opadł na bok i zakaszlał krwawiąc z rozciętych warg.
- Słuchaj – rzekł sierżant. – Albo powiesz, albo wypatroszę cię jak barana i karzę zeżreć jelita jak spaghetti.
Dla potwierdzenia swojej groźby wyciągnął nóż o długim, z jednej strony ząbkowanym ostrzu. Stasiu zaczął seplenić niezrozumiale, aż na powrót wciśnięto mu w usta szczękę.
- A skąd ja mam to, kurwa mać, wiedzieć? – odparł. – Nawet nie wiem, gdzie jestem. Sami nas tu przywieźliście. Żukiem z parkingu.
- Ach tak? – rzekł dowódca. – Wobec tego…
Przerwał mu suchy huk, a raczej trzask, jakby zupełnie niedaleko uderzyła błyskawica. Na jego krótki gest dłonią szybko pogaszono światła, a dwaj uzbrojeni mężczyźni wybiegli na zewnątrz. Pozostali zajęli pozycje przy oknie i wejściowych drzwiach. Więźniom założono kneble. Minęło kilka minut niemal absolutnej ciszy.
- Idą – szepnął jeden z przyczajonych pod oknem. – Czterech.
Sierżant wyjrzał ostrożnie na zewnątrz i po chwili wstał zapalając światło.
- A niech mnie – powiedział ze zdziwieniem. – Kto by się spodziewał?
Zanim pozostali zdążyli wyjrzeć przez okno do chałupy weszło czterech mężczyzn. Poza mundurowymi dołączyło do nich dwóch wysokich ubranych w długie czarne płaszcze.
- Powitać, powitać – zaczął sierżant. – Czym chata bogata – dodał wskazując na spętanych więźniów.
Przybysze zasiedli przy stole zupełnie ignorując leżących.
- Dobra – rzekł barczysty w ciemnych okularach wskazując na więźniów. – Macie szczęście. Wielebny był już mocno niezadowolony.
- Przez nas? – odparł zaskoczony dowódca. – A niby o co? Majorze, my tylko wykonujemy swoją robotę. Nie nasza wina, że spieprzyliście obliczenia.
- Nie tym tonem – odezwał się spokojnie drugi z przybyłych.
- Bo co? – odparł hardo sierżant. – W ogóle to ktoś ty jest, że chcesz mi rozkazywać, cwaniaczku?
To rzekłszy uniósł lufę karabinu, a w ślad za nim poszła cała reszta jego ludzi. Siedzący przy stole wymienili spojrzenia. Barczysty spojrzał na dowódcę przeciągle i powiedział spokojnie:
- To jest właśnie pan Wielebny. Jest niezadowolony.
Wszyscy, prócz sierżanta, natychmiast opuścili broń i stanęli bez ruchu. Dowódca stał z początkowo niepewną, następnie już nie kryjącą strachu miną wpatrując się w mężczyznę, w którego celował. Major wstał spokojnie i podchodząc do niego delikatnie położył dłoń na lufie karabinu. Sierżant opuścił broń i patrzył w mierzące go, zimne, pozbawione wyrazu oczy ukryte za czarnymi szkłami. Nie widział ich, ale czuł.
- Ja … – wyjąkał.
- Dosyć – syknął major. – Macie robotę do wykonania. jesteśmy tu, bo sprawy zaczęły wymykać się spod kontroli. Pozwoliliście mu uciec. Od tamtej pory wszystko idzie nie tak. Powstała szczelina, która wprowadza chaos i powoduje mieszanie się wymiarów i w nieregularny, zupełnie przypadkowy sposób zagina czasoprzestrzeń. Jeśli szybko jej nie zamkniemy… Z resztą. Nie powinno was to obchodzić. Macie tylko wykonać powierzone wam zadanie. A wy co? Ubiliście paru wieśniaków i chlejecie wódę? To ma być profesjonalne wojsko?
Mężczyźni spuścili pokornie głowy. Dowódca chciał coś powiedzieć dla wytłumaczenia, ale major powstrzymał go gestem.
- Mamy informacje – podjął – że uciekinier uległ poważnym mutacjom i znalazł tu sprzymierzeńców. Wyślij ludzi do Źródła. Znajdziecie tam sprzęt, amunicję i pięć Silnych Józków. Do rana wszystko ma być gotowe, zanim wszystko zacznie się odnawiać. Do jutrzejszego wieczora macie zamienić to miejsce w perzynę.
- Pięć Silnych Józków? – zapytał sierżant z niedowierzaniem i fascynacją.
- A co ja powiedziałem? – odparł major. – Myślałeś, że pozwolimy, żebyście dalej sami tu wojowali, jak na jakimś wiejskim odpuście strzelając do cukierków? Kurwa, to miała być cicha i poufna misja, a wy się tu bawicie w pacyfikację wioski. W chińczyka sobie pograjcie. A teraz do roboty. Zostaw przed chatą dwóch ludzi. Macie pół godziny.
- Tak jest!
Sierżant wydał rozkazy i żołnierze ruszyli do wyznaczonych zadań.
- A my – major zwrócił się do Stasia i Zenona – musimy uciąć sobie małą pogawędkę.
Rozwiązał pęta i wyciągnął kneblujące usta szmaty.
- Chodzi nam o waszego znajomego z parkingu – rzekł spokojnie. – Fryderyka Gałkę ściślej rzecz ujmując. Mówcie.
- Ale przecież już wszystko…
Zenon zamilkł widząc skrzywioną grymasem znudzenia i zawiedzenia twarzy pytającego.
- No, jak się ocknęliśmy na tej polanie w lesie, to widzieliśmy go przez chwilę – podjął Stasiu.
- Na jakiej polanie? – wpadł mu w słowo Zenon. – Czy wyście wszyscy powariowali?
Wypity szybko alkohol sprawiał, że jego głos był nieco bełkotliwy, przez co i niewyraźny.
- Milcz – zestrofował go major. – Mów – zwrócił się do Stasia.
- No mówię. Widzieliśmy go przez chwilę. Dziwny jakiś nam się wydał. Zachowywał się nie jak on. Ryczał, parskał i węszył jak jakieś dzikie zwierzę i do tego wścieknięte.
- I co dalej? – dopytywał nieznajomy. Dotychczasowa relacja nie zrobiła na nim specjalnego wrażenia, zupełnie jakby wysłuchiwał relacji z pierwszomajowego pochodu.
- Co dalej? – wypalił Stasiu. – A to, że to już nie jest Fredek, tylko Grabarz, który ma pod komendą całą armię wściekłych ścierwojadów. Mieszka gdzieś na bagnach głęboko w kniei.
- Skąd to wiesz?
Głos majora nadal nie zdradzał emocji. Mężczyzna był spokojny i zupełnie niewzruszony. Sprawiał wrażenie, jakby żadna informacja nie mogła go zaskoczyć, lub chociaż wydać mu się nieprawdopodobną.
- No, powiedział mi taki jeden – zawahał się Polędwica.
- Znaczy się?
- Nie wiem. Dziwny typ z lasu, jeździ furą, ma świecące oczy i wszystko szlachtuje batem.
- Szalony Furman – westchnął Wielebny. – Mamy niewiele czasu.
- O co tu, kurwa mać, chodzi? – zapytał Zenon coraz bardziej zdziwiony, nie mogąc się zdecydować czy spurpurowieć ze złości, czy też wybuchnąć śmiechem. – Czy ja nie jestem przypadkiem w jakiejś pieprzonej ukrytej kamerze? O czym wy mówicie? Ty? – zwrócił się do Stasia. – Odebrało ci na stare lata resztki szarej mazi?
- A ty co udajesz niemca, Cwajdupo? – zestrofował go z ponurą miną staruszek. – Tu nie czas na bohaterszczyznę. jak oni nam nie pomogą, to Grabarz nas pochowa jak nic.
Zenon najpierw zbladł, potem pozieleniał by wreszcie nabrać amarantowych barw.
- Co ty mi tu pierdolisz?! – ryknął. – Przestań bo…
Głos uwiąż Zgliszczowi w gardle, gdy major zamknął mu szyję w stalowym uścisku. Żołnierz spojrzał na Wielebnego pytająco. Ten przytaknął spojrzeniem.
- No dobra – rzekł major puszczając jednocześnie Zenona. – Należy wam się parę słów wyjaśnienia.
Parkingowy poruszył się niespokojnie, ale mężczyzna spojrzał na niego karcąco i zapanowała cisza.
- Bierzecie udział, zupełnie przypadkiem, w czymś w rodzaju naukowego eksperymentu. Sami jesteście sobie winni, bo gdybyście się nie wpieprzali w nieswoje sprawy dalej spokojnie popijalibyście na parkingu samogon. Ale trudno. Stało się. Skonstruowaliśmy maszynę, dzięki której rzeczywistość wirtualna przestaje być iluzją i staje się stanem faktycznym, namacalnym. Zamiast ślęczeć przed komputerem i strzelać do wyimaginowanych przeciwników można stanąć oko w oko z żywym wrogiem stworzonym z krwi i kości. Urządzenie brało udział w ostatnich testach, kiedy zaczęło się nim interesować wojsko. My nie jesteśmy zwykłymi żołnierzami, takimi z armii, która chadza na wojny. Jesteśmy korpusem ochronnym, pilnującym by najtajniejsze projekty badawcze nie wydostały się zawczasu na światło dzienne. Pan Wielebny jest naukowcem i pomysłodawcą całego przedsięwzięcia i jednoczesnie biznesmenem, który zainwestował fortunę w ten pomysł. Do tej pory wszystko szło zgodnie planem. Z naszych usług korzystali chętni przygód, zwykle bardzo majętni ludzie. Bo my nie jesteśmy tani. W zależności od stopnia trudności i bezpośredniego zagrożenia życia stawka rośnie. Jeśli chcesz zastrzelić żebraka, to problem w zasadzie nie istnieje. Ale jeśli chcesz już wymordować tuzin ludzi, poznęcać się nad nimi, spalić ich domy, albo puścić z dymem całą wieś, wysadzić w powietrze budynek komendy miejskiej, albo zastrzelić prezydenta, to sprawa się nieco komplikuje i potrzeba na to nieco więcej funduszy. Rośnie również rzesza chętnych, by powalczyć z wymyślonymi przez siebie, zupełnie fantastycznymi, nie istniejącymi w świecie realnym przeciwnikami. I my wychodzimy im naprzeciw. To tylko czysty interes.
Major przerwał na chwilę zapalając papierosa.
- Nadążacie? – zapytał przyjaciół, którzy wytrzeszczali na niego oczy, wielkie jak nakrętki od majonezu.
- Co? – odparli obaj jednocześnie.
- Niestety bywa i tak – podjął wypuszczając dym, – że nasi klienci mimo ochrony i dokładnych wskazówek wpadają na własne, nie zawsze najszczęśliwsze pomysły. Wówczas różnie bywa. Niektórzy nie kończą gry lub w niej zostają tracąc poczucie rzeczywistości. Inni giną celowo. To taki rodzaj samobójstwa, drogi, ale bardzo oryginalny. Są i tacy, którzy nie chcą wrócić, bo bardziej odpowiada im alternatywna, udostępniona przez nas rzeczywistość. Wówczas do akcji wkracza nasz korpus. Ponadto zajmujemy się również oczyszczaniem naszego środowiska z różnego rodzaju szumowin i zwyrodnialców, którzy powołani do życia przez naszych klientów wskutek niedopatrzeń przeniknęli z rzeczywistości wirtualnej do realu.
W tym momencie Wielebny odchrząknął znacząco i relacjonujący delikatnie się zmieszał.
- Hm – mruknął. – Nie ważne, do rzeczy. W końcu to do tej pory zdarzało się to niezwykle rzadko, a właściwie prawie wcale się nie zdarzało i nasze zadania w tym zakresie określone były jedynie na papierze, w rzeczywistości nigdy nie były wcielane w życie. Aż do tej pory. To czego świadkami byliście dzisiaj, to właśnie taki przypadek. Ci ludzie, którzy zginęli w płomieniach to jedynie wytwór chorej wyobraźni. Jeśli byśmy ich nie wyeliminowali za kilka godzin przeniknęliby do świata rzeczywistego i wówczas ulegli by potwornym, niezwykle bolesnym mutacjom, w wyniku których przeistoczyliby się w… A zresztą. Nie powinno was to obchodzić. Najważniejsze, że udało się zapobiec tej tragedii. Prawie. Pozostał jeszcze wasz kolega, Fryderyk Gałka. I w odnalezieniu jego, czy tego, w co się przeistoczył, wy musicie nam pomóc. I pomożecie.
Stasiu i Zenon popatrzyli po sobie niepewnie. Obaj nie mięli bladego pojęcia o współczesnej technologii, a świat komputerów znali jedynie z telewizji. Część terminów użytych przez majora niewiele im powiedział.
- Ale ja nic nie pamiętam – wyjąkał w końcu Zenon i czknął.
- A ja wszystko – dodał Stasiu.
- To jeden z elementów tej gry – wyjaśnił major. – Nigdy nie możemy być do końca pewni, że wszystko pójdzie zgodnie planem. Wówczas stosujemy taki środek, który powoduje ściśle czasowo obliczoną amnezję. Jednak jak każdy nawet najbardziej cudowny specyfik i ten ma ten mankament, że zdarzają się jednostki na niego odporne. Albo, co bardziej prawdopodobne, potrzebują solidniejszą dawkę. Ot i cała tajemnica.
- To dajcie ją nam jeszcze raz i odstawcie na parking – rzekł z nadzieją Polędwica. – Ja mogę walnąć nawet pół litry!
Major uśmiechnął się dobrotliwie.
- Wszystko w swoim czasie. Na razie musicie pomóc nam odnaleźć waszego kolegę z parkingu, który coś za dużo pomajstrował przy naszym projekcie. Był zbyt ciekawy i zachłanny.
- A co on mógł namajstrować, jak to był głąb i szczaw, jakich mało – rzucił Stasiu.
- To był taki kamuflaż. Każdy z nas ma drugie, inne życie. Inaczej nie moglibyśmy funkcjonować niezauważeni – wyjaśnił major. – Mężczyzna znany wam, jako Fryderyk Gałka, był naszym długoletnim współpracownikiem. Do momentu, aż nie zaczął działać na własną rękę. Uzależnił się od wyimaginowanych realiów. Sam skonstruował maszynę, dzięki której mógł do woli przenikać do alternatywnej rzeczywistości, innych równoległych wymiarów, mniej lub bardziej przez użytkownika zmodyfikowanych. Przez długi czas wodził nas za nos. Dopiero kilka dni temu dotarł do nas przeciek, że Gałka przeskakuje sam. Krótkowzroczny, pozbawiony wyobraźni idiota.
- To on – gorliwie przytaknął staruszek.
- Myślał, że się nie dowiemy. Wiedział, że jeżeli obie maszyny zaczną funkcjonować w tym samym czasie, to może dojść do zakłóceń i błędów w obliczeniach. Początkowo starał się działać wyłącznie wtedy, gdy był pewien, że my nie mamy zleceń, ale w końcu przesadził. I teraz mieszają się nasze wewnętrzne strumienie, dzięki którym możliwe było bezpieczne przenikanie przez wrota. Musimy jedne z nich zamknąć. Ale zanim to zrobimy, trzeba posprzątać ten bałagan. I koniecznie unieszkodliwić Gałkę, który całkiem stracił już kontakt z rzeczywistością.
- A ta policja? – wtrącił Zenon. – Mówili, że nie żyje.
- Bo tak jest. Do tego stopnia zatracił poczucie rzeczywistości i przestał stosować zasady, że popełnił błąd. Jego organizm nie został przetransportowany w całości. W znanym wam świecie został z niego tylko krwawy ochłap, a tutaj krąży jego samoregenerujące się alter ego wspomagane przez wymyślone lub przeniesione z innych wymiarów istoty.
- O Jezu – westchnął z rezygnacją Stasiu. – To nie na mój łeb, panie majorze. Dla mnie kolorowy telewizor to już przesada. A jeszcze niedawno…
- I po co nam pan to wszystko mówi? – przerwał Zenon. – Skoro to taka tajemnica? A jak po powrocie pójdziemy z tym do gazety? Albo do telewizji?
Major popatrzył na Zgliszcza dobrotliwie i pokiwał głową.
- Pan taki głupi jest w realu, czy tu uległ mutacjom? – zapytał.
- Że co?
- Pan major pyta – pospieszył z wyjaśnieniem Stasiu. – Czy ma ci dać później ten specyfik od pamięci, czy wolisz, żeby rozwalić cię tu, na miejscu?
Zanim Zenon zdążył udzielić i tak zbędnej odpowiedzi do chaty wszedł sierżant.
- Wszystko gotowe – zameldował.
- W porządku – odparł major. – Zostawisz z nami jednego człowieka i jednego Silnego Józka. Znasz współrzędne. Kierujecie się prosto na bagna. Nie interesuje was nic, poza Gałką, ale jeśli zaistnieje taka konieczność nie cofajcie się przed niczym. I unikajcie Szalonego Furmana. Jest u siebie, na swoim terenie. Nie wiemy do końca, do czego jest zdolny. Różne mamy na ten temat informacje. Nie ma potrzeby go w to mieszać bardziej, niż już zostało to zrobione. Poza tym, w pewnym sensie jest po naszej stronie. Też poluje na Gałkę. Do roboty.
*
Fredek siedział na gałęzi zwisającej nisko nad powierzchnią mokradła. Obwąchiwał sobie pachy kręcąc nosem niezadowolony. Dopiero co nasmarował się wyciągiem z nagietków i spodziewał się dużo lepszego efektu. Był zły. Nie udało mu się rozprawić z Furmanem, a jeszcze dodatkowo pojawiło się dwóch innych wrogów, którzy wydawali mu się dziwnie znajomi, ale za nic nie mógł sobie przypomnieć skąd. Od myślenia aż rozbolała go głowa. Rozesłał na wszystkie strony śmierdnice i pleśniaki, ale jak dotąd żadne z nich nie przyniosły mu konkretnych informacji. Dzień rozbudził się już na dobre i słońce ostro przypiekało. Zastanawiał się, czy powinien nie tracąc czasu ponownie zaatakować Furmana, czy wręcz przeciwnie, dać mu dużo czasu na odpoczynek i tym samym uśpić jego czujność.
Rozważania przerwało mu stado szczekających pleśniaków, które niespodziewanie zaczęły niespokojnie krążyć mu nad głową. Fredek karcąco chlasnął najbliższego dłonią, w wyniku czego reszta się uspokoiła. Wysłuchał relacji i srodze się zaniepokoił. W kierunku jego siedliszcza zmierzała grupa obcych, najwyraźniej wrogo nastawionych osobników. Wydał stosowne komendy i wezwał swoją przyboczną straż, na którą składały się trzy wyjątkowo duże śmierdnice olbrzymie, dwa szablozębne bońdzioły i jeden wielki mońcioch.
Bańdzioły szablozębne były bardzo sprawnymi, odpornymi na zmęczenie naziemnymi czworonogami, sięgającymi w kłębie trzech metrów i niekiedy osiągając do dwóch i pół tony wagi. Potrafiły maszerować bez pożywienia i wody nawet dwa miesiące. Wystarczyło im, że raz na tydzień jeden pierdnie drugiemu prosto w rozłożyste nozdrza. Mieszanina gazów, jaką wydalały te istoty stanowiła jedyną w swoim rodzaju pożywkę, która sprawiała, że funkcjonowały niczym swoistego rodzaju samonapędzające się perpetuum mobile. Dla innych istot bońdziołowa pierda była śmiertelnie trująca nawet w niewielkich ilościach.
Tak więc bońdzioła były bardzo ekonomiczne, ale niestety niełatwe w utrzymaniu, bo jeśli miały okazję potrafiły żreć bez umiaru. Nie z głodu tylko z pasji. Jeśli więc zostawiło się je bez odpowiedniego nadzoru zjadały wszystko w okolicy włącznie z ziemią po której chodziły w wyniku czego zdarzały się przypadki, że niektóre co bardziej leniwe osobniki dotąd żarły aż całe zapadały się głęboko pod powierzchnię i w końcu zdychały z nudów i bezczynności.
Zupełnym przeciwieństwem tych istot były mońciochy. Te niezwykle rzadkie stworzenia poruszały się na dwóch szczudłowatych nogach z podwójnymi stawami kolanowymi, w których jedne zginały się w przeciwnym do drugich kierunku, czyli w tym przypadku niższe w przód, a wyższe w tył. Z reguły poruszały się skacząc jak olbrzymie wróble lub kangury. Mogły też biec w tradycyjny sposób co wyglądało nieco groteskowo, jakby brały potężne zamachy i zamierzały pluć ogniem, co też czynić potrafiły. Mońciochy miały długie, sięgające niemalże kostek ręce, które dla odmiany, stawów łokciowych w ogóle nie posiadały. Potrafiły za to błyskawicznie zwijać się w rulony i na powrót rozwijać, jak węże strażackie, co bardzo często okazywało się niezwykle przydatne. W pozycji wyprostowanej mońcioch mógł mierzyć nawet i pięć metrów wzrostu, ale że zwykle poruszał się znacznie pochylony, to na ogół było to trzy i pół, cztery metry.
Fredek usiadł na grzbiecie opancerzonego dodatkowo bońdzioła, drugi również odpowiednio wyposażony we wzmocnienia podążał tuż przed nim, po bokach i bezpośrednio nad nim unosiły się śmierdnice, a pochód zamykał chwiejący się mońcioch. Wokół orszaku krążyły niezliczone pleśniaki i pozostałe, mniejsze i większe śmierdnice. Grabarz nie chciał się dłużej ukrywać. Postanowił dać wrogowi otwartą walkę. Oczywiście zachowując przy tym należytą ostrożność i wykorzystując znajomość terenu.
Opuściwszy mokradła poruszali się szybko omijając co bardziej gęste partie lasu. Co chwila podlatywały do niego kolejne pleśniaki i zdawały relacje, co do rozwoju sytuacji. Wiedział już, że ma do czynienia z niezbyt licznym, ale solidnie uzbrojonym oddziałem wojska, który poruszał się dosyć wolno i znajdował się niecałe pięć kilometrów od miejsca, w którym aktualnie znajdował się Fredek ze swoją świtą. Zamierzał właśnie wydać dyspozycje w celu rozmieszczenia poszczególnych sił, gdy nagle powietrze przeszył złowrogi świst nadlatujących pocisków. Gałka nigdy wcześniej czegoś takiego nie widział. Wyglądało to, jak długi, nie kończący się warkocz ognia, który unicestwiał wszystko, co znalazło się na jego drodze. Rozbłysnął nie wiadomo skąd i kiedy. Po prostu w pewnym momencie całe lewe skrzydło pochodu zamieniło się w popiół. Wówczas to zobaczył. W odległości kilkudziesięciu metrów dostrzegł dwie mierzące około dwa i pół metra pękate postacie, które dzierżąc w dłoniach nieznaną mu broń wypluwały z luf smugi ognia, które łączyły się ze sobą i dalej mknęły z niesamowitą szybkością unicestwiając wszystko na swojej drodze. Fredek był mocno zaskoczony, ale nie stracił zimnej krwi. Kazał rozpierzchnąć się możliwie szeroko i atakować z zaskoczenia.
Tymczasem dwa Silne Józki kroczyły pewnie na sprężynowych nogach siejąc zniszczenie. W ślad za nimi podążało trzech żołnierzy, którzy szyli z kałasznikowów do wszystkiego, co się rusza.
- Dawać – ryczał kapral Poniewierka. – Rozpieprzyć mi tu wszystko!
O ile dla Silnych Józków nie stanowiło różnicy do czego strzelały, to w przypadku żołnierzy było to bardzo istotne. Byli zaprawieni w bojach przeciwko różnym przeciwnikom, ale na widok nadlatującego roju śmierdnic i pleśniaków pewność nieco ich opuściła. Zaczęli chaotycznie wypruwać w powietrze całe magazynki zapominając o rozwadze i ostrożności.
Pierwszy zginął starszy szeregowy Precel, który zagapił się zmieniając magazynek i pozwolił by nadlatująca z flanki śmierdnica odgryzła mu czoło uwalniając kryjącą się pod nią mazistą zawartość. Upadając w przedśmiertnym skurczu nacisnął spust i wypruł cały magazynek w plecy kroczącego kilkanaście metrów przed nim Silnego Józka. W zasadzie sama salwa niewiele maszynie uczyniła, ale spowodowała, że pancerniak odwrócił się w kierunku atakującego, co sprawiło, że zachwiała się kanonada, którą wraz z kompanem skutecznie przerzedzali szeregi napastników. Pancerz, którym pokryty był korpus Silnego Józka skutecznie chronił przed konwencjonalną bronią, ale konstruktorzy nie mogli przewidzieć wszystkiego. Na przykład tego, że mońcioch zieje rozpalonym do dwóch i pół tysiąca stopni Celsjusza ogniem wytworzonym w efekcie spalania mieszaniny gazów błotnych, mułu, jaszczurczych zbuków, wapna, amoniaku i siarczku węgla. Gdy tylko Silne Józki przestały ze sobą współpracować mońcioch przykucnął, odbił się mocno z dwóch nóg i chwilę później znalazłszy się w bezpośrednim ich sąsiedztwie rzygnął w napastników śmiercionośną mieszaniną. Po drodze spalił również kilkanaście śmierdnic i stado pleśniaków, ale cóż. Wojna wymagała ofiar. W każdym bądź razie dwa Silne Józki zaczęły topić się w oczach. Najpierw spłonęły pancerze i zaraz potem eksplodowały zapasy amunicji produkowane na bieżąco wskutek chemiczno termicznej obróbki węglowego paliwa, która odbywała się wewnątrz baniakowatych korpusów maszyn. Wybuch był tak potężny, że od podmuchu zachwiał się sam mońcioch, a Fredka wysadziło z siedziska. Bońdzioł ryknął złowieszczo i rozjuszony ruszył do ataku. Przerażeni żołnierze zaczęli uciekać w kierunku, gdzie spodziewali się spotkać sierżanta i dwie pozostałe maszyny. Kapral Poniewierka już był prawie bezpieczny, gdy nagle poczuł spowijającą go chmurę niezwykle cuchnącego gazu i zanim zdążył zidentyfikować źródło smrodu obumarł mu ośrodek mózgowy. Padł twarzą przed siebie, oczy wypłynęły mu jak nie całkiem skrzepła galareta. Galopujący nieopodal bońdzioł nawet go nie zauważył.
Pozostały przy życiu żołnierz przedzierał się przez gęstwinę nie odwracając się za siebie. Nie miał ochoty patrzeć na olbrzymią kulę ognia trawiącą wszystko na swojej drodze. Gnał ile sił oganiając się od atakujących go pleśniaków, które boleśnie kąsały go w głowę i ramiona. Początkowo całkiem nieźle sobie z nimi radził, ale po pewnym czasie zaczął tracić siły. Ubiegł jeszcze kilkaset metrów i zdyszany stanął oparty o pień potężnego dębu. Zaczął z zimną krwią oddawać precyzyjne strzały strącając coraz większą ilość nadlatujących zewsząd pleśniaków. Gdy został mu ostatni magazynek wiedział, że to już koniec. I wówczas zdarzył się cud. Zza pnia wyszedł Silny Józek i uruchomił miotacz. Powietrze zamieniło się w rojowisko płonących trucheł, które jak ognisty grad runęły na ziemię. Niedobitki czmychnęły w popłochu wściekle ujadając. Żołnierz odetchnął z ulgą i spojrzał z uznaniem na wybawcę. Silny Józek opuścił rurę miotacza i stanął bez ruchu. Beczkowaty korpus dymił z wywietrzników czarnymi kłębami, co wskazywało, że kończy mu się paliwo. Mężczyzna rozejrzał się zaniepokojony i z ulgą stwierdził, że nieopodal kroczy druga z maszyn. Podeszła szybko do nieruchomego pobratymca i otworzyła mu klapę na plecach. Szybkimi ruchami załadowała do środka pół tony węgla i zatrzasnęła drzwiczki. Silny Józek, jak nowo narodzony wyprostował się, ze świstem wypuścił z otworu będącego odpowiednikiem ust gorącą parę i rozejrzał się w poszukiwaniu przeciwnika.
Napęd to był jedyny mankament tej nadzwyczajnej technologii. Kiedy skonstruowano prototyp potrzeba było aż pięciu ton węgla aby Silny Józek mógł funkcjonować zaledwie pół godziny. Unowocześnione modele potrzebowały jednej dziesiątej paliwa, by muc działać bez przerwy nawet i pięć godzin. Problemem pozostawał jednakże sam napęd. Jeżeli Silne Józki stacjonowały w pobliżu kopalni, to problem w zasadzie nie istniał. Tracący siły egzemplarz był wycofywany z pola boju i natychmiast podbiegało do niego trzech wyspecjalizowanych palaczy. W przeciągu pięciu, do siedmiu sekund ładowali łopatami opał i maszyna była gotowa do pracy. Jak wymiana opon bolidów w formule pierwszej. No ale żeby Silny Józek stał się bardziej uniwersalny i wszechstronny w użyciu, potrzeba było czymś zastąpić nieporęczny węgiel. Próbowano wszystkiego. Skondensowanego paliwa lotniczego, prasowanego brykietu, nawet uranu. Na próżno. Dopiero niedawno naukowcy wpadli na pomysł, żeby zamienić olbrzymie ładunki miału węglowego w miniaturowe, ale również ważące blisko tonę pełnowartościowe porcje paliwa. Wbrew pozorom nie było to wcale trudne. Wykorzystano do tego wytworzoną w laboratoriach czarną dziurę, która w przeciągu kilku sekund potrafiła zmieniać gęstość węgla i z kilkutonowego wkładu wyprodukować tyleż ważące, ale mieszczące się w portfelu paliwo. Problemem pozostawało transportowanie nowego opału. Któż dałby radę dźwigać w kieszeniach parędziesiąt ton sprasowanego węgla? Oczywiście mógł to bez problemu robić inny Silny Józek. Odtąd zaczęto wysyłać ich w misję w duetach. Jeśli jeden ustawał, drugi szybko pakował mu do komory przechowywane pod klapą na piersi paliwo i robota szła jak w szwajcarskim zegarku. Obecnie pracowano już nad modelem, który będzie mógł sam aplikować sobie opał, ale póki co prace nie były jeszcze zakończone.
Dwa Silne Józki stanęły gotowe do boju czekając na rozkazy. Po chwili pojawił się sierżant i żołnierz zdał mu nieco chaotyczną relację z odniesionej klęski. Połączyli się z majorem i przekazali informację. Nakazano im natychmiastowy odwrót.
*
Tymczasem Fredek również dokonywał oceny dotychczasowej utarczki. Najpierw skopał po dupach tuzin pleśniaków i trzy śmierdnice, które dostarczyły błędnych informacji, co do dystansu dzielącego ich od wroga. W normalnych, bardziej sprzyjających warunkach kazałby mońciochowi spalić je żywcem, lub rzucił na pożarcie bońdziołom, ale w zaistniałej sytuacji, gdzie szeregi jego armii były znacznie przetrzebione liczyła się każda mogąca walczyć sztuka. Najbardziej martwiło Fredka, że ucierpiała jego straż przyboczna, na której tresurę poświęcił długie lata pracy. Dwie śmierdnice zostały spalone na popiół, poważnie ranny był bońdzioł, którego dosięgły efekty eksplozji Silnych Józków. Ponadto emocjonalnego rozstroju doznał mońcioch. Podmuch tak go zaskoczył, że do tej pory nie mógł złapać równowagi i zataczał się depcząc i rozgniatając liczne pleśniaki i mniejsze śmierdnice, które mając uszkodzone skrzydła nie mogły wzbić się na bezpieczną wysokość. Nie chodziło tu nawet o samych padlinożerców, bo ich było zawsze pod dostatkiem. Bardziej niepokojącym był fakt, że mońcioch w takim stanie nie mógł precyzyjnie ziać ogniem, a biorąc pod uwagę siłę rażenia jego broni mógł uczynić więcej szkód niż pożytku. Grabarz próbował na wszystkie sposoby uspokoić mońciocha, ale jego zabiegi szły na próżno. Fredek pamiętał, że jego podopieczny na początku tresury często popadał w podobne stany i wówczas potrzeba było kilku dni, aby wrócił do względnej emocjonalnej równowagi. Strata to była ogromna, bo nie wykorzystał do tej pory nawet połowy swoich możliwości. Gałka był trochę zły, że mońcioch od razu rzygnął ogniem, zamiast spróbować Silne Józki podusić. Nie raz już widział, jak elastyczne ramiona oplatały się na mocarnych korpusach przeróżnych robotów i te po chwili były miażdżone, jak przejrzałe ogórki. Ale cóż było począć. W sumie sam po części ponosił winę za odniesione straty. Gdyby potrafił zapanować nad szeregami i w porę wydać stosowne rozkazy wszystko mogłoby potoczyć się inaczej. Spróbował jeszcze raz dotrzeć do mońciocha. Dosiadł śmierdnicę i podleciał do kiwającego się na boki nieszczęśnika, ale zanim zdążył się odezwać, mońciochowi zaplątały się nogi i runął z jękiem na ziemię rozgniatając przy okazji trzy pleśniaki, z których jeden przed śmiercią boleśnie użarł go tuż pod dolnym kolanem. Kąśnięcie nie było bardzo bolesne, ale ogólny nadszarpnięty stan psychiczny spowodował, że mońcioch kaszlnął wypluwając strużkę płonącej śliny, która przepaliła na wylot rannego bońdzioła. To z kolei spowodowało rozjuszenie drugiego czworonoga, który zaczął niebezpiecznie warczeć i rzucać mońciochowi złowrogie spojrzenia. Na szczęście tym razem Fredek zareagował dostatecznie szybko i w porę zaradził rodzącemu się konfliktowi. Odprowadził parskającego bońdzioła na bok i nakazał wszystkim oddalić się od chorego mońciocha. Nie było wyjścia. Musiał zostawić go aż sam dojdzie do siebie i radzić sobie bez niego. Pozostawały mu do dyspozycji rzesze śmierdnic i pleśniaków oraz niedobitki straży przybocznej. Nie była to potęga i Fredek zdawał sobie sprawę, że znaczna liczebność daje tylko iluzoryczne szanse na powodzenie. Nie ma co niepotrzebnie ryzykować. Postanowił zaszyć się na bagnach i poczekać na rozwój wypadków. Czas poświęci na tresurę i uzupełnienie braków w straży oraz na opracowanie nowych strategii walki. Dotychczasowe okazały się nieskuteczne i bardzo ryzykowne. No i popracuje nad przejściem.
*
Głowa sierżanta z furkotem wyleciała wysoko w powietrze. Drugi z żołnierzy padł rozjechany kołami pędzącej fury. Silne Józki zareagowały szybko, ale nie wystarczająco by dosięgnąć i skutecznie dopaść Szalonego Furmana, który powożąc na stojąco smagał śmiercionośnym batem. Ciosy były precyzyjne, ale mocna blacha, z której skonstruowane były pancerze nie ustąpiła. W płomieniach za to stanęła fura. Paliło się również odzienie Furmana, który wcześniej nie mając do czynienia z takim przeciwnikiem przywdział tradycyjną kufajkę. Nie był zresztą specjalnie przygotowany na potyczkę. Wyjechał w głąb lasu na rekonesans licząc, że usiecze jedynie paru zbłąkanych wieśniaków. Gdy okolicą wstrząsnęły eksplozje postanowił szybko wrócić do siedziby i odpowiednio przygotować się do walki. Na powracających żołnierzy natknął się zupełnie przypadkowo i gdyby nie ich agresywne nastawienie przejawiające się w postaci wypuszczonej w niego serii z kałasznikowa, pewnie nie zawracałby sobie nimi głowy. Ale skoro sprawy przybrały taki obrót nie mógł pozostać obojętny. Zaskoczyły go za to dwa pękate Silne Józki, których nigdy wcześniej nie widział. Rzadko zdarzało się, żeby bat nie radził sobie z jakimkolwiek przeciwnikiem, a tu taka niemiła niespodzianka. Furman nie zwykł opuszczać placu boju zanim nie wyrżnął wszystkich w pień, ale w tym przypadku bał się o konie, którym nie założył ochraniaczy, wobec czego mogły poważnie ucierpieć. Przepuścił jeszcze jeden atak pieszo i w cięcia włożył wszystkie siły, jakie drzemały w jego potężnych ramionach. Tego nie mógł wytrzymać żaden przeciwnik. Furman stanął w płomieniach, ale jego skóra nawet nie zaskwierczała. Ciął bezlitośnie do momentu, aż z Józków zostały tylko plasterki przypominające bandaże kół rowerowych i garstka gorejącego opału. Zrzucił zwęgloną kufajkę i dymiącą beretkę, a ściślej mówiąc otrzepał się z popiołu, jaki po nich pozostał przyklejając się do ciała. Spaliły mu się włosy i nieco piekły rozgrzane oczy. Z niepokojem spojrzał na języki ognia harcujące po stojącej nieopodal furze. Wskoczył na kozła i obrał kurs na pobliski staw. Przejeżdżając przez mętną wodę usiekł kilka śmierdnic, pochodzących prawdopodobnie ze zwiadowczego oddziału Grabarza. Szczerze nienawidził tych plugawych stworzeń i nigdy nie przepuścił okazji by dopaść choć kilka z nich. Zresztą Furman mało kogo lubił, a raczej w ogóle tolerował. Poza innymi Furmanami i Pobuczami praktycznie każdy był wrogiem. Od tej reguły bardzo rzadko robił ustępstwa. Wspomniał przez chwilę ostatnio poznanego i oszczędzonego człowieka, ale ten miał w sobie coś z Furmana, więc nie stanowiło to rażącego odejścia od przyjętych zasad. Lubił, no może lubił to za mocno powiedziane, ale tolerował też mońciochy. Oczywiście jeśli te nie wchodziły mu w paradę.
Tak rozważając dotarł do swojej kryjówki i szybko rozpoczął przygotowania do kolejnej, jak zakładał, trudnej misji. Na początek zajął się końmi. Napoił je dodając do wody garść ziół i kilka kropel furmańskiej mikstury, dzięki którym zwierzęta nabierały dodatkowej fizycznej tężyzny i szybkości, stawały się odporniejsze na zadawane ciosy i uzyskiwały wzmożoną zdolność samoregeneracji uszkodzonych tkanek. Furman dodatkowo nałożył im ochraniacze na brzuchy i pęciny, pancerze chroniące oczy, uszy i wrażliwe chrapy. Przez grzbiety przerzucił gąbczaste pianki samodopasowujące się kształtem do ciał sporządzone z żaroodpornej, twardej, azbestopodobnej substancji. Sam założył ukryte w tradycyjnych gumofilcach obite blachą chodaki, parciane, niczym nie wyróżniające się portki, przywdział długi płaszcz z kapturem i zajął się doborem osprzętu. Nie mógł się zdecydować na to, jakie zainstalować na bacie końcówki. Wreszcie zdecydował się zabrać dwa baty, z których każdy był lekki i jednocześnie przeznaczony do walki z wyjątkowo ciężkim przeciwnikiem. Gdyby chociaż jednym z nich dysponował w potyczce przy chacie, to z pewnością poradziłby sobie z przeciwnikiem. Tak przynajmniej sądził. Dokonał dokładnych oględzin fury. Ogień nie uczynił jej większych szkód, ale gdyby przyjęła kolejne porcje niezwykle silnych płomieni, mogłoby być inaczej. Profilaktycznie więc poszedł do komórki i wytaszczył kanister z ognioodpornym smarem, którym skrupulatnie pokrył powierzchnię fury. Był gotowy.
*
Major kręcił się nerwowo po izbie. Ostatni meldunek był bardzo niepokojący, a teraz łączność została całkowicie zerwana. Jeśli jego ludzie zginęli nie będzie mógł w pełni kontrolować Silnych Józków. Miały wprawdzie zaprogramowaną drogę powrotną, ale nie mógł mieć pewności, że w trakcie trwania misji priorytety nie zostały zmienione, albo nie uległy uszkodzeniu mikroprocesory, które nie miały jeszcze postaci idealnej. Gdyby mogli przełożyć misję o dwa, trzy tygodnie. Wówczas wyposażenie byłoby bardziej perfekcyjne. Prace udoskonalające były już praktycznie na ukończeniu. Ale cóż. Nie było sensu dywagować nad niemożliwym. Byli tu i teraz i do pokonania nieprzewidywalnego w pełni wroga, mieli do dyspozycji to, co mieli.
- Sugeruję przenieść się do transmitera – zwrócił się do Wielebnego. – Obawiam się, że nie mamy pełnej kontroli nad sytuacją.
Rozejrzał się po chacie i zdusił przekleństwo. Stasiu i Zenon gdzieś zniknęli. Tak był zajęty śledzeniem wypadków, że nawet nie zauważył jak wymknęli się po kryjomu. Zaczął żałować, że zdradził im szczegóły ich działalności. Jeśli uda im się wrócić gotowi jeszcze zrobić z tego użytek. Odwrócił się do Wielebnego szukając pomocy w jego błyskotliwym umyśle, ale zamiast tego poczuł chłód lufy przytkniętej do czoła. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć pocisk rozerwał mu czaszkę. Wielebny zrobił w powietrzu krzyżyk palcem wskazującym, wyjął z eleganckiej teczki niewielkich rozmiarów nadajnik i postawił go na stole.
- Co się stało? – usłyszał głos żołnierza, który zaniepokojony hukiem wystrzału wbiegł do środka.
Zamiast odpowiedzi otrzymał kulę między oczy i kolejny krzyżyk, którego już nie mógł zobaczyć. Wielebny zastanowił się, co zrobić z ostatnim Silnym Józkiem. Wszystko było stracone. Musi zniszczyć oba przejścia i zacząć po woli realizować plan od podstaw. Nie mógł ryzykować. Sytuacja była groźniejsza niż zakładali. Nie chciał niepotrzebnej śmierci żołnierzy. Nie pragnął też zabijać majora. Oficer był lojalny i oddany sprawie, ale początkowe sukcesy uśpiły jego czujność i zaczął popełniać zbyt wiele błędów.
Postanowił zostawić Silnego Józka na miejscu i wysadzić go w powietrze razem z chałupą.
*
- Wyłaźcie gnojki – krzyknął Polędwica wpadając do stodółki. – To ja, Szymon.
- Jaki, kurna, Szymon? – spytał zdziwiony Zgliszcz.
Zanim Stasiu zdążył odpowiedzieć spod siana wychyliły się dwie wystraszone głowy.
- No dalej – ponaglił staruszek. – Pospieszcie się. Musimy szybko uciekać.
Młodzieńcom nie trzeba było dwa razy powtarzać. Nie wiele rozumiejąc wyskoczyli z kryjówki i stanęli przed mężczyznami wpatrując się w nich wyczekująco.
- Co zamierzasz z nimi zrobić? – zapytał Zgliszcz.
- Jak to co? – odparł Stasiu. – Zabieramy ich ze sobą. Inaczej przecież zginą.
- No i co? Będziesz im dziadkował?
- Aleś ty głupi. Spójrz na nich.
Zenon spojrzał.
- No i co?
- Nie widzisz żadnego podobieństwa?
- Niby do kogo?
- No do tych wszystkich gówniarzy, którzy całymi dniami wystają bezczynnie pod spożywczym u ciebie na osiedlu. Te same tępe gęby, w repertuarze dziesięć słów na krzyż i jedyna rozrywka, to robienie innym na złość.
- Czy ja wiem?
- Chłopie, założy im się dresy albo te gacie z krokiem w kolanach, co przez nie wszyscy wyglądają, jakby usrani chodzili i nie poznasz różnicy.
Stasiu skinął na nich i ruszył do wyjścia. Ostrożnie przemykali od zagrody do zagrody. Wiedzieli od majora, w której chałupie znajduje się brama. Żeby do niej dotrzeć musieli przejść obok chaty, w której zostali żołnierze, lub nadrobić szerokim łukiem dokoła wsi. Woleli nie ryzykować i wybrali dłuższą drogę. Po kwadransie znaleźli się na tyłach docelowej chaty. Już mięli wyjść z ukrycia, gdy usłyszeli rżenie koni.
- Biegają po całej wsi – powiedział Zenon. – Krowy też. Szkoda tego wszystkiego.
- Te są inne – rzekł jeden z chłopców.
- Że co?
- Inaczej rżą. Nie nasze.
- E tam.
Zenon już miał wyjść, ale Stasiu powstrzymał go ciągnąc za rękaw.
- Lepiej być ostrożnym
Przemknęli pod sąsiednią chałupę i ukryli się w gęstych porzeczkach. Konie parskały nerwowo, słychać było również szelest i dzwonienie uprzęży. Skulili się w wyczekiwaniu bojąc się wyjrzeć z krzaków. Po chwili usłyszeli świst bata i odgłos stąpających wolno kopyt i toczących się kół. Dźwięk oddalał się niespiesznie, by po minucie zupełnie ucichnąć. Stasiu pierwszy opuścił kryjówkę. Rozejrzał się i dał pozostałym sygnał do wyjścia. Podeszli do chałupy. Przed jej progiem leżał przecięty wzdłuż Wielebny.
- O rzesz – szepnął Zenon.
- Dawajcie – ponaglił staruszek. – Szkoda czasu.
Ledwie zdążyli przestąpić próg, gdy nagle oślepił ich potężny błysk, zrobiło się niesamowicie gorąco, czuć było swąd spalenizny i przytłaczające ciśnienie, wszystko zaczęło wirować i w chwilę później ogłuszył ich potężny huk.
*
Stasiu ocknął się z potężnym kacem. Siedział w szoferce starego zdezelowanego żuka. Kierownica była zarzygana, podobnie jak jego kolana i sandały. Słońce świeciło ostro, ale przez brudne szyby przedostawało się niewiele światła. Staruszek otworzył drzwi i wyszedł na powietrze. Nie było późno i, poza stałymi, na parkingu było dopiero kilka samochodów. Rozejrzał się wkoło próbując zebrać myśli. Popatrzył w kierunku budki parkingowego. Stała dziwnie przekrzywiona, jakby oparł się o nią ktoś zbyt duży. Ruszył w jej kierunku, gdy nagle uderzył go przejmujący smród rozkładu.
- Co rzesz…? – wymamrotał.
- I co stary pierdoło? Znowu wszystko zarzygałeś?
Odwrócił się wolno i ujrzał stojącego obok rdzewiejącego mercedesa szyderczo uśmiechniętego Fredka. Zakręciło mu się w głowie. Nie bardzo mógł odróżnić fakty od sennych majaków. Przysiągłby, że policja przybywająca z wieścią o śmierci parkingowego była realna i odwiedziła ich wczorajszego dnia niosąc ponurą, choć po części i pozytywną wiadomość. Cóż. Widocznie to też tylko mu się przyśniło. Pomyślał, że czeka go kolejny paskudny dzień. Taki początek nie wróżył nic dobrego. Miał nadzieję, że zmianę ma Zenon, a tu taka niemiła niespodzianka. Już szykował się by puścić wyszukaną wiązankę przekleństw, gdy dech zaparło mu cuchnące zgnilizną powietrze. Tuż przed własną twarzą ujrzał rozwartą naszpikowaną zębiskami paszczę olbrzymiej śmierdnicy. Nawet nie zdążył się przestraszyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz