Stanisław Kuciapa, emerytowany nauczyciel historii z Odrowąża zerwał się skoro świt pełen energii i wigoru. Zaparzył duży kubek mocnej kawy i delektując się jej orzeźwiającym smakiem i aromatem zapakował do skórzanej, brązowej torby przygotowane wieczorem kanapki oraz termos z gorącą herbatą zaprawioną sokiem malinowym. Zarzucił sakwę na ramię. W prostokątną, zapinaną na suwak plastikową siatkę z biało fioletowej plecionki załadował blaszane, emaliowane wiaderko i wyszedł w chłodne powietrze budzącego się dnia. Na nogi założył gumofilce, w które wpuścił bawełniane spodnie od starego, popielatego garnituru. Czarna beretka i granatowa kufajka dopełniły stroju. Nie był to może ubiór estetyczny, ale za to doskonale sprawdzał się o tej porze roku w leśnych warunkach. Wczesnojesienne poranki przeszywały chłodem i wilgocią, poszycie pokrywała obfita rosa i mlecznobiała mgła, która skraplała się również na liściach drzew, z których opadała później na ziemię. W takich warunkach strój, w jaki przyodział się Stanisław okazywał się niezastąpiony. Nałożył na beretkę biały kask ze skórzanymi nausznikami zapinany pod brodę paskami podobnymi do tych, jakie widuje się przy starych sandałach, odpalił czerwonego komara i jak błyskawica pomknął w kierunku lasu.
Po trzech kwadransach pojawiły się pierwsze drzewa. Najpierw były to wolno stojące wysokie sosny, potem zaczynały się regularne kwartały zagajników i świerkowych młodziaków. Właściwy las pojawił się dopiero po kilku kilometrach. W tym miejscu kończyła się jednocześnie asfaltowa droga przechodząc w czarną, żwirową nawierzchnię upstrzoną mniejszymi i większymi dziurami i wklęśnięciami, w których zebrała się brudna woda tworząc nieregularne kałuże. Kuciapa z wysuniętym z ust językiem przygryzionym delikatnie zębami i z wypchniętymi w przód barkami, pochylony nad kierownicą lawirował pomiędzy nimi, jak rajdowiec w trakcie motokrosu. Objuczenie kierownicy i nierównomierne rozmieszczenie ciężaru kierowcy spowodowane przewieszoną przez pierś torbą, w połączeniu z prędkością, jaką rozwinął (na liczniku miał prawie czterdziestkę) sprawiło, że zaczęło go nieco rzucać. Wjechał w kilka kałuż, które zamierzał pierwotnie ominąć, rozchlapując na boki fontanny brudnej wody i zbryzgując czarną mazią gumofilce. Zwolnił do bezpiecznej szybkości i pomknął dalej radośnie. Po kilku kilometrach, gdy leśna dróżka zwęziła się do niewielkiej, piaszczystej, a raczej błotnistej przecinki jeszcze bardziej zredukował prędkość i skręcił w boczną, wąską ścieżkę. Wkrótce dotarł do starego, wysokiego lasu upstrzonego niewielkimi pagórkami i nieckami.
Zatrzymał się przed ścianą wysokich drzew i zgasiwszy silnik poprowadził motorower w gęsty las. Przyroda budziła się z nocnego letargu. Słychać było nieśmiałe świergoty leśnych ptaków, głuche nawoływanie kukułki oraz coraz bardziej intensywny turkot pracy dzięciołów. Bez trudu znalazł swoje ulubione miejsce, w którym zaparkował i przy pomocy metalowego łańcucha złożonego z dużych ogniw zakończonego solidną kłódką przypiął pojazd do grubego konaru zwalonego dębu. Przez chwilę wahał się, czy zostawić przy motorowerze torbę z prowiantem, ale w końcu doszedł do wniosku, że to zbyt ryzykowne. Dla pewności i bezpieczeństwa okrył pojazd dużym kawałkiem zielonkawej folii, która chroniła silnik przed deszczem i jednocześnie stanowiła prowizoryczny kamuflaż maskujący. Nie spodziewał się co prawda, by w tak odległą gęstwinę zapuścił się jakiś amator złodziejki, ale był z gruntu przezorny i ostrożny. Poza tym, nie wymagało to od niego praktycznie żadnego wysiłku.
Wesoło z cicha pogwizdując ruszył w dół niewielkiego parowu, na zboczach którego spodziewał się natknąć na obficie owocujące krzaczki leśnych jagód. Nagle usłyszał żałosny ptasi pisk, po którym dzięciołowy turkot ustał. Rozejrzał się po konarach drzew, ale nie ujrzał nic niecodziennego. Tuż nad głową przeskoczyła mu wiewiórka i zaraz za nią następna. Stanisław często obserwował te małe ssaki i potrafił odróżnić kiedy goniły się w szaleńczej zabawie, a kiedy były to amory. Tym razem uznał, że zwierzaki uciekały przed czymś w panice. Spojrzał w kierunku przeciwnym do ich biegu i zaczął bacznie lustrować korony wysokich dębów. Nic szczególnego nie zwróciło jego uwagi. Po chwili ponownie usłyszał odgłosy pracowitych perforatorów nadrzewnej kory. W tym samym momencie potknął się o wystający korzeń i wyłożył, jak długi w mokre leśne poszycie. Ściółka nieprzyjemnie pokłuła mu dłonie, ale poza tym nie odniósł żadnych poważniejszych obrażeń. Przeklął pod nosem, ale zaraz jego twarz się rozjaśniła. Oto, jak okiem sięgnął rozciągał się przed nim granatowo zielony dywan. Wiotkie gałązki jagód aż uginały się od dorodnych owoców. Stanisław podniósł się i pochyliwszy mocno zaczął skrupulatnie obrywać smakowite kulki. Kilka pierwszych zjadł delektując się smakiem, a następnie zaczął napełniać wiaderko fechtując sprawnie wprawionymi palcami. Ocenił, że przy tej ilości i jakości zejdzie mu z tym góra dwie godziny. W połowie zrobi sobie przerwę na śniadanie i kubek gorącej herbaty.
Jak postanowił, tak zrobił. Robota szła mu nad wyraz sprawnie. Przed upływem sześćdziesięciu minut miał uzbierane pół wiadra jagód. Wyszukał spełniający rolę niskiego taboretu pniaczek i rozsiadł się na nim wygodnie wydobywając z sakwy prowiant. Wgryzł się w podwójną kanapkę z salcesonem i przeżuwając wolno wsłuchał się w odgłosy przyrody. Gorąca herbata zaprawiona malinami rozgrzała mu krew. Czuł się doskonale. Żałował, że nie zabrał dwóch wiader. Z pewnością by je napełnił. Tyle, że jazda byłaby niezręczna i niebezpieczna.
Nagle jego uszu ponownie doszedł ptasi pisk i zaraz potem kwilenie wiewiórki. Gdzieś niedaleko. Zaczął bacznie lustrować drzewostan, ale nie mógł dostrzec niczego nietypowego. W końcu zaczął przebiegać wzrokiem po niższych partiach leśnej flory. Bez skutku. Rozczarowany już miał wracać do przerwanego posiłku, gdy wreszcie jego uwagę zwróciło kilka ptasich piór swobodnie opadających z między gałęzi pobliskiego dębu. Przyjrzał się uważnie i wreszcie dostrzegł odwróconą do niego tyłem dziwaczną, karłowatą istotę siedzącą okrakiem na jednym z konarów. W małej dłoni ściskała wątle popiskującego ptaka. Chwilę później siedzący uniósł go do ust w następstwie czego dał się słyszeć chrzęst trzeszczących kości. Kuciapa zmełł przekleństwo, podniósł gruby kawałek gałęzi i cisnął nim w pokraczną postać. Tuż przed osiągnięciem celu gałąź eksplodowała z hukiem rozsypując wokół snop bladożółtych iskier. Stwór wolno odwrócił się i spojrzał na człowieka dużymi okrągłymi ślepiami. Spomiędzy skórzastych warg wystawała podrygując w agonii nóżka pożeranej kukułki.
Pobucz wypluł kilka piór i uśmiechnął się złowieszczo. Był zadowolony, gdyż kukułki bardzo mu smakowały. Nie gardził też dzięciołami, ale te zjadał rzadziej, głównie z powodu, iż irytował go turkot stukotu dzioba o drzewo. Dawno pożarł już większość sów w okolicy, nie miał więc póki co liczyć na przysmak, jakim niewątpliwie były. Kilkakrotnie zasadzał się nawet na puchacze, które konsumował później każdorazowo niemal dwie, a raz, w przypadku bardzo sędziwego, nawet trzy godziny. Polowanie na puchacze było wygodne, bo wystarczyło, że Pobucz zeżarł jednego osobnika i nie musiał potem jeść nic nawet i dwa tygodnie. Tyle, że mięso tych ptaków było nieco łykowate, a pióra miały dziwny posmak, który psuł nieco walory całej uczty. Ponadto starsze osobniki trochę cuchnęły, w przeciwieństwie do sów, które bez względu na wiek, stanowiły najcenniejszy frykas w jadłospisie.
Fioletowe czułki Pobucza splotły się w spiralkę. Świdrując mężczyznę przenikliwym wzrokiem uniósł do ust ściskaną w dłoni szamoczącą się wiewiórkę i odgryzł jej główkę. Przeżuł z chrupotem i następnie wtaszczył rude, ciepłe jeszcze truchło do wielkiej, w stosunku do reszty ciała paszczy. Wstał na krótkie, krzywe nóżki i kołysząc się na boki przeszedł kilka kroków po wysokim konarze. Wypchany dzięciołami i wiewiórkami kałdun zwisał mu niemalże do kolan. Mimo takiego obciążenia dał dużego susa na oddalone o kilkanaście metrów drzewo. Lądując przysiadł pochylony w wyniku czego zbyt mocno skurczyły się mięśnie brzucha. Pobucz beknął i wypluł długą, uświnioną sokami trawiennymi wiewiórczą kitę, która upadła na ziemię u stóp Kuciapy. Mężczyzna odskoczył od niej, jak oparzony. Groteskowa postać przyglądała mu się złośliwie, jaszczurczy jęzor obleśnie oblizywał popielato sine wargi. Co chwila z jego nienaturalnie dużych dziąseł wysuwały się ostre, jak u kota zęby, by za chwilę na powrót się schować.
Stanisław, choć odczuwał niepokój nie mógł oderwać wzroku od tego, jak sądził, wybryku natury. Po kilku minutach wzajemnej obserwacji Pobucz przejął pełną kontrolę nad wolą człowieka. Kuciapa wyprostował się sztywno, chwycił w połowie wypełnione owocami wiadro i ruszył szybkim krokiem w kierunku motoroweru. Zrzucił foliowe okrycie odpiął łańcuch, mocno zapedałował i ruszył ku leśnej drodze. Pobucz podążał za nim przeskakując z pnia na pień, uśmiercając po drodze wszystkie napotkane dzięcioły. Zatrzymali się w miejscu połączenia piaszczystej z asfaltową drogą. Stanisław oparł motorower o drzewo i usiadł na granatowej nawierzchni stawiając przed sobą wiaderko. Pobucz ukrył się w pobliskim świerkowym zagajniku i zagryzając kukułką bacznie lustrował okolicę. Był z siebie zadowolony. Dawno nikogo nie dręczył, więc zaspokojenie potrzeb w tym kierunku było teraz priorytetem.
Czekali cierpliwie prawie godzinę. Ale opłacało się. Od strony miasta zbliżało się wolno dwóch rowerzystów. Po ich wyposażeniu i ubiorach można było łatwo domyślić się, że są to klasyczni grzybiarze. Dojechawszy do Stanisława zatrzymali rowery przyglądając mu się uważnie.
- Co dziadku – zagadnął ubrany w kurtkę moro, około pięćdziesięcioletni mężczyzna. – Grzyby są?
To rzekłszy podszedł do Kuciapy i zajrzał do wiaderka.
- E, jagody? – grzybiarz nie krył rozczarowania. – Na jagody, to…
Nie dokończył. Nauczyciel poderwał się błyskawicznie i biorąc potężny zamach wiadrem huknął mężczyznę w bok głowy. Uderzony upadł wraz z rowerem twarzą w przód. Stanisław kucnął nad leżącym i zaczął grzmocić jego czerepem o twardą nawierzchnię, aż zmiażdżył ją na płasko. Asfalt spłynął czerwienią wymieszaną z drobinami zębów i szarą mazią wydobywającą się z rozłupanej czaszki. Drugi z mężczyzn początkowo chciał ruszyć towarzyszowi z pomocą, ale ujrzawszy furiackie i bestialskie poczynania agresora wskoczył na siodełko i ruszył ile sił w kierunku lasu. Kuciapa pozostawił zwłoki i chwyciwszy wiaderko pobiegł za uciekającym, ale ten nabrał już zbyt dużej prędkości oddalając się poza jego zasięg. Stanisław zamachnął się wiaderkiem i cisnął nim w ślad za rowerzystą. Emaliowany pocisk zatoczył szeroki łuk i trafił grzybiarza w plecy. Nauczyciel zaklął pod nosem siarczyście widząc, że ugodzony tylko się zatoczył podpierając nogą i podążył dalej pedałując jeszcze mocniej. Dopadł motoroweru i uruchomiwszy silnik ruszył w pogoń. Dzielący ich dystans zmniejszał się z każdą chwilą. Uciekający mężczyzna, uznawszy, że nie ma szans na ujście pościgowi zboczył z głównej drogi między młode świerkowe drzewka. Porzucił rower i nie oglądając się ruszył biegiem przez gęsty zagajnik. Był o wiele młodszy od swojego prześladowcy więc w sile mięśni upatrywał sukcesu na skuteczną ucieczkę. Pokonawszy około sto metrów obejrzał się i z przerażeniem stwierdził, że stary mężczyzna jest o kilkanaście kroków za nim. Zwiększył jeszcze tępo biegu przeskakując nad pomniejszymi drzewkami i krzewami dzikich malin. Kiedy ponownie odwrócił się by sprawdzić dzielący ich dystans otrzymał silny cios w głowę, który aż go zamroczył. Mężczyzna stracił równowagę i runął w wysoką trawę. Stanisław doskoczył do niego i zatłukł na śmierć metalową pompką do dętek.
Pobucz bujając się na wierzchołku młodego świerku zacierał rączki uśmiechając się szeroko bezzębnymi tym razem ustami. Kuciapa podszedł do drzewka i pozwolił, aby Pobucz wskoczył mu na plecy. Podniósł rower i usadowił się na siodełku pozostawiając przewrócony na bok motorower. Nabierając z wolna prędkości ruszył w głąb lasu poruszając się krętymi, cienkimi ścieżkami.
Na terenie, w jaki wjechali około południa wilgotność gruntu zaczęła znacznie utrudniać jazdę. Miejscami koła do połowy kryły się w mętnej wodzie wlewając się do gumofilcy. Kuciapa zdawał się nie zwracać na to uwagi. Parł do przodu wytrwale coraz mocniej naciskając na pedały. W końcu jednak nie był w stanie kontynuować jazdy i dalszą drogę pokonał pieszo prowadząc rower. Lawirował pomiędzy rozlewiskami grzęznąc w zapadającym się podłożu. W końcu trzęsawiska stały się nie do przebycia. Pobucz pokierował Stanisława ku otoczonej brunatną wodą, zarośniętą trzciną wysepce. Mężczyzna przemókł od pasa w dół, toteż Pobucz pozwolił mu rozwiesić na gałęziach karłowatych drzew skarpety, żółte gacie i popielate portki. Gumofilce zatknął na wbite w ziemię patyki.
Pobuczowi wcale nie zależało na samopoczuciu człowieka, ale istotna była dla niego jego tężyzna fizyczna. Kazał mu więc nazbierać różnych ziół i grzybów, które Kuciapa następnie spożył popijając herbatą. Po chwili twarz jeszcze bardziej mu się pomarszczyła i nabrała sinej barwy. Zgęstniały mu brwi, wyrosła szczecinowata broda i długie siwiejące włosy, powiększyły się zęby nabierając ciemno żółtej barwy, szczęki stały się bardziej masywne. Oczy nieco zmętniały, powieki zmieniły kształt zwężając się w poziomie i wydłużając w pionie. Zwiotczałe mięśnie nabrały tężyzny, żyły nabrzmiały, jak postronki. Pobucz był zadowolony z transformacji swojej ofiary. Człowiek coraz bardziej zaczął upodabniać się do jego starego druha. Oczywiście daleko mu było do Furmana pod względem mocy i intelektu, ale powierzchowność miał już nieco zbliżoną. Trzeba jeszcze koniecznie zrobić coś z jego ubiorem, który bardzo przypominał strój Woźnicy, przez co działał Pobuczowi na nerwy. Kuciapa zjadł jeszcze trzy muchomory i tuzin przejrzałych purchawek, co zakończyło proces przemiany.
- Wiesz, kim jesteś? – zapytał Pobucz telepatycznie.
- Nie – mężczyzna odparł po dłuższej chwili charczącym głosem.
- Jesteś Chłopem z Trzęsawisk – wyjaśnił Pobucz i zaraz dodał z figlarnym uśmieszkiem – Rzeźnikiem mścicielem.
- Tak. Chłop z Trzęsawisk – powtórzył Kuciapa. – Rzeźnik mściciel.
*
Radiowozy stały zaparkowane na poboczu, przy sosnowym zagajniku. Zwłoki zostały już zapakowane do furgonetki, która właśnie odjeżdżała w kierunku prosektorium.
- Najlepiej byłoby – rzekł policjant – gdyby udał się pan teraz z nami na komendę w celu podpisania zeznań.
Marian Susełek był funkcjonariuszem w sile wieku, doświadczonym i konkretnym. Jego filigranowa postać nie zdradzała siły i sprawności fizycznej, którymi się charakteryzował. W młodości czynnie uprawiał sport, głównie judo i zapasy. Dzięki temu jego ciało nadal zachowywało tężyznę i sprężystość. Stał nieco zniecierpliwiony nad roztrzęsionym mężczyzną siedzącym na betonowym, drogowym słupku i kryjącym twarz w dłoniach.
- Przecież wszystko już powiedziałem – odparł bezbarwnym głosem cywil. – Co tu więcej mówić. Znalazłem tego nieszczęśnika i od razu zadzwoniłem do was. Nic więcej się nie wydarzyło.
- W porządku, panie Pieronek – podsumował policjant. – Zejdzie nam tylko chwila. Podpisze pan zeznanie i będzie wolny. Koledzy w międzyczasie obejrzą okolicę. Może znajdą jakieś ślady. Nie ma co marudzić. Wsiadaj pan do radiowozu. Za godzinę będzie pan w domu.
Susełek nie był niegrzeczny, ale z pewnością stanowczy. Mężczyzna niechętnie wsiadł do samochodu, który po chwili odjechał w stronę miasta. Po dwóch kwadransach siedzieli już w niewielkim pokoju na komendzie. Marian usiadł za maszyną do pisania i zaczął wystukiwać treść protokołu czytając ją jednocześnie. Zgodnie z obietnicą trwało to nie dłużej niż pół godziny. Policjant wyciągnął z maszyny gotowy raport i przedłożył mężczyźnie do zapoznania i podpisania. Po chwili został sam w gabinecie. Służył w policji od bez mała od dwudziestu pięciu lat, z czego piętnaście w kryminalnej i mógł odejść już na emeryturę. Jednak nie wyobrażał sobie takiego życia. Czuł, że ma do spełnienia misję i każdorazowo, gdy dokonywano przestępstwa z całej mocy poświęcał się rozwikłaniu sprawy i ujęciu sprawców.
Tym razem mord był niecodzienny. Jeśli w ogóle o takich czynach można mówić w kontekście codzienności. Ofiarą był niejaki Waldemar Bania, hydraulik z miejskich wodociągów. Kawaler, bez dzieci i rodziny, spokojny, w sile wieku. W zakładzie miał dobrą opinię, żadnych ekscesów, nadużywania alkoholu, nieusprawiedliwionych absencji. Lubiany przez sąsiadów, uczynny, grzeczny i kulturalny. Susełek ni jak nie mógł znaleźć motywu tej makabrycznej zbrodni, czy choćby punktu zaczepienia. Z niecierpliwością czekał na powrót kolegów, którzy mięli zbadać okolicę. Dochodziła już szesnasta. Pewnie znowu spóźni się na obiad i narazi żonie. Była dobrą kobietą i każdorazowo, gdy ją zawodził, miał silne wyrzuty sumienia. Zasługiwała na lepsze i spokojniejsze życie. Postanowił poczekać jeszcze kwadrans i zadzwonić z przeprosinami. Zawsze maksymalnie odwlekał tę chwilę.
W tym momencie zadzwonił dyżurny i zameldował, że znaleziono jeszcze jedno ciało. Po dwóch minutach Marian siedział już w samochodzie pędzącym do lasu. Przybył na miejsce równo z pojazdem kornera i karetką pogotowia. Dokonano szczegółowych oględzin okolicy. Wszystko wskazywało na tego samego sprawcę.
- I weź tu jedź na grzyby – podsumował Maciej Cukinia, młody i nieco roztargniony funkcjonariusz. – Chyba zaraz się porzygam.
To powiedziawszy wszedł między młode świerki. Susełek chciał od razu urządzić obławę. Zebrać ilu się tylko da i przeczesać okolicę. Ale nie miał takiej władzy, a komendant Malina nie chciał słyszeć o podejmowaniu działań bez przygotowania. Poza tym było już późno, nie długo zacznie się ściemniać, więc w lesie nie trudno będzie przeoczyć istotne fakty i dodatkowo zniszczyć ewentualne ślady. I musiał jeszcze wcześniej zapoznać się ze sprawą. Odprawę zarządził na ósmą rano.
*
Chłop z Trzęsawisk założył długi, ciemnozielony prochowiec. Buł nieco przyduży, ale wyglądał o wiele bardziej okazale niż kufajka. Podobnie było z wysłużonymi, wojskowymi butami, które musiał wypchać suchymi, brzozowymi liśćmi. Na głowę założył zachlapany krwią kapelusz przyozdobiony pawim piórem. Nie było to dokładnie to, o co chodziło Pobuczowi, ale na początek wystarczy. Rzeźnik wskoczył na siodełko i ruszył ku obrzeżom lasu pozostawiając na ziemi półnagie zwłoki gajowego. Z piersi nieboszczyka sterczał postrzępiony koniec dębowej deski, którą przebił go Chłop z Trzęsawisk. Spieszyli się. Zaczynało się ściemniać, a po nocy ciężko było spotkać kogoś w lesie. Pobucz liczył na to, że może natkną się na ludzi zbierających plony z przylegających do lasu pól. Nie znał się zbytnio na rolnictwie, ale kilka dni temu, zupełnie przypadkiem, znalazł się na granicy drzew i dostrzegł uwijających się przy pracy ludzi. Może i tym razem im się poszczęści. Rzeźnik mocno naciskał na pedały, więc mknęli wąskimi ścieżkami szybko zbliżając się do kresu lasu. Pobuczowi bardzo spodobała się jazda rowerem i żałował, że sam nie może go dosiąść z uwagi na swe niewielkie rozmiary. Nieco tym faktem podirytowany uśmiercił po drodze łosia, trzy nornice i zająca. Mijali jeszcze bobra, ale oszczędził go z uwagi na jego pożyteczny tryb życia. Pobucz lubił bobry.
Słońce zupełnie znikło już z nieboskłonu, gdy dotarli na skraj lasu. Z ulgą stwierdzili, że na polu uwijało się jeszcze kilka osób. Przyczepa wolno jadącego traktora wypełniona była ziemniakami. Polną drogą zmierzały ku pobliskim chatom trzy kobiety, po między którymi wesoło dokazywał mały brzdąc dosiadający czterokołowego rowerka. Pobuczowi na ten widok aż rozbłysły oczy. Szybko zweryfikował plan, zgodnie z którym w pierwotnej wersji jego zniewolony podwładny miał dokonać rzezi przy pomocy siekiery zabranej z gajówki. Teraz głównym celem był rowerek. Przyczaili się w gęstwinie i czekali, aż orszak zbliży się wystarczająco, by znaleźć się w zasięgu rażenia. Na sygnał Pobucza Chłop z Trzęsawisk cisnął siekierą, która wykonując w powietrzu kilka obrotów ugodziła obuchem starą babę w czerep roztrzaskując go na drobno. W chwilę później mężczyzna był już przy niej. Kobiety wpadły w panikę. Jedna z nich chwyciła dzieciaka pod pachę i wrzeszcząc w niebogłosy ruszyła biegiem w kierunku oddalającego się traktora. Rzeźnik zignorował ją nakierowany na główny cel misji. Podnosząc siekierę huknął kułakiem drugą kobietę między oczy i zanim ta padła w kartoflisko capnął rowerek i dał susa w krzaki, w których czekał podekscytowany Pobucz. Wskoczył na swój jednoślad i ruszył w głąb puszczy.
*
W komendzie wrzało. Susełek nie był w domu od wczoraj. Ledwo zdążyli poprzedniego wieczora wrócić na posterunek, a już po chwili dostali kolejne zgłoszenie morderstwa. Tym razem ofiarą była kobieta wracająca z pola. Istotnym było to, że znaleźli się świadkowie, którzy widzieli sprawcę. Marian osobiście przesłuchał rozdygotaną kobietę, która cudem uszła spod ręki zabójcy. Druga nie odzyskała do tej pory przytomności i przebywała obecnie w szpitalu. Miała zgruchotany nos i wstrząs mózgu. Lekarze uznali, że póki co powinna pozostawać pod narkozą i przesłuchiwanie jej nie jest możliwe. W trakcie odprawy urządzonej przez komendanta Malinę doszła kolejna fatalna informacja. Leśniczy zgłosił, że znalazł w pobliżu gajówki w brutalny sposób zamordowanego gajowego. Zwłoki były obnażone. Wszystko pasowało. Kobieta zeznała, że zabójca wyglądał, jak gajowy. Zgadzało się, ale nie trzymało się kupy. Po jakie licho ktoś przebrał się za gajowego? Policjanci zgodnie stwierdzili, że mają do czynienia z psychicznie chorym. Po rejestracji motoroweru ustalono, że jego właściciel, niejaki Stanisław Kuciapa jest nieobecny w domu, a ostatni raz widział go sąsiad dwa dni temu wieczorem. Nauczyciel poinformował go, że skoro świt rusza do lasu na jagody. Zwłok Kuciapy nie odnaleziono istniało więc prawdopodobieństwo, że właśnie on jest sprawcą morderstw. Tylko, że jego portret zupełnie nie spełniał kryteriów, jakie śledczy przypisali zabójcy. Ponadto zupełnie nie odpowiadał rysopisowi przedstawionemu przez naocznego świadka.
- Cztery ofiary w przeciągu jednego dnia – relacjonował Idzi Malina. – Należy przyjąć, że zupełnie przypadkowe. Wszystkie, z wyjątkiem pierwszego, można by zakwalifikować, jako zbrodnie na tle rabunkowym. Sprawca zabrał rower, uniform gajowego i na koniec dziecięcy rowerek. Czy ktoś ma jakiś konstruktywny pomysł?
Zebrani spojrzeli po sobie nerwowo.
- Ciężko cokolwiek wywnioskować – rzekł w końcu jeden z zastępców, Leon Imadło. – Jeśli przyjmiemy, że sprawcą jest ten emerytowany nauczyciel, co wydaje się mało prawdopodobne z uwagi na jego wiek i warunki fizyczne, to należałoby założyć, że facet zwariował z jakichś bliżej nie określonych powodów i morduje ludzi jak popadnie zabierając im różne przedmioty, których przeznaczenia trudno się domyśleć. Ale jednak, jeśli mordercą jest ktoś zupełnie inny, a do takiej opcji raczej jestem skłonny się przychylić, to istnieje prawdopodobieństwo, że działa według jakiegoś planu, którego szczegółów póki co nie jestem w stanie domyśleć się nawet w zarysie.
- Powiedział, co wiedział – skomentował komendant.
- Jakby nie patrzeć – wtrącił Gustaw Kałużyński, drugi z zastępców – bez względu na to, kto jest sprawcą musimy podjąć odpowiednie kroki. W sumie takie same. Jestem za obławą. I powinniśmy nadać ostrzeżenie w mediach, żeby nikt nie zbliżał się do lasu.
- A sprawdziliście w zakładach psychiatrycznych i więzieniach? – odezwał się milczący dotąd lekarz, Fiodor Mortadela. – Może z któregoś zbiegł ostatnio jakiś maniakalny morderca?
- Właśnie – podchwycił Malina. – Mamy takie informacje?
- Mamy – odparł Imadło. – Nikt nie uciekł.
Mężczyźni siedzieli zafrasowani nie mogąc podjąć racjonalnych decyzji. Komendant nie chciał wzbudzać paniki wśród mieszkańców, ale z drugiej strony liczył się z tym, że zatajenie ostatnich wydarzeń może pociągnąć za sobą kolejne ofiary. Ponadto strzępki informacji już dostały się do mediów i jeżeli nie złożą oficjalnego oświadczenia, dziennikarze szybko opracują swoją wersję wydarzeń, która może przysporzyć problemów i utrudnić śledztwo.
- Obława wydaje się niezłym rozwiązaniem – podsumował komendant. – Tyle, że nie mamy do dyspozycji wystarczającej ilości funkcjonariuszy. A poza tym trudno byłoby zrobić to po cichu, bez zwracania zbędnej uwagi. Myślę, że powinniśmy spróbować przeprowadzić akcję o podłożu dywersyjnym.
- Co pan przez to rozumie? – spytał Kałużyński z wyraźnym zaciekawieniem.
- Wyślemy do lasu kilku uzbrojonych ludzi w przebraniu. Jeśli dobrze kojarzę fakty, to ten zwyrodnialec uśmierca kogo popadnie. Sądzę, że trzy dwuosobowe grupy na początek wystarczą. Niech wezmą rowery, koszyki, założą jakieś stare ciuchy, jak na grzyby i jadą w las. Broń mają mieć od ręką, ale dobrze zamaskowaną. Co o tym myślicie panowie?
Zebrani byli nieco zaskoczeni, że Malina znany z dyktatorskiego podejścia do dowodzenia jest zainteresowany ich opiniami.
- Jestem za – odezwał się jako pierwszy Imadło.
- A jeśli to robota Szalonego Furmana, albo Pobucza? – wtrącił niepewnie Kałużyński.
- A skąd tu Szalony Furman i Pobucz? – zakwestionował pomysł komendant. – Już nawet nie pamiętam, kiedy ostatnio mięliśmy z nimi do czynienia. W naszych lasach w ogóle ich nie było. Przynajmniej sobie nie przypominam.
- Mogli jakoś przywędrować – obstawał przy swoim zastępca.
- Człowieku – sprzeciwił się Malina. – Widziałeś kiedyś ofiary Furmana? To co znaleźliśmy, to pestka. Furman absolutnie odpada.
- Ale Pobucz mógłby….
- Słuchajcie – przerwał zniecierpliwiony komendant. – Jeśli będziemy robić takie założenia, to niczego nie przedsięweźmiemy. A tak gwoli ścisłości. Pobucz współpracuje zwykle tylko z Szalonym Furmanem, a zabójstw z pewnością nie on dokonał, więc nie ma co roztrząsać tego pomysłu. Poza tym jeśli pismacy podchwycą taki wariant, to opinia publiczna nie da nam spokoju, wyniknie panika i cholera wie co jeszcze. Ani słowa o Pobuczu i Furmanie. Więc jak panowie oceniacie mój plan?
Po chwili pozostali podzielili zdanie Imadły.
- W takim razie wyznaczcie ludzi – rzekł komendant wstając zza stołu. – Tylko żadnych narwańców, Rambów i innych kowboi. Idę teraz do dziennikarzy.
Mężczyźni rozeszli się pospiesznie wydać dalsze instrukcje. Mortadela pojechał do szpitala czuwać nad nieprzytomną kobietą. Kałużyński nie był do końca przekonany o słuszności decyzji przełożonego i podzielił się swoimi wątpliwościami z kolegą.
- Zawsze, kiedy dmuchasz na zimne – odparł Imadło – okazuje się, że ostrożność była zbyteczna. Ruszmy dupy i weźmy się do roboty. Rozkazy są wyraźne. Ja mogę dać dwóch ludzi. Reszta to młokosy. Susełka nie dam, bo ktoś rozsądny musi zostać na komisariacie. Od ostatniej zadymy z tymi alkoholikami brak mi doświadczonych, a nowi, których nam podsyłają, to albo świeżość prosto po szkółkach, labo stare pryki, które całe życie przesiedziały za biurkami. Znajdziesz czterech?
Kałużyński nie był zadowolony z takiego obrotu sprawy, ale nie miał wyboru.
- Coś znajdę – odparł z rezygnacją.
- Za, powiedzmy, półtorej godziny – rzekł Imadło. – Wszyscy mają być gotowi na dole przy kracie. Podwieziemy ich na przedmieścia i dalej mają pojechać rowerami. I niech naładują baterie w telefonach, żeby znowu nie było obsuwy.
*
Pobucz wesoło pedałował po małej wysepce wśród mokradeł. Chłop z Trzęsawisk zjadłszy kilkanaście szyszek bielunia dziędzierzawy i popiwszy wszystko przygotowanym według wskazówek Pobucza naparem z wilczego ziela, skrzydeł starego, ślepego nietoperza, szczurzych bobków, marchwi i skóry martwego od miesiąca zaskrońca, spał teraz niespokojnie podlegając dalszym przemianom. Mały telepata doszedł do wniosku, że nieco na mężczyźnie poeksperymentuje. Tak dalece jeszcze nigdy się nie posunął i bardzo był ciekaw, co z tego wszystkiego wyniknie. Noc była pogodna. Gwiazdy świeciły wysoko, po czarnym niebie od czasu do czasu przesuwały się smużki wąsatych chmur.
Nagle gdzieś zupełnie blisko zaczęła pohukiwać sowa. Pobucz zeskoczył z siodełka i znieruchomiał. Szybko zlokalizował źródło dźwięku i dał nurka w błotnistą toń. Po chwili wychylił się przy najbliższym pniu drzewa i bezszelestnie zaczął przemieszczać się ku upragnionemu celowi. Mógł co prawda zmusić sowę, by sama do niego przyleciała lub natychmiast padła trupem, ale rozochocony rowerkiem w dalszym ciągu miał chrapkę na odrobinę zabawy. Przeskakując z drzewa na drzewo zataczał coraz ciaśniejsze kręgi wokół smakowitej ofiary. Nie widział jej zbyt dobrze, gdyż oczy Pobuczy nie najlepiej sprawdzają się w ciemnościach, ale przypuszczał, że to smakowita sowa błotna. Na szczęście dzięki czułkom i wszelkim innym umiejętnością doskonale radził sobie w terenie baz względu na oświetlenie. Zlokalizował ptaka bez trudu. Ocenił, że był to jednak bardzo stary, dosyć dużych rozmiarów puszczyk. Prawdziwy rarytas wśród sów. Ślina zaczęła napływać mu do ust i skapywać po lśniącym podbródku. Nagle ptak przestał pohukiwać co mogło oznaczać, że szykuje się do odlotu na co Pobucz nie mógł pozwolić. Nie tracąc czasu odbił się z gałęzi i zanim ofiara rozłożyła skrzydła wylądował jej na grzbiecie splatając ręce na gęsto opierzonej szyi. Rozmiary ptaka przekroczyły najśmielsze oczekiwania agresora. Był od niego półtorej razy większy i nad wyraz silny. Mimo iż Pobucz zaczął miażdżyć sowie tchawicę zdołała wzbić się do lotu jednocześnie boleśnie dziobiąc go w dłonie. Tego było już za wiele. Rozdziawił usta i wysuwając z dziąseł ostre zęby wpił się ptakowi w kark przegryzając pióra i gruchocząc go w kilu miejscach. Sowa pisnęła i runęła bezwładnie w dół wraz z wczepionym w nią Pobuczem. Zanim z impetem gruchnęli o ziemię, malec zeskoczył z ofiary, ułapił się gałęzi mijanej sosny, na której zakręcił się kilkakrotnie, jak na drążku i delikatnie zeskoczył na trawę, tuż obok drgającej jeszcze sowy. Nie był wcześniej głodny, ale smak krwi wzbudził w nim zwierzęcy apetyt. Wgryzł się w gardło ptaka i po chwili oderwał głowę od korpusu. Najpierw objadł ją z piór, które skonsumował ze smakiem zastanawiając się jednocześnie, którą część zostawić sobie na koniec. Ptak był bardzo stary, więc opierzenie miał, ku uciesze konsumenta, nad wyraz chrupiące. Pobucz zabrał się następnie za patykowate nóżki, które również uwielbiał. W końcu rozerwał truchło na dwie części i zaczął pożerać niemalże gorące, parujące jeszcze wnętrzności przegryzając poszczególne kęsy trzeszczącymi w zębach skrzydłami. Czuł, jak z każdą chwilą brzuch mu rośnie. W życiu nie spotkał tak olbrzymiej sowy. Żeby inni to widzieli. Pewnie nikt mu nie uwierzy. Kości strzelały mu w ustach, całą pierś i twarz umorusaną miał krwią i strzępkami piór.
Po jakimś kwadransie po sowie nie pozostał nawet ślad. Pobucz z trudem podniósł się na krzywe nóżki i wolno skierował ku siedzibie. Nie chciał wykonywać gwałtownych ruchów, żeby przypadkiem nie rzygnąć i tym samym zmarnować takie smakołyki. Tym razem nie nurkował z obawy przed ciśnieniem, które mogło również wydusić z niego pokarm. Wolniutko popłynął więc po powierzchni.
Chłop z Trzęsawisk nadal spał. Pobucz przyjrzał mu się z zaciekawieniem i uznał, że Rzeźnik znacznie się zmienił. Poza tym, że jeszcze bardziej stężał, to dodatkowo na karku wyrosło mu sporych rozmiarów obrośnięte czarną szczeciną wole, które drgało niespokojnie, jakby miało się z niego lada chwila coś wylęgnąć. A to ciekawostka się szykowała. Pobucz zadowolony z przebiegu dnia i wieczora zwinął się w kłębek i zasnął w niewielkim wózku, który niegdyś ze starych taczek przerobił dla niego Furman.
*
Obudził się jeszcze przed brzaskiem. Sowa nieco ciążyła mu na żołądku. Dawno już tak się nie obżarł. I chyba nieco za szybko i zbyt łapczywie pochłonął ptaka. Przypomniał sobie, że kiedyś z czystej ciekawości zjadł bociana wraz z pisklętami, ale tamto było niczym w porównaniu z nocną ucztą. Raz, że sam bocian zalatywał nieco żabami, to jeszcze jego dziób miał dziwny, mdlący posmak. Fakt, że fajnie strzelał w zębach, i w sumie tylko dla tego Pobucz go zjadł, ale poza tym odrobinę przypominał smakiem zajęcze zęby, których nie znosił. Pamiętał, że w końcu wtedy rzygnął, a niezbyt dokładnie pogryziony dziób przebił mu policzek. Ale się wówczas rozeźlił. Wytępił przez to w okolicy całą populację tych ptaków.
Na samo wspomnienie zrobiło mu się niedobrze skupił więc całą uwagę na Chłopie z Trzęsawisk. A było na co patrzeć. Rzeźnik również zdążył się już przebudzić. Stał niepewnie kręcąc się wokół siebie w nieskoordynowany sposób. Wole, które dostrzegł w nocy Pobucz przeistoczyło się drugą głowę, która spoglądała na niego podejrzliwie. Z ust ciekła jej gęsta, zielonkawa ślina. Oba czerepy zwrócone były do siebie potylicami, co pozawalało Chłopu widzieć niemal wszystko wokół siebie. Druga głowa miała niezmieniający się tępy i bezwolny wyraz twarz. Wyglądało na to, że rzeźnik miał teraz dwa niezależnie od siebie pracujące mózgi, co sprawiało, że nie mógł podjąć żadnego działania. Ponadto główna głowa znacznie zmieniła swój wygląd, a nowa wręcz bliźniaczo się do niej upodobniła. Płaty skroniowe i szczęki stały się bardziej masywne, zęby uległy wydłużeniu i niemalże uniemożliwiały Chłopu szczelne zamknięcie ust. Górne zakrzywiały się do środka, dolne wystawały z wysuniętej szczęki, jak u buldoga. Pobucz dostrzegł również, że Chłopu wyrosły dodatkowe pary dłoni i stóp, w czego efekcie rozpadły się skórzane buty. W ogóle cała garderoba opinała się wokół ciała, jakby miała za chwilę rozleźć się w szwach. Transformacja przeszła najśmielsze oczekiwania. I wcale nie było gwarancji, że to już koniec przemian. Pobucz wniknął w głąb umysłu nowej głowy i szybko nakierował ją na odpowiedni tok myślenia. Synchronizacja mózgów sprawiła, że po chwili Rzeźnik uspokoił się. Aby dokładnie ocenić zakres zmian, jakie się dokonały telepata kazał mu wykonać kilka różnych czynności. Efekt był bardzo zadowalający. Kolana i łokcie pozwalały na zginanie się kończyn we wszystkich kierunkach, z kręceniem młynków włącznie, mógł więc poruszać się w przód i w tył z taką samą sprawnością. Wokół własnej osi obracały się również stopy, głowy, korpus w pasie, jak również ramiona w stawach barkowych, dłonie i kończyny dolne w biodrach. Wszystkie stawy mogły obracać się w dowolnym kierunku niezależnie od siebie i z niespotykaną wręcz prędkością. Dodatkowo podwójne dłonie znacznie wzmacniały uścisk, a stopy pozwalały bardziej stabilnie trzymać się gruntu. Bez względu na to, czy Chłop szedł bokiem, czy tyłem, to szedł przodem. Cud natury. I wszystko dzięki Pobuczowi. Gdyby nie płaszcz, telepata nie byłby w stanie ocenić, gdzie jest pierś, a gdzie dupsko.
Pobucz wyczuł, że rzeźnik jest głodny. Nie ma się co dziwić, w końcu niemalże się rozdwoił, na co z pewnością zużył bardzo dużo energii. Malec rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś, co spełniłoby wymagania dietetyczne Chłopa z Trzęsawisk. Biedaczysko nie jadło nic od wczorajszego poranka. W najbliższej okolicy raczej niczego konkretnego nie znajdą. Żaby, jaszczurki i inne płazy, gady, czy ryby nie wystarczą. Tu trzeba było czegoś większego. Pobucz troskliwie przeszukał umysły rzeźnika, ale nie znalazł w nich żadnej konkretnej potrzeby kulinarnej. Nic tylko wilczy głód. Zobaczył bobra. To była ostateczność. Chłop też dostrzegł płynącego ssaka i pienista ślina zaczęła płynąć mu z obu par ust obracających się w przeciwnych kierunkach głów. Mimo to, stał nieruchomo czekając na decyzję Pobucza. Telepata wskoczył między głowy i Rzeźnik natychmiast ruszył wpław ku najbliższym drzewom, po między które następnie wbiegł opierając się na czterech kończynach i zaczął przedzierać się przez chaszcze. Pobucz przeniósł się szybko na pień starej brzozy i bacznie lustrował okolicę przenikając materię. W końcu dostrzegł to, o co mu chodziło. Potężną lochę z sześcioma młodymi. Chłop błyskawicznie znalazł się wśród nich.
*
Kałużyński nie dał się do końca przekonać. Doskonale pamiętał, jak nie tak dawno w skutek niezbyt starannie przemyślanej akcji stracili kilku najlepszych funkcjonariuszy. Wyszedł z komendy i zadzwonił z pobliskiej budki do zaufanego, od lat współpracującego z nim wysokiego rangą policjanta z komendy stołecznej. Buch odebrał niemal natychmiast, jak gdyby czekał na tę właśnie rozmowę.
- Cześć Gerard – zaczął Gustaw. – Sprawę mam pilną.
- Witam – odparł krótko Buch. – Mów.
- Oddzwoń na ten numer.
Gustaw podyktował widniejący na aparacie siedmiocyfrowy ciąg cyfr i odłożył słuchawkę na widełki. Po kilku minutach usłyszał dźwięczny sygnał połączenia.
- Mów – powtórzył Gerard. – Nie mam za wiele czasu.
- Potrzebuję wyjąć z sanatorium jednego pacjenta – rzekł Kałużyński.
- Z którego?
- Z tego.
Przez chwilę w słuchawce słychać było wyłącznie trzaski i świsty.
- Gerard?
- Murarza?
- Tak.
- Ze sprzętem?
- Z całym.
- Na ile?
- Nie wiem. Może wystarczy doba – Gustaw zawahał si.ę – Góra tydzień – dodał.
- Oddzwonię za kwadrans.
Buch rozłączył się. Kałużyński wyszedł z budki i zapalił papierosa. Jeśli wszystko pójdzie dobrze za dwie, góra trzy godziny będzie miał, co chciał. Do tego czasu jakoś wstrzyma akcję, albo postara się osobiście ją nadzorować również grając na zwłokę. Imadło nie musi o niczym wiedzieć. Cholerny zapaleniec. Gustaw doskonale wiedział, że tamten myślał wyłącznie o tym, jakby tu wygryźć Malinę i zająć jego stołek. Bez względu na metody i sposoby. Nawet kosztem niepotrzebnych ofiar. Niezły był z niego sukinsyn. Aż dziw, że szef do tej pory nie poznał się na nim. Może dla tego, że tamten umiejętnie lawirował w decyzjach, za każdym razem sprawiając wrażenie, jakby on jeden rozumiał intencje przełożonego. Doradzał mu absurdalnie, ale na tyle chytrze, by wyglądało na to, że pomysłodawcą jest komendant, a on wyłącznie wykonuje jego rozkazy. Tak było już od kilku lat. Kałużyński wiedział od Gerarda, że Imadło wyleciał z grupy operacyjnej z dokładnie identycznych powodów. Oczywiście informacja była poufna i Malina o niczym nie wiedział. Oficjalnie Imadło został oddelegowany do pomocy, jako wysokiej klasy specjalista z predyspozycjami do działania w sytuacjach kryzysowych. A z takimi od dłuższego czasu coraz częściej mięli do czynienia.
Z rozmyślań wyrwał go ponowny dźwięk sygnału połączenia.
- Będziesz go miał za dwie godziny – głos Gerarda nie zdradzał żadnych emocji. – Tam gdzie ostatnio.
Gustaw odetchnął z ulgą.
- I jeszcze jedno – kontynuował Buch. – Ma nowy procesor. Twój nadajnik nie będzie w stanie go kontrolować. Wyślę z nim razem zaufanego człowieka. Może go pamiętasz? Zygmunt Spoiwo. Był razem z nami na misji w Bułgarii.
Kojarzę.
Gerard przewał połączenie. Kałużyński odwiesił słuchawkę i wrócił na komendę. Została godzina do spotkania z Imadłą. W sam raz. Zanim omówią szczegóły planu działania transport powinien dotrzeć na miejsce. Trochę niepokoiło go, że sam nie będzie mógł nadzorować Murarza. I do tego jeszcze Spoiwo. Gerard uważał, że Zygmunt nie był do końca w porządku. Chociaż może się i zmienił. Przecież Gerard nie przysłałby byle dupka w taką kabałę. Co prawda nie znał szczegółów, ale wiedział, że ilekroć Gustaw prosił o przysługę tego rodzaju, nigdy nie chodziło o błahostkę.
Dopił zimną już kawę, którą zaparzył z samego rana i wezwał dwóch ludzi, których zamierzał wysłać w niebezpieczną misję. Zanim Imadło zacznie zdradzać szczegóły planu powinni znać jego faktyczną i rzeczywistą wersję. Po kilku minutach do pokoju wkroczyli rośli mężczyźni. Obaj byli około czterdziestoletnimi, doświadczonymi funkcjonariuszami. Wiedzieli już o szykującej się akcji, ale nie znali dokładnie jej celu. Kałużyński najpierw przedstawił im pokrótce wersję oficjalną i zaraz później wyjaśnił, co zamierza. Funkcjonariusze wysłuchali jego słów w skupieniu i po chwili, bez zadawania zbędnych pytań wyszli przygotować się zgodnie z dyspozycjami przełożonych. Gustaw ufał tym ludziom bardziej niż któremukolwiek ze współpracowników. Może z wyjątkiem samego Gerarda. Nie chciał ich stracić. Obiecał sobie, że do tego nie dopuści. Prędzej sam zginie. Zbyt wielu wartościowych ludzi już stracił. Prawie za każdym razem na marne. Teraz musi być inaczej. Pobucz, nie Pobucz. Z pomocą Murarza pokona każdego. Taką przynajmniej miał nadzieję.
*
Zygmunt Spoiwo wyglądał zupełnie tak, jak zapamiętał go Gustaw. Średniego wzrostu, krępej budowy ciała, z szeroką, ogorzałą, o tatarskich rysach twarzą i gładko ogoloną głową. Oszczędny zarost stanowiły kruczoczarne wąsy połączone po bokach z krótką, szpiczasto zakończoną bródką. Luźna, wojskowa koszula kamuflowała silne mięśnie, nie wymodelowane jak u kulturystów, ale skrywające za to niezwykłą moc i energię. Szybkie ruchy kontrastowały z nieco flegmatycznym sposobem wypowiadania się.
- Według mnie – relacjonował Kałużyński – nie jest to robota zwykłego szajbusa. Nie będę teraz zagłębiał się w szczegóły, bo nie ma na to czasu. Dość powiedzieć, że sprawca morduje w wyjątkowo brutalny sposób używając do tego wszystkiego, co akurat znajduje się pod ręką. Ma niezwykłą siłę fizyczną i zdeformowaną twarz. Wiesz, co to może oznaczać.
- Pobucz – rzekł Zygmunt.
- Pobucz – powtórzył Gustaw. – Nie wiem skąd się wziął w tych stronach, ale to w tej chwili nieistotne. Poddał mutacji jakiegoś przypadkowo spotkanego nieszczęśnika i teraz zmuszając go do posłuszeństwa zaspokaja swoje chore potrzeby. Najgorsze jest to, że nie wiemy do końca, jakim przemianom poddał tego człowieka.
- Jesteś pewien, że nie ma z nim Szalonego Furmana? – wtrącił Spoiwo.
- Jestem pewien – odparł policjant. – Długo analizowałem całe zdarzenie. Żadne ślady nie wskazują na obecność Furmana. Poza tym, tereny są tu bardzo podmokłe. Fura ugrzęzłaby na mokradłach. Nie, to wykluczone. Lepiej powiedz mi coś o Murarzu. Gerard mówił, że ma nowy procesor. Rozumiem, że zmiana oprogramowania pociągnęła za sobą daleko, mam nadzieje, idące usprawnienia.
- Zmiana oprogramowania? – Zygmunt skrzywił się. – Nie nazwałby tego w ten sposób. To nie jakaś pieprzona maszyna tylko zwykły człowiek. No, może nie do końca zwykły, ale w dalszym ciągu człowiek. Jedynie nieco, że tak to ujmę, podrasowany, podleczony, czy przestrojony.
- Gerard powiedział wprost: procesor.
- Zgadza się. Ale chodzi tylko i wyłącznie o możliwość kontroli zachowań, a nie wszczepianie jakichś podzespołów. Tylko gdzieniegdzie jego organizm uległ pewnym modyfikacjom i to w głównej mierze bez naszej ingerencji. Zresztą sam dobrze wiesz. Taki już do nas trafił. My tylko odpowiednio pokierowaliśmy jego dalszym rozwojem i rekonwalescencją. Brak kontroli nad przemianami mógłby skutkować totalnym chaosem i doprowadzić w końcu do samozagłady. Procesor, o którym wspomniał Gerard wprowadza głównie możliwość stymulowania fal mózgowych i jednoczesnego monitorowania zachowań obu jednostek jednocześnie.
- Obu jednostek?
Zygmunt przygryzł dolną wargę.
- Udało nam się przejąć Listonosza – powiedział w końcu.
- Listonosza? – oczy Gustawa rozszerzyły się z podniecenia. – Jest tutaj? Nie mów, że udało wam się skłonić go do współpracy z Murarzem.
- Dokładnie tak – odparł Spoiwo. – Nigdy jednak, jak do tej pory, nie wprowadzaliśmy ich wspólnie do prawdziwej akcji. Wszystko opiera się na symulacjach. A trzeba ci wiedzieć, że kryteria dobraliśmy bardzo rygorystyczne, a mimo to każdorazowo współpraca szła wzorowo. Listonosz stanowi coś na wzór łącznika pomiędzy nadzorującym akcją i jej głównym wykonawcą, czyli Murarzem.
- Niesamowite – szepnął Gustaw z zachwytem. – Chcę to zobaczyć.
Zygmunt skinął głową na znak zgody. Otworzył pokrywę laptopa i uruchomił oprogramowanie sterujące. Po wprowadzeniu hasła długą sekwencją kombinacji klawiszy ze śmigłowca wyskoczył Murarz. Obie ręce poniżej łokci skrywały duże, płócienne pokrowce, głowę chronił wielki, metalowy, grubościenny kask w jasno żółtawym odcieniu. Wytarty dżinsowy uniform okrywał pierś i dolne partie ciała. Z obszernej kieszeni na wysokości mostka wystawała drewniana poziomica, metrówka i kilka rękojeści różnych rozmiarów kluczy, śrubokrętów i kombinerek. Grube podeszwy sznurowanych, skórzanych kamaszy stanowiły ciężkie żelbetowe cegłówki. Nagie pokryte gęstymi, czarnymi włosami ramiona aż pulsowały od nabrzmiałych żył wijących się pod bladą, ziemistego odcienia skórą opinającą się na górach mięśni i ścięgien. Głowa zdawała się wyrastać bezpośrednio z karku i korpusu, obecność szyi zdradzała jedynie poruszająca się od czasu do czasu grdyka. Postać Murarza o ponad dwie głowy górowała nad podziwiającymi jego jestestwo policjantami, którzy mimowolnie ustąpili przed nim o kilka kroków w tył.
- Jasna cholera – wyszeptał Gustaw. – Jest większy, niż pamiętałem. Zdejmij pokrowce.
Zygmunt otworzył podręczny neseser i wyjął z niego Listonosza. Wypolerowany w nowym uniformie prezentował się nader okazale. Po nakręceniu zrobił salto i wylądował w pozycji szpagatu podłużnego z szeroko rozpostartymi ramionami. W chwilę później powstał, ukłonił się nisko Spoiwie, po czym wydobył z torby mały, przypominający kieszonkowy kalkulator nadajnik i usadowił mu się na kolanach. Rozpiął marynarkę, otworzył małą klapkę na piersi i wsunął urządzenie w niewielką, kryjącą się pod nią szczelinę. Zaraz potem Murarz zrzucił pokrowce, spod których ukazały się dwa śmiercionośne oręża. Jeden stanowiła duża i szeroka wyrastająca z przedramienia kielnia z ostrymi jak chirurgiczne lancety krawędziami obracająca się pod różnymi kątami. Murarz zaprezentował ją w pełnej okazałości. W zależności od potrzeb kielnia cięła powietrze ze świstem, lub rozszczepiała się na pięć, przypominających palce elementów, które zginały się na podobieństwo ludzkiej dłoni. Drugie przedramię zakończone było średnich rozmiarów betoniarką, w której wnętrzu wirowały łopatki potrafiące skruszyć najtwardsze kamienie, mogące również w razie potrzeby wysunąć się na zewnątrz przyjmując kształtem dwa obracające się świdry. Sama betoniarka stanowiła także śmiercionośną miażdżąco – gruchoczącą pięść.
- Czy poza współpracą z Listonoszem nastąpiły jakieś zmiany? – zapytał Gustaw nie mogąc oderwać wzroku od prężących się mięśni i akcesoriów Murarza.
- Jedna zasadnicza – odparł Zygmunt. – Wszczepiliśmy mu do mózgu kryształową sztabkę, która zakłóca wszelkie próby kontroli jego umysłu. Reaguje wyłącznie na fale emitowane na częstotliwości zarezerwowanej dla nas. Tym samym pozostaje bierny wobec wszelkim innym, w tym tych wysyłanych przez Pobucze.
- To pewne?
- Tak. Przynajmniej takie są założenia. Nie wiem dokładnie, jakich technik używają Pobucze, ale nasi naukowcy zapewniali, że to wykluczone. Nie mamy podstaw, żeby nie ufać tym osądom.
Policjant przytaknął. Zebrał podkomendnych i wydał dyspozycje. Nie widział konieczności bezsensownego narażania życia podwładnych i wysyłania ich wszystkich w głąb lasu. Postanowił wyekspediować jedną dwuosobową grupę w towarzystwie Listonosza, który w razie niebezpieczeństwa szybko miał zawiadomić Zygmunta dając tym samym sygnał do rozpoczęcia misji przez Murarza. Oczywiście pozostawało ryzyko, że funkcjonariusze w wyniku bezpośredniego kontaktu z przeciwnikiem odniosą jakieś obrażenia, ale ich stricte dywersyjne i defensywne nastawienie znacznie ograniczało taką ewentualność.
Po krótkiej naradzie ustalili, że do lasu ruszy starszy sierżant Zbigniew Lebochen i kapral Marcin Piekarnik. Obaj byli bardzo zdeterminowani, co przy ich doświadczeniu i umiejętnościach czyniło z nich doskonałych kandydatów. Byli rozsądni i ostrożni, potrafili doskonale ocenić sytuację i bez potrzeby nie ryzykowali, przez co mogliby narazić na niepowodzenie całą misję i ściągnąć niebezpieczeństwo na głowy towarzyszy. Jeśli tylko Listonosz wyczuje obecność Pobucza mięli natychmiast wstrzyknąć sobie surowicę, która błyskawicznie powodowała pozorną śmierć. W takim stanie mięli pozostawać przez około półtorej godziny, dzięki czemu byli bezpieczni wobec wpływów telepatycznych. Opracowany w tajnym laboratorium specyfik wywoływał również u poddanych jego działaniu objawy pośmiertnego bezwładu i początkowego stadium rozkładu, co upodabniało ciała do kilkudniowych zwłok. Powyższe praktycznie wykluczało zagrożenie ze strony mordercy, który nie powinien raczej tracić czasu na zabijanie już nieżyjących. Wszystko było zapięte na ostatni guzik. Jedyne utrudnienie stanowił Imadło, który z polecenia komendanta był głównym dowódcą całej misji, wobec czego Kałużyński zobowiązany był na bieżąco relacjonować mu przebieg misji, co go nieco irytowało.
*
Chłop z Trzęsawisk był syty. Rodzina dzikich świń, którą dopiero co pożarł znakomicie uzupełniła jego gospodarkę energetyczno ustrojową. Pobucz w tym czasie przetrawił sowę, więc również był w świetnej kondycji i optymalnej formie psychofizycznej. Wrócili do siedziby i przetransportowali na twardy grunt rowery, którymi zmierzali teraz na rekonesans kniei. Rzeźnik wyglądał nieco groteskowo pedałując pomiędzy pniami drzew. Jego monstrualnie zdeformowane ciało wykonywało pozornie nieskoordynowane ruchy, dzięki którym rower przeskakiwał ponad torującymi drogę przeszkodami. Po pewnym czasie Pobucz nie mógł za nim nadążyć, zostawił więc swój rowerek maskując go w krzewach jałowca i wskoczył Chłopu na plecy.
Jazda była szalona, gałęzie smagały kierującego po twarzach, nie robiło to jednak na nim żadnego wrażenia. Mięśnie prężyły się pod płaszczem, jakby miały lada chwila wydostać się na zewnątrz. W końcu Pobucz uznał, że dalszą podróż powinni odbyć bez korzystania z roweru, co pozwoli Rzeźnikowi zaprzęgnąć do pracy całe ciało. Nie pomylił się. Gdy tylko pozbyli się pojazdu Chłop zaczął galopować. Drzewa i krzewy migały przed oczami, jak kadry puszczonego na przyspieszonych obrotach filmu. Rzeźnik w końcu zaczął skakać z drzewa na drzewo i obracając się wokół pni i konarów nabierał tempa, w wyniku czego wyrzucany był siłą odśrodkową niczym pocisk wystrzeliwany z działa. W ten sposób z niesamowitą szybkością pokonywali nawet kilkudziesięciometrowe odcinki szybując ponad koronami drzew lub pomiędzy ich konarami. Chłop z Trzęsawisk niczym polujący sokół dostrzegał ofiary, na które rzucał się z prawdziwą pasją szarpiąc zębiskami i gruchocząc potężnymi kończynami.
Właśnie rozerwał na strzępy chłopa przypominającego Woźnicę i dwa konie pociągowe, gdy uwagę Pobucza zwróciły dziwne, niespotykane dotychczas wibracje fal elektromagnetycznych, których źródła nie był w stanie zidentyfikować. Zatrzymali się nasłuchując. Sygnał urwał się po chwili, ruszyli więc w kierunku jego ostatniego odczytu. Moment później natknęli się na rozkładające się zwłoki dwóch grzybiarzy. Chłop parsknął rozzłoszczony, jak mniemał, niespodziewaną konkurencją. Telepatę zdziwił widok martwych ludzi. Obwąchał je i ocenił, że cuchną nienaturalnie, ale wobec tego, że nie wyczuwał żadnej aktywności ich mózgów stracił nimi zainteresowanie. Nadal niepokoiły go jednak drgania i wibracje, jakie podświadomie wyczuwał. Zaczął bacznie lustrować otoczenie starając się wychwycić ich źródło. Chłop mocno węszył i bacznie nasłuchiwał w każdej chwili gotów do ataku.
Nagle spomiędzy gęstych krzewów tarniny wystrzelił w ich kierunku niezidentyfikowany napastnik. Pobucz, mimo swoich nietuzinkowych umiejętności nie zdążył w porę skutecznie zareagować i wyemitowany przez niego ładunek energii spalił jedynie kilka krzaków i pień drzewa, które po chwili przepołowione z trzaskiem runęło na ziemię. Listonosz również wyczuwając niebezpieczeństwo postanowił czym prędzej ewakuować się z zagrożonego obszaru. Wyskoczył z krzaków jak wypuszczony z procy i wykonując w powietrzu kilka ekwilibrystycznych akrobacji, dzięki którym uniknął rażenia pobuczową energią, runął na zaskoczonego telepatę. Ugodził go stopami w klatkę piersiową odbierając mu dech. Chłop ryknął wściekle i rzucił się na blaszanego intruza. Listonosz jednak okazał się zbyt szybki nawet dla niego. Odbiwszy się od Pobucza wykonał krótki paraboliczny lot i składając dłonie, jak do paciorka, wbił się w leśną glebę znikając pod obfitym, wilgotnym runem. Rzeźnik dopadł miejsca, a którym zanurkował intruz i wściekle zaczął rozgrzebywać ziemię. Bez skutku. Po każdym odgarnięciu gleby jego oczom ukazywał się tylko niewielkich rozmiarów tunel, który uciekinier powoływał do istnienia z niezwykłą szybkością. Od dalszego, bezskutecznego rozgrzebywania ziemi odwołał go Pobucz, który odkaszlnąwszy kilkakrotnie po bolesnym uderzeniu przysiadł na pobliskim dębie i analizował wydarzenia. Był nieco zaskoczony nagłym atakiem, a zdziwienie jeszcze bardziej potęgował fakt, że agresor okazał się niezwykle sprytny. Pobucz bardzo rzadko doznawał obrażeń fizycznych, przez co trudno było mu teraz odzyskać równomierny oddech i opanować burzę, jaka rozszalała się w jego umyśle. Chłop dyszał ciężko obwąchując rozgrzebaną ziemię. Nagle powietrze przeciął świst i jego ciałem targnął wstrząs, z paszczy wydobył się spazm bólu i wściekłości. Wyprężył grzbiet opierając się na czterech kończynach. Z jednego z czół wystawał czerwony trzonek śrubokrętu. Chłop wyrwał narzędzie i odrzuciwszy je w krzaki wskoczył pomiędzy rozłożyste konary starej sosny. Niemalże w tym samym momencie na drzewie pojawiła się monstrualna postać Murarza. Śmiercionośna kielnia cięła zamaszyście w krwawiącą głowę. Rzeźnik instynktownie targnął czerepem w tył unikając piekielnie silnego razu i jednocześnie smagnął szponami atakujące go ramię. Z rany bryzgnęła krew zalewając twarze walczących, a jej woń i smak wywołały w Chłopie dodatkową chęć mordu. Murarz mocno grzmotnął betoniarką w ranną głowę, na co Rzeźnik błyskawicznie odpowiedział atakiem w kolana. Jego stawy szybko zmieniły profile i Chłop znalazł się teraz pod konarem. Zanim Murarz zdążył zorientować się, co się stało przeciwnik stał już za nim bezlitośnie wbijając mu szpony w odsłonięte plecy. Uderzenie, które z pewnością uśmierciłoby każdego człowieka w tym przypadku okazało się jednak nie wystarczające. Murarz instynktownie ciął kielnią w tył trafiając idealnie pomiędzy głowy napastnika. Siła ciosu była mordercza i krwawiący czerep odpadł od korpusu z furkotem lądując w mchu odbijając się po drodze od niższych gałęzi sosny.
W tym czasie Pobucz ochłonąwszy po ataku Listonosza bardziej z zaciekawieniem niż ze strachem obserwował walkę dwóch groteskowych wojowników. Początkowo nie był w stanie ocenić, który z nich ma większe szanse na uzyskanie przewagi, jednakże ostatnie cięcie, które pozbawiło jego podopiecznego jednego z czerepów zmusiło go do działania. Zanim Murarz zdążył uderzyć po raz drugi nieco zamroczonego przeciwnika, wyemitował pokaźną wiązkę energii. Powietrze przeszedł swąd spalenizny, wokół zawirowało od nagle podniesionej temperatury. Huk eksplozji wstrząsnął okolicą, na ziemię posypały się szyszki i żołędzie, wszystko spowił gęsty, gryzący oczy dym.
Gdy ustał łoskoczący odgłos łamiących się konarów i padających pni drzew zapanowała cisza zakłócana wyłącznie trzaskiem trawiących drewno płomieni. Pobucz przeniósł się w wyższe, bezpieczniejsze partie drzewostanu i bacznie zaczął lustrować skutki swojego ataku. Wiatr z wolna rozpędził kłęby dymu odsłaniając pogorzelisko. Z zadowoleniem stwierdził, że Rzeźnik przeżył. Co prawda nie było to priorytetem, ale ucieszyło go, że nie poszły na marne kilkudniowe przygotowania. Chłop z Trzęsawisk siedział ze spuszczoną głową oparty o kilkumetrowy kikut będący jeszcze do niedawna dębowym pniem. Poprzepalany miejscami płaszcz pokrywała gruba warstwa ciepłego w dalszym ciągu tlącego się popiołu. Nigdzie nie było widać śladu Murarza. Pobucz zeskoczył na ziemię rozzłoszczony takim obrotem sprawy. Widocznie chybił po raz kolejny tego samego dnia, co już dawno mu się nie zdarzyło. Podszedł do siedzącego i przyjrzał mu się uważnie. Rana po kielni była duża, ale dzięki zdolności szybkiej regeneracji tkanek już nie krwawiła i pokryła się świeżą warstwą zdrowego naskórka. Chłop miał szczęście, że obiektem ataku nie były obie głowy. Gdyby Murarz nie skupił się wyłącznie na jednej, to mogłoby się to skończyć fatalnie. Wnikając w jedyny ocalały umysł Pobucz szybko ocenił kondycję Rzeźnika. Wbrew pozorom nie było z nim najgorzej. Musiał jedynie przyzwyczaić się do nowej postaci, co zważywszy na tempo przemian, jakim ostatnio został poddany nie powinno stanowić problemu. Telepatę dużo bardziej niepokoił jego przeciwnik. Podczas walki próbował dostać się do jego myśli, ale nie był w stanie ich dotrzeć. Jakby w ogóle nie istniały. Nigdy wcześniej nie napotkał na swej drodze podobnej istoty, a widział przecież nie jedno. Nie ulegało wątpliwości, że wróg był niezwykle silny i szybki. I jeszcze ten drugi, niewielkich rozmiarów, który zaatakował go bezpośrednio przed przybyciem Murarza. Pobucz przeczuwał jakiś podstęp, wymierzoną przeciw niemu zorganizowaną akcję. Z jednej strony było to nieco irytujące, ale z drugiej cieszyło to, że trzeba się będzie nieco wysilić, by sprostać problemom.
*
W plecach Murarza widniały głębokie, krwawiące dziury po szponach napastnika. Listonosz zalepiał je świeżą zaprawą, która poza zatamowaniem krwotoku miała dodatkowo działanie uśmierzające ból. Miał co nieco trudności ze zdjęciem kasku ochronnego, który w wyniku działania wysokiej temperatury lekko się nadtopił i przywarł mocno do głowy mężczyzny. W końcu udało się go usunąć wraz z kilkoma płatami skóry i lewą małżowiną uszną. Murarz nie dawał po sobie znać, iż odczuwa jakikolwiek ból, ale jasnym było, że cierpi nielicho. Świadczyły o tym chociażby miotane przezeń przekleństwa, których sens rozumiał jedynie on sam. Pośród steku z trudem artykułowanych przez zaciśnięte zęby słów, ich przekazu można było się jedynie domyśleć obserwując grymasy nienawiści przenikające szeroką twarz. Rany nie chciały przestać krwawić. Zaczął też sączyć się z nich żółto zielonkawy, pienisty płyn. Listonosz posmakował wyciek, szybko wydobył z torby dużą strzykawkę i zrobił mężczyźnie zastrzyk z roztworu gaszonego wapna, smoły i cementu. W przeciwnym razie Murarzowi groziło zatrucie silną toksyną, którą widocznie zawierał jad Chłopa z Trzęsawisk. Po zaaplikowaniu lekarstwa ranny nieco się uspokoił. Sprawdził działanie swojego osprzętu. Kielnia była nieco osmalona, ale poza tym nie odniosła żadnego szwanku. Betoniarka była nietknięta. Niestety doszczętnie spalony miał kombinezon od pasa w górę, utracił narzędzia i doznał licznych poparzeń korpusu. Gdyby nie gruba, zmutowana w wyniku poddania go niezliczonym eksperymentom skóra obrażenia byłyby dużo poważniejsze. Murarz przejechał po piersi kielnią odrywając od niej płatami spalony naskórek niczym starą, zrogowaciałą łuskę. Trzeba będzie odczekać, aż na nowo pokryje się włosami, ale poza tym nie nastręczała większych kłopotów. Gorzej było z głową. Ucha raczej nie uda się zregenerować, a z uwagi na usunięte wraz ze skórą cebulki włosy pewnie już nigdy nie wykiełkują. Listonosz pokrył nieco zdewastowany czerep leczniczą wapienno – cementową zaprawą, przez co Murarz nabrał wyglądu żołnierza w bieli. Przynajmniej po części. Dobrze, że udało im się w porę salwować ucieczką, bo inaczej pożoga mogła uczynić im dużo dalej idące szkody. Listonosz usunął z kasku martwe tkanki i oddał go właścicielowi. Murarz na powrót gotowy był do działania.
Usatysfakcjonowany takim obrotem sprawy Listonosz nadał szybką depeszę do Spoiwa.
*
Ekran monitora zamigotał poprzedzając krótki sygnał nadejścia wiadomości. Zygmunt szybko odczytał informacje i podzielił się nimi z Kałużyńskim.
- Jasna cholera – rzekł Gustaw. – Co to ma do diabła znaczyć?
Spoiwo wysunął dolną wargę zdradzając tym samym, że jego wiedza nie jest w tej materii na tyle wystarczająca, by udzielić pytającemu satysfakcjonującej i wyczerpującej odpowiedzi.
- Przekaz jest nieco niejasny – powiedział wreszcie. – Wygląda na to, że mamy do czynienia z czymś zupełnie nowym, dotychczas nie spotykanym. I wydaje się to być dużo poważniejsze niż przewidywaliśmy. Jakoś sobie nie przypominam, by Murarz miał kiedykolwiek problem z wyeliminowaniem przeciwnika przy pierwszym podejściu. A tu dodatkowo jeszcze doznał nielichych obrażeń. Ale spokojnie. Listonosz twierdzi, że wszystko jest w porządku i rozwiązanie problemu jest jedynie kwestią czasu. Musimy dać im w skupieniu opracować plan. Sami nie damy rady im pomóc. Niepokoi mnie trochę, co stało się z Lebochnem i Piekarnikiem. Mam nadzieje, że uniknęli ognia.
Kałużyński splunął na ziemię i przeklął siarczyście.
- To co? – zapytał. – Mamy tak stać z założonymi rękami i czekać?
- A masz inne propozycje? – odparł Spoiwo. – Chcesz posłać tam ludzi? Na niechybnie pewną śmierć?
Zygmunt przełknął i wypalił plując przez zęby.
- Karz temu blaszanemu cwaniakowi odciągnąć Pobucza i tego drugiego jak najdalej od miejsca, w którym się spotkali. Poślijmy chociaż ludzi po tych dwóch nieszczęśników. Jeśli tamci zaczną się znów tłuc w tym samym rejonie, to będzie po nich.
Spoiwo podrapał się w podbródek i skinął głową na zgodę.
- W porządku. Zobaczę, co da się zrobić.
To powiedziawszy postukał palcami w klawiaturę i nadał wiadomość. Po chwili otrzymał odpowiedź.
- Dobra – rzekł. – Każ się przygotować ludziom. Niech ruszają zaraz. To kawałek stąd, jakieś pięć kilometrów. Zanim dojdą tamci będą już bezpiecznie daleko.
Kałużyński odetchnął i wydał stosowne rozkazy. Po chwili czterech funkcjonariuszy zniknęło w gęstwinie.
*
Rzeźnik galopował tocząc pianę z pyska. Pobucz palił wszystko na ich drodze obracając w dymiącą perzynę drzewa i krzaki. Mimo, iż starał się z wszech miar dosięgnąć uciekinierów miał wrażenie, że jego precyzyjnie emitowane energetyczne pociski mijają przeciwników dosłownie o włos, co wprawiało go w potężną frustrację. W pewnym momencie, gdy zdawało się, że już są tuż, tuż stracili ich z oczu. Jakby zapadli się pod ziemię. Chłop przez jakiś czas pędził jeszcze na oślep, ale straciwszy trop zatrzymał się niezdecydowany.
Pobucz uważnie zlustrował teren. Nie wyczuwał żadnych wibracji, ale zarejestrował ruch na skraju wypalonego korytarza w odległości około siedemdziesięciu metrów. W pierwszym odruchu miał zamiar posłać tam kolejną wiązkę energii, ale wyniki dotychczasowej potyczki nasunęły mu wnioski, że nie odniesie to oczekiwanego efektu, a wręcz przeciwnie. Miał wrażenie, że przeciwnik tylko bawi się z nimi, a jego ataki demaskują tylko ich pozycję. Uznał, że najlepiej będzie udać, że nie dostrzegają czającego się zagrożenia. Wyciszył się i odpowiednio poinstruowawszy Chłopa z Trzęsawisk ruszyli wolno dymiącymi zgliszczami. Jeśli zbliżą się wystarczająco, to przygotowany przez niego ładunek z pewnością będzie śmiertelny. Zachowując szczególną ostrożność przemierzali kolejne metry, gdy nagle z potężną siłą uderzyła w nich z boku zawiesista, gryząca maź. Pobucz zdążył uskoczyć pomiędzy konary, ale silny strumień krzepnącej zaprawy powalił na ziemię Chłopa. Rzeźnik nie stracił jednakże zimnej krwi i zanim zawiesina zdążyła go skutecznie unieszkodliwić obrócił się w kilku piruetach i już wściekle atakował czyhającego w ukryciu wroga. Murarz stał w rozkroku z uniesionym prostopadle do korpusu ramieniem wyposażonym w wibrującą betoniarkę, z której z bulgoczącym świstem wylatywała siekąca listowie zaprawa. Dzięki bezustannym zmianom kształtu ciała i toru biegu Chłop uniknął strumieni piekącej mazi. Będąc zaledwie kilkanaście metrów od przeciwnika wykonał nagły skręt wskakując na pobliskie drzewo. Zaprawa uderzyła w pień tuż po tym, jak Rzeźnik odbił się od niego wszystkimi czterema kończynami i rzucił się na Murarza puszczając w ruch wyposażone w szpony pary dłoni i stóp. Zaskoczony Murarz ciął straszliwie kielnią, ale atak był na tyle niespodziewany, że ostrze tylko przecięło powietrze. Pazury Chłopa dosięgły przedramienia Murarza i betoniarka furkocząc opadła na ziemię. Ranny wydał z siebie ryk bólu i runął w ślad za odskakującym Rzeźnikiem. Tym razem śmiercionośna kielnia dosięgła przeciwnika odchlastując mu cały prawy poślad. Chwilowo Murarz uzyskał przewagę, ale upływ krwi z okaleczonej ręki szybko odbierał mu siły. Razy stawały się coraz słabsze i mniej celne. Tymczasem Chłop zdawał się w ogóle nie przejmować rannym dupskiem. Sprytnie unikał ataków przeciwnika sam skutecznie kąsając i drapiąc go ostrymi, jak sztylety zębiskami i szponami. Z wolna cała postać Murarza zaczynała ociekać krwią, broczyła posoką z ran na twarzy, korpusie i udach. Kielnia opadała coraz słabiej nie czyniąc Rzeźnikowi większych szkód. Wówczas do akcji wkroczył Pobucz, który dotychczas przyglądał się potyczce z bezpiecznej odległości. Korzystając z osłabienia Murarza i całkowicie pochłoniętej wypadkami uwagi Listonosza wyemitował potężny ładunek, który ugodził chwiejącego się na nogach, osłabionego i otępiałego bólem Murarza prosto w pierś. Mężczyzna nawet nie wydał z siebie jęku. Znieruchomiał tylko na chwilę, spojrzał na wielką dziurę ziejącą na wylot w jego klatce piersiowej i osunął się bezwładnie spadając w dół. Po drodze gruchnął zmasakrowaną głową o gruby konar, którego wystający kikut gałęzi pozbawił go lewego oka. Spoczął na ziemi bez ruchu. Chłop runął za nim rycząc dziko i dopadłszy skrwawionego ciała rozszarpał kłami tchawicę. Zadowolony z siebie Pobucz rozejrzał się teraz za umykającym w dole Listonoszem, którego nadpalony mundur odsłaniał wypolerowaną blachę miejscami błyszczącą, gdzieniegdzie przykopconą spalenizną i przybrudzoną przesyconą torfem glebą. Puścił w ślad za nim wiązkę energii, ale sprytny malec uniknął ataku ponownie nurkując w ściółce i listowiu. Pobucz wściekły, że nie udało mu się ostatecznie unicestwić przeciwnika skierował trzy potężne ładunki w miejsce, w którym zniknął Listonosz. W powietrze wyleciały drobiny leśnego poszycia i ziemi, w podłożu utworzył się całkiem sporych rozmiarów lej. Telepata szybko zeskoczył nad jego krawędź wypatrując szczątków wroga. Chłop parskając i warcząc węszył już na dnie wyrobiska. Bezskutecznie. Odczekali kilka chwil wypatrując i nasłuchując dobiegających z okolicy ruchów i dźwięków, ale nic nie wskazywało na obecność uciekiniera. Albo leżał martwy w przez samego siebie wykopanej mogile, albo bezpowrotnie umknął w panice nie widząc sensu dalszego kontynuowania potyczki. Pobucz obejrzał jeszcze zmasakrowane, nieruchome ciało Murarza, po czym wskoczył Chłopu na grzbiet i z wolna oddalili się w gęstwinę kierując ku ukrytej na trzęsawiskach wysepce. Musiał dokonać dokładnych oględzin Rzeźnika, który mimo, iż nie wykazywał oznak poniesionych ran, to wątpliwości nie ulegał fakt, że jego ciało uległo poważnym uszkodzeniom i deformacjom. Jeśli nadal ma być użyteczny powinien przejść poważną rehabilitację i być poddany dalszym, modyfikacjom, mutacjom i transformacjom.
Odnaleźli porzucone wcześniej rowery i nie spiesząc się zbytnio pokonali wyznaczoną drogę.
*
Listonosz ostrożnie wysunął nagą głowę na powierzchnię i zlustrował okolicę. Przyroda z wolna powracała do równowagi. Wygasł ogień, rozwiały się dymy. Z początku nieśmiało, z każdą chwilą coraz pewniej zaczęły świergotać leśne ptaki. Wygrzebał się z ziemi, otrzepał granatowy, sfatygowany i postrzępiony uniform z czarno brunatnych grud, ściółki i liści. Z kieszeni wyjął dwie dorodne dżdżownice i martwego, rozgniecionego przypadkowo turkucia podjadka. Pod ziemią bezpowrotnie utracił swoją ulubioną czapkę, co dodatkowo wprawiło go w ponury nastrój. Odnalazł ciało Murarza i szybko ocenił jego kondycję. Była najoględniej mówiąc marna. Nie bez wysiłku ułożył je wyprostowane na pokrytej miękkim mchem ziemi i ruszył w chaszcze na poszukiwanie betoniarki. Wcześniej odszukał ukrytą w konarach torbę i z ulgą ocenił, że nie ucierpiała ani ona, ani jej zawartość. Następnie wysłał do Zygmunta sprawozdanie nie skrywając prawdy.
Mniej więcej pamiętał, w którym miejscu spadła betoniarka, tak że znalazł ją bez większych trudności. Przyturlał urządzenie do nieruchomego, straszliwie okaleczonego ciała i uruchomił maleńkim nadajnikiem. Zabuczała, zachrzęściła, początkowo nieco drgała nieregularnie, ale po chwili zaczęła pracować poprawnie i miarowo. Listonosz wprowadził za pomocą miniklawiatury odpowiedni program i szybko zaczął wrzucać do metalowej gruszki wszystko, co było w zasięgu rąk. Betoniarka ze smakiem wręcz zaczęła mielić drewno, ziemię, kamienie, rośliny, grzyby, nadwęglone zwłoki zwierząt, żołędzie, pióra sowy, którą Pobucz musiał zeżreć w trakcie walki, kukułcze jaja, suszone borsucze nosy, zajęcze bobki, martwe i żywe dżdżownice, turkucie podjadki oraz wszelkie inne pędraki i przeróżnej maści robactwo. Urządzenie łapczywie pochłaniało wszystko, co do niego wrzucał wcale się nie zapełniając. Listonosz wytrwale pracował około godziny ogołacając okolicę z najmniejszych drobin. Musiał w końcu wtaszczyć w przepastną czeluść dwie średnich rozmiarów sosenki i pół kwintala torfu wymieszanego z piaskiem. Wreszcie maszyna zaczęła zwalniać obroty i wolno zatrzymała się. Blaszak otarł z czoła oleisty pot, który obficie wystąpił mu na całą lśniącą głowę i dokonał szybkich, ale jednocześnie precyzyjnych obliczeń. Zaakceptował świeżo napisany program regenerująco produkcyjno wzmacniający i gdy tylko betoniarka znów nabrała obrotów z radością i nadzieją zrobił trzy salta w tył zakończone wymykiem na sterczącym z ziemi korzeniu starego dębu. Urządzenie nabrało tymczasem tak olbrzymich wibracji, że utworzył się nad nim powietrzny wir, który dodatkowo zasysał do jego wnętrza liście, drobne gałęzie, patyki, przelatujące zbyt nisko dzięcioły i ciekawskie wiewiórki. Maszyna furczała, trzeszczała i obracała się coraz szybciej i szybciej pochłaniając bezustannie okoliczną materię. W końcu prędkość wirowania stała się tak olbrzymia, że betoniarka zaczęła stawać się niewidoczna, by w końcu zupełnie zniknąć. O jej obecności świadczył wyłącznie wir rozszerzający się ku górze, we wnętrzu którego można było dostrzec nieregularne kształty świszczących i furkoczących elementów, które zdawały się na samym dnie leja przepadać w nicości. Po dłuższej chwili okrężny pęd powietrza zaczął wytracać tępo. Szybujące w górze bociany przestały znikać tuż nad ziemią i targane zmienną siłą grawitacji na chwilę tylko wytracały wysokość, by odlecieć dalej wytyczonym kursem. Kilka minut później szarym oczom Listonosza zaczął ukazywać się coraz bardziej wyraźny zarys betoniarki. Wytracanie szybkości obrotów urządzenia było wprost proporcjonalne do przejrzystości obrazu. Gdy wreszcie znieruchomiała wyglądała pięknie. Listonosz szybko przechylił na bok skierowany dotychczas ku górze wlew gruszki i przesuwając ją na boki zaczął wylewać życiodajną, gęstą, popielatą maź na martwe ciało Murarza. Po chwili całe skryło się w szybko gęstniejącej, zamieniającej się w betonowy pancerz zaprawie. Gdy wystarczająco skrzepła podparł je kołkiem opartym na przyturlanym uprzednio otoczaku tworząc dźwignię, dzięki której uzyskał dodatkową siłę i napierając nań całą blaszaną mocą zdołał przekręcić zabetonowane ciało o sto osiemdziesiąt stopni. Następnie zalał jego drugą, odsłoniętą część, wyłączył maszynę i czekał na efekt.
Czas płynął, a efektu mozolnej pracy nie było widać. Szara skorupa ściemniała i tężejąc niepokojąco, jakby nieco zmniejszyła swoją objętość. Listonoszem zaczęły targać coraz większe obawy, ale nie tracił nadziei. Mijały kolejne, najdłuższe z możliwie rozwleczonych godziny. Na groteskowy sarkofag zaczęły opadać liście, wiatr nanosił ściółkę i pylisty piasek. Listonosz najchętniej by się teraz wyłączył, ale z uwagi na to, że nikt później by go nie uruchomił musiał trwać na posterunku. Strasznie zaczęło go też suszyć w przełyku, a od nurkowania trzeszczały mu zawiasy.
Usiadł z piskiem. Uczynił to nie ze zmęczenia, ale raczej z przyzwyczajenia, czy też nawyku, którego niegdyś nauczył go Stanley Podkowa, jego nieodżałowany mentor i przyjaciel w jednej osobie. Na wspomnienie człowieka wielka, tłusta łza spłynęła po blaszanym policzku. To były piękne czasy. Miał wówczas brata bliźniaka, który niestety został podstępnie unicestwiony przez zuchwałego nikczemnika, niejakiego Garego Kau, któremu Listonosz poprzysiągł zemstę, jednakże, jak do tej pory nie miał ku temu okazji. Zbrodniarz zaszył się gdzieś skutecznie, jakby zapadł się pod ziemię.
Nagle cienkie, wysuszone na brąz sosnowe igiełki podskoczyły na brudnoszarej powierzchni. Skorupą targnął delikatny wstrząs, po chwili drugi by cała zaczęłą w końcu drgać, niczym szarpany atakiem epileptyk. Listonosz ze zgrzytem zerwał się na równe nogi.
*
Kałużyński siedział na zderzaku furgonetki z twarzą niezdradzającą żadnych emocji. Spoiwo przed chwilą przekazał mu komunikat otrzymany od Listonosza. Misja legła w gruzach w całej rozciągłości. Tuż przed nadejściem druzgoczącej w swym przekazie wiadomości powrócili funkcjonariusze wysłani w knieję w poszukiwaniu uśpionych w letargu towarzyszy. Odnaleźli ich martwych w ogarniętym chaosem zniszczenia zakątku lasu. Początkowo zakładano, że przedłużał się tylko stan tymczasowej, pozornej śmierci, ale po dokonaniu szczegółowych oględzin okazało się, że Lebochen był uczulony na jeden ze składników eliksiru, przez co jego mózg przybrał konsystencję wysuszonej na proch bułki wrocławskiej, a Piekarnik wstrzyknął sobie źle dobraną w proporcjach dawkę specyfiku, w wyniku czego ciało osiągnęło tak dalece zaawansowane stadium rozkładu, że jego regeneracja była niemożliwa. Trupy cuchnęły tak okropnie, że szybko oblali je benzyną i podpalili.
- Tyle lat badań – marudził Spoiwo. – I wszystko na marne. Jak to możliwe. Przecież…
- Co przecież? – Kałużyński zerwał się jak oparzony. – Spieprzyliście robotę i tyle!
- Jeśli już, to chyba spieprzyliśmy? – odparł zadziornie Zygmunt.
Gustaw pokraśniał ze złości, ale opanował się szybko siadając z powrotem na zderzaku.
- Racja – przyznał sarkastycznie. – Spieprzyliśmy. A właściwie, to ja spieprzyłem. Nie powinienem angażować do poważnej roboty takiego ćwoka, jak ty. Jasna cholera, nie wierzę, że mogłem ci zaufać. Po tym wszystkim, co przeszliśmy w Bułgarii. Żałuję, że cię wtedy nie wydałem Gerardowi. Powinieneś iść pod sąd i gnić teraz w pierdlu, albo gryźć piach pieprzony sadysto.
Na twarz Zygmunta wypełzł złośliwy uśmieszek. Trysnął przez zęby rzadką plwociną i wysunąwszy koniuszek języka nieznacznie pokiwał głową na boki zdradzając symptomy braku zrównoważenia psychicznego.
- Sratatata – zachichotał.
Po chwili przybrał marsową minę i zmierzył Zygmunta ponurym, przesyconym nienawiścią spojrzeniem.
- Jakby nie ja – wypalił – to by cię zbierali widłami, a i tak wszystkim co by z ciebie pozostało nie napełniliby nawet wiadra. Przestań więc pieprzyć, tylko bierz się do roboty. Jeszcze kupa pracy przed nami.
- Jakiej roboty? – odparł Gustaw. – Wszystko skończone. Murarz nie żyje, Pobucz krąży gdzieś po lesie z tym drugim zwyrodnialcem. Nic tu po nas. Lepiej stąd czym prędzej spieprzać zanim nas jeszcze dopadną.
Spoiwo zmierzył go ponurym spojrzeniem.
- Co ty myślisz? – wycedził zajadle – Że ja tu na piknik przyjechałem? Twoja wiedza jest tak mizerna, jak pofałdowanie twojej kory mózgowej. Musimy szybko odnaleźć ciało Murarza, zanim będzie za późno. Listonosz zerwał wszelkie połączenia, nie odpowiada na maile i musi mieć uszkodzony lokalizator. Mamy nie więcej niż trzy godziny. Potem dopiero się zacznie.
- Co się zacznie?
- Nie mam pewności, ale nic dobrego.
Kałużyńskiemu nie w smak były słowa Spoiwa, ale nie chciał dłużej mitrężyć czasu na zbędny, prowadzący do nikąd dialog. Wstał i wydał stosowne rozkazy. Wraz z ludźmi Zygmunta mięli do dyspozycji siedem osób. Jeśli wierzyć Listonoszowi, a w obecnej sytuacji nie pozostawała im inna alternatywa, Pobucz się oddalił, tak że odnalezienie ciała Murarza nie powinno nastręczać niespodziewanych trudności. Jednakże takie pospolite ruszenie bez przygotowania nie było najlepszym pomysłem. Ochłonąwszy Kałużyński podzielił się swoimi uwagami ze Spoiwem i, o dziwo, uzyskał akceptację. Usiedli wraz z pozostałymi funkcjonariuszami i zaczęli szczegółowo omawiać plan działania.
*
Pobucz patrzył, jak Chłop z Trzęsawisk po kolei pożera leżące przed nim pokotem zające. Było ich około czterdziestu sztuk, co powinno na pewien czas zaspokoić jego potrzeby gastronomiczne. Otumanione przez telepatę grzecznie przymaszerowały z gęstwiny i wzajemnie poskręcały sobie karki. Ostatni wstrzymał oddech i po chwili również padł trupem. Dla uzyskania odpowiedniego efektu zwierzęta zostały nafaszerowane grzybami, ziołami, szczurzymi odchodami i różnymi innymi specyfikami, które Pobucz pieczołowicie dobrał. Największy problem stanowiły szczurze odchody. W najbliższej okolicy nie było o nie łatwo z prostej przyczyny. Otóż populacja szczurów na trzęsawiskach była nader znikoma. Na szczęście obficie występowały tu piżmoszczury, których runo zawierało niezbędne składniki, ale niestety w bardzo śladowych ilościach. Chłop musiał więc przyjąć ich dawkę proporcjonalnie większą, więc każdego zająca zgryzał garścią szczurzego łajna. Pobucz nie był głodny. Podczas potyczki z Murarzem pożarł sowę, trzy wiewiórki i kukułkę. Skosztował również zająca, ale niemile rozczarował się jego smakiem. Do tej pory nie jadł zajęczyny z wyjątkiem zębów, które również mu nie smakowały. Zwykle nie próbował nie sprawdzonego wcześniej pokarmu, nie mniej jednak od czasu do czasu poddawał się degustacji nowych smaków, dzięki czemu jego dieta poszerzała się niekiedy o dodatkowe składniki.
Będąc swego czasu w gościnie u kuzyna w odległych południowych krainach zachęcony zachwalanym powszechnie tam występującym nosorożcem zjadł pospołu z miejscowym pobratymcem dorodną samicę z dwoma młodymi. Cóż to był za smak. Na same wspomnienie ślina pociekła mu po skórzastych wargach. A jakież to było sycące. Nie jadł później nic przez prawie miesiąc. Ale to były bardzo odległe czasy. W najbliższej okolicy próżno było szukać podobnej zwierzyny. Tutejsze ssaki miały smak mdły i mało wyrazisty. Poza tym wartości odżywcze, jakich dostarczało ich spożywanie były dla Pobucza nieprzydatne, a wręcz szkodliwe. Pozostawał mu więc wyłącznie drób i to też w znacznie ograniczonym zestawieniu, gdyż niektóre ptaki wywoływały u niego mdłości i podłe samopoczucie. Generalnie spożywał więc przede wszystkim sowy, prawdziwy rarytas w tym zakątku, kukułki, dzięcioły, które niezbyt lubił i jadł je raczej z nudów, no i oczywiście wiewiórki, głównie na zakąskę (wiewiórki poburzowego jadłospisu zaliczają się do drobiu). Rzadziej konsumował puchacze, ale nie gardził nimi w dosłownym tego słowa znaczeniu. Nauczył się również, przy pomocy metody prób i błędów, obżerać jaszczurkami zwinkami i wodnymi trytonami, ale z uwagi na ich gabaryty traktował je raczej, jak aperitif.
Wspominając i smakując w myślach różnego rodzaju kulinarne mecyje Pobucz kontemplował przemiany dokonujące się w Rzeźniku wraz ze spożywanym przez niego pokarmem. Liczył na to, że Chłopu odrośnie głowa, ale tak się nie stało. Jednakże blizna zagoiła się szybko nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu. Głowa, która pozostała przesunęła się nieco w tył zajmując centralne miejsce nad korpusem. Z ekscytacją obserwował, jak bezkrwawo pęka skóra na pozbawionych zdewastowanego odzienia plecach i zaczynają wyrastać spod niej brudno żółtej barwy błony, które przybierając kształt groteskowych dłoni wzajemnie się uściskają i pomagają wydobyć z wnętrza zmutowanego ciała. Wszelkie rany znikły. Chłop wyprostował się dumnie wypinając pierś. Jego członki były mocne, silnie umięśnione, kości zwiększyły objętość, przez co kończyny dodatkowo zyskały na grubości. Potężna pierś falowała pod wpływem miarowego oddechu, skóra zrogowaciała pokrywając się krótką, gęstą, rudego odcieniu szczeciną, szpony znacznie się wydłużyły. Głowa była łysa, miejsce włosów zajęła drobna, sięgająca policzków krwistoczerwona łuska. Nos cofnął się pozostawiając tylko dwie szczeliny, przez które Chłop oddychał ze świstem. Podobnie było z uszami, miejsce których zajęły plackowate narośla poprzecinane niewielkich rozmiarów kanalikami. Na masywności zyskały szczęki i przypominały teraz uzębienie neandertalczyka z tym, że w jeszcze bardziej uwydatnione. Wysunięte w przód przybrały łopatkowaty kształt, dzięki czemu Chłop mógł miażdżyć między nimi nawet najgrubsze kości ofiar. Dwie pary kłów wyprostowały się zakrzywiając nieco w tył wyeksponowane przed resztę uzębienia chowając się w razie nieprzydatności w zębodołach umieszczonych w workowatych naroślach, których jena para przypominająca nieco pokrowce na broń lub wędki zwisała pod dolną szczęką, druga zaś niczym harmonia wyrastała ponad górną wargą. Ponad czołem górował kolec w kształcie bawolego rogu, na końcu którego tkwiła niewielka, wyposażona w drobniutkie, ostre jak chirurgiczne lancety paszczęka. Jednakże największy podziw wzbudzały skórzasto błoniaste wypustki, które wyrósłszy z pleców przybrały kształt skrzydeł i rozpostarte na wietrze imponowały swym rozmiarem, zdradzając drzemiącą w nich moc i energię. Na samą myśl o szybowaniu ponad koronami drzew malutkie dłonie i stopy Pobucza aż drżały obejmując się wzajemnie.
Rzeźnik wzbił się w powietrze i zatoczył kilka dużych kręgów nad mokradłami. W pewnym momencie zatrzymał się, zawisł w górze bez ruchu, po czym runął w dół jak wystrzelony z armatniej lufy pocisk. Zanim Pobucz zorientował się, o co chodzi, Chłop zniknął pod brunatną powierzchnią wody. Po chwili wynurzył się przy brzegu wyspy. W jego szczękach tkwił nieruchomo niewielkich rozmiarów plezjozaur. Pobucz wielce się tym obrotem sprawy uradował, gdyż słyszał od pobratymców ze Szkocji, że mięsiwo owego zwierza charakteryzuje się wyjątkowym, niepowtarzalnym smakiem i aromatem. Polecił więc Chłopu porzucić zdobycz, na co ten nie bez rozczarowania przystał. Telepata zaczynał odczuwać jakąś wewnętrzną więź ze swoim podopiecznym. Czuł, że Rzeźnik może w pewnym stopniu zastąpić mu Furmana. Oczywiście tylko w bardzo nikłym wymiarze, ale zawsze to już coś. Chłop był wobec niego absolutnie posłuszny, co dyskwalifikowało go w zestawianiu z Furmanem, ale mimo to, emitował z siebie jakąś bliżej nie sklasyfikowaną energię, która koiła zmysły telepaty i sprawiała, że po prostu psychicznie czuł się w jego towarzystwie dobrze, by nie rzec komfortowo. Nie był głodny ale nie powstrzymał się przed niepohamowana chęcią degustacji niecodziennego posiłku. Nawet nie przypuszczał, że w miejscowym akwenie żyją takie gatunki. Delektując się pożarł udziec wraz z resztą kończyny, potem długą szyję z niewielkim, strzelającym w zębach łbem i rozerwawszy kałdun zatopił zęby w wątrobie i jelitach, które wciągał ustami niczym spaghetti. Resztę oddał Chłopu, który rzucił się na jaszczura szarpiąc kłami i drąc szponami rozbryzgując krwawe strzępy na pobliskie krzewy i trawę. Po kilku minutach po zdobyczy nie było najmniejszego śladu, nie licząc zmian w kolorystyce najbliższego otoczenia.
Załopotały potężne skrzydła i morderczy duet wzbił się w przestworza.
*
- Spóźniliśmy się.
Jedynie tyle zdążył wyszeptać Spoiwo, gdy zaraz po tym potężna betonowa dłoń zmiażdżyła mu głowę, a rozczłonkowany kielnią korpus Kałużyńskiego poszybował pomiędzy jałowce. Kule odbijały się od Murarza gdzieniegdzie jedynie pozostawiając po sobie ślady, które jednakże szybko zasklepiały się permanentnie dostarczaną do zewnętrznych tkanek zaprawą. Walka był krótka. Listonosz nawet nie zdążył wprowadzić zmian w oprogramowaniu by ograniczyć nieco agresywne poczynania podopiecznego. Nie czuł nienawiści do Spoiwa. Nawet go polubił, ale ujrzawszy jego śmierć przestał dbać już o resztę pozwalając Murarzowi dokończyć robotę. Dwóch najbliższych, szyjących z kałasznikowów policjantów roztrzaskał o siebie zmieniając ich w krwawą miazgę, zaś kolejnych trzech wbił kułakami w ziemię niczym stalowe gwoździe w pilśniową płytę. Pozostali znaleźli bolesną śmierć pod monstrualnymi stopami Murarza. Po chwili zapanował spokój. Posągowa sylwetka zwycięzcy sięgała niemal trzech metrów wysokości. Popielate ciało, które niczym z kokonu wykluło się z poprzedniej postaci odrzucając organiczne tkanki, jak wąż starą bezużyteczną skórę emanowało nieokiełznaną siłą i nieodpartą chęcią dewastacji, a uniesione w górę wibrujące akcesoria budziły grozę.
Nagle owiał im twarze potężny podmuch gorącego powietrza. Listonosz spojrzał w górę i jego oczom ukazał się niecodzienny widok. Oto nad koronami drzew krążył Chłop z Trzęsawisk, na którego grzbiecie oplótłszy rączki wokół szyi siedział Pobucz świdrując oczami przebywających w dole. Listonosz natychmiast przygotował Murarza do konfrontacji, ale dostrzegł, że pikujący w górze nie kwapią się do podjęcia ataku. Łopot skrzydeł wzniecał tumany kurzu, wokół wirowały drobiny połamanych roślin, martwych ciał, ziemi i innych przedmiotów porzuconych przez funkcjonariuszy. Betonowy kolos stanął w rozkroku i cierpliwie czekał na agresora. Był pewien swoich możliwości, nie bał się niczego i nikogo. Listonosz przyjrzawszy się dokładnie ciału Rzeźnika nie był tak pewny swego niemniej nie zamierzał uciekać.
Tymczasem Pobucz również analizował sytuację. Murarz przeszedł niesamowitą transformację i nie stanowił już tak łatwego celu, jak poprzednio. Dodatkowo był zupełnie bierny na jego umysł. Pobucz nie miał dotychczas żadnych skrupułów ani bardziej zaawansowanych planów względem Chłopa, ale po ostatnich przeżyciach i, głównie od czasu ostatniej przemiany, zaczął odczuwać swoistego rodzaju sympatię do swojego podopiecznego. Nie chciał niepotrzebnie narażać go na unicestwienie, a oczekujący ich w dole duet mógł bezsprzecznie się do tego przyczynić. Obniżyli nieco lot i telepata zeskoczył z grzbietu Rzeźnika na wysoki, rozłożysty dąb. Wysadziwszy pasażera Chłop wzbił się ponownie w górę. Listonosz uznawszy, że chwilowo nie czeka ich krwawa konfrontacja nakazał Murarzowi opuścić kielnię i betoniarkę, samemu jednakże zachowując czujność. Pobucz w tym czasie ostrożnie zlazł z drzewa i wolno podszedł do Listonosza. Był od niego niemal o połowę wyższy, ale mino to odczuwał przez blaszakiem duży respekt. Przez chwilę mierzyli się spojrzeniami. Murarz stał spokojnie obserwując szybującego w górze Chłopa, który zaczął po woli obniżać pułap lotu, by w końcu łagodnie osiąść na ziemi w znacznej odległości za plecami Pobucza. Skrzydła zwinęły mu się niczym wachlarz sięgając kolan i górując nieznacznie ponad głową. Po chwili skórzaste błony złożyły się w poziomie i zapadły do wewnątrz przypominając teraz pąk nierozwiniętego kwiatu. Rzeźnik opadł na cztery kończyny i przywarował do ziemi czujnie obserwując zgromadzone na polanie postaci. Obwąchał walające się wokół niego szczątki Kałużyńskiego i rzygnął krótko w liście łopianu. Otarł wargi wierzchem rudej od szczeciny dłoni i spoczął bez ruchu od czasu do czasu łypiąc jedynie skrywanymi za grubymi powiekami żółtawymi ślepiami. Murarz mimo opuszczenia broni również zachowywał czujność. Dokładnie śledził każdy ruch Rzeźnika, do momentu aż ten zupełnie znieruchomiał. Teraz wlepiał w niego przypominające czerwone cegłówki oczy w każdej chwili gotów do rozpoczęcia ataku, bądź jego odparcia. Moc wytworzona pomiędzy dwoma monstrualnymi przeciwnikami spowodowała, że dzieląca ich przestrzeń aż zgęstniała, a powietrzem zaczęły targać niewielkie, ale dosyć mocne wyładowania energetyczne, których trzask przez chwilę przypominał bożonarodzeniowe zimne ognie. Czuć było gryzący swąd spalonej materii, temperatura podniosła się o kilkanaście stopni. Trwało to prawie kwadrans, by w końcu, dzięki ingerencji dwóch małych przywódców, uspokoić się wracając do naturalnego, jak na te warunki, stanu.
Listonosz i Pobucz stali pośrodku niewielkiej polany bacznie się wzajemnie mierząc wzrokiem. Nie wiedząc dokładnie czemu obaj zdawali sobie sprawę, że potyczka, do której się szykowali znacznie się oddala, by nie rzec, że zupełnie odeszła w niepamięć. Odczuwali do siebie szacunek doceniając jednocześnie niecodzienne walory swoich podkomendnych towarzyszy. Pobucz nie był w stanie wniknąć w umysł Listonosza, ten z kolei nie potrafił wysłać do telepaty wiadomości. Nie potrafili zsynchronizować swoich umiejętności by przy ich pomocy nawiązać porozumienie. Pozostawała jedynie tradycyjna metoda komunikacji. Pierwszy odezwał się Pobucz. Rzadko mówił, więc nie bez trudu, ale starannie dobierał słowa.
- Jestem Pobucz, przyjaciel Szalonego Furmana – zaczął wolno i wskazując za swoje plecy dodał. – A to Chłop z Trzęsawisk. Mój podopieczny.
Blaszany z uprzejmości spojrzał na Rzeźnika. Doskonale zdawał sobie sprawę z jego wyglądu. Pokiwał błyszczącą głową z uznaniem i skinąwszy przez ramię rzekł.
- To Murarz to. Ja jestem Listonoszem jestem ja. Wychowankiem Stanleya Podkowy Stanleya wychowankiem.
Przytoczenie danych swoich przyjaciół i mentorów nie miało na celu podkreślenia własnej wartości w oczach współrozmówcy. Miało jedynie nadać wymianie słów podniosły charakter, co też się stało. Pobucz nie znał Stanleya Podkowy, podobnie jak Listonosz Szalonego Furmana, niemniej jednak były to postaci, które odcisnęły swoje piętno na kartach historii i niezmiennie robiły druzgoczące wrażenie. Pobucz wyciągnął trójpalczastą dłoń i uścisnął podaną blaszaną rączkę.
- Możesz na mnie liczyć – rzekł niemal uroczyście – I na Furmana także. Gwarantuję to.
Listonosz poczuł, jak wygładza mu się blacha, a tryby i zawiasy, mimo braku smaru, przestają zgrzytać. Powieki zatrzepotały mu stukając metalicznie. Nigdy dotąd nie stawał do konfrontacji z Pobuczem, ale doskonale zdawał sobie sprawę, jakimi cechami i możliwościami charakteryzuje się ten osobnik. Jego pomoc może okazać się przełomowa w walce z Garym Kau. I jeszcze dodatkowo, a może i przede wszystkim Szalonego Furmana, przed którym drżały całe miliony ludzi i wszelkich innych świadomych istot. Początkowo Listonosz miał od razu przedstawić Pobuczowi swoje zamiary względem Garego, ale w końcu się powstrzymał dziękując jedynie za zadeklarowaną pomoc i polecając w zamian własne usługi, które również zostały przyjęte z należytym szacunkiem.
*
Przymierze, jakie zostało owego dnia zawarte było kamieniem milowym w dziejach zarówno współczesnych, jak i późniejszych. Połączone siły Pobucza, Listonosza, Chłopa z Trzęsawisk i Murarza stanowiły druzgoczącą i nieokiełznaną machinę wojenną, pod której kołami znajdowały śmierć całe armie i legiony. Śmiercionośny walec wspomagany niekiedy przez Szalonego Furmana siał trwogę i zniszczenie na wszystkich szerokościach geograficznych. Furman, który nie zwykł działać w grupach funkcjonował raczej na zasadzie samotnego strzelca. Niemniej zawsze pojawiał się w najbardziej newralgicznych momentach by wspomóc w potrzebie Pobucza, lub jego sprzymierzeńców. Dzięki otwarciu telepaty na współpracę z innymi istotami złagodniał również nieco sam surowy charakter Furmana, który dotychczas nigdy nie kooperował z nikim, poza innym Furmanem lub Pobuczem. Oczywiście nigdy nie przystałby na możliwość podjęcia dialogu z człowiekiem, a tym bardziej Woźnicą, ale Listonosz i Murarz po długich latach chłodnego zdystansowania zyskali w końcu aprobatę zatwardziałego, kniejowego autochtona, jakim bezsprzecznie był wówczas Furman. W późniejszych, bardzo odległych czasach sprawy nieco się pokomplikowały i tradycjonalizm nie był już tak bardzo i pieczołowicie pielęgnowany. Zmiany gospodarcze, techniczne i ekonomiczne, jakimi zaczął ulegać świat spowodowały, że tkwienie w mrokach przeszłości okazało się nie tyle niewygodne, co wręcz niemożliwe. W takich okolicznościach zostało powołane do życia towarzystwo turystyczno – przewozowe FuroTrans International, którego świetność, mimo wszelkich argumentów dyskredytujących takowy projekt, udoskonaliła osoba Garego Kau.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz