- Nieeeee! – wrzasnął przeraźliwie.
Obudził go koszmar. Ten sam co zwykle. Kropka w kropkę identyczny, za każdym razem przywołujący go o palpitację serca. Zawsze też kończący się obfitym moczeniem. Ale to było nic. Pidżamę i pościel można było przecież wyprać, ale psychika… Nie było z nim dobrze. Miał tego świadomość. Kapsułki przepisane przez lekarza na niewiele się zdawały. Co prawda po ich zażyciu przesypiał całą noc, ale rankiem zawsze miał wrażenie, jakby budził się zaraz po tym, jak ledwo tylko zamknął oczy. Głowa go potem bolała cały dzień, był zmęczony, jakby wcale nie spał. Jego psychoanalityk doradzał mu krótki kliniczny seans, z kolei znajomy internista nie tyle próbował odwieść go od tego kroku, co delikatnie dawał mu do zrozumienia, że jak już raz przestąpi próg kliniki…
- Niech się pan sam zastanowi – przekonywał z kolei psychiatra próbując rozwiać jego wątpliwości. – Jeśli byłaby to prawda, to nikt nie opuszczałby szpitali?
- A ilu pacjentów je opuszcza? – dopytywał. – Tak procentowo?
- Niech pan jeszcze raz opowie o tym śnie.
- Nie chcę.
- Tylko stała opieka pod nadzorem specjalistów może przynieść skuteczne efekty. Niech pan opowie.
Pacjent westchnął.
- Śni mi się za każdym razem to samo – zaczął. – Zaczyna się w momencie gdy wsiadam do pociągu z bardzo ważną przesyłką. Nie wiem co w niej jest, ale mam świadomość, że jest to coś niezwykle cennego. I muszę to dostarczyć w wyznaczone miejsce. Nie wiem gdzie ono jest – nigdy do niego nie docieram. Potem jest przeskok. Siedzę na sali sądowej. Jestem sądzony za jakąś potworną zbrodnię, której rzekomo dokonałem, a prokurator raz po raz na mnie wrzeszczy:
- Przyznaj się! Przyznaj!
Potem znowu mam małą zaćmę i kolejny obraz. Ta sama rozprawa. Panuje absolutna cisza. Sędzia, niezwykle otyły, ciemnoskóry mężczyzna, świdruje mnie oczami pełnymi niechęci, może nawet nienawiści. Twarz z każdą chwilą mu tężeje, jakby miał do czynienia z najbardziej zwyrodniałą sprawą w swojej karierze. Rozumie pan? Że to niby ja zrobiłem coś tak bardzo okropnego! Ja! Kurwa mać, ja!
- Niech się pan uspokoi – skinął głową psychiatra.
- Jak uspokoi? Co uspokoi? Najpierw każe mi pan opowiadać, a potem się uspokoić?! Ja nie potrafię o tym mówić na spokojnie, nie rozumie pan? W tym tkwi cały problem! To jest dla mnie tragiczne! To mnie od środka wypala, zabija mnie. Do cholery, przecież pan tu jest lekarzem!
- Zgadza się – przyznał spokojnie psychiatra. – I właśnie dla tego usiłuję dociec przyczyny pańskich lęków. Jeśli będzie pan to w sobie tłamsił, nigdy się pan ich nie wyzbędzie.
- Nie potrafię!
- Niech pan spróbuje. Niech pan opowiada dalej. Co było dalej?
Mężczyzna skrył twarz w dłoniach i westchnął.
- Sędzia świdruje mnie tym swoim nienawistnym, pogardliwym wzrokiem i zaczyna się podnosić, a ja czuję, że im on jest wyżej, tym ja bardziej zapadam się w sobie, jakbym tonął, znikał w tej drewnianej ławce. Trwa to bardzo długo. Czuję jak pot ścieka mi po udach i łydkach.
- W tym momencie najprawdopodobniej następuje moczenie – wtrącił lekarz.
Pacjent zdawał się go nie słyszeć.
- On jest coraz większy, ja bez końca się kurczę. Wreszcie on jest olbrzymi jak łoś, a ja maleńki jak nornica. I wówczas ogłasza:
- Sprzedałeś betoniarkę sąsiadowi.
Mężczyzna przerwał na chwilę opowieść i pokiwał głową ze smutkiem.
- Zdaję sobie sprawę, jak to brzmi – podjął. – Jak jakiś cienki żart. Dla tego tak trudno mi o tym mówić. Nie potrafię tego zrozumieć, ale to mnie przeraża. W momencie gdy on to mówi, ten absurdalny tekst o betoniarce, ja we śnie wiem doskonale, że jest to wyrok skazujący. Okrutny szafot. To jest dla mnie tragiczne. I każdy koszmar zawsze kończy się jak po ogłoszeniu wyroku, strażnik podnosi mnie z krzesła, bierze pod łokieć i prowadzi do wyjścia. Zaczynamy się szarpać, podbiega ochrona i wywlekają mnie wrzeszczącego, podczas gdy cała licznie zapełniona sala entuzjastycznie wiwatuje w pełni popierając wyrok.
- To faktycznie niecodzienny przypadek koszmaru – przyznał lekarz. – Niech pana nie dziwi, że tak często proszę, by pan powtarzał ten sen, mimo iż sprawia to panu tyle bólu. Ale to bardzo ważne. Dotychczas opowiedział mi pan swój sen… – na chwilę zwiesił głos i unosząc okulary upewnił się spoglądając do rozłożonego na biurku notesu – siedemdziesiąt cztery razy. W tym w ostatnim roku pięćdziesiąt dwa razy, czyli statystycznie, raz na tydzień.
- I co to oznacza?
- No cóż. Nie powinienem panu tego mówić, ale…
- Mów pan do cholery!
- Cóż. Nie spotkałem w karierze podobnego przypadku, nie natknąłem się też na nic podobnego w literaturze. Podejrzewam… sam nie wiem. Muszę jeszcze przejrzeć notatki, przesłuchać nagrania. Ale… Problem tkwi w tym, że za każdym razem pańska relacja jest identyczna. Poza drobnymi elementami wprowadzającymi, jakimiś wpleceniami, czy, w zależności od przebiegu seansu, wtrąceniami i interpretacjami przy zakończeniu. To tak, jakby pan nie relacjonował jakiegoś konkretnego zdarzenia, w tym przypadku snu, tylko raczej recytował wyuczony na pamięć tekst, od czasu do czasu dla urozmaicenia krasząc go jakimiś nowymi smaczkami.
Mężczyzna poprawił się na wersalce.
- Co pan sugeruje? – zapytał próbując panować nad emocjami. – Że klepię panu zmyśloną historyjkę, jak wierszyk wyuczony w podstawówce? Pan ze mnie kpi?
- Nie. Zupełnie nie. Tylko stwierdzam fakty.
- Więc co to znaczy?
Lekarz westchnął.
- Pański przypadek jest, proszę mi wybaczyć te słowa, ale z punktu widzenia nauki, jest po prostu… obawiam się, że… jest po prostu fascynujący. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Moja wiedza w zakresie psychiatrii jest bardzo szeroka. Nie mówiłbym tak, gdyby pod takim stwierdzeniem nie podpisywali się światowej klasy specjaliści w tej dziedzinie…
- Do czego pan zmierza?
- Chodzi o to, że musi pan poddać się szeregowi badań klinicznych.
- Nie ma takiej możliwości. Wolę walić w pory do końca życia. Zresztą, jak tak dalej pójdzie, to długo to nie potrwa.
- Ale czemu nie chce pan sobie pomóc? Jak mam pana przekonać? Niech pan to zrobi dla dobra nauki!
Pacjent wyszedł trzaskając drzwiami.
*
- Neseser, duży brązowy neseser – powiedział raz jeszcze nie kryjąc już irytacji. – Duża, bardzo duża, wielka, pieprzona walizka.
- Proszę się nie wyrażać – ofuknęła go pracownica biura.
- Ukradziono mi bagaż, w którym były niezwykle cenne dla mnie rzeczy – powiedział. – Czego więc pani ode mnie, do cholery, oczekuje? Że napiszę laurkę?
- Oczekuję tylko, że przestanie pan się unosić i wypełni wreszcie ten formularz – odparła spokojnie kobieta. – Bez tego nie będziemy mogli odnaleźć bagażu.
- Przy pomocy tego świstka? Że niby co? Nabierze pani jakiejś magicznej mocy jasnowidzenia?
- Pan jest niegrzeczny.
- To pani jest niegrzeczna! Zostałem okradziony, a pani każe mi tu wypełniać jakieś pierdoły! Niech pani lepiej wezwie policję.
- Policję?
- A, tak właśnie – przytaknął gorliwie. – W końcu mnie okradziono!
- Może pan zgubił? Zostawił gdzieś? Policja ma ważniejsze rzeczy na głowie niż szukanie porzuconych bagaży.
- Porzuconych? Czy pani kpi ze mnie? Przecież mówię, że mnie okradli!
- Tego nie wiemy.
- Nie wiemy? – zacisnął pięści, aż zbielały mu knykcie. – A co ja powiedziałem, do cholery jasnej?
- Widział pan złodzieja?
- Jakbym widział, to by mnie nie okradł!
- Mógł panu uciec, skąd mam wiedzieć?
- Uciec? Neseser był większy od pani!
- A niby skąd mam to wiedzieć, skoro nie chce pan wypełnić formularza? Sam pan widzi, że inaczej się nie da. Dopóki nie wypełni pan formularza, nie będę mogła przyjąć zgłoszenia, bo nawet nie wiem jaki nadać mu status.
Kobieta była niewzruszona. Poza kilkakrotnym, grzecznym przywołaniu gorączkującego się mężczyzny do porządku, nie zdradzała najmniejszych przejawów emocji.
- Nie rozumie pan, – podjęła – że dopóki nie wypełni pan tego dokumentu, nic nie będę mogła zrobić? Jeśli zgubił pan bagaż, lub jeśli faktycznie pana okradziono, to w pańskim interesie jest, by jak najszybciej zaczęto szukać złodzieja. A żeby zaczęło się poszukiwanie, muszę wysłać na posterunek zlecenie. A żeby wysłać zlecenie, muszę wpierw przyjąć zgłoszenie. A zgłoszeniem jest właśnie ten oto formularz, w którym trzeba opisać wygląd bagażu, jego zawartość, miejsce w którym pan go ostatnio miał, przybliżony czas zdarzenia i pańskie dane osobowe. Gdyby się pan tak nie upierał, już dawno mielibyśmy to za sobą. Nie ja wymyśliłam takie procedury, ale mam bezwzględny obowiązek ich przestrzegania, czy to się panu podoba, czy nie. Nie zrobię więc nic dopóki pan tego nie wypełni, czy to do pana dociera? Jeśli to co mówię jest zbyt zawiłe, to będę musiała poprosić pana, by złożył pan doniesienie innemu urzędnikowi, bo w bardziej jasny sposób nie jestem panu w stanie przedstawić niezbędnych warunków, które muszą zostać w takiej sytuacji spełnione.
Mężczyzna wypuścił ze świstem powietrze i po raz pierwszy rzucił okiem na formularz, który dotychczas z pogardą odsuwał w kierunku kobiety. Był formatu A4, ale nie wyglądał na zbyt skomplikowany. Zresztą stracił nadzieję, że cokolwiek wskóra z tą służbistką.
- Długopis jakiś mi pani udostępni, czy tego też zabraniają pani procedury?
Urzędniczka bez słowa podała mu przezroczysty pisak z obgryzioną końcówką.
- Do zwrotu – poinformowała.
Dłonie nieco mu drżały, ale jakoś dał radę wypełnić druk i szybko z powrotem podał go kobiecie wraz z długopisem. Urzędniczka szybko przeleciała po nim wzrokiem.
- W porządku – powiedziała. – Jeszcze niech pan tylko dopisze nr telefonu kontaktowego. Inaczej nie będziemy mogli…
- Telefon był w neseserze – przerwał. – W bocznej kieszeni. Nie pamiętam numeru.
Kobieta westchnęła.
- W takim razie niech pan poda jakiś adres korespondencyjny, na który będziemy mogli wysłać panu zawiadomienie.
Mężczyzna nerwowo zastukał paznokciami w ladę.
- Problem jest taki, że ja nie mieszkam w tym mieście – odparł. – Jestem tu pierwszy raz w życiu, nawiasem mówiąc niezły mam start. Nie wiem nawet gdzie się zatrzymam, więc nie podam adresu hotelu. Z resztą nie miałem zamiaru tu zostawać, a tylko poczekać na przesiadkę.
- I?
- I wobec tego nie podam pani adresu. Nie mogę też wrócić bez bagażu, nie mogę również dalej bez niego podróżować.
Rozejrzał się po dużej, nieco opustoszałej z racji dosyć późnej pory hali dworcowej.
- Macie tu chyba jakiś bar całodobowy? – zapytał z nadzieją.
- Mamy – odparła kobieta zagryzając wargę. – Jeden.
- W zupełności mi wystarczy.
- Skoro pan tak twierdzi.
Miał wrażenie, że przez ułamek sekundy na twarzy urzędniczki zagościł złośliwy uśmieszek.
- Zamierza pan czekać w tym barze? – zapytała zanim zdążył się dłużej nad tym zastanowić.
- A mogę w jakimś innym?
- Jest tylko jeden.
- Wobec tego, tak właśnie zamierzam – odparł szybko.
- Ale to może potrwać dosyć długo.
- Domyślam się.
- Może więc jednak…
- Więc, niech mi pani da jakieś potwierdzenie wniesienia tego zgłoszenia. Pewnie ma pani odpowiedni formularz stosowny do każdej możliwej do wykonania czynności. I niech pani sobie łaskawie zanotuje, że czekam w tym barze. Z tego czego już tu doświadczyłem wnioskuję, że jeśli stąd teraz odejdę z pustymi rękami, to będę pewnie mógł sobie jedynie pogwizdać, a mój neseser trafi szlak. Ale nie ze mną takie numery, paniusiu. Będę siedział w tym barze dzień i noc i co trochę będę panią i pani podobnych nękał swoimi wizytami, aż sprawa się wyjaśni. No i oczywiście, jeśli do rana zguba się nie odnajdzie, zgłoszę kradzież na policję. I Jeszcze złożą zażalenie na tutejsze podejście do pasażera. To jakaś kpina, żebym tyle czasu handryczył się z panią, podczas gdy moja walizka może zmieniać już trzeciego właściciela. Nie popuszczę!
Łupnął pięścią w wyłożoną lastriko ladę.
- Jak się ten bar nazywa? – rzucił na odchodne.
- „Rico Ristorante”.
- Właśnie. To się nawet dobrze składa. Lubię włoską kuchnię. A więc będę w barze „Rico Ristorante”. Jak do niego trafię?
Kobieta westchnęła zrezygnowana, co od początku ich rozmowy, było bodaj pierwszym przejawem jakichkolwiek emocji. Wręczyła mu pokwitowanie dokonania zgłoszenia i zanotowała na nim nr telefonu kontaktowego.
- Pójdzie pan do końca hali i skręci w trzeci z kolei korytarz po prawej stronie. Na końcu jest winda. Proszę pojechać na drugie piętro. Bar jest zaraz na wprost wyjścia.
- Dziękuję.
Odwrócił się energicznie.
- Acha – zawahał się. – Rozumiem, że macie namiary na ten bar?
- Inaczej bym pana poinformowała.
- Jasne.
Nastrój miał fatalny. Najpierw pociąg, którym jechał opóźnił się ponad godzinę. Później okazało się, że inny się popsuł i muszą zabrać dzieci, które wracały do domów po zimowym obozie. W ten sposób korytarz jego wagonu pierwszej klasy zamienił się plac zabaw. Na dodatek w połowie drogi w przedziale zaczął szwankować termostat i w przeciągu kwadransa temperatura skoczyła do trzydziestu kilku stopni. Ludzie zaczęli się pocić i ściągać odzież, w skutek czego zrobiło się potworne zamieszanie. Ktoś w trakcie przebierania zapodział gdzieś bilet i zrobiła się nieprzyjemna atmosfera przy okazji kontroli. Gdy wreszcie pociąg wtoczył się na jego stację docelową wybuchł potworny harmider. Jedni wysiadali inni wsiadali nie koniecznie w takiej właśnie kolejności, ludzie opuszczali wagony oknami i tak też się do nich dostawali, kilka osób odwieziono do szpitala karetkami na sygnale. Gdy wreszcie ciżba kotłujących się pasażerów opuściła pociąg okazało się, że zrobił to również jego neseser. Na koniec musiał jeszcze podjąć skazaną z góry na porażkę próbę pokonania nie możliwego do zdobycia bastionu urzędniczki biura rzeczy znalezionych. A teraz czekało go nie wiadomo jak długie koczowanie w dworcowej restauracji.
*
Biorąc pod uwagę przebieg ostatnich kilkunastu godzin, wcale nie zdziwiła go klasa lokalu, którego próg przestąpił z zamiarem spędzenia w nim nieokreślonego czasu. „Bar” to było właściwe słowo dla określenia statusu tego miejsca. „Restauracja” nijak do tego nie pasowało, chociaż biorąc pod uwagę dosyć pokaźny metraż, „Rico Ristorante” mógłby spokojnie do tego miana pretendować. Klient nigdy nie był we Włoszech, ale był pewien, że klimat panujący w lokalu z pewnością włoski nie był. Za bardzo przypominał rodzime lata osiemdziesiąte.
Oświetlona mdłym, przebijającym się przez gęste kłęby tytoniowego dymu, blaskiem migających jarzeniówek sala była obszerna, kształtem uformowana w literę „L”. Na końcu jej krótszego ramienia znajdował się zajmujący mniej więcej trzy czwarte długości bar oraz osłonięte grubą ciemno bordową kotarą wejścia do dwóch toalet, damskiej i męskiej. Ściany były pokryte niezbyt udanymi rysunkami z podobiznami kucharzy uwijających się pomiędzy wielkimi kotłami z parującym makaronem, lub obracającymi na palcach cienkie placki ciasta.
Żeby dojść do baru z zewnątrz trzeba było pokonać cały lokal. Wyjście z „Ricko Ristorante” prowadziło dokładnie, tak jak powiedziała urzędniczka, na korytarz na wprost wind. Prócz nich po obu stronach wzdłuż ciągnęły się mniejsze i większe kabiny z książkami, płytami, artykułami spożywczymi i barami szybkiej obsługi. O tej porze wszystko było zamknięte.
Lokal bynajmniej nie świecił pustkami. Im bliżej baru, tym przy stolikach siedzieli klienci coraz mniej wyglądający na podróżnych. Przeciwnie. Większość klienteli zajmującej stoliki sąsiadujące z barem wyglądało na takich, którzy bardzo rzadko opuszczają to miejsce.
Czuł się nieswojo zmierzając do baru pomiędzy stolikami. Miał wrażenie, a właściwie to był pewien, że te wszystkie zmęczone twarze jakby bardziej stężały, gdy wszedł do lokalu, a ich właściciele na chwilę zawiesili rozmowy czujnie taksując go spojrzeniami, dokonując odpowiedniej klasyfikacji jego osoby zgodnie z własnymi, im tylko znanymi, kryteriami. Nie wyglądało to dobrze, ale nie miał wyboru. Przecież nie mógł teraz wrócić do tej kobiety i zmienić zdania. Skoro ma w jej oczach uchodzić za faceta zdecydowanego, za twardziela, który nie popuści nawet na centymetr, to nie może okazać słabości przy pierwszej nadarzającej się okazji.
Przybrał najbardziej złowróżbną minę, na jaką było go stać i zdecydowanym krokiem podszedł do baru. W tym momencie dziękował, że miał tak ciężką podróż. Mocno wygniecione ubranie na pierwszy rzut oka skutecznie kamuflowało jego markowość, która nijak do tego miejsca nie pasowała. Co prawda nie zależało mu na jakiejś szczególnej integracji z lokalną społecznością, ale nie chciał też przesadnie drastycznie się ponad nią wywyższać.
Szybkim, pozornie luźnymi krokiem pokonał dłuższą salę, w kąciku jego ust błąkał się ironiczny uśmieszek, co w jego mniemaniu dodawało mu hardości. Wszystko wyglądałoby może i nawet przekonywująco, gdyby nie zawadził butem o nieco bardziej od innych wysunięty taboret. Wytrącony z rytmu poleciał głową do przodu i ratując się przed upadkiem odruchowo poszukał oparcia na najbliższym stoliku, który niestety okazał się niezbyt stabilny, w skutek czego mężczyzna wraz z nim poleciał na podłogę. Miał szczęście, że akurat nikt przy nim nie siedział, dzięki czemu nie poczynił dużych szkód. Stłukła się jedynie kwadratowa, wykonana z grubego zielonkawego odcienia popielniczka. Sala buchnęła gromkim, nie pozbawionym szyderstwa śmiechem.
Szybko zerwał się na nogi ściągając usta. Zamierzał głośno wyrazić swoje niezadowolenia z umeblowania i panującego tu porządku, ale w porę się opanował i również się nieszczerze roześmiał. Niemal w tym samym momencie z zaplecza wyszedł owinięty poplamionym fartuchem, wysoki, niezwykle chudy mężczyzna. Na jego widok śmiechy umilkły.
Barman obrzucił wzrokiem bałagan i spojrzał na nowego gościa.
- Dobry wieczór! – huknął. – To pan się tak rozbija? – spytał trzeszczącym głosem zdradzającym, że płuca jego właściciela przefiltrowały tysiące metrów sześciennych tytoniowego dymu.
- Zgadza się – przyznał również przestając się uśmiechać. – Dobry wieczór.
Podniósł stolik i krzesło. Miał świadomość, że jego plan odgrywania twardziela nieco się skomplikował.
- Za popielniczkę proszę mi doliczyć do rachunku – dodał pojednawczo. – Mogę dostać menu?
- Menu?
- Jadłospis.
- Jadłospis?
Sala ponownie huknęła śmiechem, aż nowy klient mimowolnie cały się skulił. Barman potarł otwartą dłonią szczeciniasty zarost twarzy, jakby szukał słów właściwych do tej sytuacji.
- Nie ma menu – odparł gdy przebrzmiał śmiech. – Musisz pan wysilić wyobraźnię.
Znowu chichoty, ale już nie tak gromkie.
Położył dłoń na blacie kontuaru, ale szybko ją cofnął. Cały się lepił. Najchętniej czym prędzej opuściłby ten przybytek, ale gdzie miałby się podziać? Poza tym, był głodny, a suche i gorące powietrze towarzyszące mu w trakcie kilkugodzinnej podróży sprawiła, że miał też suszę w ustach. Potężną suszę. Znajdzie stolik w drugiej części lokalu i jakoś przeczeka.
- Duże piwo – powiedział.
Barman skinął głową, sięgnął po kufel wykonany z podobnego materiału, jak stłuczona niedawno popielniczka i zaczął go napełniać leniwie sączącym się pienistym płynem. Mężczyzna dopiero teraz przypomniał sobie, że nikt nie posprzątał szkieł. Bufetowy jakby czytał w jego myślach.
- Suchy! – krzyknął nie przestając nalewać piwa.
Za kontuarem w mgnieniu oka zmaterializował się niski, przygięty do ziemi staruszek. Na jego widok klient aż wstrzymał powietrze. Człowiek poruszał się bardzo energicznie, co nijk nie harmonizowało z jego wiekiem, który musiał być naprawdę mocno sędziwy. Staruszek uwijał się tak szybko, że trudno było dostrzec rysy jego twarzy. Dało się jedynie zauważyć, że jest silnie pomarszczona i pokryta siwiuteńkimi, rzadkimi włosami.
Mężczyzna wyskoczył zza lady i nim barman zdążył nalać piwo, po rozbitej popielniczce nie było śladu.
- Pięć się należy – powiedział bufetowy. – Coś jeszcze będzie?
- Zjeść coś można?
- Można.
Klient przez chwilę czekał na propozycję, ale szybko doszedł do wniosku, że na próżno.
- Coś z kuchni włoskiej? – zaryzykował bez większej nadziei.
Barman nie odzywając się pokiwał wolno głową wpatrując się z pytającego przenikliwym, zaciekawionym wzrokiem. Klient nie był pewien, co to skinienie ma oznaczać i czuł się jeszcze bardziej nieswojo. Zwłaszcza, że co i rusz słyszał za plecami stłumione chichoty i miał coraz mocniejsze przeświadczenie, że jest jeśli nie pośmiewiskiem, to przynajmniej jedną z głównych atrakcji tego lokalu. Musi jak najszybciej złożyć zamówienie i zająć miejsce w jakimś bardziej ustronnym miejscu.
- Spaghetti jakieś? Albo w ogóle pasta? – dodał.
- Zgłupiałeś pan?
- Słucham?
- Czy to panu wygląda na włoską restaurację?
- Tak się nazywa. „Ristorante”, to po włosku chyba jest, zdaje się. Na pewno po włosku. I te malunki wszystkie...
- Suchy!
Staruszek pojawił się równie nagle, jak za poprzednim razem.
- Pokaż panu, czemu lokal nazywa się tak, jak się nazywa i skąd są te wszystkie włoskie malunki.
Suchy energicznie podciągnął koszulkę ukazując wątły, pokryty tatuażami tors i zanim klient zdążył mu się dobrze przyjrzeć, zniknął.
Mężczyzna stał z rozdziawionymi ustami poruszając nimi bezdźwięcznie.
- No to już pan wiesz – powiedział barman. – Zatem na co masz pan ochotę?
Chichoty za plecami przez chwilę ponownie niepokojąco przybrały na sile.
- Na mielonego z kapustą – odparł zdezorientowany i zrezygnowany klient.
- No, to co innego – rozpromienił się barman.
Sala zafalowała aprobatą i mężczyzna poczuł się nieco lepiej.
- Małe bardzo są – powiedział chudzielec.
Widząc na twarzy klienta brak zrozumienia dodał:
- Kotlety.
- Ach. To dwa niech będą. Dwa mielone z kapustą i z ziemniakami.
Spróbował piwa. Było nieco kwaśne, ale przynajmniej zimne.
- I jeszcze jeden kufel piwa – dodał. – I setkę wódki.
Barman skinął głową.
- Siądź se pan gdzieś – powiedział. – Suchy zaraz przyniesie.
Zapłacił i ruszył w głąb sali.
- Czekaj pan – zatrzymał go barman. – Piwo pan zabierz, a wódkę tu pan wypij. Suchy nie doniesie.
Postawił na ladzie wypełnioną po brzegi literatkę i spodek z ćwiartką kiszonego ogórka.
- Zakąska w cenie – mrugnął dając do zrozumienia, że to z jego strony gest dobrej woli.
Widząc niezdecydowaną minę klienta pochylił się i dodał konspiracyjnie.
- No pijże pan. Ludzie patrzą.
Klient przejechał językiem po spierzchniętych wargach. Tylko raz w życiu pił taką ilość wysokoprocentowego alkoholu za jednym podejściem. Co innego drink. Żałował, że to zamówił. Miał nadzieję, że zamawiając wódkę bardziej wtopi się w tłum. Prawie na każdym stoliku stała flaszka i szklanki. Co też go podkusiło? Teraz nie było wyjścia. Znowu.
Sięgnął energicznie po literatkę i pewnie przechylił. Poczuł jak wódka pali mu gardło, ale nie było tak źle jak zakładał. Kwaśny ogórek jeszcze też złagodził gorzki smak. Po raz ostatni pił czystą jeszcze w czasie studiów, czyli będzie ze trzydzieści lat wstecz. Okoliczności było zresztą podobne. Przez przypadek trafił wówczas na policyjną obławę urządzoną na chuliganów po jakimś piłkarskim meczu. Wyciągnęli go z niej dwaj kibice, przypadkowo biorąc go za jednego ze swoich. Gdy dostrzegli pomyłkę wymusili na nim wdzięczność w postaci butelki wódki. Niestety dla niego nie udało mu się wykpić od partycypacji w spożyciu. Wypili wówczas pół litra „bałtyku” na trzech pijąc ze słoika po musztardzie, którą również musiał kupić. Bał się wtedy tak bardzo, że wypił bez mrugnięcia okiem, dzięki czemu nie dostał po pysku, co niechybnie by go spotkało, gdyby nie podołał.
Teraz okoliczności były podobne. Dezercja groziła mordobiciem, albo wrogością klienteli, co zważywszy na jego najbliższe plany, nie było mu na rękę. Problem był niestety taki, że skutki wypicia duszkiem stu gram wódki mogły okazać się dla niego dużo gorsze, niż jej nie wypicie. Wtedy po wypiciu pozwolili mu swobodnie odejść, jeśli nie liczyć zainkasowanego kopa w dupę, co zważywszy na okoliczności nie było niczym tragicznym. Gdy tylko zniknął za najbliższym zaułkiem ruszył biegiem, co kilka kroków porzygując krótkimi, acz gwałtownymi strumieniami wymieszanej z wódką pomidorówki.
Bał się, że teraz może być podobnie, ale pomruk aprobaty jaki przetoczył się przez salę za jego plecami sprawił, że niepokój szybko z niego wyparował. Miał nawet ochotę powtórzyć zamówienie, ale w ostatniej chwili zrezygnował i zabierając piwo ostrożnie skierował się ku pustym stolikom w części lokalu bliższej drzwi. Najchętniej wybrałby najbardziej oddalone od kontuaru miejsce, ale nie chciał też wyjść na kogoś, kto gardzi pozostałą klientelą, tak że zdecydował się na stolik w sąsiedztwie zajętego przez dwóch pochłoniętych dyskusją mężczyzn.
Usiadł ciężko. Szybko wypił jedno piwo i odstawił pusty kufel na środek stołu. Wyjął kieszeni pokwitowanie złożenia zgłoszenia utraty bagażu. Kartka była niewielka, wykonana na druku samokopiującym. Złożył ją na czworo i chciał wsunąć do górnej kieszeni marynarki, ale wypity alkohol zaczął już działać i kwitek wysunął mu się z dłoni. Gdy schylił się by go podnieść, coś zaszurało i stuknęło o blat. Poderwał się tłukąc głową o kant stolika. W ostatniej chwili zdołał złapać przechylający się kufel. Oprócz piwa stał przed nim parujący talerz z zamówionym obiadem. Rozejrzał się na boki, ale po Suchym nie było śladu. Spojrzał na kotlety, wbił w jeden widelec. Wszedł miękko, wokół rozniósł się przyjemny zapach.
- Spróbujmy – szepnął przystępując do konsumpcji.
Mielone były całkiem smaczne. Może nie pierwszej jakości, ale jak na tego rodzaju lokal, smakowały nad wyraz dobrze. Podobnie kapusta. Tylko ziemniaki były nieco twarde. Odgrzewane.
- Daj pan kawałek – usłyszał nagle. – A złe się odwlecze.
Uniósł wzrok znad talerza. Obok stolika stał mężczyzna w grubym, zaniedbanym, pokrytym łatami płaszczu w jodełkę, z wielkim kołnierzem z nutrii. Na plecach miał pękaty wojskowy plecak, na podłodze postawił walizkę. Klient szybko odwrócił wzrok w przeciwnym kierunku.
- Nie jadłem nic od trzech dni – dodał włóczęga. – Widzę, że te ziemniaki panu nie idą.
- A idź mi pan stąd w cholerę – odparł obruszony mężczyzna. – Sam nie jadłem od wczoraj.
- Kłamie pan. Niech się pan od razu przyzna, że nie lubi pan takich jak ja? Ale jeśli już, to ja nie jadłem od trzech dni.
- To idź pan do roboty.
- Do jakiej?
- Do jakiejkolwiek.
- Nie ma takiej.
Nieznajomy patrzył na klienta kiwając głową ze smutkiem.
- Podpisał pan na siebie wyrok – powiedział.
- A spierdalaj pan! – nie wytrzymał klient. – Bo kopa w dupę zasadzę i tyle pan zyskasz – zagroził uznawszy, ze to przyspieszy zakończenie nieprzyjemnej dla niego sytuacji. – Łazi toto po całych dniach i nic nie robi, tylko śmierdzi – wyładowywał dalej nagromadzoną frustrację. – Daj mu to, daj mu tamto. Jakbym nie miał innych celów w życiu, tylko utrzymywać tych, którym się pracować nie chce. Komuna już się dawno skończyła i nie ma tu miejsca dla obiboków. Tu nie Afryka. Powinni was wszystkich wywieźć na Syberię w ramach wymiany za tych kacapów handlujących po targach, przynajmniej byłby jakiś pożytek. A tam proszę bardzo. Nie będzie ci się chciało dupy do roboty ruszyć, to zdechniesz jak...
- A zamknij się pan już! – przerwał mu głos zgłębi lokalu. – Do czego to, do chuja miłego, podobne? Żeby się spokojnie nie można wódki w knajpie napić, tylko zawsze trzeba słuchać jakiegoś pierdolenia! Będzie się czepiał chłopiny, w dupę jebany, cwaniaczek. Weź se, ćwoku, idź do lasu i napierdalaj o komunie dzięciołom, tu wszyscy w dupie mają twoje zdanie na ten temat.
- To niech…
- Jeszcze słowo i wstanę do ciebie!
Klient zamarł w półsłowa mocno pochylając się nad kotletem. Chyba trochę go poniosło. Nic mu tego dnia nie szło jak należy. Nawet zdawałoby się najprostsze założenia idą w łeb. Najpierw poniósł porażkę próbując pozować na twardziela, a teraz spełzł na niczym jego plan nie rzucania się w oczy. Wszystko przez tego cuchnącego włóczęgę. Ten na szczęście pozostawił go w spokoju i powłócząc nogami odszedł w głąb lokalu zaczepiając innych klientów. Ktoś widać go zaprosił, bo po chwili włóczęga przysiadł się do jednego ze stolików.
Najwidoczniej podobne słowne przepychanki nie były w tym lokalu czymś wyjątkowym, bo po chwili poruszenia wszyscy wrócili do swoich rozmów. Mężczyzna skończył jeden kotlet i zapił dwoma łykami piwa. Wypita wódka mu nie zaszkodziła, a wręcz pomogła. Szybko zapomniał o całym zajściu, szczególnie o jego zakończeniu i poczuł się lepiej. Alkohol go odprężył i trochę nawet rozweselił. Zaspokoiwszy pierwszy głód i nabrawszy nieco pewności siebie, uważniej rozejrzał się po klienteli. Postanowił, że jak tylko ten gburowaty gość jeszcze raz się do niego odezwie, to da mu popalić. A co, nie stać go? Nie będzie mu podskakiwał jakiś tam lokalny osiłek. W końcu chodził kiedyś na boks, więc wie jak dać po pysku. Nie ważne, że lekcji boksu wziął tylko trzy i było to w połowie szkoły podstawowej. Był przekonany, że drzemie w nim solidny pięściarz.
Tak podbudowany rozejrzał się po sali wyzywającym spojrzeniem. Zadymione wnętrze dodatkowo skąpane w kłębach sinego dymu nie ułatwiały mu obserwacji. Wszyscy wydawali się do siebie podobni. Szarzy, niepozorni, skuleni i szepczący sprawiali bardziej wrażenie jakby byli tylko nic nie znaczącym tłem dla głównych bohaterów, których jednakże próżno było szukać. Teatr statystów. Otaczali go bierni słuchacze, którzy od czasu do czasu reagują, jak bezmyślny tłum. Biją brawo, pohukują złowrogo, śmieją się, płaczą. Czekają tylko na sygnał sami niezdolni do podjęcia decyzji, wyłamania się z standardów monotonnej codzienności, wystąpienia przed szereg. Może jedynie barman się wyróżniał. Czy to przypadkiem nie on dał mu słowną reprymendę? Wcześniej klient nie zwrócił uwagi, że chudzielec zajmuje też miejsce przy jednym ze stolików, wśród smutnych towarzyszy. Tylko od czasu do czasu wstaje, by podać coś zamawiającym. Klient poczuł ukłucie niepokoju. Dziwnie świdrujące, blisko siebie osadzone, małe szczurze oczka, pociągła twarz i wysoka, chorobliwie chuda sylwetka wyróżniała się na tle innych przebywających w lokalu. Do tego trudno było nie odnieść wrażenia, że wszyscy darzą go tutaj poważaniem i szacunkiem. Był takim nieoficjalnym dyrygentem orkiestry grającej na kuflach, szklankach i kieliszkach, a jego batutą była butelka.
Mężczyzna chwilę się zastanowił nad tym osądem. Czy to z pewnością chodziło o szacunek? Nie o strach? Chyba tak. Po postu się go bali. Zresztą, czy to dziwne? Wszyscy jak jeden mąż żłopią tu wódę, pewnie na krechę. To taki rodzaj strachu. Dla niego nic groźnego.
No dobra. Ale czy barman był jedynym wyróżniającym się człowiekiem. Jego osobiście bardziej intrygował ten staruszek, Suchy. Zachowywał się, jakby od dziecka zamiast kaszką był karmiony amfetaminą. W życiu nie słyszał o takich przypadkach. I do tego ten tatuaż, czy cokolwiek to miało znaczyć. Chora sytuacja.
- Już nie długo – usłyszał znajomy głos.
Przerwał rozmyślania i spojrzał na opatulonego płaszczem włóczęgę, który nie czekając na jego reakcję uginając się pod ciężarem plecaka, zniknął w dworcowym korytarzu.
Klient odkroił kawałek drugiego kotleta i już wkładał go do ust, gdy nagle jego wzrok przyciągnął znajomy kształt. Zamarł z widelcem uniesionym w połowie dystansu dzielącym go od talerza do ust. Obok jednego ze stolików stał jego neseser. A przynajmniej wyglądał jak jego. Już miał zerwać się od stolika, ale w tym memencie jego uwagę przykuli trzej siedzący przy stoliku mężczyźni. Podczas wcześniejszej kontemplacji nie dostrzegł w nich niczego szczególnego, ale teraz zauważył, że ci nie pili wódki ani piwa. Na ich stoliku leżał plik dokumentów, dwa telefony komórkowe i papierosy. Mężczyźni byli bardzo podobnie do siebie ubrani, wszyscy pili czarną kawę. Co powinien zrobić? Jeśli to jego własność, to powinien zawiadomić policję, ale jeśli okaże się, że to nie stracony niedawno neseser, to będzie musiał szybko się stąd ewakuować. Poza tym jak ma niby wezwać policję? Nie ma nawet telefonu.
Niemal w tym właśnie momencie usłyszał znajom sygnał połączenia. To z pewnością dzwoniła jego komórka. Sam ułożył i wgrał melodyjkę, więc o zbiegu okoliczności nie może być mowy. Jeden z mężczyzn pochylił się i zaczął obmacywać boki neseseru, aż wreszcie natrafił na telefon, wyjął go i ku zdziwieniu klienta ze śmiechem odebrał połączenie. Powiedział kilka słów, których klient nie usłyszał, po czym odwrócił się do niego.
- Do ciebie – powiedział wyciągając ku niemu rękę z telefonem.
- Do mnie? – spytał zbity z tropu.
- A do kogo? Do mnie? Przecież to twój telefon.
Mężczyźni zanieśli się szczerym śmiechem.
Klient wstał niepewnie, przejął komórkę o odszedł kilka kroków w kierunku wyjścia.
- Słucham? – powiedział ostrożnie.
- Pan zgłaszał zagubienie bagażu?
Wesoły głos należał do mężczyzny, był lekko stłumiony, ale wyraźny.
- Tak.
- Właśnie się odnalazł.
- Tak? To świetnie… – ucieszył się i w tym samym momencie uświadomił sobie absurdalność sytuacji.
Wolno odwrócił się ku mężczyźnie, który podał mu telefon. Jeden z jego kompanów odkładając komórkę rzekł:
- Do odbioru natychmiast, proszę pana.
Klient przełknął. Najwyraźniej od samego początku doskonale wiedzieli, że mają jego bagaż i jeszcze sobie z niego urządzali żarty. Zacisnął pięści, ale niemal w tym samym momencie je rozluźnił. Nie umiał walczyć, a ci tutaj pewnie nie raz dali innym po głowie. Wyglądali, jakby nie raz już decydowali o losie innych. Kręciło mu się w głowie, alkohol go rozgrzał ale spowodował też, że nie mógł zebrać myśli.
- Będziesz pan tak stał? – zapytał jeden z mężczyzn. – Chcesz pan odebrać bagaż, to siadaj pan z nami. Nie, to inny kupiec się znajdzie, tylko zobaczymy co w środku jest. Jak cenne fanty, to się jeszcze zarobi. Jak pan chcesz. Od ręki po promocyjnej cenie puścimy. Odpalisz pan znaleźne i będzie git. Chyba, że panu nie zależy na tym, co jest w środku, co? Przyznaj się pan!
Klient wolno podszedł do mężczyzn i zajął wskazane mu krzesło. Blefowali? Gdyby na pewno wiedzieli ile jest dala niego ważna zawartość neseseru inaczej by mówili. Na szczęście nie mięli takich informacji.
- Ile chcecie? – zapytał.
- No – odprężył się nieznajomy i zwracając się do towarzyszy dodał: – Gada nawet do rzeczy.
- Ale tak przy pustym– wtrącił drugi – targu nie będzie. Mogłeś pan ją odzyskać za głupi kęs strawy, ale wyszło, żeś pan kawał skąpego skurwysyna, to i teraz trzeba będzie odpokutować za grzechy. Ale zanim będzie ci dane odkupić winy, rusz dupsko do baru.
Pokiwali głowami i spojrzeli na klienta z wyczekiwaniem.
- Co ma być? – zapytał wstając.
- Weź nam po mielonym z kapustą i ziemniakami – odparł ten, który podał mu telefon. – Albo lepiej po dwa, bo małe są.
Klient ruszył do baru. Mijani po drodze w przeciwieństwie do reakcji jaką przejawiali, gdy pojawił się w barze po raz pierwszy, teraz zdawali się go w ogóle nie widzieć. Czekali. Jego to zresztą nie bardzo w tym momencie interesowało. Miał inne zmartwienie.
- Trzy razy po dwa mielone z kapustą i ziemniakami – powiedział głośno do barmana, który akurat stawiał na półce suche kufle i zaraz dodał ciszej: – Widzisz pan tych trzech z neseserem, przy ścianie?
- Widzę – odparł. – Suchy! Przestań się tam wreszcie opierdalać! Trzy razy po dwa mielone z kapustą!
- Znasz pan ich?
- Wszystkich tu znam – odparł nie zadając sobie trudu patrzenia gdziekolwiek.
- Oni mają mój neseser.
- No i?
- Ukradli mi go.
Barman przeszył klienta kłującym ironią spojrzeniem.
- Chyba żeś pan zgłupiał.
- Mówię panu, że mają mój neseser.
- Co nie znaczy, że go panu ukradli.
- Ale…
- Suchy!
Staruszek zmaterializował się obok barmana.
- Pan twierdzi, – rzekł oberżysta – że nasi klienci ukradli mu neseser. Wyjaśnij panu, że to niemożliwe.
Suchy szybko wyszedł zza baru odwrócił się do klienta plecami, ściągnął spodnie i pokazał mu pomarszczone pośladki. Klepnął się w nie dłońmi i w tym momencie zniknął.
- Chyba za dużo pan wypił – powiedział barman. – Co? Szumi w główce? Widzi pan dziwne rzeczy?
- Dziwne rzeczy? Jakie dziwne rzeczy?
- Tego to ja nie wiem. Dla mnie wszystko jest tu normalne – odstawił ostatni kufel. – A dla pana?
Klient stał przez chwilę niezdecydowany. Czy przed chwilą widział obnażającego się przed nim staruszka? Sam pomysł był tak absurdalny, że aż zrobiło mu się słabo.
- Nie – odparł. – Wszystko w porządku.
- Kawę pan wypij.
- Kawę?
- Czarną, mocną – przytaknął barman. – No chyba, że się pan zbierasz do domu, to na noc pić kawy nie polecam.
- Nie zamierzam spać.
- Suchy! Czarna, mocna raz!
Zapłaciwszy klient z niepewną miną odwrócił się i ruszył do stolika.
Po mężczyznach nie było śladu. Neseser stał pod stolikiem. Z walącym sercem doskoczył do bagażu i otworzył walizkę. Wszystko było na swoim miejscu. Kilkakrotnie przejrzał zawartość i upewniwszy się, że niczego nie brakuje usiadł wyraźnie odprężony.
Co to miało znaczyć? Cz faktycznie neseser ukradł, lub znalazł ten włóczęga, który chciał od niego trochę ziemniaków? Przypomniał sobie, że rzeczywiście, mężczyzna oprócz wielkiego plecaka ciągnął za sobą jakąś walizkę, ale on był wówczas tak zniesmaczony, że nie zadał sobie trudu poświęcenia mu uwagi w stopniu większym niż niezbędne minimum. Mało tego na dodatek jeszcze go zbeształ. Teraz czuł się z tym trochę głupio. Pożałował mu kawałka ziemniaka, które i tak leżały teraz na talerzu zimne wraz z kawałkiem kotleta. Włóczęga okazał się uczciwym człowiekiem, a on potraktował go gorzej niż psa. A ci trzej nieznajomi? Po jaką cholerę odegrali całą tę komedię? Rozejrzał się po sali licząc, że ktoś wykaże zainteresowanie jego osobą, ale nie znalazł takowego. Lokal znacznie przycichł, jakby szykował się do snu.
Wrócił na swoje miejsce i poparzył na niedokończony obiad. Dręczyły go wyrzuty sumienia. Nabił kotlet na widelec i ugryzł kawałek. Wytłumaczył sobie, że mniejsze będzie jego poczucie winy, jeśli chociaż skończy posiłek. Czyż nie takie zresztą kierowały nim intencje i potrzeby gdy przeganiał włóczęgę? Odmówił, bo był bardzo głodny.
Mielony miał nieco inny smak. Nie był ani gorszy, ani lepszy. Po prostu smakował inaczej. Pewnie dla tego, że był chłodny. Przy drugim kęsie poczuł między zębami coś twardego. Aż zabolały go szczęki. Z obrzydzeniem wypluł zawartość ust na talerz i rozgrzebał widelcem. Pomiędzy kawałkami mielonego mięsa tkwił niewielki obły przedmiot przypominający kształtem kapsułkę z jakimś medykamentem.
- Co to, kurwa, ma być? – szepnął zdziwiony.
Rozejrzał się po sali, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi. Zanim zdążył zrobić cokolwiek więcej na stole pojawiły się dalsze trzy porcje mielonych z kapustą i szklanka mocno parującej kawy. Tym razem Suchy nie zniknął od razu, tylko stanął obok stolika z wyczekującą miną. Klient mógł dzięki temu po raz pierwszy bardziej uważnie przyjrzeć się mężczyźnie. Nie był tak stary, jak na początku sądził, choć z pewnością do młodzieniaszków nie należał. Miał mocno śniadą cerę południowca, żywe oczy i mocno pomarszczoną twarz, szczególnie wokół oczu i ust, co mogło zdradzać, że był wesołego usposobienia. Tylko te oczy. Były jakieś niepokojące. Klient wątpił, by obaj mogli śmiać się z tych samych dowcipów.
- Coś jeszcze? – zapytał szybko Suchy.
Słowa wylatywały z jego ust z prędkością kul wystrzeliwanych z karabinu maszynowego. Wyglądało to tak, jakby mężczyzna zwolnił swoje ruchy, ale zapomniał dostosować do nich sposób wypowiedzi. Jego pytanie zabrzmiało raczej jak „Cosiesze?”
- Pioinoódka? – zaproponował i szybko się poprawił: – Piwo, wino, wódka?
Klient spojrzał na zastawiony stół i przypomniał sobie o kapsułce.
- W moim mielonym było to – powiedział wskazując na talerz. – Może mi pan to wyjaśnić?
Suchy spojrzał.
- Kotlenieodzianka – wyjaśnił starając się mówić nieco woniej, co i tak nie czyniło jego wypowiedzi do końca zrozumiałymi.
- Co pan powiedział?
- Kotlet niespodzianka – powtórzył zaciskając pięści. – Niepasoś?
Wobec milczenia klienta, Suchy zaszurał stopami, pokręcił głową i przytupnął.
- Nie pasuje coś?
Zanim klient zdołał odpowiedzieć uprzedził go dochodzący od strony kontuaru donośny głos barmana.
- Suchy! Szczurze podły! Do roboty, bo ci ryj oćwiczę!
Staruszek zniknął. Klient powrócił do swojej niecodziennej potrawy.
- Kotlet niespodzianka – wymamrotał. – Jeszcze tego mi brakowało.
Wyjął kapsułkę spomiędzy resztek jedzenia i ostrożnie wytarł ją chusteczką. Niespodzianka miała jakieś dwa – trzy centymetry długości i średnicę ołówka. Była wykonana z jakiegoś sztucznego tworzywa, w połowie zielona, w drugiej części zielona. Klient z zaciekawieniem uniósł ją bliżej oczu i zaczął dokładnie oglądać ze wszystkich stron. Na pewno nie była to kapsułka z lekarstwem, gdyż wówczas raczej rozpuściłaby się w mięsie. Nie dałaby też takiego oporu jego szczękom. Chwycił ją palcami obu dłoni i spróbował rozkręcić. Nie stawiała oporu, wydając z siebie metaliczny, cichy szczęk zdradzający obecność wewnątrz mechanizmu i obie części kapsułki sprężyście odskoczyły. Z środka wyleciał mały rulonik miękkiego płótna. Ostrożnie go rozwinął. Wewnętrzna strona małego spłachetka materiału pokryta był drukowanymi literami składającymi się na krótką informacje. Miał wrażenie, że jego serce przestało nagle bić, ciepłym strumieniem popłynął mocz przesiąkając przez spodnie.
- To nie może się dziać – szepnął drżącymi wargami.
Spróbował wstać od stolika, ale powstrzymała go czyjaś dłoń opierająca się mocno na jego ramieniu. Spojrzał ku górze. Smutnymi oczami spoglądał nie niego włóczęga.
- Już czas – powiedział.
Klient przełknął gorzką ślinę.
- A kotlety? – jęknął.
- Za późno.
Podniósł przerażonego klienta z krzesła chwytając pod łokieć i poprowadził go ku wyjściu. Po kilku wykonanych jak w transie krokach klient zatrzymał się, próbując się oswobodzić.
- Nie – zaprotestował. – Nigdzie nie pójdę!
- Pójdziesz, pójdziesz – zaprzeczył włóczęga, którego wzmacniając uchwyt.
Klient ze zdziwieniem stwierdził, że jego dręczyciel nie ma już na sobie wcześniejszego, sfatygowanego płaszcza. Zastąpił go czymś w rodzaju uniformu, którego nie mógł w tym momencie przyporządkować żadnej znanej mu formacji.
- Nie! – krzyknął szarpiąc się mocniej i rzucając w tył.
W tym momencie od jednego ze stolików poderwało się dwóch mężczyzn. Podbiegli do szamoczących się pomiędzy pustymi krzesłami i szybko pomogli obezwładnić klienta.
- Nieeeee!
Krzyk osaczonego przepadł wśród spontanicznie wiwatującej klienteli. Drzwi lokalu zatrzasnęły się za wychodzącymi.
Chwilę później przy stoliku pojawiła się obsługa lokalu. Suchy szybko zniknął z naczyniami, barman schylił się i podniósł pokryty drukiem zwitek, który wypadł z drżącej ręki klienta. Rzucił na nią okiem i pokręcił głową.
- Biedny sukinsyn – rzekł z westchnieniem i upuścił materiał na podłogę.
Na karteczce widniał napis „Sprzedałeś betoniarkę sąsiadowi”.
Tragiczna historia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz